Wydarzenia


Ekipa forum
Sowi bór
AutorWiadomość
Sowi bór [odnośnik]16.07.19 20:10
First topic message reminder :

Sowi Bór

Sowim Borem czarodzieje zwą część nieprzeniknionych zaczarowanych lasów iglastych rosnących wzdłuż południowego wybrzeża Irlandii. Nazwa bynajmniej nie przylgnęła do tych rejonów przypadkiem, związana jest z występowaniem w okolicy dużej ilości sów pocztowych - porzucone przez swoich właścicieli lub osierocone bardzo często budują nowe gniazda właśnie tutaj. Równie chętnie na miejscu pojawiają się sowy z okolicznych domów, które wyruszyły na polowanie. Magizoologowie nie potrafią wyjaśnić, dlaczego sowy są w to miejsce magicznie przyciągane, ale spekulują, iż sekret tkwi w szyszkach tutejszych wyjątkowych sosen, które miałyby wydzielać słodkawy zapach odczuwany jako wyjątkowo przyjemny przez te piękne drapieżne ptaki. Osławione miejsce przyciąga na spacery wielu czarodziejów wraz z ich pierzastymi pupilami, którzy zamierzają dać swoim sowom odetchnąć i odpocząć lub podziękować za wierną służbę. Popularne są wspólne polowania. Przez lasy ciągnie się wiele szlaków przeznaczonych dla spacerowiczów.

Wypuść swoją sowę i rzuć kością k6:

