Stare mieszkania robotnicze
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stare mieszkania robotnicze
Równe uliczki z identycznymi oknami, zbudowane z brudnej cegły zdają się ciągnąć w nieskończoność w zagmatwanej plątaninie. Łatwo wśród nich zgubić zarówno kogoś jak i siebie. To właśnie w taki niekończący się labirynt trafiają mugole, którzy chcieliby zagłębić się w pozostawioną przez nich przed laty wyspę. Dla czarodziejów większość mieszkań pozostaje pusta, w nielicznych postanowili zamieszkać ludzie. Znaczna część wykorzystywana jest na rozmaite pracownie przez tych, którzy ze swoją działalnością nie chcą być zbyt widoczni. Można tu znaleźć taniego prawnika w zaniedbanej szacie, który zgodzi się na wszystko za butelkę ognistej albo mistrza eliksirów, który w przebłysku trzeźwości uwarzy upragniony eliksir. Trzeba tylko znać odpowiednią walutę, którą zaskakująco często okazują się nie być galeony.
Wzmiankę o przyjacielu syren skomentowałam jedynie gestem, przykładając opuszki do obu skroni, po czym wzruszyłam ramionami i opuściłam dłonie, tym samym niewerbalnie komunikując jej Nie znał się. Jakiś idiota.
Byłam pewna, że zrozumie ten przekaz. Choć gdybym dowiedziała się wtedy, że chodziło o Francisa, ta rozmowa z pewnością miałaby inny finisz.
- Nie wiedziałam. - Przyznałam sucho, bez zbędnego rozczulania się nad jej losem - sama też tego nie robiła, a przynajmniej nie tak odczytałam jej słowa. Nigdy nie rozmawiałyśmy o swojej przeszłości - choć słuchy o tym, że przyczyniłam się do śmierci własnego męża z pewnością dotarły do uszu Moss. W porcie każdy o tym wiedział, co niechlubnie przekuwałam w swój pancerz ochronny. Byłam całkowicie niegroźna, w pojedynku nie padłabym jak mucha zapewne tylko dzięki wieloletniej praktyce w łamaniu klątw, co nierozerwalnie łączyło się z magią obronną. Plotki pomagały ukryć te mankamenty, czyniły mnie jedną z nich. Z nieczystym sumieniem, z przeszłością, która starła się z prawem. Równą. I znacznie bardziej niebezpieczną, niż byłam w rzeczywistości. - Ale wiesz, to, co mówisz teraz… i siła z jaką to mówisz. Sama po nią sięgnęłaś, nawet, jeśli ktoś inny pokazał ci drogę. Myślę, że takie doświadczenia kształtują nas najmocniej. - Była twarda - jak stal, zahartowana w lodowatej wodzie.
Wiedziałam, że lubi złoto i diamenty, że kocha uwagę - teraz mogłam jedynie domyślać się, że w ten sposób odzyskiwała dawne lata, w końcu żyjąc poza własnym cieniem. Ja nie znałam tego uczucia - wychowana pośród lasów Lancashire od dziecka wiedziałam, gdzie leżał mój dom, kto spisał moją historię, jakie wyznawać wartości - ale przede wszystkim, że najlepiej po prostu być sobą. Nie potrafiłam wejść w jej buty, nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak to jest być kimś bez przeszłości… i być może zrobiłoby mi się jej szkoda, ale błysk w jej oczach, łebski uśmiech, pewność kroku - to wszystko sprawiało, że bliżej było mi do podziwu. Za drogę, którą przeszła.
- Jestem pewna, że teraz nie zapomni już nikt. - Podsumowałam. Sama tego pragnęłam - stanąć obok własnej, słynnej siostry, na równi, na językach. Poniekąd nawet mi się to udało - choć sława, którą wywalczyłam, mocno rozminęła się z moimi oczekiwaniami/
Nie byłam zainteresowana błyskotkami, które Moss ochoczo zaczęła upychać po kieszeniach. Nie znałam się na jubilerstwie, nie byłam w stanie oszacować ich wartości, a gra mogła okazać się nie warta zachodu - zdecydowanie wolałam obracać ochronnymi artefaktami niż pozbawionymi runicznej mocy świecidełkami.
- Jeśli będzie węszył w porcie, to dowiesz się o tym pierwsza. - Zauważyłam; Parszywy był kopalnią wiedzy, czujne oko i ucho Phils zapewne miało stać się w najbliższym czasie jeszcze wrażliwsze. Na wypadek, gdyby ktoś szukał nieboszczki. - Poza tym nie wygląda na kogoś, kto był tutaj stałym bylwacem. - Zbyt ładnie ubrana. Zbyt bogata. Zbyt nieportowa.
A jeśli ktoś miał nas na oku w tej chwili, musiałby mocno przyłożyć się, aby przebić moją barierę.
W ten sposób udało nam się dotrzeć do rzeczonego bajora, gdzie raz na zawsze pożegnałyśmy kobietę. Byłam znacznie spokojniejsza, niż za pierwszym razem - może przez jej obecność, a może właśnie przez to, że nie był już to pierwszy raz. Londyn ścielił się trupem - a ja zastanawiałam się, czy znieczulica na kolejne martwe czarownice była we mnie od zawsze, czy wzrastała wraz z napinającą się polityką, wobec której pozostawałam obojętna
- Próbujemy. - Skinęłam krótko głową; chwilowa dywersja nie była powodem do mojej rezygnacji.
Byłam pewna, że zrozumie ten przekaz. Choć gdybym dowiedziała się wtedy, że chodziło o Francisa, ta rozmowa z pewnością miałaby inny finisz.
- Nie wiedziałam. - Przyznałam sucho, bez zbędnego rozczulania się nad jej losem - sama też tego nie robiła, a przynajmniej nie tak odczytałam jej słowa. Nigdy nie rozmawiałyśmy o swojej przeszłości - choć słuchy o tym, że przyczyniłam się do śmierci własnego męża z pewnością dotarły do uszu Moss. W porcie każdy o tym wiedział, co niechlubnie przekuwałam w swój pancerz ochronny. Byłam całkowicie niegroźna, w pojedynku nie padłabym jak mucha zapewne tylko dzięki wieloletniej praktyce w łamaniu klątw, co nierozerwalnie łączyło się z magią obronną. Plotki pomagały ukryć te mankamenty, czyniły mnie jedną z nich. Z nieczystym sumieniem, z przeszłością, która starła się z prawem. Równą. I znacznie bardziej niebezpieczną, niż byłam w rzeczywistości. - Ale wiesz, to, co mówisz teraz… i siła z jaką to mówisz. Sama po nią sięgnęłaś, nawet, jeśli ktoś inny pokazał ci drogę. Myślę, że takie doświadczenia kształtują nas najmocniej. - Była twarda - jak stal, zahartowana w lodowatej wodzie.
Wiedziałam, że lubi złoto i diamenty, że kocha uwagę - teraz mogłam jedynie domyślać się, że w ten sposób odzyskiwała dawne lata, w końcu żyjąc poza własnym cieniem. Ja nie znałam tego uczucia - wychowana pośród lasów Lancashire od dziecka wiedziałam, gdzie leżał mój dom, kto spisał moją historię, jakie wyznawać wartości - ale przede wszystkim, że najlepiej po prostu być sobą. Nie potrafiłam wejść w jej buty, nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak to jest być kimś bez przeszłości… i być może zrobiłoby mi się jej szkoda, ale błysk w jej oczach, łebski uśmiech, pewność kroku - to wszystko sprawiało, że bliżej było mi do podziwu. Za drogę, którą przeszła.
- Jestem pewna, że teraz nie zapomni już nikt. - Podsumowałam. Sama tego pragnęłam - stanąć obok własnej, słynnej siostry, na równi, na językach. Poniekąd nawet mi się to udało - choć sława, którą wywalczyłam, mocno rozminęła się z moimi oczekiwaniami/
Nie byłam zainteresowana błyskotkami, które Moss ochoczo zaczęła upychać po kieszeniach. Nie znałam się na jubilerstwie, nie byłam w stanie oszacować ich wartości, a gra mogła okazać się nie warta zachodu - zdecydowanie wolałam obracać ochronnymi artefaktami niż pozbawionymi runicznej mocy świecidełkami.
- Jeśli będzie węszył w porcie, to dowiesz się o tym pierwsza. - Zauważyłam; Parszywy był kopalnią wiedzy, czujne oko i ucho Phils zapewne miało stać się w najbliższym czasie jeszcze wrażliwsze. Na wypadek, gdyby ktoś szukał nieboszczki. - Poza tym nie wygląda na kogoś, kto był tutaj stałym bylwacem. - Zbyt ładnie ubrana. Zbyt bogata. Zbyt nieportowa.
A jeśli ktoś miał nas na oku w tej chwili, musiałby mocno przyłożyć się, aby przebić moją barierę.
W ten sposób udało nam się dotrzeć do rzeczonego bajora, gdzie raz na zawsze pożegnałyśmy kobietę. Byłam znacznie spokojniejsza, niż za pierwszym razem - może przez jej obecność, a może właśnie przez to, że nie był już to pierwszy raz. Londyn ścielił się trupem - a ja zastanawiałam się, czy znieczulica na kolejne martwe czarownice była we mnie od zawsze, czy wzrastała wraz z napinającą się polityką, wobec której pozostawałam obojętna
- Próbujemy. - Skinęłam krótko głową; chwilowa dywersja nie była powodem do mojej rezygnacji.
Blady uśmiech przelotnie zamigotał na jej suchych ustach. Powoli objęła palcami lewej dłoni prawe ramię i potarła ciało przez ubranie. – Prawie nikt nie wie. Nie żyję już tamtym życiem – odparła niewzruszona, a słowa pusto obijały się o kruszące się ściany okolicznych ruder. Miała za dużo czasu na przepłakiwanie wyimaginowanego życia, życia, którego nigdy już nie sprawdzi i nie doświadczy. Dorosła. Dorosła i zamierzała przyjmować wyzwania, a nie przed nimi uciekać. Odcięcie się od obrazów z sierocińca pomogło jej to przetrwać. W dokach po raz pierwszy uwierzyła, że coś znaczy i może własnoręcznie wymodelować przyszłość, wydostać się z bagna dręczącego porzucenia. Żadna z niej ani gwiazda czy bohaterka, choć ewidentnie lubiła wskakiwać w te role, czasami przeliczając możliwości. Nie lubiła przeciętności, nie lubiła bycia ofiarą. Przestała nią być z chwilą, kiedy opanowała lęki zbyt bezczelnie wkradające się do codzienności. Wiedziała, że nie zniknęły, ale przynajmniej póki co siedziały w mocnej klatce. Żyła dość szybko, bez mozolnych refleksji, które jak kamienie przywiązane do łydek utrudniałyby wędrówki. Fantazje nie czyniły z niej naiwnej marzycielki, fantazje były słodką grą, dokładka przydatną do załatwienia wielu spraw, ale tak naprawdę miała łeb na karku. Jade oceniła ją dobrze. Philippa wiedziała, że jest w tym prawda. Nauczyła się realnie oceniać samą siebie (a przynajmniej w kontekście bolączek dzieciństwa), choć sieroce kompleksy przez wiele lat utrudniały jej to.
– Wyszłam z tego – przyznała zupełnie otwarcie. – Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Trzymam się tego, co mam, ale czasem czuję, że mogłabym sięgnąć po jeszcze więcej. I jednocześnie jest mi tu za dobrze, Jade. Właśnie tu, w zawszonym porcie – skwitowała, kręcąc lekko głową. Philippę kiełkująca ambicja prowadziła w górę, o ile można tak mówić w kontekście portowego życia i zawodowych przygód w Parszywym. Mogłaby poszukać swojego miejsca dalej, mogłaby zrzucić fartuszek i podziękować pani Boyle za lata niesamowitych doświadczeń. Nie bała się zaryzykować, ale przywiązanie robiło swoje. Trudno wydostać się z miejsca, które ofiarowało tak wiele. Ofiarowało życie.
O tak, od dawna już nie drżała, a już na pewno nie przez dramaty dzieciństwa czy inne koszmary przeszłości. Liczyło się życie, które działo się teraz, tutaj oraz ludzie, dla których była gotowa przeskoczyć najwyższe przeszkody. Unikała odwracania się i melancholijnych oczu gotowych zgnić w dawnych krzywdach. – Pewnie, że nie zapomni – potwierdziła z cwanym uśmiechem. Przecież o to też zabiegała, taką się postacią stała. Nie płoszyła się jak pensjonarka. Skupiała spojrzenia i nie bała się być na językach. – Dzięki, Jade – dorzuciła po cichej pauzie. Pojęła otuchę kryjącą się w słowach Sykes. Choć nie wołała o to, potrafiła docenić odrobinę sympatii i kilka kropel ofiarowanej odwagi. Gdy nie była sama, wszystko stawało się lżejsze, możliwe do pokonania. Przyjaźnie w tak gównianych czasach to naprawdę coś, czego nie należało zaniedbywać. Wyczuwała, że jeszcze chwila i obudzą się w jeszcze gorszej rzeczywistości, a martwa nieszczęśniczka zdawała się być kolejną oznaką zbliżającej się masakry. – Może ją tu ściągnęli, a może wcale nie była tak niewinna i to tylko pozory. Zginąć tutaj, przewalone – rzuciła gorzko i pokręciła lekko głową. – Posłucham, może wpadnie mi w ucho kilka informacji, ale raczej wątpię. Może pół roku temu doki kipiałyby od plot. Teraz nowe zwłoki nie robią już na nikim wrażenia – uznała z pesymizmem. Zimna damulka stała się towarem do ograbienia, wspomnieniem zupełnie splugawionym. I niczym więcej.
Bajoro przyjęło tajemnice, odeszły powoli, odgłosy kroków pożegnały martwą zupełnie beznamiętnie. – Tędy – powiedziała, skręcając znów w tamtą robotniczą uliczkę. Przez nietypowy punkt w planie nieco się rozproszyła, ale powoli przypominała sobie wszystkie szczegóły. Stary lichwiarz, kamienica, zwłoki i łup. To był ich plan. Gdy wspinały się po schodach, wyciągnęła różdżkę. Adres powtarzała w myśli, odliczała kolejne numery mieszkań. – Faktycznie cuchnie – uznała, marszcząc odruchowo nos. – I chyba się spóźniłyśmy… - zauważyła, kiedy przystanęły przed właściwymi drzwiami. Uchylone, próbowały ostatkiem sił osłonić swój sekret. Pchnęła je delikatnie, a wtedy zaskrzypiały. Powiew martwych oparów natychmiast zaczepił nosy. – Nie wygląda na splądrowane – stwierdziła cicho, wchodząc ostrożnie na korytarz. Dziwne. Wnętrze raczej wyglądało normalnie. Chałupa starego dziada, który na oczy nie widział miotły.
