Dach kamienicy
AutorWiadomość
Ogród na dachu
W kamienicy numer trzy przy Ansdell Street mieszkają tylko czarodzieje. Właściwie na całej tej ulicy, wąskiej, krótkiej i wciśniętej jakoś tak z boku, większość mieszkańców może pochwalić się posiadaniem zdolności magicznych. Lecz to mieszkańcy kamienicy numer trzy są ze sobą najbardziej zżyci, a wszystko za sprawą dachu, który pozostaje do wspólnego użytku, od kiedy pewna starsza czarownica, właścicielka mieszkania numer 8, stworzyła na nim ogród. Również mieszkanie numer 7 znajduje się pod samym dachem, dzięki czemu słychać w nim dochodzące z góry odgłosy.
Odnaleźć tu można niezbyt pokaźne drzewka, krzewy, rośliny doniczkowe. Ulokowana została tu nawet fontanna, która cieszy oczy mieszkańców. W altanie, której płaskie zadaszenie pokryte jest zielonymi pnączami, znajdują się dwie wygodne sofy i dwa miękkie fotele. Miło jest spędzić tu latem słoneczne popołudnie.
Jesienią zieleń zastępują żółcie, brązy, pomarańcze i czerwienie. Zimą zaś obecna na dachu roślinność, a więc i cały właściwie dach, zapada w sen.
Odnaleźć tu można niezbyt pokaźne drzewka, krzewy, rośliny doniczkowe. Ulokowana została tu nawet fontanna, która cieszy oczy mieszkańców. W altanie, której płaskie zadaszenie pokryte jest zielonymi pnączami, znajdują się dwie wygodne sofy i dwa miękkie fotele. Miło jest spędzić tu latem słoneczne popołudnie.
Jesienią zieleń zastępują żółcie, brązy, pomarańcze i czerwienie. Zimą zaś obecna na dachu roślinność, a więc i cały właściwie dach, zapada w sen.
19 XI
Usłyszał donośne uderzenie z góry, jakby o podłoże z siłą uderzyło coś naprawdę ciężkiego. To było tak zaskakujące, że aż poderwał się na równe nogi z kanapy i wbił podejrzliwe spojrzenie w sufit. Nikt nad nim nie mieszkał, nad swoim mieszkaniem miał tylko płaski dach. Pani Russell mieszkająca pod numerem ósmym, czyli również pod samym dachem, już kilkukrotnie opowiadała mu o wspaniałości stworzonego przez nią na górze kamienicy ogrodu, jednak w tak paskudną pogodę nawet ona przestała tam chadzać. Za każdym razem, gdy miał okazję minąć ją na korytarzu, musiał z grzeczności wysłuchać relacji tej kobiety o jej stanie zdrowia oraz prognozy pogody na najbliższe dni. Ale wszyscy synoptycy pozostawali zgodni – pioruny z nieba będą walić jeszcze przez długi czas, o ile nic się nagle nie zmieni. Szalejąca od samego początku listopada burza nikomu nie dawała wytchnienia, zatem Valerian był przekonany co do tego, że również ogród był już całkowicie zrujnowany.
Wcale nie uśmiechało mu się wyjść na tę straszną ulewę, ale ciekawość kazało mu wejść na dach. Tuż przed drzwiami mieszkania złapał płaszcz i narzucił go na siebie. Materiał jednak nie uchronił go całkowicie przed chłodnym podmuchem, kiedy już znalazł się na najwyższym piętrze kamienicy. Wzdrygnął się mimowolnie, ale uparcie nie uciekał przez zimnem, próbując uważniej rozejrzeć się po dachu. Pomiędzy zabezpieczonymi ciemną folią krzewami odnalazł jakąś sylwetkę. Ukończony przed laty kurs uzdrowicielski skutecznie wyrobił w nim nawyk niesienia pomocy. Zbliżył się do, jak się okazało z bliska, kobiety. Obecna przy niej miotła upewniła go, że ma do czynienia z czarownicą.
– Pomogę – zakomunikował już na samym początku swoje intencje, kiedy pochwycił nieznajomą za ramię, a w drugą dłoń złapał jej miotłę. Powinni gdzieś się schronić, był o tym przekonany. Rozejrzał się i wtedy spojrzeniem odnalazł nienaruszoną konstrukcję, gdzie nie sięgała ulewa. – Proszę wejść pod altanę – zaproponował szybko, mimo wszystko nie chcąc zapraszać nieznajomej do własnego mieszkania. Nie sądził, żeby ta kobieta była zabójczynią nasłaną tutaj z jego powodu, mimo to wolał się mieć na baczności. W dzisiejszych czasach nie należało ufać przypadkowym osobom. Do dziś nie poznał dokładnych okoliczności śmierci swoich rodziców, a już z pewnością nie poznał powodów. Próbowano mu wmówić, że doszło do wypadku, ale gdyby tak było, wszystkie informacje zostałyby mu podane od razu i przejrzyście. Nigdy w swoim życiu nie interesował się polityka i teraz naprawdę tego żałował, bo może dzięki nabytej przez lata wiedzy mógłby ustalić więcej. Jego siostra miała o wiele więcej podejrzeń, ale nie dzieliła się nimi z nikim.
– Doznała pani jakichś poważnych obrażeń? – spytał, gdy już schronili się pod altaną. Nie widział śladów krwi ani zranień, ale mogło dojść do jakiegoś złamania albo pęknięcia kości.
Usłyszał donośne uderzenie z góry, jakby o podłoże z siłą uderzyło coś naprawdę ciężkiego. To było tak zaskakujące, że aż poderwał się na równe nogi z kanapy i wbił podejrzliwe spojrzenie w sufit. Nikt nad nim nie mieszkał, nad swoim mieszkaniem miał tylko płaski dach. Pani Russell mieszkająca pod numerem ósmym, czyli również pod samym dachem, już kilkukrotnie opowiadała mu o wspaniałości stworzonego przez nią na górze kamienicy ogrodu, jednak w tak paskudną pogodę nawet ona przestała tam chadzać. Za każdym razem, gdy miał okazję minąć ją na korytarzu, musiał z grzeczności wysłuchać relacji tej kobiety o jej stanie zdrowia oraz prognozy pogody na najbliższe dni. Ale wszyscy synoptycy pozostawali zgodni – pioruny z nieba będą walić jeszcze przez długi czas, o ile nic się nagle nie zmieni. Szalejąca od samego początku listopada burza nikomu nie dawała wytchnienia, zatem Valerian był przekonany co do tego, że również ogród był już całkowicie zrujnowany.
Wcale nie uśmiechało mu się wyjść na tę straszną ulewę, ale ciekawość kazało mu wejść na dach. Tuż przed drzwiami mieszkania złapał płaszcz i narzucił go na siebie. Materiał jednak nie uchronił go całkowicie przed chłodnym podmuchem, kiedy już znalazł się na najwyższym piętrze kamienicy. Wzdrygnął się mimowolnie, ale uparcie nie uciekał przez zimnem, próbując uważniej rozejrzeć się po dachu. Pomiędzy zabezpieczonymi ciemną folią krzewami odnalazł jakąś sylwetkę. Ukończony przed laty kurs uzdrowicielski skutecznie wyrobił w nim nawyk niesienia pomocy. Zbliżył się do, jak się okazało z bliska, kobiety. Obecna przy niej miotła upewniła go, że ma do czynienia z czarownicą.
– Pomogę – zakomunikował już na samym początku swoje intencje, kiedy pochwycił nieznajomą za ramię, a w drugą dłoń złapał jej miotłę. Powinni gdzieś się schronić, był o tym przekonany. Rozejrzał się i wtedy spojrzeniem odnalazł nienaruszoną konstrukcję, gdzie nie sięgała ulewa. – Proszę wejść pod altanę – zaproponował szybko, mimo wszystko nie chcąc zapraszać nieznajomej do własnego mieszkania. Nie sądził, żeby ta kobieta była zabójczynią nasłaną tutaj z jego powodu, mimo to wolał się mieć na baczności. W dzisiejszych czasach nie należało ufać przypadkowym osobom. Do dziś nie poznał dokładnych okoliczności śmierci swoich rodziców, a już z pewnością nie poznał powodów. Próbowano mu wmówić, że doszło do wypadku, ale gdyby tak było, wszystkie informacje zostałyby mu podane od razu i przejrzyście. Nigdy w swoim życiu nie interesował się polityka i teraz naprawdę tego żałował, bo może dzięki nabytej przez lata wiedzy mógłby ustalić więcej. Jego siostra miała o wiele więcej podejrzeń, ale nie dzieliła się nimi z nikim.
– Doznała pani jakichś poważnych obrażeń? – spytał, gdy już schronili się pod altaną. Nie widział śladów krwi ani zranień, ale mogło dojść do jakiegoś złamania albo pęknięcia kości.