1: Twoja sowa wraca z wyjątkowo otyłą myszą, którą z zadowoleniem rzuca ci pod nogi. Po chwili zaczyna się do niej dobierać, zamierzając ją zjeść. Mysz jest jednak zbyt duża. Sowa rozdziobuje ją. Krwawo i niezbyt estetycznie.
2: Twoja sowa zawiesiła się w powietrzu nieopodal pobliskich gałązek sosen, na których zwisały szyszki - być może należące do tych, które osławiły spekulacje sowologów. Twoja sowa zaczyna z zadowoleniem latać obok szyszki tak długo, aż w końcu - przypadkiem - strąci ją z drzewa. Możesz zabrać szyszkę do domu, twoja sowa będzie ci za to długo wdzięczna.
3: Wygląda na to, że twoja sowa znalazła swoją drugą połówkę; dostrzegasz ją wysoko na niebie kręcącą spirale wokół innej sowy. Jeśli jesteś w tym miejscu z inną postacią, która również zabrała ze sobą swojego pupila, a sowy są różnej płci, te przypadły sobie do gustu. Jeśli nie, druga z sów pochodzi z pobliskiego lasu, a ty nie potrafisz jej rozpoznać. Samica wkrótce złoży jaja, a ty zostaniesz z małymi sowami.
4: Dostrzegasz swoją sowę budującą gniazdo. Wygląda na to, że jest jej tutaj dobrze i zapragnęła zostać tu już na zawsze. Jeśli zależy ci, aby ją zatrzymać, musisz ją przekonać, by wróciła z tobą do domu (rzut na ONMS, ST 50; możesz rzucać do skutku, może ci też pomóc inna osoba). Jeśli ci się nie uda, niestety straciłeś swojego powiernika poczty.
5: Twoja sowa zniknęła i wróciła po chwili, pachnąc lasem, musiała nawdychać się aromatu szyszek, bo niezależnie od jej usposobienia naszło ją na pieszczoty. Niezależnie od posiadanych przez ciebie zabezpieczeń - lub ich braku - próbuje zacisnąć szpony na twoim ramieniu, a jeśli to nie poskutkuje, to na przedramionach i zaczyna się do ciebie łasić jak spragniony bliskości kot.
6: Sowa odfrunęła między drzewa, a kiedy po dłuższym czasie powróciła, miała do nóżki uwiązany liścik. Jeśli zdecydowałeś się go odwiązać i obejrzeć, twoim oczom ukazało się kaligrafowane pismo mówiące sowy nie są tym, czym się wydają.
Lokacja zawiera kości.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sowi bór - Page 2 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Sowi bór [odnośnik]13.10.20 19:26
Wskoczyła na Wright i została tak, czekając, aż wybudzi się na tyle, by bez obawy że uśnie ponownie, mogła z niej zejść. Wpatrywała się w nią niebieskimi tęczówkami w których odbijało się zadowolenie. W końcu zgramoliła się z niej i stanęła obok, tupiąc ponagalająco nogą czekała, aż Hannah nie wygramoli się z łóżka. A później postawiła przed nią śniadanie, sama zajmując się swoim.
- Zobaczysz. - obiecała na przesiąknięte niezadowoleniem mruknięcie przyjaciółki, wgryzające się w kawałek bułki. Wywróciła oczami na stwierdzenie o dniu tygodnia - jakby to robiło jakąkolwiek różnicę. I złapała kubek z kawą z którego napisała się trochę. Po śniadaniu razem z nim wykładając się na fotelu w oczekiwaniu na Wright. Pytała, ale nie uzyskała żadnej konkretnej odpowiedzi. Ani za pierwszym razem, ani za każdym kolejnym, jedynie odpowiadając jej uśmiechem i ponagleniem. Dalej, Wright, ile można czekać. W końcu Hannah była gotowa, a ona wyciągnęła załatwiony wcześniej świstoklik przenosząc ich obie. Miała dobry humor, a zdezorientowanie idące obok kobiety zdawało się jej nie przeszkadzać. I tak w istocie było, miała jeszcze chwilę poczekać i za tą konkretną chwilę już wszystko będzie wiedzieć.
- Trochę mam. - zgodziła się spoglądając przez ramię na przyjaciółkę, której posłała uśmiech. - Zaraz wszystko będzie jasne. - obiecała jej stawiając kolejne kroki w kierunku lokalu o zielonych framugach i stojącym przed nim rudowłosym mężczyznom. Weszła do środka, ponaglając też towarzyszącą jej kobietę i obróciła się wokół własnej osi w celu zaprezentowania jej wszystkiego. Zatrzymała swój obrót przed nią, czekając na opinię, ale pierwsze zwrócenie do niej i mina, która sprawiła, że Justine spojrzała na nią skonsternowana. Kolejne dwa pytania które padły, sprawiły, że uniosła ku górze brwi, by po chwili wybuchnąć śmiechem. Pozwoliła się objąć, żeby zaraz złapać ją za ramiona i odsunąć od siebie.
- Nie, głupia. - zapewniła spokojnie. Głaszcząc ją krótko po ramieniu dla uspokojenia. - Może wyjaśnię ci wszystko, zanim zaczniesz tkać dalej domysły. - zaproponowała, cofając się w głąb kilka kroków. - Poza tym, Vincent już ma dom.- nie wspomniała jej o tym po powrocie? Musiała zapomnieć. Przeszła kilka kroków po pomieszczeniu, które widocznie potrzebowało odświeżenia i włożenia w nie pracy. - Zobaczyłam ten lokal, jak tu byliśmy. - zaczęła swoje wyjaśnienia. Wysuwając biodra na jeden ze starszych mebli, który ostał się w środku, długą, niewysoką komodę. - Chciałabym go kupić. - przedstawiła pierwszą z myśli przyjaciółce. - Ale nie dla siebie. - zaznaczyła jeszcze przesuwając jasnymi tęczówkami po ścianach z których odchodziła farba. Lokal widocznie stał od jakiegoś czasu nieużywany. Potrzebował remontu. Gruntownego i trochę... nowoczesności. - Sporo jest tu najpierw do zrobienia. - wtrąciła, wracając spojrzeniem do Hannah i brodą wskazując na jedną ze ścian. - Pomyślałam, że mogłabyś zrobić tu sobie pracownię, albo nawet trochę przenieść sklep swój. Tutaj mieszkają czarodzieje. - od tego zaczęła, podciągając nogę na komodę. - Oczywiście, mam trochę dalej idący plan. - wyjaśniła od razu. - Chciałabym, żeby postawić tu szafkę, połączoną z drugą, którą umieścimy w tym lokalu, który załatwia Skamander. Przy okazji, odbierałabyś przerzucanych tu ludzi. Jeśli się zgodzisz, to myślę żeby napisać do władz Irlandii z prośbą o pomoc dla ludzi, których tutaj przeniesiemy tym sposobem. Wiesz, zapewnienie im jakiś czasowych mieszkań. Na początek. - uniosła rękę, żeby założyć za ucho kilka jasnych kosmyków za ucho. Milczała tylko krótką chwilę patrząc na nią. - Zanim zaczniesz wymyślać. - zastrzegła nie pozwalając wejść sobie w słowo. Tak na wszelki wypadek, gdyby Wrigh zaczęła rzucać standardowym, że ona sama, że to za dużo. Miała cały pakiet, była o tym przekonana. - To nie jałmużna. Czynsz trzeba będzie opłacać. Ale z tym sobie poradzimy we dwie jakoś. A ja mam plan co zrobić z nim dalej, kiedy odzyskamy Londyn, a ty swój sklep. - zapowiedziała przyjaciółce tym razem milknąc, spoglądając na nią w oczekiwaniu na opinię.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Sowi bór - Page 2 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Sowi bór [odnośnik]19.10.20 11:09
Jeśli nie to - to co?
Odsunięta od Tonks, która patrzyła na nią z rozbawieniem, zadumała się na moment, marszcząc brwi. Odgarnęła włosy z czoła i wbiła w nią wyczekujące spojrzenie, pewna, że już właściwie niczego nie rozumie. Skąd niby miała wiedzieć, że Vincent ma już dom? Po tym człowieku można było się spodziewać wszystkiego, włącznie z tym, że pomieszkiwał u przyjaciółek (czego oczywiście nie życzyła Just, a gdyby to okazało się przykrą prawdą, osobiście wyrwałaby mu nogi). Nim jeszcze rozejrzała się dookoła, Just zaczęła w końcu mówić z sensem.
— Jesteśmy w Irlandii?— zdziwiła się, wciąż na nią patrząc, wchodząc jej też w słowo, nie dając dokończyć całej opowieści. No tak, zielona framuga, rudy facet. To miało sens, że też nie wpadła na to wcześniej. Dopiero wtedy odjęła od niej spojrzenie, by obejrzeć lokal. Rzeczywiście, pospieszyła się z oceną, ale miejsce mogłoby być zarówno sklepem, jak i wspólnym mieszkaniem. Minęła Tonks, przysiadającą na długiej komodzie, gdy zaczęła opowiadać i przeszła się po pomieszczeniu, oglądając stan ścian i zakurzonych rzeczy wewnątrz. Podeszła do muru, od którego odchodziła farba. Dotknęła go, by sprawdzić, czy nie ma w nim wilgoci, czy to po prostu kwestia starości — jeśli chciała go kupić i ją zabrała ze sobą, pewnie prócz pochwalenia się, chciałaby, by się na coś przydała. — Do gruntownego remontu. Nie będzie to łatwe, biorąc pod uwagę nasze możliwości, ale w końcu jesteśmy w Irlandii. — Powinno być łatwiej niż w Londynie, niż w samej Wielkiej Brytanii.
Nagle, jak trzaśnięta piorunem, zatrzymała się i odwróciła, wpierw pociągając głowę w stronę, Tonks, a później resztę ciała.
— Żartujesz chyba.— Zmierzyła ją wzrokiem, chmurniejąc przez moment. Pracownia? Sklep? Tutaj? Za pieniądze Tonks? [/b]— Nie masz na co wydawać galeonów teraz?[/b]— spytała z lekkim wyrzutem w głosie, czując jak jeden wielki protest rośnie w niej, pęcznieje gwałtownie, by zaraz opuścić jej wnętrze z impetem. Nim jednak zdążyła wybuchnąć i zagrzmieć, Just wyjawiła coś więcej. Otwarła więc usta, ale zamiast słów, z gardła wydobył się tylko pomruk na głośnym wydechu. O ile mogła się sprzeciwić bezmyślności pierwszej części i kwestii zrobienia tego dla niej, tak nie mogła odmówić propozycji gwardzistki, która widziała w tym wszystkim znacznie głębszy sens. Westchnęła, nie odzywając się przez chwilę. — Nie byłoby bezpieczniej, gdyby przechodzili przez szafkę w jakimś... pustostanie? No wiesz, nikt by się nie spodziewał pomocy w tym miejscu. — Czy sklep mógł wzbudzić czyjeś podejrzenia? Nie wiedziała. — Jeśli to ma służyć wyższym celom i ten sklep ma być przykrywką, to wiesz, że nie zaprotestuję.— Zogniskowała na niej spojrzenie — bo to o to chodziło, prawda? Nie zamierzała w ten sposób jej próbować pomóc, ani zrobić coś dla niej? teraz, tak, kiedy sytuacja dookoła była tak ciężka, a środki powinni dobrze inwestować. — Z kim się zamierzasz tu skontaktować? I jak właściwie z nimi dogadać? — Ministerstwo Magii obejmowało nie tylko Anglię, ale i Szkocję, Walię i Irlandię. O jakich władzach mówiła? Choć były daleko od Londynu, wpływy tu wciąż były tak samo wielkie, a wojna, choć rozpoczęła się od Londynu, powoli rozprzestrzeniała się dalej. I rozprzestrzeni, prędzej czy później, i na Irlandię. Byłą pewna, że Voldemort do tego dążył. — Nie wiem. — Westchnęła. Gdyby chodziło o sam sklep nigdy by się na to nie zgodziła, ale nie mogła być tak uparta, jeśli to mogło pomóc ludziom, potrzebującym — jeśli chodziło o coś znacznie większego niż ona sama, nic nieznacząca w tym wszystkim. — Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł?— spojrzała na nią jeszcze raz, kontrolnie.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Sowi bór - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Sowi bór [odnośnik]23.10.20 1:32