– Wyszłam z tego – przyznała zupełnie otwarcie. – Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Trzymam się tego, co mam, ale czasem czuję, że mogłabym sięgnąć po jeszcze więcej. I jednocześnie jest mi tu za dobrze, Jade. Właśnie tu, w zawszonym porcie – skwitowała, kręcąc lekko głową. Philippę kiełkująca ambicja prowadziła w górę, o ile można tak mówić w kontekście portowego życia i zawodowych przygód w Parszywym. Mogłaby poszukać swojego miejsca dalej, mogłaby zrzucić fartuszek i podziękować pani Boyle za lata niesamowitych doświadczeń. Nie bała się zaryzykować, ale przywiązanie robiło swoje. Trudno wydostać się z miejsca, które ofiarowało tak wiele. Ofiarowało życie.
O tak, od dawna już nie drżała, a już na pewno nie przez dramaty dzieciństwa czy inne koszmary przeszłości. Liczyło się życie, które działo się teraz, tutaj oraz ludzie, dla których była gotowa przeskoczyć najwyższe przeszkody. Unikała odwracania się i melancholijnych oczu gotowych zgnić w dawnych krzywdach. – Pewnie, że nie zapomni – potwierdziła z cwanym uśmiechem. Przecież o to też zabiegała, taką się postacią stała. Nie płoszyła się jak pensjonarka. Skupiała spojrzenia i nie bała się być na językach. – Dzięki, Jade – dorzuciła po cichej pauzie. Pojęła otuchę kryjącą się w słowach Sykes. Choć nie wołała o to, potrafiła docenić odrobinę sympatii i kilka kropel ofiarowanej odwagi. Gdy nie była sama, wszystko stawało się lżejsze, możliwe do pokonania. Przyjaźnie w tak gównianych czasach to naprawdę coś, czego nie należało zaniedbywać. Wyczuwała, że jeszcze chwila i obudzą się w jeszcze gorszej rzeczywistości, a martwa nieszczęśniczka zdawała się być kolejną oznaką zbliżającej się masakry. – Może ją tu ściągnęli, a może wcale nie była tak niewinna i to tylko pozory. Zginąć tutaj, przewalone – rzuciła gorzko i pokręciła lekko głową. – Posłucham, może wpadnie mi w ucho kilka informacji, ale raczej wątpię. Może pół roku temu doki kipiałyby od plot. Teraz nowe zwłoki nie robią już na nikim wrażenia – uznała z pesymizmem. Zimna damulka stała się towarem do ograbienia, wspomnieniem zupełnie splugawionym. I niczym więcej.
Bajoro przyjęło tajemnice, odeszły powoli, odgłosy kroków pożegnały martwą zupełnie beznamiętnie. – Tędy – powiedziała, skręcając znów w tamtą robotniczą uliczkę. Przez nietypowy punkt w planie nieco się rozproszyła, ale powoli przypominała sobie wszystkie szczegóły. Stary lichwiarz, kamienica, zwłoki i łup. To był ich plan. Gdy wspinały się po schodach, wyciągnęła różdżkę. Adres powtarzała w myśli, odliczała kolejne numery mieszkań. – Faktycznie cuchnie – uznała, marszcząc odruchowo nos. – I chyba się spóźniłyśmy… - zauważyła, kiedy przystanęły przed właściwymi drzwiami. Uchylone, próbowały ostatkiem sił osłonić swój sekret. Pchnęła je delikatnie, a wtedy zaskrzypiały. Powiew martwych oparów natychmiast zaczepił nosy. – Nie wygląda na splądrowane – stwierdziła cicho, wchodząc ostrożnie na korytarz. Dziwne. Wnętrze raczej wyglądało normalnie. Chałupa starego dziada, który na oczy nie widział miotły.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie wiedziałam, dlaczego akurat ze mną zechciała podzielić się sekretem swojej przeszłości - uszanowałam ten wybór, postanawiając zachować opowieść dla siebie. W Moss było coś, co sprawiało, że podziwiałam ją jako kobietę, a teraz, z odpowiednim tłem jej historii, mogłam podziwiać ją dwa razy bardziej. Nawet jeśli w jej słowach to pan Boyle przyczyniła się do tego, kim była. A ja? Co mogłam powiedzieć? Bez Solasa nigdy nie zostałabym łamaczką klątw. Nigdy nie poznałabym run w stopniu, który zdołałam, spędzając sześć lat u jego boku. Nie odważyłam jednak odwzajemnić się tą historią. Jeszcze nie dziś.
- Każdy potrzebuje rodziny. Całkowicie cię rozumiem. - Jej rodziną był Port. Nie miała tyle szczęścia co ja - przyjść na świat w otoczeniu wieków przekazywanej tradycji, dorastać wśród ludzi, którzy wspierali swoją obecnością, precyzyjnie ciosali charakter, kształtują młodego człowieka na swoje podobieństwo - z dumą, która pozwalała kroczyć przez życie z wysoko uniesioną głową. Moss tego nie miała; i z dnia na dzień rosła liczba dzieciaków jej podobnych. Czy któraś z nas mogła temu zapobiec? Pewnie nie. Zawsze jednak mogłyśmy liczyć na kobiecą solidarność. I w jakiś dziwny sposób wierzyłam, że ta działa w naturze lepiej niż wiele innych praw.
Nie musiałam pouczać Phils, co powinna robić. Wiedziała najlepiej jak o siebie zadbać. Zwłaszcza w miejscu, które było całkowicie jej. Rozumiałam to przywiązanie do Portu; choć lubiłam tutejszy klimat, moim domem były lasy Lancashire, i nigdzie indziej nie czułam się bezpieczniej. Tam drzewa były moimi oczami i uszami, las dawał schronienie i otulał szczelnie przed światem zewnętrznym. Tam miałam rodzinę, przyjaciół i wsparcie. Tam nie musiałam obawiać się samotnych nocy i kolejnego poranka. Wszystko było takie jak należy, a wschodzące Słońce rozganiało troski i wygładzało zmarszczkę na czole.
Podążyłam za nią w kierunku mieszkania, w wyuczonej ostrożności rzucając zaklęcia wykrywające klątwy i pułapki - niczego jednak nie wykrywając. Przyczyna szybko się wyjaśniła. Moss najpewniej miała rację - zamiast rzeczonych bogactw powitał nas zapach rozkładającego się ciała. - Obrzydliwe - Mieszkanie pachniało gorzej niż byłam w stanie sobie wyobrazić; przytaknęłam przedramię do nosa, z trudem powstrzymując odruch wymiotny i zmuszając się do oddychania przez usta. - Zróbmy to szybko. Jeśli o mnie chodzi, jest bezpiecznie. - Zapewniłam ją, szukając rzeczy, które uznałbym za użyteczne. Księgi, zapiski, mapy. Nie byłam jednak w stanie długo kręcić się po mieszkaniu. Odór wdzierał mi się do głowy, skutecznie odciągając od skupienia, które potrafiłam osiągnąć. Nie wiem, czy to on był czynnikiem, który przeważył o tym, że nie znalazłam dla siebie niczego wartościowego. - Mam nadzieję, że przynajmniej dla ciebie gra okazała się warta świeczki. Chodźmy stąd, zanim ktoś nas złapie. - Rzuciłam pospiesznie, rzucając na nas obie evanescentio, zanim opuściłyśmy mieszkanie. Nawet jeśli port nam sprzyjał, lepiej, by nie przyłapał nas na szabrowaniu.
zt
- Każdy potrzebuje rodziny. Całkowicie cię rozumiem. - Jej rodziną był Port. Nie miała tyle szczęścia co ja - przyjść na świat w otoczeniu wieków przekazywanej tradycji, dorastać wśród ludzi, którzy wspierali swoją obecnością, precyzyjnie ciosali charakter, kształtują młodego człowieka na swoje podobieństwo - z dumą, która pozwalała kroczyć przez życie z wysoko uniesioną głową. Moss tego nie miała; i z dnia na dzień rosła liczba dzieciaków jej podobnych. Czy któraś z nas mogła temu zapobiec? Pewnie nie. Zawsze jednak mogłyśmy liczyć na kobiecą solidarność. I w jakiś dziwny sposób wierzyłam, że ta działa w naturze lepiej niż wiele innych praw.
Nie musiałam pouczać Phils, co powinna robić. Wiedziała najlepiej jak o siebie zadbać. Zwłaszcza w miejscu, które było całkowicie jej. Rozumiałam to przywiązanie do Portu; choć lubiłam tutejszy klimat, moim domem były lasy Lancashire, i nigdzie indziej nie czułam się bezpieczniej. Tam drzewa były moimi oczami i uszami, las dawał schronienie i otulał szczelnie przed światem zewnętrznym. Tam miałam rodzinę, przyjaciół i wsparcie. Tam nie musiałam obawiać się samotnych nocy i kolejnego poranka. Wszystko było takie jak należy, a wschodzące Słońce rozganiało troski i wygładzało zmarszczkę na czole.
Podążyłam za nią w kierunku mieszkania, w wyuczonej ostrożności rzucając zaklęcia wykrywające klątwy i pułapki - niczego jednak nie wykrywając. Przyczyna szybko się wyjaśniła. Moss najpewniej miała rację - zamiast rzeczonych bogactw powitał nas zapach rozkładającego się ciała. - Obrzydliwe - Mieszkanie pachniało gorzej niż byłam w stanie sobie wyobrazić; przytaknęłam przedramię do nosa, z trudem powstrzymując odruch wymiotny i zmuszając się do oddychania przez usta. - Zróbmy to szybko. Jeśli o mnie chodzi, jest bezpiecznie. - Zapewniłam ją, szukając rzeczy, które uznałbym za użyteczne. Księgi, zapiski, mapy. Nie byłam jednak w stanie długo kręcić się po mieszkaniu. Odór wdzierał mi się do głowy, skutecznie odciągając od skupienia, które potrafiłam osiągnąć. Nie wiem, czy to on był czynnikiem, który przeważył o tym, że nie znalazłam dla siebie niczego wartościowego. - Mam nadzieję, że przynajmniej dla ciebie gra okazała się warta świeczki. Chodźmy stąd, zanim ktoś nas złapie. - Rzuciłam pospiesznie, rzucając na nas obie evanescentio, zanim opuściłyśmy mieszkanie. Nawet jeśli port nam sprzyjał, lepiej, by nie przyłapał nas na szabrowaniu.
zt
25.10
Isle of Dogs to miejsce paskudne. W każdym calu odpychające, wrzucające człowieka w dołującą plątaninę uliczek tak przeciętnych, że przeciętność owa zdawała się piąć po zawilgoconych nogawkach spodni, jak wirus gotowa, by zaatakować organy. Każdy budynek, każda kostka bruku miała swoje miejsce, lecz równocześnie nie miało go nic; wypuszczony spomiędzy palców pet, srebrna moneta między żebrami studzienki, szmata zwisająca z parapetu opuszczonego mieszkania - wszystko skazane na wieczne zapomnienie, gnicie w rozmokłym i lepkim powietrzu wiszącym pośród bloków. Zastały smród tylko od czasu do czasu naruszały prądy znad Tamizy, ale i rzeka była w tej okolicy gęstsza, brudniejsza, niosąca na wierzchniej warstwie stare plamy po oleju. Ciężko poruszać się tu bez klipsa na nos, jeszcze ciężej w wystawnych butach, gdyż za każdym rogiem istniało zagrożenie ufajdania ich płynem niewiadomego pochodzenia.
Elvira Multon pojawiła się we właściwym miejscu przed czasem, przygotowana do warunków, choć w ciągu lat mieszkania w Londynie była tu może raz. Dwa, ale z przymrużeniem oka i za pijacką mgiełką. W wysokich, skórzanych butach na twardej podeszwie, opatulona grubym płaszczem, z szarą czapką nasuniętą na włosy wciąż nie mogła dopasować się do otoczenia. Była na to zwyczajnie zbyt urodziwa, jasne pukle wystające zza krawędzi okrycia i tak zbierały promienie chłodnego słońca, a blada twarz spowiła się jasnoróżowym rumieńcem. Po drodze na skraj dzielnicy przyciągnęła kilka spojrzeń, ale poruszała się wystarczająco pewnie, by onieśmielić rozochoconych delikwentów. Z nią nie należało podejmować gry; nie wahała się używać czarnej magii w chwili, gdy ktoś jej zagroził.
Za początek ich wspólnego spaceru z lordem Rigelem Blackiem wybrała punkt bliski miejsca, do którego przybywały wszelkie środki transportu na wyspę. Nie zamierzała ciągać go daleko bez towarzystwa, nie zamierzała także zgrywać niedobrej nauczycielki. Obowiązek był dla niej równie nowy i nieprzyjemny, jak dla niego; dotąd uczyła wyłącznie anatomii, a nie przygotowania do wstąpienia na wojenną ścieżkę. Wymiana listów z Drew oraz Cassandrą dała jej jednak sporo do myślenia; oboje mieli rację, twierdząc, że jest to dla niej zaszczyt, że musi podejść do zadania poważnie, ale pamiętać, że to ona ma wyższą pozycję.
Na pogrzebie Alpharda Blacka i wśród śmietanki magicznego Londynu Rigel mógł być dla niej lordem, lecz tutaj, na Isle of Dogs, nie miał władzy. Elvira Multon może stanowiła dla wielu synonim bezczelności, ale sprawowała pieczę nad tym miastem, tak samo jak każdy inny Rycerz.
- Immunitaris - szepnęła nim ujrzała na horyzoncie sylwetkę mężczyzny. Dodawała sobie pewności, dodawała odwagi, wzmacniała szczupłe ciało mocą, która normalnie nie była mu typowa. I czekała.
Czekała, splatając dłonie uprzejmie za plecami, chowając protezę pod rękawiczką i unosząc brodę bez ani krztyny wstydu. Nie teraz. Już nie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Isle of Dogs to miejsce paskudne. W każdym calu odpychające, wrzucające człowieka w dołującą plątaninę uliczek tak przeciętnych, że przeciętność owa zdawała się piąć po zawilgoconych nogawkach spodni, jak wirus gotowa, by zaatakować organy. Każdy budynek, każda kostka bruku miała swoje miejsce, lecz równocześnie nie miało go nic; wypuszczony spomiędzy palców pet, srebrna moneta między żebrami studzienki, szmata zwisająca z parapetu opuszczonego mieszkania - wszystko skazane na wieczne zapomnienie, gnicie w rozmokłym i lepkim powietrzu wiszącym pośród bloków. Zastały smród tylko od czasu do czasu naruszały prądy znad Tamizy, ale i rzeka była w tej okolicy gęstsza, brudniejsza, niosąca na wierzchniej warstwie stare plamy po oleju. Ciężko poruszać się tu bez klipsa na nos, jeszcze ciężej w wystawnych butach, gdyż za każdym rogiem istniało zagrożenie ufajdania ich płynem niewiadomego pochodzenia.