Odkąd zaczęła się ta burza zmniejszyła częstotliwość latania, jeśli nie liczyć treningów. Częściej wybierała pozostanie na ziemi i Błędnego Rycerza, ale czasem nadal zdarzało jej się jednak wybrać miotłę. Przynajmniej na mniejsze dystanse, bo wiedziała że lot z Doliny Godryka do Londynu nie byłby teraz najlepszym pomysłem i nie skończyłby się dobrze nawet dla osoby doświadczonej w lataniu w różnych warunkach.
W Londynie bywała jednak bardzo często nawet teraz, bo choć podróżowanie było problematyczne, ciągle sprowadzały ją tu różne sprawy. A to jakieś zakupy, a to spotkania towarzyskie i inne sprawy, które załatwić musiała właśnie tu. Tym sposobem mimo zamieszkania z rodziną nie spędzała w Popielniczce aż tak wiele czasu ile pewnie powinna, ale taką już miała naturę, że wysiedzenie w miejscu nie było dla niej. Potrzebowała większej ilości wrażeń i zawsze podziwiała matkę, że dała radę wytrzymać tyle lat jako żona i matka piątki dzieci, która poświęciła zawodowe plany dla rodziny i nieczęsto opuszczała Dolinę Godryka, a na pewno nie mogłaby sobie pozwolić na taki tryb życia jak Jamie, której nie pętały ograniczenia w postaci męża i dzieci. Tak to właśnie jak dotąd widziała w swojej głowie. Ograniczenia. Konieczność zrezygnowania z marzeń.
Leciała akurat z domu znajomej mieszkającej na przedmieściach w kierunku Dziurawego Kotła i Pokątnej, starając się utrzymać kurs w podmuchach wiatru. Mimo miotlarskich gogli w deszczu i mgle ledwo widziała, a wiatr zdawał się wiać coraz mocniej. To właśnie przez tą mgłę nie zauważyła w porę budynku, który nagle przed nią wyrósł; w końcu z powodu burzy musiała latać znacznie niżej niż normalnie, by uniknąć piorunów. Dodatkowo właśnie w tym momencie rozproszył ją i niemal oślepił błysk, gdy wyładowanie uderzyło w iglicę jakiegoś wysokiego budynku w pobliżu, tak wyraziste że przebiło się nawet przez mgłę, a towarzyszący mu huk niemal wwiercał się w jej uszy jakby coś eksplodowało w jej głowie. Przed jej oczami zamigotały mroczki, a dłonie zjechały z przemoczonego trzonka miotły. Jego przód nagle o coś zawadził – czyżby rzeczywiście leciała aż tak nisko? Przechyliła się na bok i nagle zsunęła się zupełnie, spadając w dół. Podczas treningów i meczy spadała nie raz, niejednokrotnie coś sobie przy tym obijając lub nawet łamiąc, ale i tak uderzenie plecami w dach na moment wydusiło z jej płuc całe powietrze. Miotła upadła obok niej, a deszcz siekł ją po twarzy i całym ciele, bo była na tyle zamroczona, że nie podniosła się, a leżała tak, próbując zrozumieć co się właśnie stało.
A po chwili usłyszała jakby z daleka czyjeś kroki, a potem głos. Ktoś tu był i ją znalazł. Zamrugała powiekami. Wyglądała teraz pewnie jak zmokła kura, w całkowicie przemoczonym ubraniu i z włosami oblepiającymi głowę. Obraz nędzy i rozpaczy.
- Kim jesteś i dlaczego jest was dwóch? – wymamrotała pod nosem, gdy nieznajomy mężczyzna się nad nią pochylił, a w pierwszym momencie rzeczywiście zobaczyła go podwójnie. Dopiero z kolejnym mrugnięciem dwóch mężczyzn scaliło się w jednego i zobaczyła go ostrzej, choć nie rozpoznawała jego twarzy. Może to zimno i deszcz otrzeźwiły ją znacznie szybciej. Nie była też pewna czy mężczyzna czasem nie jest mugolem. Mugolowi trudno byłoby wytłumaczyć, co robiła na jego dachu w taką pogodę i to z miotłą.
Kimkolwiek był chyba próbował jej pomóc. Pomógł jej wstać i poprowadził ją w stronę czegoś, co chyba było altaną. Na dachu? Dziwne, naprawdę dziwne. Niemniej jednak wciąż była na tyle zamroczona że poruszała się jakby była pijana, dach był twardszy niż murawa na boisku, no i podczas meczy zwykle ktoś jednak czuwał nad tym, by spowalniać upadki na tyle, by gracze nie łamali się zbyt mocno. Usiadła na czymś, wciąż próbując uspokoić obolałe, rozdygotane i na wskroś zziębnięte mięśnie.
- Nie... Nie wiem. Widziałam piorun, błysnął niedaleko, oślepił mnie... i spadłam – wymamrotała. – Jest pan mugolem? – zapytała nagle, wciąż nieco półprzytomnie, bo w normalnym stanie pewnie by takiego pytania nie zadała, ale nawet jeśli ten facet był mugolem to pewnie nie znał takiego słowa i co najwyżej uzna, że uderzyła się w głowę i bredziła, wyrzucając z siebie losowe wyrazy.
W Londynie bywała jednak bardzo często nawet teraz, bo choć podróżowanie było problematyczne, ciągle sprowadzały ją tu różne sprawy. A to jakieś zakupy, a to spotkania towarzyskie i inne sprawy, które załatwić musiała właśnie tu. Tym sposobem mimo zamieszkania z rodziną nie spędzała w Popielniczce aż tak wiele czasu ile pewnie powinna, ale taką już miała naturę, że wysiedzenie w miejscu nie było dla niej. Potrzebowała większej ilości wrażeń i zawsze podziwiała matkę, że dała radę wytrzymać tyle lat jako żona i matka piątki dzieci, która poświęciła zawodowe plany dla rodziny i nieczęsto opuszczała Dolinę Godryka, a na pewno nie mogłaby sobie pozwolić na taki tryb życia jak Jamie, której nie pętały ograniczenia w postaci męża i dzieci. Tak to właśnie jak dotąd widziała w swojej głowie. Ograniczenia. Konieczność zrezygnowania z marzeń.
Leciała akurat z domu znajomej mieszkającej na przedmieściach w kierunku Dziurawego Kotła i Pokątnej, starając się utrzymać kurs w podmuchach wiatru. Mimo miotlarskich gogli w deszczu i mgle ledwo widziała, a wiatr zdawał się wiać coraz mocniej. To właśnie przez tą mgłę nie zauważyła w porę budynku, który nagle przed nią wyrósł; w końcu z powodu burzy musiała latać znacznie niżej niż normalnie, by uniknąć piorunów. Dodatkowo właśnie w tym momencie rozproszył ją i niemal oślepił błysk, gdy wyładowanie uderzyło w iglicę jakiegoś wysokiego budynku w pobliżu, tak wyraziste że przebiło się nawet przez mgłę, a towarzyszący mu huk niemal wwiercał się w jej uszy jakby coś eksplodowało w jej głowie. Przed jej oczami zamigotały mroczki, a dłonie zjechały z przemoczonego trzonka miotły. Jego przód nagle o coś zawadził – czyżby rzeczywiście leciała aż tak nisko? Przechyliła się na bok i nagle zsunęła się zupełnie, spadając w dół. Podczas treningów i meczy spadała nie raz, niejednokrotnie coś sobie przy tym obijając lub nawet łamiąc, ale i tak uderzenie plecami w dach na moment wydusiło z jej płuc całe powietrze. Miotła upadła obok niej, a deszcz siekł ją po twarzy i całym ciele, bo była na tyle zamroczona, że nie podniosła się, a leżała tak, próbując zrozumieć co się właśnie stało.
A po chwili usłyszała jakby z daleka czyjeś kroki, a potem głos. Ktoś tu był i ją znalazł. Zamrugała powiekami. Wyglądała teraz pewnie jak zmokła kura, w całkowicie przemoczonym ubraniu i z włosami oblepiającymi głowę. Obraz nędzy i rozpaczy.
- Kim jesteś i dlaczego jest was dwóch? – wymamrotała pod nosem, gdy nieznajomy mężczyzna się nad nią pochylił, a w pierwszym momencie rzeczywiście zobaczyła go podwójnie. Dopiero z kolejnym mrugnięciem dwóch mężczyzn scaliło się w jednego i zobaczyła go ostrzej, choć nie rozpoznawała jego twarzy. Może to zimno i deszcz otrzeźwiły ją znacznie szybciej. Nie była też pewna czy mężczyzna czasem nie jest mugolem. Mugolowi trudno byłoby wytłumaczyć, co robiła na jego dachu w taką pogodę i to z miotłą.