Bawiły ją domysły Hannah. Przerażenie widoczne w oczach na myśl, że wyprowadzi się z domu do Vincenta. Nie myślała nad tym. Przynajmniej nie jeszcze. Tym razem była wiele ostrożniejsza. Uczyła się też na własnych błędach. Po odsieczach, została u Skamandera. I to był błąd. Bolesny błąd. Każdego dnia widziała, jak odsuwa się od niej. Jak unika jej dotyku, jakby była wręcz trędowata. Rzucił na nią klątwę. Klątwę złożoną z kilku krótkich słów. Jednoczesną możliwością i jej brakiem. Mogłabyś być dla mnie wszystkim, ale ci na to nie pozwolę. Nadal, dzisiaj mimo wszystko kołatało jej boleśnie w głowie. Jeszcze boleśniej, ze świadomością, że prawdopodobnie nie zobaczą się już więcej.
- Jesteśmy. - potwierdziła krótko, posyłając w jej kierunku uśmiech. Obserwowała jak Wright wyrusza w końcu w wędrówkę po lokalu. Pomyślała o niej jako pierwszej, nie dlatego, że była jej przyjaciółką - a może, nie tylko dlatego. Bardziej z tego powodu, że prowadziła lokal i wiedziała jakie wiążą się z tym obowiązki i na co trzeba zwrócić uwagę. Ułożyła ręce za plecami i odchyliła się trochę lokując swoje spojrzenie na suficie. Kiedy Hannah odezwała się ponownie przekręciła w jej stronę głowę.
- Jakby kiedyś trudne zawracało nas z obranych dróg. - rzuciła do niej, posyłając kolejny krótki uśmiech. Nie, łatwo rzadko kiedy pojawiło się obok nich. Większość rzeczy, osiągnięć, zysków, musiały okupować wyrzeczeniami, stratami, przelaniem potu i łez. Zaczęła mówić dalej, spodziewając się jaka będzie jej reakcja.
- Nie żartuję. - odpowiedziała, patrząc w jej kierunku, kiedy ta chmurnie spoglądała w jej stronę. - Wydaję je ciągle na to samo - Zakon. Nie widzę nic złego w tym, żebyś przy okazji mogła trochę na tym skorzystać.- dodała spokojnie wyjaśniając dalej. Wiedziała doskonale, że Wright zaprze się nogami i rękami jeśli propozycja będzie dotyczyć pomocy jej, próbie reaktywacji jej sklepu i jej pracowni. Prawda była jednak taka, że o lokalu myślała już od dłuższego czasu. A fakt, że Zakon posiadał jeden w Londynie sprawiał, że mogła pomyśleć o drugim, poza Wielką Brytanią. Co do samych funduszy i to było prawdą. Większość pieniędzy które miała, przeznaczała na Zakon. Zakup myślodwieni, szafek, ingrediencji.
- Czy ja wiem? - zastanowiła się kiedy Hannah wypowiedziała na głos swoje wątpliwości. - Wejście do pomieszczenia z szafką byśmy ukryli. A prawda jest tak, że tutaj nikt nie będzie przychodził po pomoc. Tylko będzie lądował po jej otrzymaniu. - uniosła rękę, żeby założyć za ucho jasne kosmyki. - Cały lokal możemy objąć zabezpieczeniem, którego właśnie się uczę. Jeśli ktoś nie wejdzie tutaj jako klient sklepu, tylko z zamiarem odnalezienia miejsca… cóż przerzutu. Wtedy - jeśli zrobię to dobrze - powinien nie być w stanie przypomnieć sobie, po co przyszedł. - podzieliła się swoim przemyśleniem, trochę planem, który jeszcze nie wyklarował się dokładnie i całkowicie. Kolejne pytanie było trudniejsze. Podciągnęła nogi na komodę na której siedziała i usiadła po turecku. - Z tymi, których Voldemort i jego pionki chcą się najbardziej pozbyć - z mugolami. - oznajmiła układając dłonie na nogach. - Do tego, kto nimi rządzi. Trzeba po pierwsze ich uświadomić - choć może już słyszeli - że Anglia w tej chwili jest w stanie wojny. A ta z dużym prawdopodobieństwem, może rozciągnąć się dalej. Muszą być świadomi. Oczywiście, że przeciwko magii, broń mugoli nie jest tak skuteczna. Ale też nie możemy wszystkich kwaterować w Oazie. W pewnym momencie zabraknie nam zwyczajnie miejsc. Potrzebujemy innych możliwości. Rozrzucanie ich dalej po Anglii, to trochę przesunięcie wyroku śmierci, który wydał na nich obecny rząd. Czarodzieje, którzy tutaj żyją też potrzebują świadomości, ale to będzie trudniejsze, moim zdaniem. Bardziej czasochłonne, wymagające uwagi i ostrożności. - zmilkła, pozwalając by Hannah wszystko przekalkulowała sobie na spokojnie. Kiedy westchnięcie opuściło jej wargi spojrzała znów na nią. A kiedy spojrzała znów na nią rozłożyła na boki dłonie. - Najlepszy, na jaki do tej pory wpadłam. Mówię ci o nim jako pierwszej, bo zawsze byłaś ze mną brutalnie szczera i wiem, że gdybyś uznała to za całkowite głupstwo, zwyczajnie byś mi to powiedziała. - wyznała szczerze opuszczając ręce. - Jest wiele rzeczy, które trzeba przemyśleć i dopracować. Fakt, że w Irlandii mieszka Vincent sprawia, że w razie potrzeby, chwilowego noclegu, przejściowego miejsca będziemy mogli skorzystać z jego domu i jego pomocy. - sięgnęła do kieszeni wyciągając z niej klucze. Którymi pomachała uśmiechając się ku niej i poruszając brwiami.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Sowi bór - Page 2 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Sowi bór [odnośnik]30.11.20 8:41
Irlandia kojarzyła jej się z Billym, choć nie był ani rudy, ani zieleń nie była typowym dla niego kolorem. Przynajmniej nie jak w przypadku tego mężczyzny, na którego wcześniej kompletnie nie zwróciła uwagi, a którego dopiero teraz jej świadomość zarejestrowała, z jakimś dziwnym opóźnieniem. Jego płomienny kolor włosów przywodził zaś na myśl Brendana, od którego już przeszło pół roku nie miała żadnych wieści, nie odpisał na żaden z jej listów. Pewnie powinna przestać próbować, ale nie byłaby sobą, gdyby się poddała. Irlandia była dostatecznie daleko od Londynu, by mogła czuć się tu dość swobodnie, jak w Szkocji, choć wciąż jedno Ministerstwo Magii panowało nad nimi i wciąż była poszukiwana istniało wciąż mniejsze prawdopodobieństwo, że ktokolwiek tutaj będzie na nią czyhał. Poza łowcami nagród, którzy byli wszędzie. Spojrzała na ściany. Tapety będzie trzeba zerwać, zreperować pęknięcia, a później przykleić nowe. A może boazerię? Pasowałaby tutaj. Podłoga była stara, zniszczona, ale szkoda było ją zrywać dla nowej. Wiedziała, że są w stanie ją naprawić, odnowić tak, by wyglądała jak nowa. To miejsce czekało mnóstwo pracy, a kiedy Tonks wyjawiła jej wszystko wiedziała, że zrobi co tylko może, by się tym zająć. Skierowała spojrzenie na Just, chcąc wysłuchać jej to końca zanim zacznie zadawać mnożące się w jej głowie pytania. Ze zmarszczonymi brwiami spojrzała na nią, kiwając głową ze zrozumieniem — Tonks miała wszystko przemyślane, choć wciąż były to przemyślenia plany, zgodnie z tym jaka była, świeże, dość spontaniczne.
— Myślę, że doskonale zdają sobie z tego sprawę. Wieści o tym, co dzieje się w Londynie docierają tak samo do Szkocji, fakt, że mama wciąż nie rozumie, co się dzieje jest tylko zasługą ojca. — Trudno było mówić o jakiejkolwiek normalności, o tym, że nikt nie domyślał się niczego, że cała Wielka Brytania nie żyła w jakimś strachu, którego nie umiała jeszcze dokładnie nazwać. Odkąd rozszalały się anomalie, a mugoli zaczęły prześladować zjawiska nadprzyrodzone nie było mowy o tym, by ktokolwiek żył w spokoju, a przecież Bezksiężycowa Noc na pewno nie pozostała dla nikogo tajemnicą. Makabra, jaka miała tam miejsce musiała obiec Wyspy. — Oaza już i tak wydaje się być przeludniona. A takich ludzi będzie coraz więcej, trzeba coś zorganizować. Szafka zniknięć nie zrobi im… krzywdy? Nie słyszałam nigdy o tym, żeby mogła bezpiecznie… teleportować żywych ludzi. A co dopiero mugoli… — Oni wydawali się bardziej narażeni na magię, jak mogło to na nich zadziałać? Czy mieli szansę w ogóle przeżyć taką podróż? — Sprawdzaliście już, czy to zadziała?— Pewnie tak. Nie czekała na jej odpowiedź, znów kiwając głową, próbując wszystko poukładać sobie w myślach. — A czy… moje nazwisko, no wiesz, jestem poszukiwana, nie ściągnie zbytnio uwagi innych na to miejsce?— Niepewnie spojrzała na przyjaciółkę. Podeszła do niej szybko i uchwyciła ją za dłonie. — Nie boję się, wiesz przecież — musiała wiedzieć. — Ale czy nie narażę nikogo w ten sposób? Moja różdżka… — Wciąż miała ten przeklęty namiar. Choć Ministerstwo Magii pozostawało bierne i gdyby chciało bez problemu dopadłoby ją gdziekolwiek, nie chciała być powodem, dla którego cała ta akcja spali na panewce. — Dziękuję, że mi powiedziałaś. Uważam to za świetny pomysł i jestem ci wdzięczna za to, że pomyślałaś w tym o mnie. Pomogę ci ze wszystkim i zrobię, co trzeba, ale… Przemyślałaś to, prawda? — Spuściła wzrok na chwilę. Nie wynikało to z małej wiary w Just i jej plany. Bardzo nie chciała tego zepsuć. Wiedziała, jak ważne to jest dla wszystkich. Sięgnęła dłonią do spódnicy, z kieszeni wyciągnęła swoją różdżkę i cofnęła się, przysiadając na jednym z zakurzonych mebli. Trzymając ją w obu dłoniach, patrzyła przez chwilę na cypisowe drewno. Była głupia, że ją zarejestrowała. Naiwnie sądziła, że konflikt w Londynie szybko się skończy, będzie mogła prowadzić rodzinny biznes dalej, nawet jeśli wojna będzie oznaczała pogłębiający się kryzys. Nie spodziewała się, że Ministerstwo wyśle za nimi listy gończe. A teraz, nawet jeśli nikt nie monitorował jej miejsca pobytu, jeśli jej nie szukał — choć mógł z łatwością zdobyć wyznaczoną za nią nagrodę, wciąż istniało ryzyko, że kiedyś ktoś to zrobi.
Westchnęła ciężko, a później uniosła wzrok na Tonks i uśmiechnęła się.
— Myślisz, że Irlandia przyjmie tych wszystkich ludzi? Tu chyba nie ma tylu zwolenników Sama Wiesz Kogo, co nie?— Obróciła głowę, by rozejrzeć się znów, a po chwili wstała z nagłym przypływem energii i ruszyła na zaplecze. — Może szafka mogłaby stanąć tutaj?— Spytała, wskazując jedno z pomieszczeń. Było niewielkie, mogłoby uchodzić za jakiś składzik. Odpowiednio obudowane, zawalone z boku rzeczami zasłoniłoby szafkę. Po chwili wycofała się do progu i zerknęła kontrolnie na Tonks. — To nie są klucze do mieszkania Vincenta, prawda?— spytała ostrożnie, znów znikając w małym pomieszczeniu. A może są?