Elvira Multon pojawiła się we właściwym miejscu przed czasem, przygotowana do warunków, choć w ciągu lat mieszkania w Londynie była tu może raz. Dwa, ale z przymrużeniem oka i za pijacką mgiełką. W wysokich, skórzanych butach na twardej podeszwie, opatulona grubym płaszczem, z szarą czapką nasuniętą na włosy wciąż nie mogła dopasować się do otoczenia. Była na to zwyczajnie zbyt urodziwa, jasne pukle wystające zza krawędzi okrycia i tak zbierały promienie chłodnego słońca, a blada twarz spowiła się jasnoróżowym rumieńcem. Po drodze na skraj dzielnicy przyciągnęła kilka spojrzeń, ale poruszała się wystarczająco pewnie, by onieśmielić rozochoconych delikwentów. Z nią nie należało podejmować gry; nie wahała się używać czarnej magii w chwili, gdy ktoś jej zagroził.
Za początek ich wspólnego spaceru z lordem Rigelem Blackiem wybrała punkt bliski miejsca, do którego przybywały wszelkie środki transportu na wyspę. Nie zamierzała ciągać go daleko bez towarzystwa, nie zamierzała także zgrywać niedobrej nauczycielki. Obowiązek był dla niej równie nowy i nieprzyjemny, jak dla niego; dotąd uczyła wyłącznie anatomii, a nie przygotowania do wstąpienia na wojenną ścieżkę. Wymiana listów z Drew oraz Cassandrą dała jej jednak sporo do myślenia; oboje mieli rację, twierdząc, że jest to dla niej zaszczyt, że musi podejść do zadania poważnie, ale pamiętać, że to ona ma wyższą pozycję.
Na pogrzebie Alpharda Blacka i wśród śmietanki magicznego Londynu Rigel mógł być dla niej lordem, lecz tutaj, na Isle of Dogs, nie miał władzy. Elvira Multon może stanowiła dla wielu synonim bezczelności, ale sprawowała pieczę nad tym miastem, tak samo jak każdy inny Rycerz.
- Immunitaris - szepnęła nim ujrzała na horyzoncie sylwetkę mężczyzny. Dodawała sobie pewności, dodawała odwagi, wzmacniała szczupłe ciało mocą, która normalnie nie była mu typowa. I czekała.
Czekała, splatając dłonie uprzejmie za plecami, chowając protezę pod rękawiczką i unosząc brodę bez ani krztyny wstydu. Nie teraz. Już nie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Isle of Dogs daleko było do w miarę czystych i zadbanych ulic, otaczających Grimmauld Place 12 czy Ministerstwo Magii - trasy, którą Rigel przemierzał prawie codziennie. Brudne, obskurne domy z równie odrapanymi, szarymi oknami. Prawdopodobnie nawet promienie słońca nie dałyby rady “naprawić” tego widoku. Rozświetlić mroku, przegnać gnieżdżące się w ciemnych, zakurzonych zakamarkach wszechogarniającą bezsilność i drobiny ludzkich tragedii.
Przygnębiający widok.
Dlaczego, mimo zwycięstwa w Londynie, to miejsce nadal tak wygląda?
Black zdawał sobie sprawę, że było to pytanie retoryczne. Ostatecznie nie każdy miał możliwość, z różnych przyczyn, wyjść z tej pułapki. Alkohol, ubóstwo, pech i wszelkie inne problemy, o których pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy. W końcu prawie w ogóle nie obcował z biedniejszą częścią społeczeństwa.
Do spotkania z Elvirą Multon przygotował się odpowiednio. Na swoje szczęście zdarzyło mu się parę razy w życiu zapuścić się w te gorsze dzielnice stolicy. Dobrą lekcją stały się również nocne eskapady, kiedy na wszelkie możliwe sposoby próbował radzić sobie ze stratą brata. Dlatego zdawał sobie sprawę, czego kategorycznie nie ubierać oraz nie brać ze sobą.
Jeśli chodzi o ubranie, to postawił na prostotę - klasyczny czarny płaszcz, który od nadejścia zimniejszych dni stał się nieodłącznym atrybutem jego żałobnej garderoby, równie prosty czarny kapelusz, zwykłe czarne spodnie i buty, bardziej pasujące do spacerów po lesie, jednak sprawdzające się idealnie w starciu z błotem, w którym o tej porze roku tonęły biedniejsze dzielnice. Jedyne, co mogło się rzucić w oczy po bliższym przyjrzeniu się, a czego niestety nie dało się zamaskować, to pierwszorzędna jakość materiałów, z jakich został wykonany każdy element garderoby Blacka. Zresztą, czarodziej nawet nie chciał tego ukrywać. Nie mógł wyglądać niegodnie.
Jedna jedyna rzecz wyróżniała się na tle tej monotonii barw - brązowa, wysłużona skórzana torba, której zawartość cicho pobrzękiwała z każdym jego krokiem.
W końcu trzeba być gotowym na każdą ewentualność, prawda?
Idąc na miejsce, Rigel próbował zrozumieć, dlaczego właśnie to miejsce zostało wybrane na spotkanie. Opcji było kilka. Pokazać mu coś? Przestraszyć? Złamać? Niestety na tym etapie mógł się tylko domyślać. Gdzieś w myślach zanotował, żeby się o to dokładniej dopytać, kiedy tylko nadarzy się okazja. Niekiedy ciężko mu było walczyć z wrodzoną ciekawością świata i motywów, kierujących ludźmi. Tak naprawdę, gdyby nie pragnienie wiedzy, prawdopodobnie w ogóle by go tu nie było. Nie miał parcia, aby walczyć i ginąć jak Alphard, a polityka nie obchodziła go zupełnie, jednak perspektywa zobaczenia na własne oczy starożytnego miejsca mocy, a może nawet zbadania go, były czymś, za co mógłby zapłacić. Oczywiście - nie własnym życiem.
Bez przesady, jakieś granice musiały istnieć.
Szedł więc tak, z rękami wsadzonymi w kieszenie płaszcza, zastanawiając się, co będzie dalej, aż zauważył na horyzoncie kobiecą figurę. Lekko przyspieszył kroku, żeby znaleźć się obok jak najszybciej, mimo że był na czas. Kazać czekać kobiecie było w bardzo złym tonie.
-Dzień dobry, Panno Multon. - przywitał się, unosząc kąciki ust w lekkim uśmiechu. - Proszę wybaczyć za spóźnienie. Mam nadzieję, że Panna nie zmarzła.
Przekrzywił lekko głowę.
-W pewien sposób jest to niesamowite - w powietrzu już czuć zimę, jakby miała za chwilę nawiedzić nas potworna śnieżyca, chociaż to dopiero koniec października, a i chmury są zupełnie inne. Nie zwiastują żadnych niespodzianek.
Oficjalny temat do rozmów, czyli pogoda, zostały odhaczone.
Wybornie. Można przejść do kolejnych tematów.
Przygnębiający widok.
Dlaczego, mimo zwycięstwa w Londynie, to miejsce nadal tak wygląda?
Black zdawał sobie sprawę, że było to pytanie retoryczne. Ostatecznie nie każdy miał możliwość, z różnych przyczyn, wyjść z tej pułapki. Alkohol, ubóstwo, pech i wszelkie inne problemy, o których pewnie nawet nie zdawał sobie sprawy. W końcu prawie w ogóle nie obcował z biedniejszą częścią społeczeństwa.
Do spotkania z Elvirą Multon przygotował się odpowiednio. Na swoje szczęście zdarzyło mu się parę razy w życiu zapuścić się w te gorsze dzielnice stolicy. Dobrą lekcją stały się również nocne eskapady, kiedy na wszelkie możliwe sposoby próbował radzić sobie ze stratą brata. Dlatego zdawał sobie sprawę, czego kategorycznie nie ubierać oraz nie brać ze sobą.
Jeśli chodzi o ubranie, to postawił na prostotę - klasyczny czarny płaszcz, który od nadejścia zimniejszych dni stał się nieodłącznym atrybutem jego żałobnej garderoby, równie prosty czarny kapelusz, zwykłe czarne spodnie i buty, bardziej pasujące do spacerów po lesie, jednak sprawdzające się idealnie w starciu z błotem, w którym o tej porze roku tonęły biedniejsze dzielnice. Jedyne, co mogło się rzucić w oczy po bliższym przyjrzeniu się, a czego niestety nie dało się zamaskować, to pierwszorzędna jakość materiałów, z jakich został wykonany każdy element garderoby Blacka. Zresztą, czarodziej nawet nie chciał tego ukrywać. Nie mógł wyglądać niegodnie.
Jedna jedyna rzecz wyróżniała się na tle tej monotonii barw - brązowa, wysłużona skórzana torba, której zawartość cicho pobrzękiwała z każdym jego krokiem.
W końcu trzeba być gotowym na każdą ewentualność, prawda?
Idąc na miejsce, Rigel próbował zrozumieć, dlaczego właśnie to miejsce zostało wybrane na spotkanie. Opcji było kilka. Pokazać mu coś? Przestraszyć? Złamać? Niestety na tym etapie mógł się tylko domyślać. Gdzieś w myślach zanotował, żeby się o to dokładniej dopytać, kiedy tylko nadarzy się okazja. Niekiedy ciężko mu było walczyć z wrodzoną ciekawością świata i motywów, kierujących ludźmi. Tak naprawdę, gdyby nie pragnienie wiedzy, prawdopodobnie w ogóle by go tu nie było. Nie miał parcia, aby walczyć i ginąć jak Alphard, a polityka nie obchodziła go zupełnie, jednak perspektywa zobaczenia na własne oczy starożytnego miejsca mocy, a może nawet zbadania go, były czymś, za co mógłby zapłacić. Oczywiście - nie własnym życiem.
Bez przesady, jakieś granice musiały istnieć.
Szedł więc tak, z rękami wsadzonymi w kieszenie płaszcza, zastanawiając się, co będzie dalej, aż zauważył na horyzoncie kobiecą figurę. Lekko przyspieszył kroku, żeby znaleźć się obok jak najszybciej, mimo że był na czas. Kazać czekać kobiecie było w bardzo złym tonie.
-Dzień dobry, Panno Multon. - przywitał się, unosząc kąciki ust w lekkim uśmiechu. - Proszę wybaczyć za spóźnienie. Mam nadzieję, że Panna nie zmarzła.
Przekrzywił lekko głowę.
-W pewien sposób jest to niesamowite - w powietrzu już czuć zimę, jakby miała za chwilę nawiedzić nas potworna śnieżyca, chociaż to dopiero koniec października, a i chmury są zupełnie inne. Nie zwiastują żadnych niespodzianek.
Oficjalny temat do rozmów, czyli pogoda, zostały odhaczone.
Wybornie. Można przejść do kolejnych tematów.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Spóźniał się. Elvira nienawidziła spóźnialskich i w każdej innej sytuacji szykowałaby surową reprymendę, lecz przez wzgląd na okoliczności tym razem ucięła pretensje w głowie od razu, gdy tylko zaczęły narastać. Musiała pamiętać o własnej wartości, ale i o tym, że jej protegowany nie jest zwykłym czarodziejem znalezionym na ulicy. Los jeden wiedział, czy w ogóle może mówić o nim "protegowany" - lord nestor Blacków nie powierzyłby jej tego zadania, gdyby nie istniał w nim jakiś haczyk. Pytanie Cassandry w jednym z listów podniosło alarm w jej głowie; skoro był właściwym czarodziejem, dlaczego jeszcze nie znalazł się wśród nich? Czy Alphard nie chciał go wprowadzić z obawy o to, że spotka go tragiczny los? A może uważał, że jest zbyt młody, co w oczach Elviry było wierutną bzdurą, gdyż wśród Rycerzy zdarzali się i młodsi. Rodzinne tajemnice pozostawały poza jej zasięgiem; nie będzie mieć do nich dostępu zapewne nigdy, choćby i nawet lord Rigel obdarzył ją zaufaniem. Szkoda.
Lecz właśnie z tej obawy nienasycenia nie zamierzała przywiązywać się do ekscentrycznego zadania; skoro z marszu znajdowała się na straconej pozycji, wykona jedynie to, co było absolutnie koniecznie i dalej pozwoli wydarzeniom toczyć się własnym biegiem.
Od dłuższego momentu obserwowała taflę Tamizy, urozmaicając sobie czas liczeniem pływających w rzece śmieci; nieopodal mignęła jej metalowa puszka, kawałek dalej podarta koszula i potłuczony kawałek mebla. Na terenie Isle of Dogs mieszkały obecnie same pokraki, i nawet Tamiza, ich narodowa duma, była tu wyłącznie tym - grząskim bagnem odrzuconych nadziei.
W pierwszej chwili dobiegły jej przyspieszone kroki; była wyczulona na dźwięki, spodziewając się w otoczeniu awanturnictwa i groźby. Zaklęcie Immunitaris dodatkowo usztywniło mięśnie jej kręgosłupa, dodając pewności, siły szczupłym barkom. Odwróciła się sekundę przed tym, jak się odezwał. Na wąskich wargach zawitał niewielki uśmiech pozbawiony znaczenia - tak jak on, stawiała początkiem wyłącznie na uprzejmość. Jak mawiali, małe kroki były kluczem do dużego sukcesu.
- Dzień dobry, lordzie Black. Proszę się nie martwić, nie czekałam długo. - Odwróciła się na pięcie, wskazując ramieniem wąską alejkę pomiędzy dwoma kamienicami. Nie wyglądała zachęcająco, deptak tchnął kurzem i szczynami, ale im obrzydliwiej wyglądało miejsce, tym lepiej dla niej. Pozwoliła mu mówić, choć temat pogody zupełnie jej nie interesował. Nie znała się na szlacheckich konwenansach i wzorach rozmowy, wolała przechodzić od razu do sedna, choć wiedziała, że tutaj ta taktyka mogłaby zostać odebrana jak przedwczesne rozpoczęcie biegu. - Ja w powietrzu czuję głównie mocz - powiedziała cicho, lecz nie schodząc z uprzejmej nuty. - Choć owszem, jest dość chłodno. Bliżej rzeki temperatura zawsze doskwiera mocniej. Na całe szczęście, za moment się oddalimy - Nie wiedziała, czy powinna wyciągnąć do niego ramię, czy chciał ją dotykać. Mgliście kojarzyła, że w spisie reguł zapewne ów ruch należał do mężczyzny. O zgrozo. - Zanim przejdziemy dalej, pozwól, że wspomnę oczywistość. Wiem... domyślam się, co do mnie czujesz. Napisałam już listy, ale pozwól, że przekażę to także osobiście; jest mi wstyd za to, co wydarzyło się na pogrzebie - Skrzyżowała dłonie za plecami, odwróciła głowę i zapatrzyła się na odrapane okna. - Nie powinnam była się tam znaleźć. Nie czułam się tego dnia najlepiej. - Nie śmiem prosić o wybaczenie? Nie, klisza, do tego mdła... Cholera, radziła sobie z tym o wiele gorzej niż wtedy, gdy pisała na pergaminie kilka wersji przeprosin, a potem wybierała najlepszą. Co jeszcze powinna powiedzieć? Co zrobić, aby nie zacząć tej misji ze stopy wzajemnej pogardy? - Orchideus - szepnęła, sięgając po różdżkę i myśląc o trzech białych różach o ciemnozielonych łodygach, szerokich liściach, smętnych płatkach poszarzałych na końcach. Nie mogłaby wykrzesać ze swojej magii niczego bardziej kolorowego. Schwyciła róże w szczupłe palce i wyciągnęła bez słowa, marszcząc lekko brwi, nieszczególnie pewna słuszności własnych intencji.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Lecz właśnie z tej obawy nienasycenia nie zamierzała przywiązywać się do ekscentrycznego zadania; skoro z marszu znajdowała się na straconej pozycji, wykona jedynie to, co było absolutnie koniecznie i dalej pozwoli wydarzeniom toczyć się własnym biegiem.