Kimkolwiek był chyba próbował jej pomóc. Pomógł jej wstać i poprowadził ją w stronę czegoś, co chyba było altaną. Na dachu? Dziwne, naprawdę dziwne. Niemniej jednak wciąż była na tyle zamroczona że poruszała się jakby była pijana, dach był twardszy niż murawa na boisku, no i podczas meczy zwykle ktoś jednak czuwał nad tym, by spowalniać upadki na tyle, by gracze nie łamali się zbyt mocno. Usiadła na czymś, wciąż próbując uspokoić obolałe, rozdygotane i na wskroś zziębnięte mięśnie.
- Nie... Nie wiem. Widziałam piorun, błysnął niedaleko, oślepił mnie... i spadłam – wymamrotała. – Jest pan mugolem? – zapytała nagle, wciąż nieco półprzytomnie, bo w normalnym stanie pewnie by takiego pytania nie zadała, ale nawet jeśli ten facet był mugolem to pewnie nie znał takiego słowa i co najwyżej uzna, że uderzyła się w głowę i bredziła, wyrzucając z siebie losowe wyrazy.
Od razu dostrzegł, jak bardzo wzrok kobiety jest nieobecny i błądzi po jego twarzy w wyrazie dużej dezorientacji. Szybko jednak poznał powód takiego stanu rzeczy, kiedy bezwiednie wyjawiła przed nim, że widzi podwójnie.
– Jest nas dwóch, tak? – dopytał z troską, próbując znaleźć jak najlepszy kontakt z poszkodowaną. Wcale nie dziwiło go to, że po tak solidnym upadku, co wywnioskował po towarzyszącym mu huku, doskonale słyszalnym również z jego salonu, pozostawała jeszcze zamroczona. Na początku myślał, że nie podnosi się, ponieważ doznała bardzo poważnych obrażeń. Takie możliwości wykluczyć nie mógł, jednak teraz bardziej od prawdopodobnego urazy kręgosłupa podejrzewał poważne wstrząśnienie mózgu. Z kursu doskonale pamiętał, że na początek musi uspokoić pacjenta i zapewnić mu komfort psychiczny. Oszołomiona osoba może być niebezpieczna zarówno dla siebie, jak i otoczenia. – Nazywam się Valerian. Usłyszałem huk i widzę, że potrzebujesz pomocy – wytłumaczył szybko swoje motywy, kiedy pomógł jej podnieść się z mokrego podłoża. Pół metra dalej uderzyłaby ciałem w chronione folią przed zimnem krzaki i to zamortyzowałoby siłę upadku. Zabrakło pół metra. Ostrożnie wsparł ją o swoje ramię i zawędrował pod altanę. Chyba rozumiała tę konieczność, ponieważ nie podniosła żadnej skargi ani sprzeciwu. Naprawdę chciał tylko pomóc, uparcie jednak pamiętając o zasadzie ograniczone zaufania przy nawiązywaniu nowych znajomości, zwłaszcza w tak dziwnych okolicznościach spotkania.
– Nie jestem mugolem – oznajmił spokojnie, z niemałą wyrozumiałością z powodu jej stanu. – Kiedyś byłem uzdrowicielem – to chyba była za dużo powiedziane, ale nie chciał wdawać się w szczegóły swojej znikomej kariery w Szpitalu Świętego Munga. Praktykę uzdrowicielską porzucił zaraz po kursie. Ale to nie było istotne. Czarownica ryzykantka, bo kto to widział latać na miotle w taką pogodę, usiadła na sofie, dlatego miał okazję przyjrzeć się jej uważniej. – Tylko obejrzę twoją głowę – przyrzekł jej uspokajającym tonem i po odczekaniu krótkiej chwili ujął jej twarz w dłonie i pochylił głowę tak, aby przyjrzeć się jej lepiej. Potem oderwał jedną dłoń i palcami przeczesywał ciemne włosy, nie dostrzegając jednak śladów krwi czy jakiegokolwiek zranienia. – Głowa wydaje się cała, nie ma żadnych ran – zakomunikował jej z ulgą i zaraz ją puścił, dla jej komfortu odsuwając się aż na drugi kraniec kanapy. Choć od lat nie miał już nic wspólnego z medycyną, to jednak pewne rzeczy zdołał zapamiętać. Przede wszystkim wciąż potrafił rozpoznać różne obrażenia. – Miałaś naprawdę dużo szczęścia w tym całym nieszczęściu, bo wylądowałaś na dachu kamienicy, gdzie żyją sami czarodzieje.
– Jest nas dwóch, tak? – dopytał z troską, próbując znaleźć jak najlepszy kontakt z poszkodowaną. Wcale nie dziwiło go to, że po tak solidnym upadku, co wywnioskował po towarzyszącym mu huku, doskonale słyszalnym również z jego salonu, pozostawała jeszcze zamroczona. Na początku myślał, że nie podnosi się, ponieważ doznała bardzo poważnych obrażeń. Takie możliwości wykluczyć nie mógł, jednak teraz bardziej od prawdopodobnego urazy kręgosłupa podejrzewał poważne wstrząśnienie mózgu. Z kursu doskonale pamiętał, że na początek musi uspokoić pacjenta i zapewnić mu komfort psychiczny. Oszołomiona osoba może być niebezpieczna zarówno dla siebie, jak i otoczenia. – Nazywam się Valerian. Usłyszałem huk i widzę, że potrzebujesz pomocy – wytłumaczył szybko swoje motywy, kiedy pomógł jej podnieść się z mokrego podłoża. Pół metra dalej uderzyłaby ciałem w chronione folią przed zimnem krzaki i to zamortyzowałoby siłę upadku. Zabrakło pół metra. Ostrożnie wsparł ją o swoje ramię i zawędrował pod altanę. Chyba rozumiała tę konieczność, ponieważ nie podniosła żadnej skargi ani sprzeciwu. Naprawdę chciał tylko pomóc, uparcie jednak pamiętając o zasadzie ograniczone zaufania przy nawiązywaniu nowych znajomości, zwłaszcza w tak dziwnych okolicznościach spotkania.
– Nie jestem mugolem – oznajmił spokojnie, z niemałą wyrozumiałością z powodu jej stanu. – Kiedyś byłem uzdrowicielem – to chyba była za dużo powiedziane, ale nie chciał wdawać się w szczegóły swojej znikomej kariery w Szpitalu Świętego Munga. Praktykę uzdrowicielską porzucił zaraz po kursie. Ale to nie było istotne. Czarownica ryzykantka, bo kto to widział latać na miotle w taką pogodę, usiadła na sofie, dlatego miał okazję przyjrzeć się jej uważniej. – Tylko obejrzę twoją głowę – przyrzekł jej uspokajającym tonem i po odczekaniu krótkiej chwili ujął jej twarz w dłonie i pochylił głowę tak, aby przyjrzeć się jej lepiej. Potem oderwał jedną dłoń i palcami przeczesywał ciemne włosy, nie dostrzegając jednak śladów krwi czy jakiegokolwiek zranienia. – Głowa wydaje się cała, nie ma żadnych ran – zakomunikował jej z ulgą i zaraz ją puścił, dla jej komfortu odsuwając się aż na drugi kraniec kanapy. Choć od lat nie miał już nic wspólnego z medycyną, to jednak pewne rzeczy zdołał zapamiętać. Przede wszystkim wciąż potrafił rozpoznać różne obrażenia. – Miałaś naprawdę dużo szczęścia w tym całym nieszczęściu, bo wylądowałaś na dachu kamienicy, gdzie żyją sami czarodzieje.
Szczęście w nieszczęściu, że przed upadkiem na ten dach leciała może kilka metrów nad nim, bo przy większej wysokości mogłaby potłuc się znacznie mocniej. Ale przy tej pogodzie nie mogła wzbić się wyżej, bo byłaby idealnym celem dla piorunów. I tak szybko pożałowała tej eskapady, bo choć kochała latać, to niekoniecznie lubiła w niespełna minutę od wystartowania być cała mokra i przemarznięta do szpiku kości. Póki ta sytuacja pogodowa się jakoś nie unormuje powinna odpuścić loty inne niż te wykonywane w ramach treningów na boisku.
Przy upadku najpewniej uderzyła się w głowę, bo czuła się jak na karuzeli. Wszystko wokół wirowało, a kiedy pojawił się obok jakiś mężczyzna, to w pierwszej chwili zobaczyła go podwójnie, póki obraz nie zaczął się stabilizować i dwie sylwetki powoli scaliły się w jedną. Strugi deszczu wciąż uderzały w jej ciało, także w twarz, i pewnie to z tego powodu pozostała przytomna, bo trudno byłoby odpłynąć gdy było jej tak zimno i mokro. I pewnie to właśnie dlatego, że była tak zamroczona i miała opóźnione reakcje, nawet nie zareagowała kiedy mężczyzna ją podniósł i sprowadził z otwartej przestrzeni pod zadaszenie, choć utrzymanie jej pewnie nie było zadaniem łatwym, skoro nie była małym chucherkiem i chwiała się jakby była pijana.