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Sowi bór - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Sowi bór [odnośnik]10.01.21 4:40
Nie czuła się tutaj źle. Nawet całkiem… swobodniej? Była poszukiwaną terrorystką a mimo to, czas który spędziła tutaj z Vincentem pozwolił jej naprawdę odetchnąć. Niektórzy spoglądali ku niej z pewnością potrafić dopasować twarz, ale inni zwracali się do niej bez uprzedzeń czy założeń. Trudne było dla niej, być uciekinierką. Wychowała się w Anglii, kochała ją. Ją znała, zawsze wydawała jej się bezpieczna. A teraz o bezpieczeństwie w niej nie dało się nawet rozmawiać. Mogła przegrywać, ale bolało ją cierpienie innych ludzi - zwłaszcza tych, którzy nie byli w stanie sami stanąć we własnej obronie. A tak właśnie było z mugolami, wiedziała najlepiej, że ich broń przeciwstawiająca się magii, była właściwie niczym. Dlatego dużo myślała. Zastanawiała się. Pozwalała, żeby jej myśli wędrowały, przyglądały się różnym możliwościom i scenariuszom. A kiedy już na jakiś wpadła i kiedy spędziła nad nim więcej czasu, to wtedy pytała o zdanie Hannah. Zawsze jej pytała, bo Wright mówiła to, co myślała i nie bawiła się w półśrodki. Przytaknęła krótko głową na stwierdzenie przyjaciółki.
- Jak oni się mają? - zapytała przesuwając spojrzenie w kierunku Hannah. Ginevra zawsze była dla niej miła, czasem nawet przysłała ciastka, choć wcale nie musiała. Tęskniła za swoją matką. Za zapachem jej szarlotki i obiadami serwowanymi na niedzielę na które stawiać miał się każdy zgodnie z jej wolą. Tęskniła też za ojcem - może powinna napisać do niego list? Ciocia Wilde pomoże odesłać mu odpowiedzieć. Tak, zdecydowanie powinna. Odsunęła jednak od siebie te myśli, skupiając się na bieżącej sprawie. Wypowiadane przez Wright słowa, właściwie zgadzały się z jej własnymi myślami. W Oazie było już dużo osób. A jeszcze więcej miało potrzebować schronienia.
- Nie znam się jakoś strasznie na magicznych przedmiotach, Skamander twierdzi, że zadziała. Kiedy rozstawimy obie, będziemy mogli to jeszcze potwierdzić. - wyjaśniła wzruszając lekko ramionami. Nie była teoretykiem magii. Niewiele potrafiła powiedzieć o działaniu magicznych sprzętów. Rozumiała białą magię i wszystkie jej zawiłości. Były dla niej… jasne i przejrzyste. Podobnie, choć bardziej mgliście miała z urokami. Ale zdawała sobie sprawę, że to zrozumienie zawdzięcza uwadze, którą poświęciła tym dziedzinom. Skupieniu, starannym ćwiczeniom i rozwijaniu swojej umiejętności. Kiedy kolejne z pytań wypadło z ust Hannah uniosła dłonie zakładając za uszy włosy. Zmarszczyła krótko brwi, do kompletu dokładając nos. Przeniosła rękę na kark zastanawiając się nad słowami. Potarła skórę. - Tak po prawdzie, to nie mam na to odpowiedzi. Ale ukryte pod fideliusem albo zapominajką pomieszczenie nie pozwoli się do niego dostać i da czas żeby z je opuścić w odpowiednim czasie. - kolejne słowa sprawiły, że uniosła lekko usta w uśmiechu. - Mało komu ufam, tak jak tobie. - przyznała oddając uścisk kobiecej dłoni. Nie kłamała, nie musiała. Podświadomie z problemami zawsze udawała się najpierw do niej. Jej własnego głosu rozsądku. Kolejnej siostry. Rodziny z innej krwi, której oddałaby wszystko, co posiada.
- Mam nadzieję, że tak. Chociaż trudno powiedzieć, jak wyjść może. Sporo pewnie będzie trzeba załatwić samemu, albo pomóc im załatwić. Tych ludzi życie doświadczy, ale niestety, nie będą mogli zaprzestać działania. Możemy ich jedynie… pchnąć w którymś kierunku. - wzruszyła lekko ramionami wydymając cienkie usta. Zdawała sobie sprawę, że większość z nich żyła w strachu, a przeniesienie się gdzieś indziej, wcale go nie zmniejszało. Pojawić miała się obawa o to, co dalej. - Pomyślałam o tym samym miejscu. - zgodziła się z nim skinając krótko głową nie chodząc krok w krok za przyjaciółką, pozostając w jednym miejscu by w końcu pokazać jej klucze uśmiechając się odrobinę. - Nie, do mieszkania nie. - przyznała trochę przekornie, by po chwili dodać. - To klucze, do jego domu. - sprostowała wzruszając łagodnie ramionami. - Powiedział, że mogę korzystać z niego jak chce. - wyjaśniła jeszcze chowając klucze na powrót do kieszeni. - Chcesz go zobaczyć? - zapytała spokojnie, wskakując znów na mebel. Układając dłonie za plecami i na nich się opierając. Nogi splotła w kostkach, zawieszając spojrzenie na rysie na suficie. Naprawdę sporo było do zrobienia. Ale przecież… dadzą sobie radę.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Sowi bór - Page 2 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Sowi bór [odnośnik]26.01.21 12:02
Kiedy przyjaciółka spytała o rodziców westchnęła, chwilę zastanawiając się nad odpowiedzią. Wplotła dłoń we włosy, przez chwilę palcami bawiąc się nimi, aż wzruszyła ramionami i uniosła spojrzenie na Justine. Malowała się w nim troska i niepokój.
— No wiesz, dobrze. Papa wie o tym, co się dzieje w Londynie. Wie, że jesteśmy z Benem poszukiwani, ale niczego nie powiedział mamie. Ukrywa przed nią całą magiczną prasę. Właściwie tylko dlatego mają się dobrze. Żyją tak, jak do tej pory, ale pewnie dba o to, by byli bezpieczni. Gdyby prawda do niej dotarła załamałaby się, a ja codziennie otrzymywałabym od niej listy pełne troski. Wolę, gdy jest spokojniejsza, a nawet kiedy jej największym zmartwieniem jest to, czy Joe w końcu znalazł dziewczynę i kiedy wyjdę za mąż. Chociaż ciężko mi spojrzeć jej w oczy. Chciałabym z nią porozmawiać, wyznać jej jakie to jest ważne i jak bardzo chcę to robić. I wiem, że w końcu będę musiała jej powiedzieć o wszystkim, ale… — zawahała się i spuściła wzrok. — Nie wiem jak. — Przygryzła policzek od środka, dłoń uniosła do góry, by palcami przez chwilę skubać dolną wargę. — W lipcu mama zaprosiła nas na uroczysty obiad. Wiesz, nas wszystkich. Zaprosiła też Percivala, jako mojego, właściwie to nie wiem, przyjaciela? Adoratora? Liczyła na to, że określi wtedy swoje zamiary i obwieści, że jesteśmy zaręczeni. — Zerknęła niepewnie na Tonks. — Wiem, wiem… Miałaś rację, co do tego… — Pamiętała je słowa na weselu; mogła przewidzieć, że cała ta intryga się fatalnie skończy i prędzej lub później będzie musiała popsuć tamto wrażenie, samo nie zniknie bez echa. — Ostatecznie przyznałam się do tego, że to było ukartowane, a cały ten obiad zakończył się fatalnie. Wszyscy się posprzeczaliśmy. Joe był wściekły na Bena, że wciągnął mnie do Zakonu, uważając, że powinien mnie chronić. Był wściekły na to, że nikt mu nie powiedział prawdy i dowiedział się z plakatów i plotek o nas. Chciał się zmierzyć z Banem na dworze, ale on zamurował przejście, więc mama zaczęła lamentować, że została odcięta od reszty domu. Z kieszeni Blake’a wyskoczył mały smok, który podpalił firankę ze strachu. Tylko papa zachował stoicki spokój — westchnęła ciężko, czując jak jej policzki robią się czerwone. — Ale nie mów o tym nikomu, dobrze? O tym obiedzie. To i tak jest bez znaczenia, a moja obecność u boku Percivala podczas tego wesela i tak narobiła wystarczająco dużo zamieszania… — Zmarszczyła brwi. Chciałaby tego pożałować, ale zawsze wtedy kiedy o tym myślała przypominała sobie dlaczego tak naprawdę to zrobiła. Chciała by Jamie był tego dnia z kimś, komu ufał, na kim mu zależało, a bez tego ich relacja mogłaby wyglądać podejrzanie. Nawet jak na przyjaciół.
Kwestię szafki przyjęła ze spokojem, ścinając głową. Nie miała pojęcia, jak to może działać, ale jeśli gotowi byli podjąć próbę to nie mieli się nad czym wahać. Powinni działać, jak najszybciej. Tonks miała rację, wielu ludzi potrzebowało pomocy w ucieczce, ewakuacji z terenów objętych konfliktem. Oaza wydawała się już pełna, nie mogli tam wszystkich ściągnąć.
— Spróbuję skontaktować się z lordem Ollivanderem, może coś zaradzi na moją różdżkę zanim, wiesz, ściągnę na kogokolwiek kłopoty — mruknęła, wciąż zła na siebie, że była tak naiwna, wierząc, że pozwoli jej to na prowadzenie sklepu w centrum Londynu. Narażała przez to wszystkich, którzy jej towarzyszyli, a patrol mógł w każdej chwili ją odnaleźć. Nie chciała zawieść ani przyjaciółki, ani Gwardzistki ani pozostałych członków Zakonu. Ścisnęła mocno jej dłoń i uśmiechnęła się powoli. — Dziękuję — szepnęła, patrząc przyjaciółce w oczy, pragnąc przekazać jej przez to połączenie, jak bardzo była jej wdzięczna. Za wszystko — za opiekę, za wsparcie, za zaufanie. Za to, że dzieliła się z nią wszystkim.
Zerknęła na klucze, unosząc brew. I choć w pierwszej chwili miała już odwrócić głowę, jej dalsze słowa znów przykuły uwagę.
— Nie wiedziałam, że Vincent mieszka w Irlandii — właściwie to nie miała pojęcia, gdzie mieszkał po tym, jak się wyprowadził od Tonksów. Kiedy spytała, czy chciałaby go zobaczyć otworzyła szerzej oczy.— Dom? — bo przecież nie Vincenta. — Zwariowałaś? Pod jego nieobecność? Żeby mnie później oskarżył o szwendanie się po jego własności, albo grzebanie w osobistych rzeczach, czy tam naruszanie prywatności? Nie, to okropny pomysł — skrytykowała ją, odwracając wzrok. — Nie bardzo się dogadujemy, nie byłby tym zachwycony — dodała wyjaśniająco po chwili, łagodniejszym tonem, wracając do głównego pomieszczenia. — To co? Decyzja podjęta?— Odnośnie lokalu, nie demolowania domu Rinehearta, choć na to też przez chwilę miała ochotę.