Od dłuższego momentu obserwowała taflę Tamizy, urozmaicając sobie czas liczeniem pływających w rzece śmieci; nieopodal mignęła jej metalowa puszka, kawałek dalej podarta koszula i potłuczony kawałek mebla. Na terenie Isle of Dogs mieszkały obecnie same pokraki, i nawet Tamiza, ich narodowa duma, była tu wyłącznie tym - grząskim bagnem odrzuconych nadziei.
W pierwszej chwili dobiegły jej przyspieszone kroki; była wyczulona na dźwięki, spodziewając się w otoczeniu awanturnictwa i groźby. Zaklęcie Immunitaris dodatkowo usztywniło mięśnie jej kręgosłupa, dodając pewności, siły szczupłym barkom. Odwróciła się sekundę przed tym, jak się odezwał. Na wąskich wargach zawitał niewielki uśmiech pozbawiony znaczenia - tak jak on, stawiała początkiem wyłącznie na uprzejmość. Jak mawiali, małe kroki były kluczem do dużego sukcesu.
- Dzień dobry, lordzie Black. Proszę się nie martwić, nie czekałam długo. - Odwróciła się na pięcie, wskazując ramieniem wąską alejkę pomiędzy dwoma kamienicami. Nie wyglądała zachęcająco, deptak tchnął kurzem i szczynami, ale im obrzydliwiej wyglądało miejsce, tym lepiej dla niej. Pozwoliła mu mówić, choć temat pogody zupełnie jej nie interesował. Nie znała się na szlacheckich konwenansach i wzorach rozmowy, wolała przechodzić od razu do sedna, choć wiedziała, że tutaj ta taktyka mogłaby zostać odebrana jak przedwczesne rozpoczęcie biegu. - Ja w powietrzu czuję głównie mocz - powiedziała cicho, lecz nie schodząc z uprzejmej nuty. - Choć owszem, jest dość chłodno. Bliżej rzeki temperatura zawsze doskwiera mocniej. Na całe szczęście, za moment się oddalimy - Nie wiedziała, czy powinna wyciągnąć do niego ramię, czy chciał ją dotykać. Mgliście kojarzyła, że w spisie reguł zapewne ów ruch należał do mężczyzny. O zgrozo. - Zanim przejdziemy dalej, pozwól, że wspomnę oczywistość. Wiem... domyślam się, co do mnie czujesz. Napisałam już listy, ale pozwól, że przekażę to także osobiście; jest mi wstyd za to, co wydarzyło się na pogrzebie - Skrzyżowała dłonie za plecami, odwróciła głowę i zapatrzyła się na odrapane okna. - Nie powinnam była się tam znaleźć. Nie czułam się tego dnia najlepiej. - Nie śmiem prosić o wybaczenie? Nie, klisza, do tego mdła... Cholera, radziła sobie z tym o wiele gorzej niż wtedy, gdy pisała na pergaminie kilka wersji przeprosin, a potem wybierała najlepszą. Co jeszcze powinna powiedzieć? Co zrobić, aby nie zacząć tej misji ze stopy wzajemnej pogardy? - Orchideus - szepnęła, sięgając po różdżkę i myśląc o trzech białych różach o ciemnozielonych łodygach, szerokich liściach, smętnych płatkach poszarzałych na końcach. Nie mogłaby wykrzesać ze swojej magii niczego bardziej kolorowego. Schwyciła róże w szczupłe palce i wyciągnęła bez słowa, marszcząc lekko brwi, nieszczególnie pewna słuszności własnych intencji.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
-Ciekawe miejsce na spotkanie, tak na marginesie. - dodał z tym samym uprzejmym uśmiechem na ustach. - Nieczęsto mam okazję bywać w tej części naszej pięknej stolicy.
Lekko przekrzywił głowę.
-Jaka historia kryje się za wyborem akurat tej okolicy?
Czekając na odpowiedź, rzucił szybkie spojrzenie w stronę wąskiej uliczki, na którą wskazała. Zapach, który przynosił ze sobą wiejący z tamtej strony wiatr, nie należał do przyjemnych. Rigel lekko zmarszczył nos, kiedy został zaatakowany przez ostry zapach ludzkich wydzielin. Był w pewnym sensie przyzwyczajony do dziwnych zapachów, gdyż opary, powstające przy warzeniu eliksirów, potrafiły cuchnąć o wiele gorzej. Chyba tylko dzięki tym straszliwym godzinom, spędzonym przy kotle, Black nie poczuł nudności.
-I wymiociny. - pokiwał głową, na komentarz Panny Multon.
Zauważył, że sytuacja, w jakiej się znaleźli, nie była komfortowa dla jego towarzyszki. Nie naciskał, dając jej czas wypowiedzieć się do końca. Postarał się również odsunąć natrętne myśli, które tylko czekały, przyczajone w zakamarku jego świadomości, żeby jadowicie skomentować co niektóre jej sformułowania. Nie. To było głupie. Niepotrzebne. Przecież mało kto w stresie jest w stanie popisać się idealnym doborem słów, mowy ciała i w ogóle całą tą otoczką dobrych manier. Czasami liczy się treść - szczera i prosta, a nie forma.
Rigel przypomniał sobie, ile razy przez ostatnie dni znajdował się w podobnej sytuacji. Uciążliwe chwile, kiedy wolał się zapaść pod ziemię, uciec jak najdalej, unikając tym samym niewygodnych rozmów.
Z zaskoczeniem spojrzał na wyczarowane przed chwilą białe róże, chwilę zastanawiając się, jak we właściwy sposób zareagować, aby zasygnalizować, że przeprosiny zostały przyjęte.
-Dziękuję. - przechwycił kwiaty. - Wszystko w porządku, Panno Multon. To był… bardzo ciężki dzień. Ale dziękuję, że była panna wtedy z nami, żeby pożegnać Alpharda. Myślę, że jego również ucieszyłaby obecność towarzyszy broni. Czy znaliście się dobrze?
Głos miał spokojny i miękki. Poczuł ulgę, że może za chwile ogólne napięcie i niedomówienia zostaną zażegnane. Nie lubił kłótni, a szczególnie, kiedy jest tyle innych - bardziej stresujących spraw dookoła.
-Czy teraz czuje się już Panna dobrze? - zapytał ze szczerą troską w głosie. - Słyszałem, że ostatnie wydarzenia dla wielu były dość... trudne. Nie tylko dla mojego brata.
Delikatnie dotknął białych płatków magicznych róż. Ból nadal gdzieś w nim żył, dając o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie. Jak siniak, o którym się zapomniało do momentu, aż przypadkiem ponownie się w niego uderzyło.
Chwile wahał się, wpatrując się w róże, po czym ściągnął kapelusz, przekładając go do prawej dłoni, w której trzymał kwiaty.
-Diffindo. - wypowiedziane cicho zaklęcie znacząco skróciło łodygi kwiatów, które Black umieścił za czarnym paskiem kapelusza, upewniając się jeszcze, że na pewno nie wypadną.
-To... ruszajm? - zapytał, umieszczając nakrycie głowy, przyozdobione kwiatami z powrotem na głowie i wyciągając w stronę Elviry zgiętą w łokciu rękę.
Lekko przekrzywił głowę.
-Jaka historia kryje się za wyborem akurat tej okolicy?
Czekając na odpowiedź, rzucił szybkie spojrzenie w stronę wąskiej uliczki, na którą wskazała. Zapach, który przynosił ze sobą wiejący z tamtej strony wiatr, nie należał do przyjemnych. Rigel lekko zmarszczył nos, kiedy został zaatakowany przez ostry zapach ludzkich wydzielin. Był w pewnym sensie przyzwyczajony do dziwnych zapachów, gdyż opary, powstające przy warzeniu eliksirów, potrafiły cuchnąć o wiele gorzej. Chyba tylko dzięki tym straszliwym godzinom, spędzonym przy kotle, Black nie poczuł nudności.
-I wymiociny. - pokiwał głową, na komentarz Panny Multon.
Zauważył, że sytuacja, w jakiej się znaleźli, nie była komfortowa dla jego towarzyszki. Nie naciskał, dając jej czas wypowiedzieć się do końca. Postarał się również odsunąć natrętne myśli, które tylko czekały, przyczajone w zakamarku jego świadomości, żeby jadowicie skomentować co niektóre jej sformułowania. Nie. To było głupie. Niepotrzebne. Przecież mało kto w stresie jest w stanie popisać się idealnym doborem słów, mowy ciała i w ogóle całą tą otoczką dobrych manier. Czasami liczy się treść - szczera i prosta, a nie forma.
Rigel przypomniał sobie, ile razy przez ostatnie dni znajdował się w podobnej sytuacji. Uciążliwe chwile, kiedy wolał się zapaść pod ziemię, uciec jak najdalej, unikając tym samym niewygodnych rozmów.
Z zaskoczeniem spojrzał na wyczarowane przed chwilą białe róże, chwilę zastanawiając się, jak we właściwy sposób zareagować, aby zasygnalizować, że przeprosiny zostały przyjęte.
-Dziękuję. - przechwycił kwiaty. - Wszystko w porządku, Panno Multon. To był… bardzo ciężki dzień. Ale dziękuję, że była panna wtedy z nami, żeby pożegnać Alpharda. Myślę, że jego również ucieszyłaby obecność towarzyszy broni. Czy znaliście się dobrze?
Głos miał spokojny i miękki. Poczuł ulgę, że może za chwile ogólne napięcie i niedomówienia zostaną zażegnane. Nie lubił kłótni, a szczególnie, kiedy jest tyle innych - bardziej stresujących spraw dookoła.
-Czy teraz czuje się już Panna dobrze? - zapytał ze szczerą troską w głosie. - Słyszałem, że ostatnie wydarzenia dla wielu były dość... trudne. Nie tylko dla mojego brata.
Delikatnie dotknął białych płatków magicznych róż. Ból nadal gdzieś w nim żył, dając o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie. Jak siniak, o którym się zapomniało do momentu, aż przypadkiem ponownie się w niego uderzyło.
Chwile wahał się, wpatrując się w róże, po czym ściągnął kapelusz, przekładając go do prawej dłoni, w której trzymał kwiaty.
-Diffindo. - wypowiedziane cicho zaklęcie znacząco skróciło łodygi kwiatów, które Black umieścił za czarnym paskiem kapelusza, upewniając się jeszcze, że na pewno nie wypadną.
-To... ruszajm? - zapytał, umieszczając nakrycie głowy, przyozdobione kwiatami z powrotem na głowie i wyciągając w stronę Elviry zgiętą w łokciu rękę.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Miejsce, które wybrała na spotkanie, miało prawo wydawać się Blackowi paradoksalne. Może nawet zakrawające o obrazoburstwo, próbę upokorzenia członka znamienitego rodu, przyzwyczajonego zapewne, że jeden z drugim zwykły czarodziej prześcigają się w rozpościeraniu pod jego stopami czerwonego dywanu. Albo czarnego, białego lub złotego - wszystko wedle życzenia dla królewicza, panicza, władcy z urodzenia. Nie winiłaby go, gdyby pomyślał, że poczyniła to złośliwie - jakaś nuta zajadłości z pewnością się w tym kryła, jak w każdym jej słowie, czynie i myśli. Była Elvirą Multon, niezwykle trudno było ją przygiąć do tego, by okazała komuś bezwarunkowy szacunek. Do tego potrzebna była moc, wybitne umiejętności albo przynajmniej inteligencja. Rigel Black mógł mieć to wszystko, a mógł nie mieć niczego; dla nich ta historia to dopiero prolog, początek większego planu.
Nie, nie była tylko złośliwa. Pokierowała się symboliką, dając mu szansę wyrwać się na moment ze swojego świata. Żeby pamiętał, że to, co miał na co dzień - to nie było wszystko. To nawet nie była większość.
- Wybacz lordzie, ja również nie lubię się tu kręcić. To, że śmierdzi to raz, ale budynki są paskudne, wszystko brudne i szare - Westchnęła niemo, uważając na to, jak stawia stopy; w każdym momencie mogła przypadkiem zatopić obcas w kałuży błota, szlamu i gówna. - Nasza stolica może być brzydsza niż się lordowi wydaje - pociągnęła neutralnym tonem, unosząc dłoń do nieba, które w tym miejscu nie wydawało się już tylko ciemne; było tknięte zielenią, brązem i czernią nieprawdopodobnej biedy. - Dlaczego więc Isle of Dogs? Zna lord historię tej wyspy? - nie czekała na odpowiedź, pozwalając sobie wtrącić krótkie streszczenie. - Dawniej była mugolska, rzecz jasna. Widać to w każdym kącie, każdej rysie tych pożal się Merlinie kamienic. Ale niemagiczni zostali stąd przepędzeni - Drewniana okiennica jednego z mieszkań zatrzasnęła się nagle z głuchym hukiem, szarpnięta powiewem wiatru. - Zainteresowali się nią czarodzieje, dokładniej... czarnoksiężnicy. Mieli zamiar przebudować ją i zrobić z niej punkt czystej magii, ale obecne ministerstwo przeszkodziło im z obawy przed nielegalnym handlem i bezprawiem. Doszło do rzezi. Legenda mówi, że czarnoksiężnicy zostali zmienieni w figury - Odwróciła się na sekundę, spoglądając znów w stronę Tamizy; wiatr rozwiał jej złote włosy, przysłaniając zaróżowioną twarz. - Od tamtej pory Isle of Dogs zostało... tym. Punktem nielegalnego handlu i bezprawia, dokładnie tak, jak się obawiano. Ale nie ma tu niczego z magii. Są tylko upadli czarodzieje zwijający się w ruinach i norach pozostawionych przez mugoli. Jak szczury szukające schronienia w czyimś domu. - Parsknęła cicho, krzyżując dłonie za plecami. - A ja tu lorda zabrałam, żebyśmy mogli razem przyjrzeć się tej brzydocie. Tej mugolskiej brzydocie, która dyszy nam w karki nawet, kiedy mugoli już nie ma - Zatrzymała się w powolnym spacerze, uniosła brodę i posłała Rigelowi uważne spojrzenie. W milczeniu szukała jego oczu, głębokich czarnych tęczówek, których uwagę chciała w pełni skupioną na sobie. - Nie chcemy świata, w którym jesteśmy szczurami. Z tym właśnie walczymy, lordzie Black. Tylko z tym.