- Mhm... – wymamrotała, z pewną ulgą schodząc z deszczu i siadając pod dachem. Zamrugała kilka razy, zatrzymując wzrok na jego twarzy, gdy się przedstawił, a potem powiedział, że nie jest mugolem. A więc czarodziej? To dobrze, odpadała konieczność wymyślania bajeczki o tym, co robi na jego dachu. Przynajmniej jeśli nie był jakimś amatorem czarnej magii, ale ktoś przesiąknięty złem do szpiku kości pewnie nie zadałby sobie trudu, by wyjść na dach i pomóc pechowej ofierze pogody. – Jamie. Jestem Jamie – dodała po chwili, z nieco opóźnionym zapłonem, chociaż pierwszy szok już powoli mijał. – Uzdrowicielem? – zdziwiła się. Wciąż patrzyła na niego wielkimi, zielonymi oczami. – Och... jasne. W porządku – przytaknęła, dość potulnie pozwalając mu się obejrzeć. Nie protestowała, kiedy przeczesał palcami jej krótkie i obecnie mokre czarne włosy, zapewne poszukując krwi i ran. Sama także odruchowo sięgnęła dłonią do głowy, macając ją, ale poza tym, że bolała od uderzenia, to nie wyczuwała żadnej nieprawidłowości ani ciepła krwi. Jedynie zimną deszczową wodę zlepiającą włosy. Dla pewności zerknęła na opuszki palców, ale były jedynie mokre, nie czerwone.
- To nie mój pierwszy upadek – dodała. Skoro latała od dziecka, to siłą rzeczy nie raz i nie dwa spadła. Nie raz sobie coś złamała, ale na szczęście czarodzieje byli odporniejsi niż mugole, bo wiele z jej upadków niemagicznego zabiłoby na miejscu lub przynajmniej poważnie zraniło. – Nie mam skrzydeł więc czasem spadam – wzruszyła ramionami. Nadal nie była w pełni otrzeźwiona, musiały minąć kolejne minuty, by zaczęła względnie dochodzić do siebie. – Ta pogoda... To naprawdę okropność. Trudno latać w takich warunkach.
Pewnie gdyby nie umiejętności, które posiadała, nie miałaby nawet co próbować odrywać stóp od ziemi. Ale jak się okazywało nawet mimo tego co potrafiła i tak była zagrożona.
Przy upadku najpewniej uderzyła się w głowę, bo czuła się jak na karuzeli. Wszystko wokół wirowało, a kiedy pojawił się obok jakiś mężczyzna, to w pierwszej chwili zobaczyła go podwójnie, póki obraz nie zaczął się stabilizować i dwie sylwetki powoli scaliły się w jedną. Strugi deszczu wciąż uderzały w jej ciało, także w twarz, i pewnie to z tego powodu pozostała przytomna, bo trudno byłoby odpłynąć gdy było jej tak zimno i mokro. I pewnie to właśnie dlatego, że była tak zamroczona i miała opóźnione reakcje, nawet nie zareagowała kiedy mężczyzna ją podniósł i sprowadził z otwartej przestrzeni pod zadaszenie, choć utrzymanie jej pewnie nie było zadaniem łatwym, skoro nie była małym chucherkiem i chwiała się jakby była pijana.
- Mhm... – wymamrotała, z pewną ulgą schodząc z deszczu i siadając pod dachem. Zamrugała kilka razy, zatrzymując wzrok na jego twarzy, gdy się przedstawił, a potem powiedział, że nie jest mugolem. A więc czarodziej? To dobrze, odpadała konieczność wymyślania bajeczki o tym, co robi na jego dachu. Przynajmniej jeśli nie był jakimś amatorem czarnej magii, ale ktoś przesiąknięty złem do szpiku kości pewnie nie zadałby sobie trudu, by wyjść na dach i pomóc pechowej ofierze pogody. – Jamie. Jestem Jamie – dodała po chwili, z nieco opóźnionym zapłonem, chociaż pierwszy szok już powoli mijał. – Uzdrowicielem? – zdziwiła się. Wciąż patrzyła na niego wielkimi, zielonymi oczami. – Och... jasne. W porządku – przytaknęła, dość potulnie pozwalając mu się obejrzeć. Nie protestowała, kiedy przeczesał palcami jej krótkie i obecnie mokre czarne włosy, zapewne poszukując krwi i ran. Sama także odruchowo sięgnęła dłonią do głowy, macając ją, ale poza tym, że bolała od uderzenia, to nie wyczuwała żadnej nieprawidłowości ani ciepła krwi. Jedynie zimną deszczową wodę zlepiającą włosy. Dla pewności zerknęła na opuszki palców, ale były jedynie mokre, nie czerwone.
- To nie mój pierwszy upadek – dodała. Skoro latała od dziecka, to siłą rzeczy nie raz i nie dwa spadła. Nie raz sobie coś złamała, ale na szczęście czarodzieje byli odporniejsi niż mugole, bo wiele z jej upadków niemagicznego zabiłoby na miejscu lub przynajmniej poważnie zraniło. – Nie mam skrzydeł więc czasem spadam – wzruszyła ramionami. Nadal nie była w pełni otrzeźwiona, musiały minąć kolejne minuty, by zaczęła względnie dochodzić do siebie. – Ta pogoda... To naprawdę okropność. Trudno latać w takich warunkach.
Pewnie gdyby nie umiejętności, które posiadała, nie miałaby nawet co próbować odrywać stóp od ziemi. Ale jak się okazywało nawet mimo tego co potrafiła i tak była zagrożona.
– Byłym uzdrowicielem – poprawił ją szybko, aby czasem z powodu całego roztrzęsienia po upadku nie odniosła mylnego wrażenia, że jest jej udzielana fachowa pomoc. Dokonał tylko w miarę możliwości bardzo powierzchownej obserwacji pod kątem urazu głowy. Czy mógł zrobić jeszcze więcej? Istniała tak możliwość. Powinien zagwarantować komfort psychiczny poszkodowanej, jak również upewnić się co do jej stanu. Zamierzał więc skupić się na jej słowach, jakoś do nich nawiązać, aby poczuła, że nic jej nie grozi i znajduje się w przyjaznym otoczeniu, pomimo walących w altanę z mocą i uporem kropel deszczu.
– Ja to w normalnych warunkach miałbym problem choćby ze wzbiciem się w powietrze – powiedział jak najbardziej szczerze, z przyjaznym uśmiechem na ustach, niezbyt jednak promiennym. – Dlatego nie wiem, czy powinienem czuć podziw dla odwagi czy może ubolewać nad brawurą – zażartował jawnie, nie chcąc jej denerwować, jednak siedzenie w całkowitej ciszy z nieznajomą wydawało mu się bardziej niekomfortowe, niż wypowiedzenie niewiążących w żaden sposób słów. – Gdzieś cię bardzo boli? – spytał łagodnie, obawiając się najbardziej ukrytych urazów. – Jeśli pozwolisz, sprawdzę czy nie masz połamanych rąk i nóg, dobrze? Zacznę od prawej ręki.
Nie wiedział, jak poważne upadki Jamie zaliczała wcześniej w swoim życiu, ale jeśli były podobne do tego, to na pewno była zaznajomiona z procedurami podejmowanymi w trakcie pierwszej pomocy. Co prawda powinien w ogóle jej na początku nie ruszać i nie przemieszczać ciała, krok po kroku sprawdzając kończyny pod względem doznanych urazów i złamań, jednak dziwacznie podziałał na niego cały ten deszcz. Korzystanie z magii było niezbyt mądrym pomysłem przy szalejących anomaliach, które przecież wywołały tę nieustającą burzę. Musiał więc obrać bardziej tradycyjne metody.
Ostrożnie pochwycił prawy nadgarstek kobiety i wyprostował jej rękę, następnie zaczął swoją drugą dłonią przesuwać od ramienia przez całą długość ręki, jednak nie wyczuł żadnych niepokojących zmian. Kości pozostały na swoich miejscach zgodnie z ich naturalnym stanem.
– Jeśli gdzieś by cię zabolało, po prostu powiedz – polecił jej ze spokojem, gdy opuścił jej prawą dłoń, aby zaraz chwycić za lewy nadgarstek w celu powtórzenia badania dla drugiej ręki.