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Sowi bór - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Sowi bór [odnośnik]03.02.21 22:31
Zwróciła jasne tęczówki ku Hannah, zaraz po tym, jak zapytała się o jej rodziców. Jej ojciec przebywał w Kornwalii i jako, że miejsce to nadal należało do Macmillanów, był tam bezpieczniejszy, niż na ziemiach innych lordów, którzy nie tolerowali mugoli. Obok miał zresztą ciocię i Eileen. Miała nadzieję, że wszystko z nimi w porządku. Nie spodziewała się jednak, że odpowiedź Hannah rozbuduje się tak bardzo. Kiwnęła krótko głową - wiedziała. Dobrze, jak na to, co właśnie się działo. W jakiś sposób rozumiała Hannah. Trochę inny. Pamiętała jak wiele czasu zajęło jej namówienie ojca, żeby opuścił przedmieścia Londynu i jak ciężko było go do tego namówić. Bo chociaż chciał walczyć jak potrafił, nie był w stanie przeciwstawić się magii. Wysłuchała w spokoju słów, by podejść do niej i złapać ją na krótką chwilę na rękę.
- Kiedy przyjdzie pora, wyjaśnisz jej. Będę cię wspierać, Han. - zapewniła spokojnie. Wierzyła, że Ginevra też zrozumie. Może bardziej, miała taką nadzieję. Wiedziała jak to jest, kiedy ktoś próbuje cię powstrzymać, kiedy mówi ci, że powinnaś stanąć w drugim rzędzie. Wygodnie czekać, pomagać inaczej, nie narażając samej siebie. Ale ona się nie cofała, wiedziała że Hannah też cierpiałaby patrząc z bezpiecznej odległości jak cierpią jej przyjaciele. Odsunęła dłoń, unosząc ją, żeby założyć włosy za ucho, ale gest zatrzymał się, kiedy Wright mówiła dalej.
Uroczysty obiad. Oho. Powoli zaczynała przeczuwać dokąd zmierzała ta opowieść. Uroczyste obiady Ginevra wyprawiała z konkretnych okazji, albo dla konkretnych powód. A jeden sprezentowała jej sama Hannah. Jej brwi uniosły się ku górze z każdym kolejnym słowem. Otworzyła usta, ale uprzedzona zamknęła je ponownie wsłuchując się w dalszą część relacji.
- Zrobił co? - powtórzyła po niej, bo na twarzy już zamiast rozbawienia wykwitło prawdziwe zdumienie. - Zamurował? - powtórzyła próbując wyobrazić sobie mur, na środku przejścia w domu Wrigtów. - Przyniósł do was smoka? - powtórzyła jeszcze bardziej zaskoczona. Do domu w którym mieszkała mugolka? No tak, stoicki spokój pana Wright akurat jej nie zdziwił. Chwilę trwało, zanim przetrawiła wszystko, co zostało powiedziane. Ułożyła dłonie na biodrach i odrzuciła głowę by się zaśmiać. Kiedy jej głowa podsuwała jej kolejne obrazy z oczu pociekły łzy. Powstrzymała jednak przed dalszym śmiechem, kiedy zobaczyła czerwone policzki przyjaciółki. Odchrząknęła próbując się uspokoić, usta nadal unosiły się w uśmiechu.
- Nawet Lily? - upewniła się, bo wolała wiedzieć zawczasu niż potem zbierać bęcki za wypowiedziane słowa. - I daj spokój Hannah, mogło być gorzej. - zapewniła ją zarzucając jej rękę na ramiona - co wcale nie było łatwe przy jej wzroście. - Wyobraź to sobie. - uniosła prawą dłoń i machnęła nią przed nimi jakby rozpościerała nowy obraz. Zastanowiła się chwilę. - Bez muru, Ben pobiły się z Joesephem, a smok zamiast firanki spaliłby dom. Spójrz na pozytywy. Przynajmniej Ginny wie, że z tej mąki chleba nie będzie. Inaczej już by było słychać weselne dzwony. - opuściła rękę i dała jej kuksańca w bok, nie przestając się uśmiechać, powoli przechodząc do tematów samego lokalu.
- Też bym musiała coś z tym zrobić. Nie przemyślałam kwestii rejestracji do końca. - zastanowiła się na głos. Mogła ukraść obcą różdżkę, zamiast rejestrować swoją. Teraz już wiedziała, ale mądrym zawsze było się po szkodzie. Jedno słowo, znaczące tak wiele. Zacisnęła swoją dłoń, oddając uścisk, by zaraz wywrócić żartobliwie oczami. - Naucz się w końcu tego. - mruknęła trochę marudnie. Tego, że zawsze znajdzie w niej oparcie, jak i że ona, potrzebuje go, oprze się na niej bez zawahania. Tłumaczyła to już Vincentowi, miała nadzieję, że nie będzie musiała Hance. Zmieniła temat wyciągając pęk kluczy który jej pokazała.
- Właściwie też dowiedziałam się niedawno. - przyznała spokojnie, obserwując reakcje Wright. - No tak. - potwierdziła, bo niby co innego miała jej proponować do oglądania. - Wtedy, kiedy wyjechaliśmy. Byliśmy tam. - wyjaśniła jej jeszcze zanim się zaczęła oburzać. Zmarszczyła brwi, układając jedną z dłoni na biodrze. - Daj spokój, przecież, nie będziesz mu szperać po szafkach. Tylko oglądać. Och, ma za domem mały sad i jabłonie. - uśmiechnęła się do siebie lekko. - Możesz uznać, że wpadłaś w odwiedziny do mnie. - zaproponowała rozciągając wargi i pokazując rząd zębów. - Sam powiedział, że co jego, to też moje. - poruszyła brwiami. Westchnęła wywracając oczami, kiedy Hannah nie poddawała się w odmowach. - Tak. Idziemy. - odpowiedziała jej, chociaż podejrzewała, że Wright nie pyta o wizytę w Bray. - Pokazałam mu je. - wypowiedziała po krótkiej chwili, odsuwając spojrzenie od przyjaciółki. - Blizny. - wyjaśniła, spoglądając na nią. - Powiedział, że pozwalają mu lepiej mnie poznać. - zaakceptował je, nie skrzywił się, nie odwrócił spojrzenia, choć śledziła każdą najmniejszą reakcję. Choć obawiała się, że właśnie tak będzie.
- Chodź, powiemy Lomanowi, że go rezerwujemy. - zwróciła się do niej, kierując kroki do wyjścia. - A później na Bray! - zarządziła ochoczo, przeczuwając, że jednak nie namówi dzisiaj na to Hannah.