Biała różdżka wyciągnięta między nimi mimowolnie stała się symbolem pojednania, tak samo jak utworzone przez nią róże o wątłych, smutnych płatkach. Czekała ze wstrzymanym oddechem, biorąc pod uwagę, że mężczyzna może je odrzucić, zgnieść pod butem i zmieszać z brudem pokrywającym chodnik grubą warstwą pyłu. Gdy zamiast tego założył je za pasek swojego kapelusza i podziękował jej za obecność na pogrzebie, poczuła ciepły przypływ sympatii, wzbierający za mostkiem. Doceniał ją, szanował. Jedna jej część chciała teraz zapewnić mu sukces w ich szeregach, a druga... druga szeptała do ucha, że to wszystko tylko gra. Czaruje cię. Oni wiedzą dobrze, jak czarować.
- Byliśmy z Alphardem na tym samym roku, w tym samym domu - Pisałam w pamiętniku rozdziały o tym, jak nienawidzę tego zarozumiałego dupka. - Był dobrym człowiekiem. Umarł dla idei, ale nikt wśród nas nie jest z tego powodu szczęśliwy - dodała szeptem. - Chcemy życia dla czarodziejów. Każda strata takiego życia jest porażką - Język zapiekł ją, gdy przypadkiem przygryzła go zębami. Co powiedziałby Drew, gdyby wiedział, że mówi dziś Blackowi o porażkach?
Że z każdym dniem w szeregach wprawiasz się w manipulacji.
Z subtelnym skinieniem głowy przyjęła zaoferowane ramię, lekko opierając się na ciepłym ciele mężczyzny. Ani na moment nie przestała być czujna, różdżkę miała na wyciągnięcie drugiej ręki, ale gdzieś w tym wszystkim pojawił się spokój.
- Czuję się... na pewno nie dobrze, ale lepiej - przyznała po chwili zastanowienia, skręcając w kolejną, węższą uliczkę. - Lordzie, nie oczekuję dziś od ciebie ostatecznej deklaracji, chcę cię poznać. Ale kiedy ten spacer się skończy, musisz pamiętać, że twoja wiedza i umiejętności doskonale wsparłyby wspólną sprawę. Pracujesz w Ministerstwie Magii, prawda? - zapytała, przechylając głowę z prawdziwym zainteresowaniem.
Ona skończyła opowieść. Teraz jego kolej.
Nie, nie była tylko złośliwa. Pokierowała się symboliką, dając mu szansę wyrwać się na moment ze swojego świata. Żeby pamiętał, że to, co miał na co dzień - to nie było wszystko. To nawet nie była większość.
- Wybacz lordzie, ja również nie lubię się tu kręcić. To, że śmierdzi to raz, ale budynki są paskudne, wszystko brudne i szare - Westchnęła niemo, uważając na to, jak stawia stopy; w każdym momencie mogła przypadkiem zatopić obcas w kałuży błota, szlamu i gówna. - Nasza stolica może być brzydsza niż się lordowi wydaje - pociągnęła neutralnym tonem, unosząc dłoń do nieba, które w tym miejscu nie wydawało się już tylko ciemne; było tknięte zielenią, brązem i czernią nieprawdopodobnej biedy. - Dlaczego więc Isle of Dogs? Zna lord historię tej wyspy? - nie czekała na odpowiedź, pozwalając sobie wtrącić krótkie streszczenie. - Dawniej była mugolska, rzecz jasna. Widać to w każdym kącie, każdej rysie tych pożal się Merlinie kamienic. Ale niemagiczni zostali stąd przepędzeni - Drewniana okiennica jednego z mieszkań zatrzasnęła się nagle z głuchym hukiem, szarpnięta powiewem wiatru. - Zainteresowali się nią czarodzieje, dokładniej... czarnoksiężnicy. Mieli zamiar przebudować ją i zrobić z niej punkt czystej magii, ale obecne ministerstwo przeszkodziło im z obawy przed nielegalnym handlem i bezprawiem. Doszło do rzezi. Legenda mówi, że czarnoksiężnicy zostali zmienieni w figury - Odwróciła się na sekundę, spoglądając znów w stronę Tamizy; wiatr rozwiał jej złote włosy, przysłaniając zaróżowioną twarz. - Od tamtej pory Isle of Dogs zostało... tym. Punktem nielegalnego handlu i bezprawia, dokładnie tak, jak się obawiano. Ale nie ma tu niczego z magii. Są tylko upadli czarodzieje zwijający się w ruinach i norach pozostawionych przez mugoli. Jak szczury szukające schronienia w czyimś domu. - Parsknęła cicho, krzyżując dłonie za plecami. - A ja tu lorda zabrałam, żebyśmy mogli razem przyjrzeć się tej brzydocie. Tej mugolskiej brzydocie, która dyszy nam w karki nawet, kiedy mugoli już nie ma - Zatrzymała się w powolnym spacerze, uniosła brodę i posłała Rigelowi uważne spojrzenie. W milczeniu szukała jego oczu, głębokich czarnych tęczówek, których uwagę chciała w pełni skupioną na sobie. - Nie chcemy świata, w którym jesteśmy szczurami. Z tym właśnie walczymy, lordzie Black. Tylko z tym.
Biała różdżka wyciągnięta między nimi mimowolnie stała się symbolem pojednania, tak samo jak utworzone przez nią róże o wątłych, smutnych płatkach. Czekała ze wstrzymanym oddechem, biorąc pod uwagę, że mężczyzna może je odrzucić, zgnieść pod butem i zmieszać z brudem pokrywającym chodnik grubą warstwą pyłu. Gdy zamiast tego założył je za pasek swojego kapelusza i podziękował jej za obecność na pogrzebie, poczuła ciepły przypływ sympatii, wzbierający za mostkiem. Doceniał ją, szanował. Jedna jej część chciała teraz zapewnić mu sukces w ich szeregach, a druga... druga szeptała do ucha, że to wszystko tylko gra. Czaruje cię. Oni wiedzą dobrze, jak czarować.
- Byliśmy z Alphardem na tym samym roku, w tym samym domu - Pisałam w pamiętniku rozdziały o tym, jak nienawidzę tego zarozumiałego dupka. - Był dobrym człowiekiem. Umarł dla idei, ale nikt wśród nas nie jest z tego powodu szczęśliwy - dodała szeptem. - Chcemy życia dla czarodziejów. Każda strata takiego życia jest porażką - Język zapiekł ją, gdy przypadkiem przygryzła go zębami. Co powiedziałby Drew, gdyby wiedział, że mówi dziś Blackowi o porażkach?
Że z każdym dniem w szeregach wprawiasz się w manipulacji.
Z subtelnym skinieniem głowy przyjęła zaoferowane ramię, lekko opierając się na ciepłym ciele mężczyzny. Ani na moment nie przestała być czujna, różdżkę miała na wyciągnięcie drugiej ręki, ale gdzieś w tym wszystkim pojawił się spokój.
- Czuję się... na pewno nie dobrze, ale lepiej - przyznała po chwili zastanowienia, skręcając w kolejną, węższą uliczkę. - Lordzie, nie oczekuję dziś od ciebie ostatecznej deklaracji, chcę cię poznać. Ale kiedy ten spacer się skończy, musisz pamiętać, że twoja wiedza i umiejętności doskonale wsparłyby wspólną sprawę. Pracujesz w Ministerstwie Magii, prawda? - zapytała, przechylając głowę z prawdziwym zainteresowaniem.
Ona skończyła opowieść. Teraz jego kolej.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rigel słuchał uważnie powieści Elviry, również ostrożnie stawiając kroki.
Nie wiedział, czy historia o czarnoksiężnikach zaklętych w kamień była prawdziwa, czy była tylko pewnego rodzaju metaforą. Albo prawdą zniekształconą przez plotki na tyle, że brzmiała już zupełnie jak legenda wprost z ksiąg o historii magii.
Temu miejscu daleko było do przyjemnych i wymuskanych dzielnic, jakie lord Black widział na co dzień, ale nie czuł odrazy, tylko przepełniający go smutek.
-Jest takie wierzenie wśród niektórych ludów, że często miejsca przyciągają do siebie ludzi o podobnym losie, żeby ci, jak zamknięci w klatce, powtarzali wciąż ten sam schemat, opowiadali swoim życiem wciąż tę samą historię. Miejsce karmi się ich cierpieniem i bezlitośnie walczy z tymi, którzy próbują się przełamać schemat.
Wtrącił swój komentarz.
-Może to metafora, może rzeczywiście coś w tym jest. Tak czy siak, przykro się patrzy na takie jak to miejsca. - przeniósł swój wzrok na szare i zakurzone okno jednego z domów, koło którego właśnie przechodzili. - Dlatego również chciałbym, aby ludzie, którzy utknęli w zamkniętym kole, niewidzący możliwości wyrwania się z jego uścisku, mogli zasmakować wolności. I zacząć żyć godnie.
Ponownie uśmiechnął się do swojej towarzyszki.
-Doceniam to, co zrobiliście dla tego miasta. Nasza rodzina od samego początku wspiera sprawę. Dlatego i ja zamierzam to robić, gdyż zależy mi na tych, którzy przez tyle czasu cierpieli.
Kiedy był mały, pamiętał, jak to miasto płonęło i waliło się pod akompaniament straszliwego huku. Ich rodowa kamienica była dobrze zabezpieczona, ale stojąc tak przy oknie, nie rozumiejąc co się właściwie dzieje, bał się o inne osoby magicznego pochodzenia, które były tam na zewnątrz - zamieszane wbrew własnej woli w jakieś nieznane mugolskie konflikty.
To było niesprawiedliwe.
Białe kwiaty doskonale pasowały do kapelusza, przełamując jego czerń, dając nadzieje, jak promień światła odpędzający cienie najczarniejszej z nocy.
-Oby już nikt więcej nie umarł. - powiedział równie cicho. Bardzo chciał, żeby już nigdy nikt nie musiał ginąć w tak okropny sposób. Doskonale pamiętał czarne żyły odznaczające się pod bladą skórą jego brata. - Dlatego również chce pomóc. Żeby i ta historia już nigdy się nie powtórzyła.
Niestety trwała wojna, a na wojnie ginęli ludzie. Ale może, jest nadzieja, żeby ofiar było jak najmniej.
-Jeśli kiedykolwiek będzie potrzebna pomoc i wsparcie także w kwestiach związanych z ludzkim umysłem czy, jak to w niektórych książkach piszą - z duszą, chętnie służę pomocą.
Skręcili razem w kolejną uliczkę, która również, jak i jej poprzedniczka, była szara, brudna i przerażająco zapuszczona.
-Rozumiem, panno Multon, i dziękuję za ofiarowany czas, jednak, jak już mówiłem - jestem zdecydowany. - powiedział spokojnie. - Tak, w Departamencie Tajemnic, jednak nie jestem jeszcze Niewymownym.
“Praktykant” brzmi tak mało profesjonalnie.
-Dlatego mam trochę więcej czasu na inne aktywności. Jak chociażby eliksiry.
Nie wiedział, czy historia o czarnoksiężnikach zaklętych w kamień była prawdziwa, czy była tylko pewnego rodzaju metaforą. Albo prawdą zniekształconą przez plotki na tyle, że brzmiała już zupełnie jak legenda wprost z ksiąg o historii magii.
Temu miejscu daleko było do przyjemnych i wymuskanych dzielnic, jakie lord Black widział na co dzień, ale nie czuł odrazy, tylko przepełniający go smutek.
-Jest takie wierzenie wśród niektórych ludów, że często miejsca przyciągają do siebie ludzi o podobnym losie, żeby ci, jak zamknięci w klatce, powtarzali wciąż ten sam schemat, opowiadali swoim życiem wciąż tę samą historię. Miejsce karmi się ich cierpieniem i bezlitośnie walczy z tymi, którzy próbują się przełamać schemat.
Wtrącił swój komentarz.
-Może to metafora, może rzeczywiście coś w tym jest. Tak czy siak, przykro się patrzy na takie jak to miejsca. - przeniósł swój wzrok na szare i zakurzone okno jednego z domów, koło którego właśnie przechodzili. - Dlatego również chciałbym, aby ludzie, którzy utknęli w zamkniętym kole, niewidzący możliwości wyrwania się z jego uścisku, mogli zasmakować wolności. I zacząć żyć godnie.
Ponownie uśmiechnął się do swojej towarzyszki.
-Doceniam to, co zrobiliście dla tego miasta. Nasza rodzina od samego początku wspiera sprawę. Dlatego i ja zamierzam to robić, gdyż zależy mi na tych, którzy przez tyle czasu cierpieli.
Kiedy był mały, pamiętał, jak to miasto płonęło i waliło się pod akompaniament straszliwego huku. Ich rodowa kamienica była dobrze zabezpieczona, ale stojąc tak przy oknie, nie rozumiejąc co się właściwie dzieje, bał się o inne osoby magicznego pochodzenia, które były tam na zewnątrz - zamieszane wbrew własnej woli w jakieś nieznane mugolskie konflikty.
To było niesprawiedliwe.
Białe kwiaty doskonale pasowały do kapelusza, przełamując jego czerń, dając nadzieje, jak promień światła odpędzający cienie najczarniejszej z nocy.
-Oby już nikt więcej nie umarł. - powiedział równie cicho. Bardzo chciał, żeby już nigdy nikt nie musiał ginąć w tak okropny sposób. Doskonale pamiętał czarne żyły odznaczające się pod bladą skórą jego brata. - Dlatego również chce pomóc. Żeby i ta historia już nigdy się nie powtórzyła.
Niestety trwała wojna, a na wojnie ginęli ludzie. Ale może, jest nadzieja, żeby ofiar było jak najmniej.
-Jeśli kiedykolwiek będzie potrzebna pomoc i wsparcie także w kwestiach związanych z ludzkim umysłem czy, jak to w niektórych książkach piszą - z duszą, chętnie służę pomocą.
Skręcili razem w kolejną uliczkę, która również, jak i jej poprzedniczka, była szara, brudna i przerażająco zapuszczona.
-Rozumiem, panno Multon, i dziękuję za ofiarowany czas, jednak, jak już mówiłem - jestem zdecydowany. - powiedział spokojnie. - Tak, w Departamencie Tajemnic, jednak nie jestem jeszcze Niewymownym.
“Praktykant” brzmi tak mało profesjonalnie.