– Ja to w normalnych warunkach miałbym problem choćby ze wzbiciem się w powietrze – powiedział jak najbardziej szczerze, z przyjaznym uśmiechem na ustach, niezbyt jednak promiennym. – Dlatego nie wiem, czy powinienem czuć podziw dla odwagi czy może ubolewać nad brawurą – zażartował jawnie, nie chcąc jej denerwować, jednak siedzenie w całkowitej ciszy z nieznajomą wydawało mu się bardziej niekomfortowe, niż wypowiedzenie niewiążących w żaden sposób słów. – Gdzieś cię bardzo boli? – spytał łagodnie, obawiając się najbardziej ukrytych urazów. – Jeśli pozwolisz, sprawdzę czy nie masz połamanych rąk i nóg, dobrze? Zacznę od prawej ręki.
Nie wiedział, jak poważne upadki Jamie zaliczała wcześniej w swoim życiu, ale jeśli były podobne do tego, to na pewno była zaznajomiona z procedurami podejmowanymi w trakcie pierwszej pomocy. Co prawda powinien w ogóle jej na początku nie ruszać i nie przemieszczać ciała, krok po kroku sprawdzając kończyny pod względem doznanych urazów i złamań, jednak dziwacznie podziałał na niego cały ten deszcz. Korzystanie z magii było niezbyt mądrym pomysłem przy szalejących anomaliach, które przecież wywołały tę nieustającą burzę. Musiał więc obrać bardziej tradycyjne metody.
Ostrożnie pochwycił prawy nadgarstek kobiety i wyprostował jej rękę, następnie zaczął swoją drugą dłonią przesuwać od ramienia przez całą długość ręki, jednak nie wyczuł żadnych niepokojących zmian. Kości pozostały na swoich miejscach zgodnie z ich naturalnym stanem.
– Jeśli gdzieś by cię zabolało, po prostu powiedz – polecił jej ze spokojem, gdy opuścił jej prawą dłoń, aby zaraz chwycić za lewy nadgarstek w celu powtórzenia badania dla drugiej ręki.
- Byłym? – zdziwiła się znowu, nieco półprzytomnie, ale miała nadzieję, że interwencja uzdrowicielska nie będzie potrzebna, była przecież tylko trochę poobijana i zamroczona. Nie pierwszy i nie ostatni raz, normalka przy jej zawodzie, dlatego nie panikowała, bo niejeden upadek już przeżyła i pewnie niejeden przeżyje.
- Cóż... Chyba czas przesiąść się jednak na Błędnego Rycerza, skoro latanie nad Londynem tak wygląda – westchnęła, jednak taka była niechciana, przykra prawda, nie warto było ryzykować swoim zdrowiem ani życiem. Poza treningami i meczami oczywiście, ale tam zawsze ktoś czuwał nad bezpieczeństwem zawodniczek, tutaj była zdana tylko na siebie i równie dobrze mogła spaść mniej fortunnie, na przykład na jakiegoś mugola, albo pod jakiś mugolski pojazd albo do rzeki. Albo oberwać piorunem, zderzyć się ze ścianą jakiegoś niewidzianego we mgle wyższego budynku lub cokolwiek.
- Chyba nie aż tak bardzo. Nie bardziej niż zwykle przy takich upadkach. Gram w quidditcha, więc to nieodłączna część wykonywania mojej pasji, zwłaszcza... w obecnym czasie – odpowiedziała. Wiedziała jak bolą złamania, bo już niejedno miała za sobą, ale w tym przypadku nie czuła rozdzierającego, przenikającego na wskroś bólu w żadnej z kończyn. Ciało ją bolało zwiastując liczną plątaninę sińców które niebawem wykwitną na skórze, szumiało jej w głowie i było jej przeraźliwie zimno, ale poza tym nie czuła się jakoś strasznie źle. – I jasne, skoro tak trzeba...
Zgodziła się, żeby sprawdził jej ręce i nogi, bo choć wierzyła że nie ma nic połamane, to faktycznie lepiej było to sprawdzić, a mężczyzna zapewne dysponował lepszą wiedzą. To przypominało jej, że naprawdę przydadzą się korepetycje z anatomii, by potrafiła lepiej rozpoznawać swoje urazy, radzić sobie z nimi i zażywać eliksiry lecznicze. Naprawdę przydatna wiedza, dlaczego traktowała to tak po macoszemu? Pewnie dlatego, że zwykle obok był ktoś, kto umiał ją jako tako poskładać, ale nie lubiła być wiecznie zależna od innych, zwłaszcza w takich czasach. Teraz uszkadzała się jeszcze częściej niż normalnie.
- Kim pan jest, skoro mówi o sobie, że byłym uzdrowicielem? – zapytała w nagłym porywie ciekawskości. Raczej nieczęsto słyszała o uzdrowicielach rezygnujących z tej ścieżki, czyż na kurs nie szli prawdziwi pasjonaci odczuwający powołanie, marzący o tej trudnej drodze już w szkole? – I często ratuje pan przypadkowe miotlarki spadające mu na dach?
Przyglądała mu się uważnie, kiedy złapał ją za nadgarstek i wyprostował rękę, przesuwając po niej tak, jak robili to medycy kiedy spadała z miotły lub obrywała tłuczkiem podczas treningów lub meczy. Przechodziła tę procedurę już nie raz, więc była przyzwyczajona i wiedziała, jak to wygląda. On najwyraźniej też dobrze wiedział, jak postępować. Od czasu do czasu się skrzywiła, ale nie tak, jak krzywiłaby się przy złamaniu. Miała nadzieję że matka będzie miała pod ręką porządny zapasik maści na siniaki, bo pewnie będzie jej potrzebować.
- Cóż... Chyba czas przesiąść się jednak na Błędnego Rycerza, skoro latanie nad Londynem tak wygląda – westchnęła, jednak taka była niechciana, przykra prawda, nie warto było ryzykować swoim zdrowiem ani życiem. Poza treningami i meczami oczywiście, ale tam zawsze ktoś czuwał nad bezpieczeństwem zawodniczek, tutaj była zdana tylko na siebie i równie dobrze mogła spaść mniej fortunnie, na przykład na jakiegoś mugola, albo pod jakiś mugolski pojazd albo do rzeki. Albo oberwać piorunem, zderzyć się ze ścianą jakiegoś niewidzianego we mgle wyższego budynku lub cokolwiek.
- Chyba nie aż tak bardzo. Nie bardziej niż zwykle przy takich upadkach. Gram w quidditcha, więc to nieodłączna część wykonywania mojej pasji, zwłaszcza... w obecnym czasie – odpowiedziała. Wiedziała jak bolą złamania, bo już niejedno miała za sobą, ale w tym przypadku nie czuła rozdzierającego, przenikającego na wskroś bólu w żadnej z kończyn. Ciało ją bolało zwiastując liczną plątaninę sińców które niebawem wykwitną na skórze, szumiało jej w głowie i było jej przeraźliwie zimno, ale poza tym nie czuła się jakoś strasznie źle. – I jasne, skoro tak trzeba...
Zgodziła się, żeby sprawdził jej ręce i nogi, bo choć wierzyła że nie ma nic połamane, to faktycznie lepiej było to sprawdzić, a mężczyzna zapewne dysponował lepszą wiedzą. To przypominało jej, że naprawdę przydadzą się korepetycje z anatomii, by potrafiła lepiej rozpoznawać swoje urazy, radzić sobie z nimi i zażywać eliksiry lecznicze. Naprawdę przydatna wiedza, dlaczego traktowała to tak po macoszemu? Pewnie dlatego, że zwykle obok był ktoś, kto umiał ją jako tako poskładać, ale nie lubiła być wiecznie zależna od innych, zwłaszcza w takich czasach. Teraz uszkadzała się jeszcze częściej niż normalnie.
- Kim pan jest, skoro mówi o sobie, że byłym uzdrowicielem? – zapytała w nagłym porywie ciekawskości. Raczej nieczęsto słyszała o uzdrowicielach rezygnujących z tej ścieżki, czyż na kurs nie szli prawdziwi pasjonaci odczuwający powołanie, marzący o tej trudnej drodze już w szkole? – I często ratuje pan przypadkowe miotlarki spadające mu na dach?
Przyglądała mu się uważnie, kiedy złapał ją za nadgarstek i wyprostował rękę, przesuwając po niej tak, jak robili to medycy kiedy spadała z miotły lub obrywała tłuczkiem podczas treningów lub meczy. Przechodziła tę procedurę już nie raz, więc była przyzwyczajona i wiedziała, jak to wygląda. On najwyraźniej też dobrze wiedział, jak postępować. Od czasu do czasu się skrzywiła, ale nie tak, jak krzywiłaby się przy złamaniu. Miała nadzieję że matka będzie miała pod ręką porządny zapasik maści na siniaki, bo pewnie będzie jej potrzebować.
Rozbawiło go nieco to, że poznana w takich okolicznościach Jamie zaczęła poważnie myśleć o rozsądniejszym doborze w przyszłości środku transportu. Był też w tym coś odrobinę uspokajającego. Dale potrafił zamartwiać się o los innych osób, niekoniecznie mu bliskich. Nie był profesjonalnym uzdrowicielem, a jednak się martwił.