The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Sowi bór - Page 2 1
Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t3583-justine-just-tonks https://www.morsmordre.net/t3653-baron#66389 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f437-lancashire-forest-of-bowland-stocks-reservoir-gajowka https://www.morsmordre.net/t4284-skrytka-bankowa-nr-914#89080 https://www.morsmordre.net/t3701p15-just-tonks
Re: Sowi bór [odnośnik]24.02.21 12:28
Tamten festiwal niezręczności nie mógł wylecieć jej z głowy. Wiedziała, że zawiedli mamę, która robiła sobie nadzieje na wiadomo na co, zawiedli Josepha, któremu żadne z nich, ani ona ani Ben nie wyznali prawdy i ostatecznie zawiedli też ojca, który liczył na spokojny, miły obiad, który ostatecznie zmienił się w jakiś objazdowy cyrk. Kiedy podeszła do niej i chwyciła ją za rękę westchnęła głośno i na moment przymknęła oczy, zdając sobie sprawę, że znowu za dużo gada. Uniosła spojrzenie na przyjaciółkę i uśmiechnęła się lekko i wdzięcznie. Mogła jej przerwać ten pełen żalu i frustracji monolog. Ścisnęła jej dłoń i pokiwała głową.
— Tak, zamurował. Po prostu zamurował przejście— powtórzyła krótko i przyłożyła dłoń do ust, paznokciami je skubiąc przez chwilę. Nie byłoby to takie dramatyczne, gdyby nie jeden istotny szczegół. Ich mama nie potrafiła się deportować z pokoju do pokoju. — Tata musiał zrobić jej przejście, a potem rozebrać mur, cegły chyba wciąż leżą przed domem — dodała ciszej, nie mogąc powstrzymać rozbawienia, które w końcu wykrzywiło jej wargi w szerokim uśmiechu. Zachichotała w końcu cicho i westchnęła, spoglądając na włosy ułożona na prawej piersi. Chwyciła je w dłonie i przebrała palcami. — Takiego małego. Malutkiego. Zmieścił się do kieszeni. Chyba wystraszył się pulpeta, kiedy wskoczył nam na kolana. — Albo obudził się w chwili, gdy podały obiad do stołu. Może to głód go zbudził i sprowokował do ucieczki spod marynarki. Nie wnikała w to już i nie pytała o to Percivala. Od tamtej pory nie mieli kontaktu, nie widziała go i to przyniosło jej jakąś ulgę. Zakładała w końcu, że wyjechał w podróż razem z jej bratem i tam, za granicą, pomagając Zakonowi są na swój sposób szczęśliwi.
Just wybuchnęła śmiechem, ale wcale jej to nie zdziwiło. Przewróciła już tylko oczami i pokręciła głową. Teraz, kiedy opowiedziała jej o tym głośno rzeczywiście wydawało się to zabawne, ale wtedy wcale jej nie było do śmiechu. Wręcz przeciwnie, była zła, zdegustowana i zrozpaczona w jednej chwili. A to wszystko jak zawsze brało się z tajemnic, sekretów. Z tych wszystkich rzeczy, o których nie wolno było mówić z jakiegoś powodu. Bliskim, najbliższym. Spoważniała na chwilę
— Lily możesz — mruknęła w końcu, porzucając zabawę włosami. — Nie byłoby żadnych dzwonów — oburzyła się, marszcząc brwi, w pierwszej chwili chwytając się tematu Percivala. — Myślisz, że nie podsyłała mi już swoich kandydatów? Chłopaków z miasteczka? Synów swoich koleżanek? Gdyby miała ze mną tak łatwo to już dawno byłoby po wszystkim, Percival, jak czarujący by nie był, nie stałby się tym, z którym bym to zrobiła — burknęła niezadowolona, marszcząc brwi. Czasem o tym myślała. Czy nie przegapiła czegoś, czy nie mogła po prostu uciszyć głosu serca i galopujących myśli, marzeń i zrobić to, co jej matka. Zrobić to, co należało. Za każdym razem kiedy wydawało jej się, że była w stanie to zrobić działo się coś, co odciągało ją od podobnych planów. Nie nadawała się do tego. Do związków z rozsądku. Byłaby okropną żoną dla tego biednego człowieka. — A Joe... Chciał to załatwić tak z Benem, ale ten mur miał mu w tym przeszkodzić. A może daliby sobie w zęby i przestaliby łypać na siebie wzrokiem. A tak będzie się to ciągnąć w nieskończoność, dopóki Joseph mu nie wybaczy. Albo mu po prostu nie przejdzie. — Bo na nią nie mógł się zbyt długo złościć.
Pokiwała głową, musiała skontaktować się z lordem Ollivanderem w sprawie różdżki i tego przeklętego namiaru. To jednak i tak musiało poczekać. Uniosła brew wyżej i zerknęła na nią z ukosa, a na jej ustach zatańczył cwany uśmieszek.
— Fajnie spędziliście tan czas?— Szturchnęła ją w bok i uśmiechnęła się szerzej. — Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwa. Że on cię uszczęśliwia — sprostowała po chwili, poważniejąc. Może naprawdę ją kochał. Może naprawdę była dla niego ważna. Akceptował ją taka jaka była, a to musiało liczyć się najbardziej. Nie mógł być złym człowiekiem, jeśli nie kłamał. Jeśli to wszystko, co jej mówił było prawdą. Nie była przekonana, co do planu odwiedzania domu Vincenta pod jego nieobecność. Właściwie w ogóle, nie sądziła, by był zadowolony z jej wizyty. Ich ostatnie spotkanie nie zakończyło się za dobrze. — No nie wiem, nie chcę by był zły — mruknęła, marszcząc brwi i spuszczając wzrok na podłogę, ale wyglądało na to, że Tonks podjęła już decyzję za nią.
— Niech ci będzie... — wymamrotała z rezygnacją ruszając za nią w stronę drzwi. odwróciła się jeszcze raz, by obejrzeć pomieszczenie przelotnie i udała się za przyjaciółką. Miały jeszcze wiele do omówienia.