-Dlatego mam trochę więcej czasu na inne aktywności. Jak chociażby eliksiry.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Próbowała go podejść, wybadać, zanim wyjawi na głos prawdziwe intencje, które dla zbyt wątłej duszy mogłyby okazać się gorzkie do przełknięcia. Ona sama nie mogła liczyć na podobny komfort, gdy była werbowana, gdy Drew, Ramsey, czy Zachary bezlitośnie obnażyli przed nią prawdę o jej własnych słabościach, rozkazując, nie, formując ją na nowo do świata, który potrzebował wybitnych jednostek gotowych poświęcić komfort stagnacji dla potęgi. Dusza Elviry Multon nie była wątła, a jej ciało - obecnie poznaczone bliznami - tak delikatne i wiotkie, jak mogło zdawać się na pierwszy rzut oka. Poradziła sobie. Czy Rigel sobie poradzi? Czy wie, na co się pisze, a jeśli tak, czy podoła? Pod wieloma względami jasnym było dla Elviry, że w ich szeregach Black nie będzie traktowany w ten sam sposób, co sojusznicy nieszlachetnej krwi. To nawet nie było niesprawiedliwe, ale wynikało z pragmatycznego podejścia do wychowania i pozycji, którą dało się wykorzystać. Podstawowe ideały i wymagania pozostawały jednak stałe. I Rigel musiał je przyjąć, przekonać wszystkich, że nigdy od nich nie odstąpi.
Bo śmierć zdrajcy, choć przykra, nie była żadną stratą - nie dało się bowiem stracić czegoś po raz drugi, jeśli straciło się to już wcześniej.
- To brzmi tak, jakby miejsce mogło mieć duszę - odparła cicho, lekkim tonem, jakby byli damą i lordem na spacerze po różanym ogrodzie; ich pozy i uroda mogły na to wskazywać, tylko krajobraz złośliwa ręka przeznaczenia zmieniła w ponure gnojowisko. - Jakby miejsce wpływało na człowieka bardziej niż człowiek na miejsce... - Nie wiedziała, co jeszcze dodać, marszczyła brwi, nie rozumiała. Wysublimowane metafory i artystyczne podejście do świata nigdy nie były jej mocną stroną. Odcięła się od świata poezji tak dawno, że nie potrafiłaby rozpoznać arcydzieła, gdyby podłożono jej je pod nos. - Wolność, godność i potęga to wartości, do których dążymy jako rasa. Cieszę się, że to rozumiesz - Uśmiechnęła się subtelnie, unosząc dłoń i muskając białą różę, która zdobiła kapelusz mężczyzny. Pasowała do niego. Czasami do perfekcji potrzebny był kontrast, nie podobieństwo. - Nie chcemy śmierci prawych czarodziejów, od samego początku walczymy o to, by im zapobiegać. Bo czyż nie na tym wszystko się opiera? Na przetrwaniu?
Obeszli mieszkania dookoła, od jednej uliczki do drugiej, aż w końcu zatoczyli koło. Znów znaleźli się nad Tamizą, znów widzieli światła Londynu po drugiej stronie rzeki, a zatęchłe powietrze wypełniło się wilgotną mgiełką, która osiadała na płaszczach. Zapowiadało się na deszcz. Chyba już czuła jego pierwsze krople.
- Czyli fascynuje cię umysł. - Nie spytała, stwierdziła. Błękitne spojrzenie przemknęło po jego twarzy, a potem zawiesiło się gdzieś na horyzoncie. - To dobrze. Potrzebujemy naukowców. Wynalazców. Wiedzy, pasji i ambicji. - Urwała na moment, uśmiech, który mignął na wąskich ust stał się mroczniejszy, jak niebo, które dopiero co zasnuło się chmurami. - I bezwzględności. - Wysunęła rękę spod ramienia Rigela. - Jeżeli jesteś zdecydowany, to i ja jestem zdecydowana wprowadzić cię między nas. Wkrótce napiszę list. Pokieruję cię do ludzi, przy których twój i ich potencjał rozkwitnie. - Zostało jeszcze jedno pytanie, na które znała odpowiedź, ale powinna je zadać. - Czy przyszło ci kiedyś stanąć naprzeciw wroga? Czy jeżeli kiedykolwiek się tak stanie, będziesz w stanie unieść przeciw niemu różdżkę?
Bo śmierć zdrajcy, choć przykra, nie była żadną stratą - nie dało się bowiem stracić czegoś po raz drugi, jeśli straciło się to już wcześniej.
- To brzmi tak, jakby miejsce mogło mieć duszę - odparła cicho, lekkim tonem, jakby byli damą i lordem na spacerze po różanym ogrodzie; ich pozy i uroda mogły na to wskazywać, tylko krajobraz złośliwa ręka przeznaczenia zmieniła w ponure gnojowisko. - Jakby miejsce wpływało na człowieka bardziej niż człowiek na miejsce... - Nie wiedziała, co jeszcze dodać, marszczyła brwi, nie rozumiała. Wysublimowane metafory i artystyczne podejście do świata nigdy nie były jej mocną stroną. Odcięła się od świata poezji tak dawno, że nie potrafiłaby rozpoznać arcydzieła, gdyby podłożono jej je pod nos. - Wolność, godność i potęga to wartości, do których dążymy jako rasa. Cieszę się, że to rozumiesz - Uśmiechnęła się subtelnie, unosząc dłoń i muskając białą różę, która zdobiła kapelusz mężczyzny. Pasowała do niego. Czasami do perfekcji potrzebny był kontrast, nie podobieństwo. - Nie chcemy śmierci prawych czarodziejów, od samego początku walczymy o to, by im zapobiegać. Bo czyż nie na tym wszystko się opiera? Na przetrwaniu?
Obeszli mieszkania dookoła, od jednej uliczki do drugiej, aż w końcu zatoczyli koło. Znów znaleźli się nad Tamizą, znów widzieli światła Londynu po drugiej stronie rzeki, a zatęchłe powietrze wypełniło się wilgotną mgiełką, która osiadała na płaszczach. Zapowiadało się na deszcz. Chyba już czuła jego pierwsze krople.
- Czyli fascynuje cię umysł. - Nie spytała, stwierdziła. Błękitne spojrzenie przemknęło po jego twarzy, a potem zawiesiło się gdzieś na horyzoncie. - To dobrze. Potrzebujemy naukowców. Wynalazców. Wiedzy, pasji i ambicji. - Urwała na moment, uśmiech, który mignął na wąskich ust stał się mroczniejszy, jak niebo, które dopiero co zasnuło się chmurami. - I bezwzględności. - Wysunęła rękę spod ramienia Rigela. - Jeżeli jesteś zdecydowany, to i ja jestem zdecydowana wprowadzić cię między nas. Wkrótce napiszę list. Pokieruję cię do ludzi, przy których twój i ich potencjał rozkwitnie. - Zostało jeszcze jedno pytanie, na które znała odpowiedź, ale powinna je zadać. - Czy przyszło ci kiedyś stanąć naprzeciw wroga? Czy jeżeli kiedykolwiek się tak stanie, będziesz w stanie unieść przeciw niemu różdżkę?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rigel nie do końca wiedział, czego spodziewać się po tym spotkaniu. Mógł próbować przewidywać wiele najróżniejszych scenariuszy, lecz na dłuższą metę nie miało to sensu.
Niech się dzieje, co ma się dziać.
Rozmowa o legendach i oddziaływaniu miejsc na ludzi bardzo mu się podobała, jednak zauważył, że Elvirze chyba nie do końca było komfortowo prowadzić rozważań z pogranicza metafizyki i psychologii, dlatego Black nie kontynuował już tego tematu. Zamiast zrobić standardowy zwrot w stronę standardowych tematów pogodowych, wydostał z torby nieduże pudełko ze słodyczami.
-Wiśnie w czekoladzie. - powiedział z uśmiechem, otwierając pudełko. - Atmosfera tego miejsca nie należy do specjalnie… apetycznych, więc pomyślałem, że kęs czegoś słodkiego może sprawić, że spacer będzie przyjemniejszy. I mam również to.
Ponownie sięgnął do torby, aby tym razem wydobyć z niej butelkę szampana. Ewidentnie dość drogiego.
-Niestety, pech chciał, że zapomniałem kieliszków. - uśmiechnął się przepraszająco i szczerze. - Ale pewnie coś wymyślimy. Chyba że nie lubi Panna szampana?
Dwoje dobrze ubranych ludzi, spacerujących po ulicy, spływającej ściekiem. Walcząca kobieta. Piknik wśród zimnych slumsów. Biała róża wetknięta w czarny kapelusz. Zadziwiająco dobrze było balansować wśród tych kontrastów.
-Dobrze będzie w końcu żyć w świecie, gdzie, zamiast walczyć o przetrwanie, jak zwierzęta, będziemy mogli po prostu żyć i się rozwijać. Walka jest męcząca, odbiera siły... a kiedy ich brakuje, ciężko jest cokolwiek budować, tworzyć. - przyznał. Nie wiedział, czy miał rację, lecz widział, jak walka odbierała siły otaczającym go ludziom, zmieniała ich w jakiś dziwaczny sposób, że wydawali się skrzywdzeni, pozbawienie sił i jakiegoś… wewnętrznego blasku. Jakby dementor wyssał im duszę. Jeśli jest cokolwiek, co Black mógłby zrobić, żeby ulżyć w ich cierpieniu - to był gotów to zrobić, w końcu obiecał to sobie. Nie mógł pozwolić, żeby było jeszcze więcej ofiar. No, może oprócz tej jednej - przecież Śmierć powinna zabrać to, co do niej należy.
-Tak, umysł, ale nie tylko. Fascynuje mnie to, jak działa sama magia, jak oddziałuje na rzeczywistość, żywe istoty. - ożywił się, kiedy rozmowa zahaczyła o interesujący go temat. - Obserwacja samej magii pomaga w zrozumieniu wielu zjawisk, jakie nas otaczają…
Zanim zdążył się zapędzić, Elvira wypowiedziała słowo, które podziałało jak twarda ściana, która nagle przed nim wyrosła.
Bezwzględność?
Nie do końca rozumiał, czy jego towarzyszka dobrze dobrała słowo. Było ono kanciaste i nie brzmiało dobrze.
Może chodziło o niezłomność?
Bezwzględny to przymiotnik, który zawsze pojawiał się w opisie wroga - terrorystów i mugoli.
Po co używać go w stosunku do Rycerzy?
-Cóż, mimo iż bardziej niż pojedynkami interesuję się nauką, to potrafię się bronić. - odparł, nadal nie do końca rozumiejąc, co Multon ma na myśli.
|częstuję wiśniami w czekoladzie i szampanem
Niech się dzieje, co ma się dziać.
Rozmowa o legendach i oddziaływaniu miejsc na ludzi bardzo mu się podobała, jednak zauważył, że Elvirze chyba nie do końca było komfortowo prowadzić rozważań z pogranicza metafizyki i psychologii, dlatego Black nie kontynuował już tego tematu. Zamiast zrobić standardowy zwrot w stronę standardowych tematów pogodowych, wydostał z torby nieduże pudełko ze słodyczami.
-Wiśnie w czekoladzie. - powiedział z uśmiechem, otwierając pudełko. - Atmosfera tego miejsca nie należy do specjalnie… apetycznych, więc pomyślałem, że kęs czegoś słodkiego może sprawić, że spacer będzie przyjemniejszy. I mam również to.
Ponownie sięgnął do torby, aby tym razem wydobyć z niej butelkę szampana. Ewidentnie dość drogiego.
-Niestety, pech chciał, że zapomniałem kieliszków. - uśmiechnął się przepraszająco i szczerze. - Ale pewnie coś wymyślimy. Chyba że nie lubi Panna szampana?
Dwoje dobrze ubranych ludzi, spacerujących po ulicy, spływającej ściekiem. Walcząca kobieta. Piknik wśród zimnych slumsów. Biała róża wetknięta w czarny kapelusz. Zadziwiająco dobrze było balansować wśród tych kontrastów.
-Dobrze będzie w końcu żyć w świecie, gdzie, zamiast walczyć o przetrwanie, jak zwierzęta, będziemy mogli po prostu żyć i się rozwijać. Walka jest męcząca, odbiera siły... a kiedy ich brakuje, ciężko jest cokolwiek budować, tworzyć. - przyznał. Nie wiedział, czy miał rację, lecz widział, jak walka odbierała siły otaczającym go ludziom, zmieniała ich w jakiś dziwaczny sposób, że wydawali się skrzywdzeni, pozbawienie sił i jakiegoś… wewnętrznego blasku. Jakby dementor wyssał im duszę. Jeśli jest cokolwiek, co Black mógłby zrobić, żeby ulżyć w ich cierpieniu - to był gotów to zrobić, w końcu obiecał to sobie. Nie mógł pozwolić, żeby było jeszcze więcej ofiar. No, może oprócz tej jednej - przecież Śmierć powinna zabrać to, co do niej należy.
-Tak, umysł, ale nie tylko. Fascynuje mnie to, jak działa sama magia, jak oddziałuje na rzeczywistość, żywe istoty. - ożywił się, kiedy rozmowa zahaczyła o interesujący go temat. - Obserwacja samej magii pomaga w zrozumieniu wielu zjawisk, jakie nas otaczają…
Zanim zdążył się zapędzić, Elvira wypowiedziała słowo, które podziałało jak twarda ściana, która nagle przed nim wyrosła.
Bezwzględność?
Nie do końca rozumiał, czy jego towarzyszka dobrze dobrała słowo. Było ono kanciaste i nie brzmiało dobrze.
Może chodziło o niezłomność?
Bezwzględny to przymiotnik, który zawsze pojawiał się w opisie wroga - terrorystów i mugoli.
Po co używać go w stosunku do Rycerzy?
-Cóż, mimo iż bardziej niż pojedynkami interesuję się nauką, to potrafię się bronić. - odparł, nadal nie do końca rozumiejąc, co Multon ma na myśli.
|częstuję wiśniami w czekoladzie i szampanem
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Lord Black zdążył już dziś zaskoczyć ją niejednokrotnie swoją kurtuazją, przyjęciem róży i podziękowaniem za obecność na pogrzebie, jak się jednak okazało, wciąż dysponował garścią niespodzianek. Niedużo pudełeczko, które nagle pojawiło się w szczupłych dłoniach, początkiem wzbudziło w Elvirze niepewność. Nigdy nie spodziewałaby się, że szlachcic przyniesie na ich spotkanie słodkości. Oznaczałoby to bowiem, że zakładał, że Elvira sobie na nie zasłuży. Choć kto wie, może w ten sposób próbował wkupić się w jej łaski, przytępić czujność? Otruć? Wspólny spacer po obskurnych ulicach nieco rozluźnił napięcie uzdrowicielki, byłaby jednak głupia, gdyby zarzuciła ostrożność od tak. Może Pollux Black chciał się na niej mścić?