– Ach, pani sportowiec – rzucił swobodnie, uśmiechając się pod nosem na to stwierdzenie z pewnym przekąsem. Sam nigdy nie poczuł przywiązania do jakiegokolwiek rodzaju aktywności fizycznej, a mimo to zawsze udawało mu się utrzymać dobrą kondycję. Wędrowanie od jednego lokalu do kolejnego po całym Paryżu chyba można było uznać za spory wysiłek, zwłaszcza po kilku głębszych. Zaraz spoważniał, zdając sobie sprawę, że może już nigdy do tych czasów nie powróci. Być może nie powinien wcale wracać do Wielkiej Brytanii i próbować po raz kolejny układać sobie życia w Londynie. Tylko dziwnym trafem nie widział się już tak dobrze bawiącego jak kiedyś, tak beztroskiego. Pytania skierowane ku niemu też oddalały go od błogiej beztroski.
– Przekwalifikowałem się zaraz po zakończeniu kursu – przyznał wreszcie, chcąc wyjaśnić te kwestię do końca, aby czarownicy nie przyszły do głowy żadne inne scenariusze, które stawiałyby go w złym świetle. Na przykład taki, że został wydalony z pracy w szpitalu, ponieważ uskarżali się na niego pacjenci, a zwłaszcza pacjentki zniesmaczone jego gorliwością niesieniu pomocy własnymi rękoma. Ale z drugiej strony dopiero co poznana Jamie nie wydawała się być w stanie snuć takie wymagające teorie spiskowe. Nie odpowiedział jednak na jej pytanie właściwie, odrobinę wstydząc się tego, że na krótką chwilę przestał tworzyć. – Jestem rzeźbiarzem – dodał jednak po chwili, co było prawdą i zarazem trochę się z nią rozmijało. Tak naprawdę od niedawna pracował jako kurator wystaw w galerii sztuki należącej do lady Avery. – A miotlarkę, która spadła na dach kamienicy, w której mieszkam, ratuję po raz pierwszy – odparł z rozbawieniem, w międzyczasie sprawdzając drugą rękę czarownicy pod kątem złamań. Nie wyczuł niczego niepokojącego, całe szczęście.
Trochę dziwnie było mu tak po prostu położyć dłoń na biodrze, aby sprawdzić stan kości nogi od uda po kostkę. Był gotów chrząknąć, aby dać jakoś znać o swoich intencjach. Mimo wszystko nie był uzdrowicielem, więc kobieta mogła uznać za bardzo nietaktowne to, że to właśnie on dotyka ją w taki sposób. Ale jego rozterki rozwiało całkowicie inne chrząknięcie, które nie wydobyło się z jego gardła. Tuż przy altanie znalazła się pani Russell z mieszkania numer osiem, która chroniła się przed deszczem z pomocą czerwonej parasolki.
– Cóż to był za huk – rozpoczęła starsza czarownica zapewne dłuższą wypowiedź, bo chyba tylko takie leżały w jej naturze, jak zdążył już odkryć Valerian. – Zerwałam się jak najszybciej, ale bez odpowiedniego ubioru nawet bym tutaj nie weszła – po tych słowach spojrzała podejrzliwie w stronę Valeriana, lecz bardziej ciekawa była obcej sobie postaci. – Kochany, a któż to ci towarzyszy? W taką pogodę zapraszać kobietę na dach?
– Ta pani spadła na nasz dach – wyjaśnił spokojnie, nie mogąc trochę znieść dezaprobaty malującej się na twarzy sąsiadki. Wcale nie uwodził biednej niewiasty, a na pewno nie robiłby tego poprzez popisywanie się posiadaniem ogrodu na dachu kamienicy, do którego rozwoju nawet się nie przyczynił. – Stąd ten huk – spojrzał jeszcze na Jamie uważnie, wyraźnie coś rozważając. – Radziłbym udać się do szpitala. Na wszelki wypadek.
– Ależ oczywiście, że uda się do szpitala! Po takim wypadku nie ma mowy, żeby tak nie zrobiła. Chodź kochana pod mój parasol. Sama osobiście cię zaprowadzę, jeśli będzie trzeba.
– Ach, pani sportowiec – rzucił swobodnie, uśmiechając się pod nosem na to stwierdzenie z pewnym przekąsem. Sam nigdy nie poczuł przywiązania do jakiegokolwiek rodzaju aktywności fizycznej, a mimo to zawsze udawało mu się utrzymać dobrą kondycję. Wędrowanie od jednego lokalu do kolejnego po całym Paryżu chyba można było uznać za spory wysiłek, zwłaszcza po kilku głębszych. Zaraz spoważniał, zdając sobie sprawę, że może już nigdy do tych czasów nie powróci. Być może nie powinien wcale wracać do Wielkiej Brytanii i próbować po raz kolejny układać sobie życia w Londynie. Tylko dziwnym trafem nie widział się już tak dobrze bawiącego jak kiedyś, tak beztroskiego. Pytania skierowane ku niemu też oddalały go od błogiej beztroski.
– Przekwalifikowałem się zaraz po zakończeniu kursu – przyznał wreszcie, chcąc wyjaśnić te kwestię do końca, aby czarownicy nie przyszły do głowy żadne inne scenariusze, które stawiałyby go w złym świetle. Na przykład taki, że został wydalony z pracy w szpitalu, ponieważ uskarżali się na niego pacjenci, a zwłaszcza pacjentki zniesmaczone jego gorliwością niesieniu pomocy własnymi rękoma. Ale z drugiej strony dopiero co poznana Jamie nie wydawała się być w stanie snuć takie wymagające teorie spiskowe. Nie odpowiedział jednak na jej pytanie właściwie, odrobinę wstydząc się tego, że na krótką chwilę przestał tworzyć. – Jestem rzeźbiarzem – dodał jednak po chwili, co było prawdą i zarazem trochę się z nią rozmijało. Tak naprawdę od niedawna pracował jako kurator wystaw w galerii sztuki należącej do lady Avery. – A miotlarkę, która spadła na dach kamienicy, w której mieszkam, ratuję po raz pierwszy – odparł z rozbawieniem, w międzyczasie sprawdzając drugą rękę czarownicy pod kątem złamań. Nie wyczuł niczego niepokojącego, całe szczęście.
Trochę dziwnie było mu tak po prostu położyć dłoń na biodrze, aby sprawdzić stan kości nogi od uda po kostkę. Był gotów chrząknąć, aby dać jakoś znać o swoich intencjach. Mimo wszystko nie był uzdrowicielem, więc kobieta mogła uznać za bardzo nietaktowne to, że to właśnie on dotyka ją w taki sposób. Ale jego rozterki rozwiało całkowicie inne chrząknięcie, które nie wydobyło się z jego gardła. Tuż przy altanie znalazła się pani Russell z mieszkania numer osiem, która chroniła się przed deszczem z pomocą czerwonej parasolki.
– Cóż to był za huk – rozpoczęła starsza czarownica zapewne dłuższą wypowiedź, bo chyba tylko takie leżały w jej naturze, jak zdążył już odkryć Valerian. – Zerwałam się jak najszybciej, ale bez odpowiedniego ubioru nawet bym tutaj nie weszła – po tych słowach spojrzała podejrzliwie w stronę Valeriana, lecz bardziej ciekawa była obcej sobie postaci. – Kochany, a któż to ci towarzyszy? W taką pogodę zapraszać kobietę na dach?
– Ta pani spadła na nasz dach – wyjaśnił spokojnie, nie mogąc trochę znieść dezaprobaty malującej się na twarzy sąsiadki. Wcale nie uwodził biednej niewiasty, a na pewno nie robiłby tego poprzez popisywanie się posiadaniem ogrodu na dachu kamienicy, do którego rozwoju nawet się nie przyczynił. – Stąd ten huk – spojrzał jeszcze na Jamie uważnie, wyraźnie coś rozważając. – Radziłbym udać się do szpitala. Na wszelki wypadek.
– Ależ oczywiście, że uda się do szpitala! Po takim wypadku nie ma mowy, żeby tak nie zrobiła. Chodź kochana pod mój parasol. Sama osobiście cię zaprowadzę, jeśli będzie trzeba.
Mężczyzna mimo wszystko sprawiał dość sympatyczne wrażenie. Wydawał się osobą uczynną, gotową oderwać się od swoich zajęć, by sprawdzić źródło niepokojącego dźwięku i spróbować udzielić pomocy poszkodowanej, choć była dla niego zupełnie obcą osobą. Ona pewnie też by tak zrobiła, z tym że aktualnie jej wiedza z zakresu anatomii pozostawała naprawdę beznadziejna i mogłaby bardziej zaszkodzić nić pomóc. Zdecydowanie było nad czym popracować i musiała podpytać bliskich, czy mogą jej polecić kogoś, kto udzieli jej małych korepetycji.