| zt :pwease:


Here stands a man

With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Hannah Moore
Hannah Moore
Zawód : Wiązacz mioteł
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna


take me back to the night we met


OPCM : 25 +8
UROKI : 15
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Sowi bór - Page 2 0a431e1c236e666d7f7630227cddec45ce81c082
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t5207-hannah-wright https://www.morsmordre.net/t5219-poczta-hani https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t6218-skrytka-bankowa-nr-1286 https://www.morsmordre.net/t6213-h-wright
Re: Sowi bór [odnośnik]27.03.21 12:32
30 listopada
R&J
Długie lata zajęła jej nauka sztuki zapomnienia. Przedmiot brany w dłonie lśnił blaskiem dawnych wspomnień, zapachy przywoływały błędny uśmiech na ustach, a posłyszane słowa, wyrwane z kontekstu brzmiały prawie jak coś, co wypowiadali za młodu. Nie było łatwo oderwać się od własnych powierzchownych znajomości, ale też życie, jakie obrała, nie pozostawiało jej wiele wyboru. Zapomnij, albo zgiń. Gdyby Ronja przeżywała każdą tragedię, mniejszą  i większą, szeptała posłyszane smutki swoich pacjentów… Dawno już dołączyłaby do nich w białym kaftanie, zaopatrzona w eliksir uspokajający i zaciśnięte wokoło dłoni pasy. Kolekcjonowała wspomnienia, owszem, zamykając je we własnej pamięci, strzegąc tak, jak każdy porządny woźny strzegł swoich dzieł sztuki, ale przestała nimi żyć. Podobnie postąpiła i w przypadku Demimoza, niegdyś postrzeganego nie tyle jako własna sowa kobiety, ile podarunek od brata. Teraz należał wyłącznie do niej.
Postawiła klatkę obok siebie na ziemi, by rozluźnioną rozglądnąć się po otoczeniu. Wcześniej bywała w Irlandii jedynie podczas misji, a te nie cieszyły się opinią okazji adekwatnych do relaksujących spacerów. Myśli chwilowo zwróciły się w stronę wyraźnych obrazów krzyków jej towarzyszy, ale Fancourt bez zbytniego wysiłku zdołała odepchnąć je do tyłu umysłu, skupiając się na puszystej sowie za metalowymi kratkami. Demimoz mierzył wzrokiem sąsiednie drzewa, bez większego zainteresowania wcześniej napojony i najedzony, sprawiał wrażenie wręcz zszokowanego, iż ktoś raczy przerywać mu czas popołudniowej drzemki. Potrzebowała chwili oddechu. Listopadowe deszcze i ciągle wzrastająca wilgotność powietrza nie współgrała dobrze z jej kośćmi, zatem gdy nadarzyła się okazja do spontanicznego wypadu, Ronja nie poświęciła pomysłowi więcej niż jednej myśli.
Na próbę machnęła w przód i w tył jedną, a zaraz potem drugą ręką, zadzierając brodę wysoko w praktycznie łyse czubki drzew. Dziesiątki, jeśli nie setki gniazd nad głową kobiety, tworzyły istną plątaninę sowich mieszkań, historii ich dawnych właścicieli zaklętych w opierzone ciałka, jakich wiele mijało właśnie nieboskłon. Po jednych z łatwością dało się zauważyć ilość lat przecierpianych w ciężkiej pracy, obtarte lotki, oraz zasuszone dzioby pierwszy raz od dawna zażywały smaku autentycznej wolności. Jeszcze inne natomiast, wydawały się dojść do porozumienia z dawnym właścicielem, jednak dopiero teraz mogąc rozwinąć w pełni swoje skrzydła.
- Mam nadzieję, że mogę się po tobie spodziewać rozsądnego zachowania. - Zagadnęła swoją sowę, kręcąc głową to w jedną, to w drugą stronę. Medytacja nie była szczególnie lubianą przez Ronję częścią praktykowania wushu, ale ciężko było odmówić jej skuteczności.  Wreszcie w pełnej gotowości, sięgnęła po blokadę klatki, pozwalając ryglowi opaść z lekkim stukotem, a szarobiałemu łbu Demimoza opuścić wcześniejsze schronienie. Jego duże niczym dwa porcelanowe spodki oczy przez chwilę patrzyły na właścicielkę z wątpliwością, po czym nie dostrzegając w nich grama sprzeciwu, całkowicie skupiły się na obserwacji apetycznie wyglądających szyszek. Kiedy ptak ruszył przed siebie, Fancourt po raz ostatni zerknęła w jego stronę, po cichu mając nadzieję, że zna swoją sowę na tyle dobrze, by rozróżnić ją od pozostałych lokatorów boru, po czym przejeżdżając dłońmi po gładkim materiale swojej spódnicy, usiadła wygodnie w siadzie klęcznym, zamykając uprzednio oczy.
Intensywny zapach sosen przyjemnie łaskotał zmysły, a dyskretny chrobot zjadanych szyszek zapewniał niewinny szelest jako tło wewnętrznych rozważań Ronji. Wdech i wydech, powoli odrywała się od swojego ciała, jednocześnie skupiając się na zewnętrznych bodźcach. Dla wielu medytacja była oczywistą okazją do ataku, wrażliwości osoby medytującej, ale co bardziej doświadczeni zdawali sobie sprawę, iż w istocie nie było mniej odpowiedniego momentu, w którym czujność czarodzieja stanowiła właściwie wszystko, co sobą reprezentował.


quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
Ronja Fancourt
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
玉兰花
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9639-ronja-fancourt https://www.morsmordre.net/t9640-demimoz https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f360-hornchurch-haynes-road-39 https://www.morsmordre.net/t9641-skrytka-bankowa-nr-2194#293080 https://www.morsmordre.net/t9643-ronja-fancourt#293083
Re: Sowi bór [odnośnik]27.03.21 19:30
- Ała! - warknął cicho pod nosem, a głębokie mruknięcie przypominające warkot wilka wydobyło się spomiędzy męskiego gardła, gdy próbował jakoś poradzić sobie z zaciśniętymi w jego włosach dziecięcymi piąstkami. - Cassian, na Merlina! Puść! - Od kilku dobrych chwil starał się zrobić cokolwiek, by odsunąć od siebie dzieciaka i przy okazji nie wyłysieć na pół głowy, jednak nie było to takie proste. A przecież miał to być taki przyjemny dzień... Nawet wziął ze sobą koc podarowany mu przez Sheilę, aby znaleźć odpowiednie miejsce, osuszyć je jednym zaklęciem i usiąść przynajmniej na moment ze swoimi dziećmi. Cała trójka zachowywała się wzorowo i Jayden był na tyle naiwny, by wierzyć, że przetrwa ów wyprawę bez ubytku na zdrowiu. Psychicznym prędzej niż fizycznym, ale nawet w tej chwili jego czteromiesięczne brzdące wystawiały go na próbę. Zupełnie jakby trojaczki porozumiewały się telepatycznie i zsynchronizowały bycie niepowstrzymanymi wulkanami energii. W jednej chwili spokojnie leżeli obok siebie opatuleni w ciepłe ubranka, by przy wzięciu przez ojca butelki z mlekiem dostali szału. Wzięty na ręce Cassian zdecydował złapać za rodzicielską czuprynę i gdy to wydawało się jedynym problemem, nastąpiła kolejna rewelacja. - Sam, nie! - zawołał astronom, widząc, że drugi z jego synów zdecydował się na eskapadę, gdy siląc się najmocniej, jak mógł, przeturlał się na brzuszek z determinacją gotowy próbować dalej. Na szczęście Vane w porę zagrodził mu drogę ucieczki, zatrzymując dalszą eskapadę nogą. Zaraz jednak musiał przenieść uwagę na ostatniego chłopca, który nie wiadomo skąd trzymał w dłoni ojcowską różdżkę i ładował ją sobie do buzi w roli gryzaka. - Arden, wypluj to! - rzucił Jay, sięgając lewą ręką, by delikatnie, acz stanowczo wyciągnąć magiczny patyk z zaciśniętej piąstki niemowlęcia. Co wcale nie było takie łatwe, jeśli wiedziało się, z jaką siłą mogły trzymać dzieci... I tak właśnie wyglądało to wyjście. Spokojne wyjście ze swoimi potomkami - jeden uczepiony jego włosów, drugi starający się uciec powstrzymywany nogą, a z trzecim siłował się, aby nie zniszczył mu różdżki... W końcu jednak pozbierał całą trójkę i jakimś cudem położył się na kocu twarzą ku niebu. To samo uczynił z niesfornymi grzdylami - wziął każdego z synów, by ułożyć ich jako tako na swojej klatce piersiowej, a gdy byli na swoim miejscu spojrzał na nich ze zmarszczonymi brwiami. - Przysięgam, że następnym razem przywiążę was pasami - rzucił z groźną nutą w głosie, lecz zamiast skruchy usłyszał gaworzenie zadowolonych dzieci nic nierobiących sobie z wysiłków rodzica starającego się nie dopuścić do tragedii. Zupełnie jakby wiedzieli, co zrobić, mimo swojej maleńkości i niepozorności. - Ah tak? - rzucił i podniósł jednego malucha w górę, by zaraz zbliżyć go do twarzy i pocałować. Zaraz też ponownie wzniósł chłopca i powtórzył to działanie parokrotnie, nie mogąc przestać cieszyć się tym momentem - gdy jego dzieci śmiały się wesoło, rozbrajając go ów odgłosem, a on mógł poczuć się... Szczęśliwie? Pierwszy raz od wielu tygodni, miesięcy, gdy nie musiał przejmować się ogromnym ciężarem spoczywającym na jego barkach. Dippet, Roselyn, Zakon Feniksa, Rycerze Walpurgii - nie istnieli w tym konkretnym momencie. Bo istnieli tylko oni - Jayden i jego trójka roześmianych dzieci. To była beztroska chwila, którą mogli cieszyć się w samotności - z daleka od wojny, z daleka od ludzi, z daleka od oceniających spojrzeń, które rzucali im przypadkowi przechodnie. Nie dzisiaj. Nie tutaj. Byli w Irlandii - kraju swoich przodków, w swoim domu i mogli czuć się tak swobodnie jak tylko mogli. I mieli czerpać z tej chwili tyle, ile było trzeba. Nie wspominając wpatrzonych w nich sowich oczu, byli sami. A przynajmniej tak właśnie myśleli...