- Dziękuję, to... - urwała, zawieszając wzrok na butelce drogiego szampana. Czy on myślał, że to randka? Że zaprosiła go na najbardziej syfiastą wyspę Tamizy po to, aby urządzić tu piknik? Niemniej jednak zwilżyła wargi, alkoholu się nie odmawiało. Chyba, że był zatruty. - Nie spodziewałam się - przyznała zadziwiająco szczerze, unosząc wysoko jasne brwi. - Wyglądają przepysznie, a pewnie smakują jeszcze lepiej. - Woń czekolady przyjemnie wabiła zmysły, gdy jednak sięgnęła po czekoladkę, nie wzięła jej do ust, nie od razu. Zamiast tego zaoferowała Rigelowi kęs z własnych palców; jeżeli chciał grać w tę dziwaczną grę, miała zamiar zrobić wszystko, aby jej nie przegrać. - Spróbuj - powiedziała cicho, uprzejmie, bez ani grama władczości. Należały do niego, nie miał prawa się bać. Jeśli wziął kęs, poczęstowała się i ona. - Oczywiście, że lubię szampana. Zna lord kogoś, kto nie lubi? - zapytała żartobliwie, sięgając po butelkę znacznie chętniej niż po słodkości. Brak kieliszków nie robił na niej większego wrażenia, arystokraty nie brzydziła się tak jak pierwszego lepszego przybłędy, a zresztą piła alkohol powoli i z klasą, nie obejmując butelki całymi ustami.
Gdy stanęli nad chłodną wodą, przyszła pora na ostateczne pytania, najważniejszą rozmowę. Czy Black ich zawiedzie, czy okaże się równie cenny, co swój brat?
- Magia w czystej postaci. Tak, potrafi oczarować... - powiedziała, spoglądając na Londyn po drugiej stronie Tamizy; w jej tonie pobrzmiewał szacunek. Nie dostrzegła faktu, że użyła słowa, które wydało się Rigelowi nieodpowiednie i koślawe. Nie była dobrym mówcą, nie zauważyła popełnionego nietaktu. - Tyle wystarczy. Bronimy się wszak przed wpływami świata, który samym istnieniem zagraża czystej magii, która tak cię fascynuje. Czy nie tak, lordzie? - Odpowiedz, nie wahaj się
Nie powinni zostawać na Isle of Dogs zbyt długo. Gdy zapadnie zmrok, męty i żebracy wychyną ze swych nor, by zacząć żer. Elvira nie zamierzała marnować czasu na zwalczanie szczurów.
- Wkrótce dostaniesz list, lordzie. Proszę, weź sobie do serca zaszczyt, jaki cię spotka.
Uśmiechnęła się, upijając łyk szampana po raz ostatni i wznosząc butelkę jak do toastu.
- Za czystą krew.
/zt
- Dziękuję, to... - urwała, zawieszając wzrok na butelce drogiego szampana. Czy on myślał, że to randka? Że zaprosiła go na najbardziej syfiastą wyspę Tamizy po to, aby urządzić tu piknik? Niemniej jednak zwilżyła wargi, alkoholu się nie odmawiało. Chyba, że był zatruty. - Nie spodziewałam się - przyznała zadziwiająco szczerze, unosząc wysoko jasne brwi. - Wyglądają przepysznie, a pewnie smakują jeszcze lepiej. - Woń czekolady przyjemnie wabiła zmysły, gdy jednak sięgnęła po czekoladkę, nie wzięła jej do ust, nie od razu. Zamiast tego zaoferowała Rigelowi kęs z własnych palców; jeżeli chciał grać w tę dziwaczną grę, miała zamiar zrobić wszystko, aby jej nie przegrać. - Spróbuj - powiedziała cicho, uprzejmie, bez ani grama władczości. Należały do niego, nie miał prawa się bać. Jeśli wziął kęs, poczęstowała się i ona. - Oczywiście, że lubię szampana. Zna lord kogoś, kto nie lubi? - zapytała żartobliwie, sięgając po butelkę znacznie chętniej niż po słodkości. Brak kieliszków nie robił na niej większego wrażenia, arystokraty nie brzydziła się tak jak pierwszego lepszego przybłędy, a zresztą piła alkohol powoli i z klasą, nie obejmując butelki całymi ustami.
Gdy stanęli nad chłodną wodą, przyszła pora na ostateczne pytania, najważniejszą rozmowę. Czy Black ich zawiedzie, czy okaże się równie cenny, co swój brat?
- Magia w czystej postaci. Tak, potrafi oczarować... - powiedziała, spoglądając na Londyn po drugiej stronie Tamizy; w jej tonie pobrzmiewał szacunek. Nie dostrzegła faktu, że użyła słowa, które wydało się Rigelowi nieodpowiednie i koślawe. Nie była dobrym mówcą, nie zauważyła popełnionego nietaktu. - Tyle wystarczy. Bronimy się wszak przed wpływami świata, który samym istnieniem zagraża czystej magii, która tak cię fascynuje. Czy nie tak, lordzie? - Odpowiedz, nie wahaj się
Nie powinni zostawać na Isle of Dogs zbyt długo. Gdy zapadnie zmrok, męty i żebracy wychyną ze swych nor, by zacząć żer. Elvira nie zamierzała marnować czasu na zwalczanie szczurów.
- Wkrótce dostaniesz list, lordzie. Proszę, weź sobie do serca zaszczyt, jaki cię spotka.
Uśmiechnęła się, upijając łyk szampana po raz ostatni i wznosząc butelkę jak do toastu.
- Za czystą krew.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Rigel za wszelką cenę pragnął być miły, zgodnie z zasadami, według których został wychowany. I nawet przez myśl mu nie przeszło, że niektóre z jego zachowań mogą zostać odebrane w niewłaściwy sposób. Najzwyczajniej w świecie chciał umilić spotkanie dobrym alkoholem i słodyczami, wiedząc, że w takiej atmosferze najłatwiej przełamuje się lody i rozwiązuje wszelkie nieporozumienia.
-Tak, sama czekolada również nie jest zwyczajna, gdyż dodano do niej… - urwał i spojrzał na wiśnie, którą kobieta wyraźnie próbowała go nakarmić. Black nie wiedział, czy był to jakiś rodzaj prowokacji, czy też gra, których reguł nikt mu nie przedstawił. Sytuacja jednak motywowała do podejmowania ryzyka, tak że ponownie obdarzając towarzyszkę czarującym uśmiechem, przyjął od niej czekoladkę.
Myśl, że jasnowłosa prawdopodobnie po ich spotkaniu, będzie się chwalić innym, że lordowie jedzą jej z ręki, wprawiła mężczyznę w dziwacznie wesoły nastrój. Lubił gry słowne.
-Oczywiście - potwierdził, po tym, jak już zjadł wiśnie, ponieważ mówienie z pełnymi ustami było czymś, co należało do szczytu braku manier. - Znałem takiego osobnika kiedyś, który twierdził, że należy jedynie pić wodę. Dziwaczne, prawda?
Na samo wspomnienie tego kogoś, czyli dalekiego kuzyna, który za bardzo zainteresował się sposobami jak przedłużyć sobie życie, Rigel odruchowo ze zrezygnowaniem pokręcił głową. Oczywiście, należało dbać o dobrą kondycję oraz zdrowie… ale żeby kręcić nosem na szampana? Kawę? Wino? Toż to prawdziwa zbrodnia przeciwko zdrowemu rozsądkowi.
Słowa, wypowiedziane przez pannę Multon sprawiły, że umilkł. Tak, walczyli o zachowanie magii, o ratunek dla świata… tylko że co ma robić w takiej sytuacji osoba, która wojownikiem nie jest i nigdy nie była?
-Tak. Magię należy chronić - odpowiedział krótko. Wszystko, co miało zostać powiedziane już przecież padło. Tylko dlaczego czuł się z tym tak nieswojo? Powinien się cieszyć, być dumny… jednak w głębi duszy odczuwał okropny, rosnący z każdym uderzeniem serca niepokój.
-Za lepszą przyszłość - odpowiedział, wtórując toastów i kobiety. Jednak uśmiechowi, jaki zagościł w tamtej chwili na jego twarzy, daleko było do szczerości.
/zt
-Tak, sama czekolada również nie jest zwyczajna, gdyż dodano do niej… - urwał i spojrzał na wiśnie, którą kobieta wyraźnie próbowała go nakarmić. Black nie wiedział, czy był to jakiś rodzaj prowokacji, czy też gra, których reguł nikt mu nie przedstawił. Sytuacja jednak motywowała do podejmowania ryzyka, tak że ponownie obdarzając towarzyszkę czarującym uśmiechem, przyjął od niej czekoladkę.
Myśl, że jasnowłosa prawdopodobnie po ich spotkaniu, będzie się chwalić innym, że lordowie jedzą jej z ręki, wprawiła mężczyznę w dziwacznie wesoły nastrój. Lubił gry słowne.
-Oczywiście - potwierdził, po tym, jak już zjadł wiśnie, ponieważ mówienie z pełnymi ustami było czymś, co należało do szczytu braku manier. - Znałem takiego osobnika kiedyś, który twierdził, że należy jedynie pić wodę. Dziwaczne, prawda?
Na samo wspomnienie tego kogoś, czyli dalekiego kuzyna, który za bardzo zainteresował się sposobami jak przedłużyć sobie życie, Rigel odruchowo ze zrezygnowaniem pokręcił głową. Oczywiście, należało dbać o dobrą kondycję oraz zdrowie… ale żeby kręcić nosem na szampana? Kawę? Wino? Toż to prawdziwa zbrodnia przeciwko zdrowemu rozsądkowi.
Słowa, wypowiedziane przez pannę Multon sprawiły, że umilkł. Tak, walczyli o zachowanie magii, o ratunek dla świata… tylko że co ma robić w takiej sytuacji osoba, która wojownikiem nie jest i nigdy nie była?
-Tak. Magię należy chronić - odpowiedział krótko. Wszystko, co miało zostać powiedziane już przecież padło. Tylko dlaczego czuł się z tym tak nieswojo? Powinien się cieszyć, być dumny… jednak w głębi duszy odczuwał okropny, rosnący z każdym uderzeniem serca niepokój.
-Za lepszą przyszłość - odpowiedział, wtórując toastów i kobiety. Jednak uśmiechowi, jaki zagościł w tamtej chwili na jego twarzy, daleko było do szczerości.
/zt
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
|końcówka lipca/początek sierpnia 1958
Sam do niej przyszedł. Tyle czasu zapuszczała przynętę, przez niego znalazła się pod wpływem klątwy, do dzisiaj miała widoczne blizny na udach. Oglądała się za siebie, bojąc się przeszłości. Przeszłość przyszła do niej sama. Pojawienie się Percivala było dla niej doświadczeniem zaskakującym, chociaż zmienił się trochę, to udało jej się go rozpoznać. I ona wiedziała, kim był naprawdę, ale on nie znał jej. Głowiła się i głowiła co zrobić z tym fantem, co począć z wiedzą, którą zdobyła. Wiedziała gdzie go szukać, mężczyzna, który ich skontaktował ze sobą, tak jak Percival powiedział, przekazał jej jego adres gdzie się zatrzymał. Wiedziała gdzie go znaleźć i była pewna, że na tym świecie byli też inni, którzy chętnie by się na niego połasili. I jeszcze to zlecenie, na samego Benjamina Wright, za którego głowę można było dostać tyle, co za samego Percivala. Oficjalnie martwy, ale skoro mężczyzna go szukał, to była duża szansa na to, że jednak gdzieś tam był. Kwestia tylko znalezienia go. Wiedziała jednak, że gdy zwróci się do odpowiednich osób z informacjami, nie dostanie pieniędzy. Dlatego od razu nie przekazała ich dalej. Nie była głupia. Jeżeli coś ma na tym ugrać, to musi mieć sprawdzone dane. Musi wiedzieć jak najwięcej i jak najdokładniej. Drugi raz nie popełni tego samego błędu. Dlatego skupiła się na zleceniu. Żeby dowiedzieć się gdzie faktycznie przebywa Benjamin, czy on jeszcze w ogóle żyje, czy kręci się może po Londynie.
Z Percivalem spotkała się na początku lipca i już kilka dni później, gdzie nacieszyła się otrzymaną od niego zaliczką, zabrała się do roboty. Odświeżenie starych znajomości i znalezienie ludzi, którzy faktycznie mogą coś wiedzieć nie było wcale takie proste. Część z nich po prostu zniknęła. Huxley trudno było ustalić, czy sami uciekli, siedzieli gdzieś w swoich norach nie wychylając nosa, czy może zostali zabici. Pozostała grupa ludzi, z którymi współpracowała, nadal siedziała na swoich dupach w stałych miejscach, natomiast oczywiste było, że nie dadzą jej żadnych informacji za darmo. Nikt przecież w tych czasach nie robi niczego z dobroci serca, ludzie żyjący w porcie byli takimi samymi szumowinami jak Huxley. Mieli swoje za uszami, mieli swoje priorytety i nie była to pomoc dziwce w stanięciu na nogi. Dla niektórych była przecież tylko zwykłą kurwą, a pytanie o jakiegoś mężczyznę nie było niczym zaskakującym. W ich głowie pewnie po prostu jej nie zapłacił albo zrobił jej dziecko i teraz Rain próbowała go odnaleźć. Czasami wyprowadzała ich z błędu, czasami nie.
Natomiast najwięcej i tak była w stanie ugrać słuchając i obserwując ludzi dookoła. Wystarczyło pojawić się w miejscu, gdzie jest duży przemiał czarodziejów. Pamiętała cechy charakterystyczne mężczyzny, na którego miała zlecenie. Widziała jego zdjęcie, gdzie był trochę młodszy. Z opisu Percivala miał tatuaże na ramionach i charakterystyczną bliznę na twarzy. Od żuchwy aż do skroni. Jak po czarnomagicznym zaklęciu. Kącik ust wykrzywiony. No i patrząc na jego zdjęcie, które pokazał jej Percival i porównując z tym, które kiedyś widniało w gazetach, był to mężczyzna wysoki, umięśniony. Na zdjęciu miał ciemne, może czarne albo ciemnobrązowe, włosy oraz ciemne oczy, oraz brodę.
Warto było zastanowić się nad tym, ile trzeba mieć szczęścia, żeby faktycznie ktoś przy niej wspomniał akurat o Benjaminie. Cóż, ogromne. Ponad przeciętne. Trzeba być w czepku urodzonym. Dlatego Huxley musiała trochę temu szczęściu pomóc. Miała doświadczenie, wystarczyło je wykorzystać.
- Szukam pewnego człowieka – zaczęła niewinnie, naciągając kawałek pościeli na swoje nagie biodra.
- Kurwa, wiedziałem, że nie przyszłaś tu, bo się za mną stęskniłaś. Powinienem cię na zbity pysk wywalić – warknął mężczyzna, nasuwając spodnie i zaciskając pasek.
- Źle ci było ze mną? – zamruczała, unosząc się lekko. Zsuwająca się kołdra odsłoniła jej biust, jeszcze czerwony od zaciskanych na nich dłoniach mężczyzny. Czekała na jego odpowiedź, ale ten milczał patrząc na nią wściekłym wzrokiem.
– Powiedzmy, że to taka przyjacielska wymiana. Po za tym jesteś w tym najlepszy. Nikt nie przejdzie przez port bez twojej wiedzy.
Usłyszała tylko ciche westchnięcie, obserwowała, jak mężczyzna przechadzając się po pokoju, sięgnął po szklankę wypijając z niej ostatni łyk alkoholu. Wystarczyło połechtać jego ego, niektórzy panowie byli tacy prości.