Jednak na razie bardziej była skupiona na tym, co działo się obecnie. Rozkojarzenie i zamroczenie powoli i stopniowo odchodziły, jej myśli stawały się jaśniejsze, choć do idealności jeszcze trochę brakowało. Może i była czarownicą, wytrzymałą i przyzwyczajoną do upadków, ale niestety nie była niezniszczalna, więc skutki uderzenia w głowę nie znikną jak za pstryknięciem palca.
- Och. Rozumiem – przytaknęła na jego słowa. Może nie odkrył w sobie tego powołania, o jakim tak szumnie opowiadała większość znanych jej uzdrowicieli? To była trudna praca i często dość niewdzięczna. Oczywiście mogła też istnieć opcja, że został wyrzucony, ale w pierwszej chwili o tym nie pomyślała. – Nieczęsto spotykam artystyczne dusze. Choć przyznaję, kompletnie nie znam się na sztuce – dodała, nagle czując leciutkie ukłucie wstydu. Ale ostatecznie była prostą czarownicą z gminu, nie miała prywatnego nauczyciela sztuki, ani cierpliwości do jakiegoś rysowania, pisania czy rzeźbienia, o grze na instrumentach nie wspominając, bo na tym polu to już była wybitnym antytalentem. Od zawsze tym, co ciągnęło ją najbardziej, była miotła i latanie, a później także quidditch, kiedy była już dość duża, by móc grać z dzieciakami z rodziny i sąsiedztwa, a potem w szkole. W Hogwarcie nigdy nie przodowała w nauce, ale w lataniu była bardzo dobra.
Uniosła lekko brwi, gdy nagle dotknął jej biodra, ale nic nie powiedziała, rozumiejąc konieczność sprawdzenia. To zwykła uzdrowicielska procedura, nic więcej. Przechodziła przez to nie raz i nie dwa, choć pierwszy raz badał ją rzeźbiarz. Dziwne, prawda? Ale nadal nie była w pełni otrzeźwiona, więc na pewne rzeczy nie reagowała lub reagowała z opóźnieniem.
Ale nagle pojawił się jeszcze ktoś, co też zarejestrowała dopiero wtedy, kiedy starsza kobieta się odezwała.
- Bardzo przepraszam za to zajście! – powiedziała po chwili, gdy już przetrawiła w myślach słowa staruszki. – Ja tylko... To był drobny wypadek. Spadłam z miotły na wasz dach, ale ten pan już udzielił mi pomocy. – Spojrzała na mężczyznę, który wcześniej przedstawił się jako Valerian, i nagle zdała sobie sprawę, że staruszka mogła pomyśleć sobie różne rzeczy, widząc tego bądź co bądź przystojnego mężczyznę (tak, musiała to zauważyć nawet w tym stanie) siedzącego w altanie z jakąś przemoczoną młodą kobietą (a tego, że była atrakcyjna, również była świadoma) i akurat dotykającego jej nogi.
- I chyba wcale nie muszę iść do szpitala, wszystko ze mną w porządku! – zapewniła jeszcze; taka sugestia otrzeźwiła ją dość skutecznie, naprawdę nie chciała iść do Munga, skoro połamana nie była i wyglądało na to, że nie będzie potrzebować profesjonalnego poskładania. Wstała (nieco chwiejnie, ale jednak), próbując pokazać im obojgu, że wcale nie jest z nią tak źle, choć kręciło jej się w głowie i naprawdę czuła się, jakby przesadziła z alkoholem. – Naprawdę dziękuję, ale... już mi lepiej. Chyba po prostu zejdę z tego dachu i do domu wrócę już Błędnym Rycerzem.
Jednak na razie bardziej była skupiona na tym, co działo się obecnie. Rozkojarzenie i zamroczenie powoli i stopniowo odchodziły, jej myśli stawały się jaśniejsze, choć do idealności jeszcze trochę brakowało. Może i była czarownicą, wytrzymałą i przyzwyczajoną do upadków, ale niestety nie była niezniszczalna, więc skutki uderzenia w głowę nie znikną jak za pstryknięciem palca.
- Och. Rozumiem – przytaknęła na jego słowa. Może nie odkrył w sobie tego powołania, o jakim tak szumnie opowiadała większość znanych jej uzdrowicieli? To była trudna praca i często dość niewdzięczna. Oczywiście mogła też istnieć opcja, że został wyrzucony, ale w pierwszej chwili o tym nie pomyślała. – Nieczęsto spotykam artystyczne dusze. Choć przyznaję, kompletnie nie znam się na sztuce – dodała, nagle czując leciutkie ukłucie wstydu. Ale ostatecznie była prostą czarownicą z gminu, nie miała prywatnego nauczyciela sztuki, ani cierpliwości do jakiegoś rysowania, pisania czy rzeźbienia, o grze na instrumentach nie wspominając, bo na tym polu to już była wybitnym antytalentem. Od zawsze tym, co ciągnęło ją najbardziej, była miotła i latanie, a później także quidditch, kiedy była już dość duża, by móc grać z dzieciakami z rodziny i sąsiedztwa, a potem w szkole. W Hogwarcie nigdy nie przodowała w nauce, ale w lataniu była bardzo dobra.
Uniosła lekko brwi, gdy nagle dotknął jej biodra, ale nic nie powiedziała, rozumiejąc konieczność sprawdzenia. To zwykła uzdrowicielska procedura, nic więcej. Przechodziła przez to nie raz i nie dwa, choć pierwszy raz badał ją rzeźbiarz. Dziwne, prawda? Ale nadal nie była w pełni otrzeźwiona, więc na pewne rzeczy nie reagowała lub reagowała z opóźnieniem.
Ale nagle pojawił się jeszcze ktoś, co też zarejestrowała dopiero wtedy, kiedy starsza kobieta się odezwała.
- Bardzo przepraszam za to zajście! – powiedziała po chwili, gdy już przetrawiła w myślach słowa staruszki. – Ja tylko... To był drobny wypadek. Spadłam z miotły na wasz dach, ale ten pan już udzielił mi pomocy. – Spojrzała na mężczyznę, który wcześniej przedstawił się jako Valerian, i nagle zdała sobie sprawę, że staruszka mogła pomyśleć sobie różne rzeczy, widząc tego bądź co bądź przystojnego mężczyznę (tak, musiała to zauważyć nawet w tym stanie) siedzącego w altanie z jakąś przemoczoną młodą kobietą (a tego, że była atrakcyjna, również była świadoma) i akurat dotykającego jej nogi.
- I chyba wcale nie muszę iść do szpitala, wszystko ze mną w porządku! – zapewniła jeszcze; taka sugestia otrzeźwiła ją dość skutecznie, naprawdę nie chciała iść do Munga, skoro połamana nie była i wyglądało na to, że nie będzie potrzebować profesjonalnego poskładania. Wstała (nieco chwiejnie, ale jednak), próbując pokazać im obojgu, że wcale nie jest z nią tak źle, choć kręciło jej się w głowie i naprawdę czuła się, jakby przesadziła z alkoholem. – Naprawdę dziękuję, ale... już mi lepiej. Chyba po prostu zejdę z tego dachu i do domu wrócę już Błędnym Rycerzem.
Czy naprawdę rozumiała jakim to sposobem młody uzdrowiciel tuż po ukończonym kursie został rzeźbiarzem? Może kryła się w niej chęć zrozumienia tej zaskakującej zmiany ścieżki kariery i to było na swój sposób całkiem sympatyczne, mimo to całe zagadnienie wymagało naprawdę głębokiej analizy i znajomości wiele szczegółów, aby rzeczywiście dało się jego wybory pojąć. Wolał nie podejmować opowieści o swoim życiu, to było ostatnim, czego chciał, kiedy jeszcze borykał się z uczuciami wywołanymi przez ostatnie tragiczne wydarzenia w jego życiu. Sam jeszcze do końca nie radził sobie z powrotem do szarej i ponurej rzeczywistości Wielkiej Brytanii. Niekiedy czuł, że może uda mu się odnaleźć tu swoje miejsce, ale częściej rodzimy kraj wydawał mu się pułapką. Przez chwilę chciał zrzucić własne myśli na cudze barki i przez ułamek sekundy sądził, że może czarownica, która spadła z nieba, była podarkiem od losu, aby wreszcie wypowiedział ciążące mu od tygodni na sercu kwestie. Nie podjął się jednak wykorzystania tej niespodziewanej szansy.