- Kogo? – zapytał w końcu, a oczy Huxley zaświeciły się. Wygrała.
- Wysoki, chyba napakowany. Ma bliznę na twarzy od żuchwy do skroni – pokazała, wykonując ruch podobny do tego, jaki na początku lipca wykonał Percival. – Ciemne włosy, ciemne oczy…
- Nie było tu takiego – odpowiedział od razu. – I nie patrz tak na mnie, nie było tu takiego, kurwa, wiem co mówię.
Rain mimowolnie zacisnęła pięści. Dlaczego zawsze musi szukać ludzi, którzy rozpływają się w powietrzu. Szukanie igły w stogu siana było łatwiejsze, bo przynajmniej wiedziała, że na pewno kiedyś ją znajdzie. Prędzej czy później. A teraz? Nawet nie miała pewności, czy ten mężczyzna faktycznie jeszcze żyje. Opadła na plecy i wpatrzyła się w sufit. Słyszała tylko kroki, po chwili materac ugiął się pod ciężarem jej towarzysza.
- Ale… dam ci kontakt i jednego swojego człowieka, ale zostajesz tu ze mną jeszcze – mężczyzna pochylił się nad nią, przysuwając biodra do jej ciała.
- Pierdol się – zaśmiała się, chwyciła kołdrę i przykryła ich obojga.
Została. A kilka dni później była już w podróży do Dorset. Ów informator na co dzień mieszkał w Londynie, ale od czasu do czasu, pojawiał się w innych miejscach w kraju, w zależności od tego gdzie mógł zwęszyć jakiś interes. Handlował nielegalnymi magicznymi zwierzętami, także miał nosa i do interesów i do ludzi. Podróżując, widział więcej i słyszał więcej. Z tego, co się Huxley dowiedziała o panu Johnson, zawędrował na festiwal lata, gdzie miał mieć jakieś spotkanie. Jednak nie wrócił od razu do stolicy, tylko został tam na dłużej. Jak to się mówi, Merlin nie przyszedł do góry, to góra przyszła do Merlina.
Rain odnalazła mężczyznę, chociaż też nie musiała go zbytnio szukać, ponieważ został uprzedzony o planowanym spotkaniu. Czy tego chciał, czy też nie, miał swoje długi, nie miał wyboru i musiał współpracować. Płacił właśnie za jej noc spędzoną w łóżku innego mężczyzny.
- Pan Johnson? – zapytała cicho.
- A ja cię znam, jesteś tą dziwką z Parszywego – zaczął, przypatrując się jej uważnie. – Ponoć kogoś szukasz? Ktoś ci zrobił bękarta?
Normalnie by to Rain nie ruszyło absolutnie, może nawet by się z tego głupiego żartu zaśmiała, gdyby nie jej ostatnie przeżycia i wydarzenia, które spotkały ją ledwie parę miesięcy temu. Tylko spojrzała na mężczyznę tak, jakby chciała mu wbić różdżkę prosto między oczy. Albo do gardła, tak żeby się udławił. Ale wtedy nic by się nie dowiedziała.
- Powiedzmy. Szukam mężczyzny, czarne włosy i oczy, ma charakterystyczną bliznę na twarzy – pokazała ruchem ręki gdzie blizna i jak wygląda. – Najprawdopodobniej jest mocno umięśniony, wysoki…
- Kojarzę takiego – nie musiała dokańczać, facet przerwał jej w pół zdania. – Byłem dzisiaj na arenie walk, ciekawe rzeczy się na tym festiwalu dzieją. Tam był taki, napakowany i z taką blizną, o taką – też machnął ręką przy twarzy jakby dla potwierdzenia swoich słów. – Nie dam se różdżki złamać, że to ten, ale skoro już tu jesteś, to na pewno go znajdziesz. Wielki jak dąb…
Rain kiwnęła głową. To chciała usłyszeć. Nie nastawiała się jednak zbytnio. Była pewna, że na tym świecie Benjamin Wright nie jest jedynym czarodziejem z blizną na twarzy, nie w tych czasach. Nie jeden mężczyzna stanął do walki albo oberwał zaklęciem, nożem, nogą od stołu w twarz za nic. Będzie musiała to sprawdzić. Rozejrzeć się dokładniej. No i dać znać Percivalowi. Mogą poszukać go tu razem, przecież on go rozpozna od razu. Teren duży, wspólnie będzie łatwiej.
- To chciałam od ciebie usłyszeć. Przekażę, komu trzeba, że mi pomogłeś – odetchnęła.
Odwróciła się na pięcie i na nic nie czekając, zniknęła gdzieś wśród drzew. Musiała znaleźć jakieś miejsce, gdzie można stąd wysłać sowę. Da znać, że coś wie, bo dwa razy nie popełnia się tego samego błędu, rozejrzy się i poczeka. Zobaczymy, jak rozwinie się ta historia.
zt
Sam do niej przyszedł. Tyle czasu zapuszczała przynętę, przez niego znalazła się pod wpływem klątwy, do dzisiaj miała widoczne blizny na udach. Oglądała się za siebie, bojąc się przeszłości. Przeszłość przyszła do niej sama. Pojawienie się Percivala było dla niej doświadczeniem zaskakującym, chociaż zmienił się trochę, to udało jej się go rozpoznać. I ona wiedziała, kim był naprawdę, ale on nie znał jej. Głowiła się i głowiła co zrobić z tym fantem, co począć z wiedzą, którą zdobyła. Wiedziała gdzie go szukać, mężczyzna, który ich skontaktował ze sobą, tak jak Percival powiedział, przekazał jej jego adres gdzie się zatrzymał. Wiedziała gdzie go znaleźć i była pewna, że na tym świecie byli też inni, którzy chętnie by się na niego połasili. I jeszcze to zlecenie, na samego Benjamina Wright, za którego głowę można było dostać tyle, co za samego Percivala. Oficjalnie martwy, ale skoro mężczyzna go szukał, to była duża szansa na to, że jednak gdzieś tam był. Kwestia tylko znalezienia go. Wiedziała jednak, że gdy zwróci się do odpowiednich osób z informacjami, nie dostanie pieniędzy. Dlatego od razu nie przekazała ich dalej. Nie była głupia. Jeżeli coś ma na tym ugrać, to musi mieć sprawdzone dane. Musi wiedzieć jak najwięcej i jak najdokładniej. Drugi raz nie popełni tego samego błędu. Dlatego skupiła się na zleceniu. Żeby dowiedzieć się gdzie faktycznie przebywa Benjamin, czy on jeszcze w ogóle żyje, czy kręci się może po Londynie.
Z Percivalem spotkała się na początku lipca i już kilka dni później, gdzie nacieszyła się otrzymaną od niego zaliczką, zabrała się do roboty. Odświeżenie starych znajomości i znalezienie ludzi, którzy faktycznie mogą coś wiedzieć nie było wcale takie proste. Część z nich po prostu zniknęła. Huxley trudno było ustalić, czy sami uciekli, siedzieli gdzieś w swoich norach nie wychylając nosa, czy może zostali zabici. Pozostała grupa ludzi, z którymi współpracowała, nadal siedziała na swoich dupach w stałych miejscach, natomiast oczywiste było, że nie dadzą jej żadnych informacji za darmo. Nikt przecież w tych czasach nie robi niczego z dobroci serca, ludzie żyjący w porcie byli takimi samymi szumowinami jak Huxley. Mieli swoje za uszami, mieli swoje priorytety i nie była to pomoc dziwce w stanięciu na nogi. Dla niektórych była przecież tylko zwykłą kurwą, a pytanie o jakiegoś mężczyznę nie było niczym zaskakującym. W ich głowie pewnie po prostu jej nie zapłacił albo zrobił jej dziecko i teraz Rain próbowała go odnaleźć. Czasami wyprowadzała ich z błędu, czasami nie.
Natomiast najwięcej i tak była w stanie ugrać słuchając i obserwując ludzi dookoła. Wystarczyło pojawić się w miejscu, gdzie jest duży przemiał czarodziejów. Pamiętała cechy charakterystyczne mężczyzny, na którego miała zlecenie. Widziała jego zdjęcie, gdzie był trochę młodszy. Z opisu Percivala miał tatuaże na ramionach i charakterystyczną bliznę na twarzy. Od żuchwy aż do skroni. Jak po czarnomagicznym zaklęciu. Kącik ust wykrzywiony. No i patrząc na jego zdjęcie, które pokazał jej Percival i porównując z tym, które kiedyś widniało w gazetach, był to mężczyzna wysoki, umięśniony. Na zdjęciu miał ciemne, może czarne albo ciemnobrązowe, włosy oraz ciemne oczy, oraz brodę.
Warto było zastanowić się nad tym, ile trzeba mieć szczęścia, żeby faktycznie ktoś przy niej wspomniał akurat o Benjaminie. Cóż, ogromne. Ponad przeciętne. Trzeba być w czepku urodzonym. Dlatego Huxley musiała trochę temu szczęściu pomóc. Miała doświadczenie, wystarczyło je wykorzystać.
- Szukam pewnego człowieka – zaczęła niewinnie, naciągając kawałek pościeli na swoje nagie biodra.
- Kurwa, wiedziałem, że nie przyszłaś tu, bo się za mną stęskniłaś. Powinienem cię na zbity pysk wywalić – warknął mężczyzna, nasuwając spodnie i zaciskając pasek.
- Źle ci było ze mną? – zamruczała, unosząc się lekko. Zsuwająca się kołdra odsłoniła jej biust, jeszcze czerwony od zaciskanych na nich dłoniach mężczyzny. Czekała na jego odpowiedź, ale ten milczał patrząc na nią wściekłym wzrokiem.
– Powiedzmy, że to taka przyjacielska wymiana. Po za tym jesteś w tym najlepszy. Nikt nie przejdzie przez port bez twojej wiedzy.
Usłyszała tylko ciche westchnięcie, obserwowała, jak mężczyzna przechadzając się po pokoju, sięgnął po szklankę wypijając z niej ostatni łyk alkoholu. Wystarczyło połechtać jego ego, niektórzy panowie byli tacy prości.
- Kogo? – zapytał w końcu, a oczy Huxley zaświeciły się. Wygrała.
- Wysoki, chyba napakowany. Ma bliznę na twarzy od żuchwy do skroni – pokazała, wykonując ruch podobny do tego, jaki na początku lipca wykonał Percival. – Ciemne włosy, ciemne oczy…
- Nie było tu takiego – odpowiedział od razu. – I nie patrz tak na mnie, nie było tu takiego, kurwa, wiem co mówię.
Rain mimowolnie zacisnęła pięści. Dlaczego zawsze musi szukać ludzi, którzy rozpływają się w powietrzu. Szukanie igły w stogu siana było łatwiejsze, bo przynajmniej wiedziała, że na pewno kiedyś ją znajdzie. Prędzej czy później. A teraz? Nawet nie miała pewności, czy ten mężczyzna faktycznie jeszcze żyje. Opadła na plecy i wpatrzyła się w sufit. Słyszała tylko kroki, po chwili materac ugiął się pod ciężarem jej towarzysza.
- Ale… dam ci kontakt i jednego swojego człowieka, ale zostajesz tu ze mną jeszcze – mężczyzna pochylił się nad nią, przysuwając biodra do jej ciała.
- Pierdol się – zaśmiała się, chwyciła kołdrę i przykryła ich obojga.
Została. A kilka dni później była już w podróży do Dorset. Ów informator na co dzień mieszkał w Londynie, ale od czasu do czasu, pojawiał się w innych miejscach w kraju, w zależności od tego gdzie mógł zwęszyć jakiś interes. Handlował nielegalnymi magicznymi zwierzętami, także miał nosa i do interesów i do ludzi. Podróżując, widział więcej i słyszał więcej. Z tego, co się Huxley dowiedziała o panu Johnson, zawędrował na festiwal lata, gdzie miał mieć jakieś spotkanie. Jednak nie wrócił od razu do stolicy, tylko został tam na dłużej. Jak to się mówi, Merlin nie przyszedł do góry, to góra przyszła do Merlina.
Rain odnalazła mężczyznę, chociaż też nie musiała go zbytnio szukać, ponieważ został uprzedzony o planowanym spotkaniu. Czy tego chciał, czy też nie, miał swoje długi, nie miał wyboru i musiał współpracować. Płacił właśnie za jej noc spędzoną w łóżku innego mężczyzny.
- Pan Johnson? – zapytała cicho.
- A ja cię znam, jesteś tą dziwką z Parszywego – zaczął, przypatrując się jej uważnie. – Ponoć kogoś szukasz? Ktoś ci zrobił bękarta?
Normalnie by to Rain nie ruszyło absolutnie, może nawet by się z tego głupiego żartu zaśmiała, gdyby nie jej ostatnie przeżycia i wydarzenia, które spotkały ją ledwie parę miesięcy temu. Tylko spojrzała na mężczyznę tak, jakby chciała mu wbić różdżkę prosto między oczy. Albo do gardła, tak żeby się udławił. Ale wtedy nic by się nie dowiedziała.
- Powiedzmy. Szukam mężczyzny, czarne włosy i oczy, ma charakterystyczną bliznę na twarzy – pokazała ruchem ręki gdzie blizna i jak wygląda. – Najprawdopodobniej jest mocno umięśniony, wysoki…
- Kojarzę takiego – nie musiała dokańczać, facet przerwał jej w pół zdania. – Byłem dzisiaj na arenie walk, ciekawe rzeczy się na tym festiwalu dzieją. Tam był taki, napakowany i z taką blizną, o taką – też machnął ręką przy twarzy jakby dla potwierdzenia swoich słów. – Nie dam se różdżki złamać, że to ten, ale skoro już tu jesteś, to na pewno go znajdziesz. Wielki jak dąb…
Rain kiwnęła głową. To chciała usłyszeć. Nie nastawiała się jednak zbytnio. Była pewna, że na tym świecie Benjamin Wright nie jest jedynym czarodziejem z blizną na twarzy, nie w tych czasach. Nie jeden mężczyzna stanął do walki albo oberwał zaklęciem, nożem, nogą od stołu w twarz za nic. Będzie musiała to sprawdzić. Rozejrzeć się dokładniej. No i dać znać Percivalowi. Mogą poszukać go tu razem, przecież on go rozpozna od razu. Teren duży, wspólnie będzie łatwiej.
- To chciałam od ciebie usłyszeć. Przekażę, komu trzeba, że mi pomogłeś – odetchnęła.
Odwróciła się na pięcie i na nic nie czekając, zniknęła gdzieś wśród drzew. Musiała znaleźć jakieś miejsce, gdzie można stąd wysłać sowę. Da znać, że coś wie, bo dwa razy nie popełnia się tego samego błędu, rozejrzy się i poczeka. Zobaczymy, jak rozwinie się ta historia.
zt
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Stare mieszkania robotnicze
Szybka odpowiedź