– Ja za to kompletnie nie znam się na sporcie, więc chyba jednak istnieje jakaś sprawiedliwość na tym świecie – odparł na jej słowa, chcąc w swojej wypowiedzi przemycić wielką prawdę tego świata, że nie istnieją osoby, które posiadły wszystkie możliwe talenty. Życie było zresztą zbyt krótkie, aby móc stać się mistrzem w każdej dziedzinie. Właśnie z tego powodu porzucił praktykę uzdrowicielską, ponieważ nie chciał przez całe życie spełniać ojcowskich ambicji, pragnął za to sięgnąć po własne marzenia, które już w dzieciństwie podsyciła w nim matka.
Przybycie sąsiadki było naprawdę niefortunne. Od razu przerwał swoje badanie, zdołał jednak wyczuć, że z biodrem też wszystko było w jak najlepszym porządku. Powstał zaraz, gdy tylko Jamie poderwała się ze swojego miejsca. Nie był ślepy, od razu dostrzegł, że wciąż jest nieco zamroczona, o czym świadczyła jej chwiejna postawa.
– Pani Russell, proszę się nie martwić. Sam dopilnuję, aby nasza poszkodowana wsiadła do Błędnego Rycerza i w pierwszej kolejności pojechała do szpitala – urazów głowy nie należało bagatelizować. Zbliżył się do ledwo co poznanej czarownicy i użyczył jej swojego ramienia, chcąc ją sprowadzić po schodach kamienicy aż na parter i przed budynkiem poczekać z nią na środek transportu. Nie zapomniał o chwyceniu jej miotły w drugą dłoń, bo na pewno jeszcze się jej przyda, skoro gra w Quidditcha. – W Świętym Mungu raczej nie będzie okazji polatać, ale konsultacja uzdrowicielska jest konieczna, naprawdę.
Bez trudności zeszli z dachu, a za nimi podążyła pani Russell. Z jej ust co chwila padały cenne porady dotyczące dbałości o własne zdrowie w czasie niepokojących anomalii.
– Ja za to kompletnie nie znam się na sporcie, więc chyba jednak istnieje jakaś sprawiedliwość na tym świecie – odparł na jej słowa, chcąc w swojej wypowiedzi przemycić wielką prawdę tego świata, że nie istnieją osoby, które posiadły wszystkie możliwe talenty. Życie było zresztą zbyt krótkie, aby móc stać się mistrzem w każdej dziedzinie. Właśnie z tego powodu porzucił praktykę uzdrowicielską, ponieważ nie chciał przez całe życie spełniać ojcowskich ambicji, pragnął za to sięgnąć po własne marzenia, które już w dzieciństwie podsyciła w nim matka.
Przybycie sąsiadki było naprawdę niefortunne. Od razu przerwał swoje badanie, zdołał jednak wyczuć, że z biodrem też wszystko było w jak najlepszym porządku. Powstał zaraz, gdy tylko Jamie poderwała się ze swojego miejsca. Nie był ślepy, od razu dostrzegł, że wciąż jest nieco zamroczona, o czym świadczyła jej chwiejna postawa.
– Pani Russell, proszę się nie martwić. Sam dopilnuję, aby nasza poszkodowana wsiadła do Błędnego Rycerza i w pierwszej kolejności pojechała do szpitala – urazów głowy nie należało bagatelizować. Zbliżył się do ledwo co poznanej czarownicy i użyczył jej swojego ramienia, chcąc ją sprowadzić po schodach kamienicy aż na parter i przed budynkiem poczekać z nią na środek transportu. Nie zapomniał o chwyceniu jej miotły w drugą dłoń, bo na pewno jeszcze się jej przyda, skoro gra w Quidditcha. – W Świętym Mungu raczej nie będzie okazji polatać, ale konsultacja uzdrowicielska jest konieczna, naprawdę.
Bez trudności zeszli z dachu, a za nimi podążyła pani Russell. Z jej ust co chwila padały cenne porady dotyczące dbałości o własne zdrowie w czasie niepokojących anomalii.
Jamie była po prostu zamroczona, by głębiej się nad tym zastanawiać, ale była osobą na tyle tolerancyjną, że nie podjęłaby się krytykowania obcego faceta za to, że wybrał sztukę zamiast uzdrawiania. Ojciec powtarzał jej, że żadna uczciwa i legalna praca nie hańbi, i że każdy jest kowalem swego losu. Poza tym jako osoba, która wybrała latanie za piłkami zamiast ministerialnego stażu lub innej życiowej posadki byłaby hipokrytką, gdyby skrytykowała kogokolwiek za to, że przedłożył własne marzenia ponad oczekiwania otoczenia. Gdyby znała jego historię zapewne by mu przyklasnęła, że w końcu porzucił zajęcie, które nie sprawiało mu przyjemności na rzecz pasji. Sama chyba bardzo by cierpiała, gdyby tak musiała robić coś tylko dlatego że musi, a nie dlatego, że chce. Poszła za głosem serca, nie rozumu, i na ten moment absolutnie niczego nie żałowała.
Po jego słowach uśmiechnęła się lekko; mimo poobijania i byciu przemoczoną nadal miała jeszcze siłę się uśmiechać. Nie chciała zastanawiać się głębiej nad niczym, poza tym nie wiadomo, czy jeszcze kiedyś tego mężczyznę spotka. Musiała jednak pamiętać o tym, by być ostrożną, bo w obecnych czasach coraz trudniej było ufać przypadkowo napotkanym osobom. Pamiętała o tym nawet w swoim obecnym stanie. Zresztą nie mieli czasu zamienić ze sobą więcej zdań, bo właśnie wtedy pojawiła się sąsiadka mężczyzny, nakrywając ich w dość niejednoznacznej sytuacji, przynajmniej z punktu widzenia kogoś, kto nie znał biegu wydarzeń od samego ich początku, czyli od spadnięcia Jamie na dach. Starsza kobieta mogła pomyśleć bardzo różne rzeczy widząc mężczyznę dotykającego jej biodra. Przy takiej pogodzie kobieta spadająca z nieba raczej pewnie nie była pierwszą rzeczą, o której starsza osoba mogłaby pomyśleć.
- No dobrze, skoro się pan tak upiera... – Pozostawało jej tylko westchnąć nad uporem mężczyzny, ale podała mu rękę i razem z nim opuściła dach, odnotowując, że zabrał ze sobą jej miotłę. Pamiętała o niej i z pewnością by jej tu nie zostawiła, na czymś musiała przecież trenować, a na zakup nowej, lepszej miotły będzie mogła sobie pozwolić nie szybciej niż po nowym roku, kiedy wypłacą jej wynagrodzenie za listopad i grudzień. Dała radę zejść na dół kamienicy, a na ulicy złapała Błędnego Rycerza. Zanim do niego wsiadła odebrała od mężczyzny swoją miotłę i pożegnała go cicho. Mimo wszystko, niezależnie od tego, kim był, dobrze się nią zajął i musiała mu to przyznać.
| zt. x 2
Po jego słowach uśmiechnęła się lekko; mimo poobijania i byciu przemoczoną nadal miała jeszcze siłę się uśmiechać. Nie chciała zastanawiać się głębiej nad niczym, poza tym nie wiadomo, czy jeszcze kiedyś tego mężczyznę spotka. Musiała jednak pamiętać o tym, by być ostrożną, bo w obecnych czasach coraz trudniej było ufać przypadkowo napotkanym osobom. Pamiętała o tym nawet w swoim obecnym stanie. Zresztą nie mieli czasu zamienić ze sobą więcej zdań, bo właśnie wtedy pojawiła się sąsiadka mężczyzny, nakrywając ich w dość niejednoznacznej sytuacji, przynajmniej z punktu widzenia kogoś, kto nie znał biegu wydarzeń od samego ich początku, czyli od spadnięcia Jamie na dach. Starsza kobieta mogła pomyśleć bardzo różne rzeczy widząc mężczyznę dotykającego jej biodra. Przy takiej pogodzie kobieta spadająca z nieba raczej pewnie nie była pierwszą rzeczą, o której starsza osoba mogłaby pomyśleć.
- No dobrze, skoro się pan tak upiera... – Pozostawało jej tylko westchnąć nad uporem mężczyzny, ale podała mu rękę i razem z nim opuściła dach, odnotowując, że zabrał ze sobą jej miotłę. Pamiętała o niej i z pewnością by jej tu nie zostawiła, na czymś musiała przecież trenować, a na zakup nowej, lepszej miotły będzie mogła sobie pozwolić nie szybciej niż po nowym roku, kiedy wypłacą jej wynagrodzenie za listopad i grudzień. Dała radę zejść na dół kamienicy, a na ulicy złapała Błędnego Rycerza. Zanim do niego wsiadła odebrała od mężczyzny swoją miotłę i pożegnała go cicho. Mimo wszystko, niezależnie od tego, kim był, dobrze się nią zajął i musiała mu to przyznać.
| zt. x 2
Dach kamienicy
Szybka odpowiedź