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Sowi bór [odnośnik]28.03.21 18:17
Często pytano Ronję jak wygląda stan osiągnięcia koncentracji. W wyobrażeniach innych, kobieta musiała przecież unosić się kilkanaście centymetrów nad ziemią i nucić pod nosem donośną mantrę. Łatwiej było wyobrazić sobie zjawiska przerysowane, niedorzeczne wręcz niż zastanowić się dłużej nad istotą medytacji. Nie chodziło bowiem w żadnym wypadku o wybudzenie w sobie jakiejś mistycznej mocy. Wręcz przeciwnie. Świat zdawał się zwalniać, gdy Ronja brała z łagodnym unoszeniem ramion kolejny, pełny wdech. Sosnowy aromat mieszał się z rześkim powietrzem typowym dla miejsc oddalonych od gwaru miasta. Wielu początkujących adeptów sztuk walki, wręcz przekonanych było o sile własnego ciosu, prosto wynikającej z własnej przewagi fizycznej. Mało, który rozumiał... “Ała!” Mało, który rozumiał, że to nie ich mięśnie i sprawność miały ostatnie słowo. Przewaga leżała w umyśle. W obliczu beznamiętnej agresji, najbardziej efektywna stawała się szybka reakcja psychiczna, ta z kolei podobnie jak każdy inny odruch, mogła zostać wyuczona tak samo jak pozostałe części ciała. Opanowanie własnych… “Cassian na Merlina” Opanowanie własnych… “Puść!” Emocji… Fancourt zmarszczyła brwi, a zamknięte powieki lekko zadrżały na myśl o spacerowiczach uczęszczających pobliskie szlaki. Starała się wybrać mniej uczęszczany zakątek, również ze względu na Demimoza, który najpewniej szybował teraz w niedalekiej odległości od siedzącej kobiety. Nie chciała, by jej podopieczny, podobnie jak ona znajdujący się w bliżej nieznanym terenie wystawiony był na dalszy stres w postaci kolejnych obcych. Wsłuchując się w systematyczny łopot dziesiątek sowich skrzydeł, Ronja powróciła myślami do qigongu, jak nazywano w chińskim ten rodzaj medytacji.
Opanowanie własnych emocji jest zatem zdolnością niezbędną, poprzez którą uprawiający wushu dążyć może do całkowitego zjednoczenia duchowego. Nie było w tym żadnej magii teoretycznej, ale dla czarnowłosej, sama już zdolność rozumu do uporządkowania własnej wiedzy i sprawienia, że… “Sam nie!” Wcześniej obce sygnały, stanowiły następnie jedynie znacznik informujący o konkretnym postępowaniu w stresowej sytuacji, było dla niej wystarczająco magią, same w… “Arden, wypluj to!”.
Z ust kobiety wydobyło się zirytowane westchnięcie, by zaraz potem wargi złączyły się w cienką kreskę bez wyrazu. Owszem, potrafiła panować nad własnymi uczuciami, ale to nie znaczyło, że nie odczuwała ich równie mocno, co każdy inny człowiek. Zatem kiedy, ktoś, najpewniej nieporadny rodzic, obrał sobie akurat “jej” zakątek za swój własny, nie pozostawało nic innego jak tylko pogodzić się z tym faktem i udzielić wolnej przestrzeni do użytku również i innym zainteresowanym… “Przysięgam, że następnym razem przywiążę was pasami”... Albo i nie.
Fancourt z niepokojem podniosła się do pionu, nie przejmując nawet zebranym na tylnych krawędziach ubioru igliwiem. Nigdy nie uważała się za idealną opiekunkę, ale też wspominając lata praktyki jako hogwardzki prefekt nauczyła się, iż przemoc nigdy nie stanowiła odpowiedniego rozwiązania. Szczególnie w przypadku dzieci. Była zbyt daleko owego delikwenta, ale natura czarownicy kazała się mimo wszystkiego upewnić, iż jego dziwnie znajomy głos, miał na celu przekazanie jedynie żartobliwego upomnienia, a nie faktyczne wcielenie słów w czyny.
Orientacyjnie rzuciła okiem na zewsząd otaczające ją gałęzie, by szybko pochwycić wzrokiem zarys znajomego kształtu Demimoza, po czym powędrowała za źródłem niedawnych protestów, wokalizowanych głębokim, ewidentnie męskim głosem. Kilka sowich piór pofrunęło, wiedzione rześkim powiewem wiatru i chociaż jeden zatrzymał się tuż na czubku głowy Ronji, pozostałe umknęły ku przodowi niewielkiej polany, wyrwy między iglastymi drzewami, gdzie oczom Fancourt ukazała się istnie idylliczna, to jest idylliczna gdyby nie wcześniejsze okrzyki, scena odwróconego do niej bokiem nieznajomego, oraz trzech uroczych podrostków, maksymalnie osiągających wiek trzech, może czterech miesięcy. W tym konkretnym momencie, mężczyzna uniósł jedno z dzieci nieco wyżej i w akompaniamencie radosnych śmiechów pocałował w czubek głowy. Wydawało się to wszystko tak intymne i idealne, że przez chwilę Ronja zapomniała nawet o swoim niepokoju i momentalnie podjęła decyzję o dyskretnym wycofaniu się, zanim tamten zdołał ją jeszcze zobaczyć. Kiedy jednak promienie słońca oświetliły opadające na ich rozłożony koc pióra, a opiekun gromadki przechylił się nieznacznie, Ronja doszła do zadziwiającego odkrycia, którego efektem były zaskoczone słowa wydobywające się z jej gardła.
- Jayden? Jayden Vane? - Brązowooka wielu rzeczy w życiu się spodziewa, zdążyła też przeżyć mnóstwo spotkań szokujących ją pod wielorakimi aspektami. W jakiś sposób natomiast, widok Jaydena z gromadką dzieci wydawał się równie oczywisty, co zaskakujący.


quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn


Ostatnio zmieniony przez Ronja Fancourt dnia 28.03.21 18:24, w całości zmieniany 2 razy
Ronja Fancourt
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
玉兰花
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9639-ronja-fancourt https://www.morsmordre.net/t9640-demimoz https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f360-hornchurch-haynes-road-39 https://www.morsmordre.net/t9641-skrytka-bankowa-nr-2194#293080 https://www.morsmordre.net/t9643-ronja-fancourt#293083
Re: Sowi bór [odnośnik]28.03.21 18:17
The member 'Ronja Fancourt' has done the following action : Rzut kością


'k6' : 2
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Sowi bór - Page 2 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Sowi bór [odnośnik]29.03.21 19:18
Nie był świadom obecności drugiego człowieka, ale gdyby cokolwiek o tym wiedział, zachowałby większą ostrożność. Jaka jednak była szansa na spotkanie kogoś o tej porze w taką pogodę w takim miejscu? Tyle razy ile był w sowim borze sam, w towarzystwie rodziców czy z Pomoną - zawsze panowała cisza przerywana jedynie huczeniem ptasich posłańców. Sądził, że będzie identycznie również i na sam koniec listopada. Nie ryzykował jednak żadną wyprawą dalej niż poza granice Irlandii. Ta wciąż była w jakimś stopniu bezpieczna, dlatego nie obawiał się aż tak bardzo i nie czekał jedynie na uderzenie - ciągłe skupienie i czekanie na załamanie się świata potrafiło wyczerpać, a Jayden był zdecydowanie zmęczony. Obarczony na co dzień odpowiedzialnością, czuł ciężar brzemienia próbujący wbić go mocniej w grunt. Nawet jeśli nie chciał tego przyznać - nawet przed samym sobą - wiedział podświadomie, że nie był w stanie pociągnąć tak na dłuższą metę. I nie chodziło wcale o niego - miał wszak swoich synów, których chciał wychować i być w stanie obronić bez względu na wszystko. Stawali się jego motywacją do dalszego działania, życia i planowania. Każdą decyzję, którą podejmował, podejmował z myślą o nich. Patrząc wówczas w tym aktualnym momencie na swoją trójkę najważniejszych osób na świecie, rozumiał, że smutek i żałoba po stracie Pomony były jednym, lecz życie dla synów i przy synach było drugim. Nigdy nie powinni byli być obarczeni stratą jednego rodzica - nie mógł więc pozwolić, by stracili i drugiego. Nie mógł pozwolić, by cierpienie go pochłonęło i odcięło od wszystkiego. By zasłoniło mu doglądanie teraźniejszości oraz przyszłości. Nieważne jak ciężko było istnieć w świecie pozbawionym ukochanej kobiety. Musiał żyć. Miał dla kogo żyć, nawet jeżeli był sam, nie było samotny. Nie, skoro miał przy sobie ich. Dlatego zamierzał o nich dbać. Tak jak obiecał swojej żonie. Wiedział, że potrzebowali go nie tylko blisko - cała czwórka Vane'ów musiała wyjść poza granice domu i zachłysnąć się odmiennym powietrzem w odmiennej scenerii. Sam Jayden musiał poczuć, że był gdzieś indziej. I że był tam tylko dla swoich dzieci. Pochłonięta wojną Wielka Brytania zdawała się w ogóle separować od chwil czystego zapomnienia, widząc w nich głupotę, podczas gdy on widział w tym resztki poczytalności. W końcu musiał gdzieś odetchnąć. Gdzieś zaczerpnąć pełnego tchu. Nie dało się istnieć w niekończącym się napięciu, nie znając jutra. Kiedyś należało o tym zapomnieć, by odnaleźć wewnętrzną siłę na zmaganie się z żywiołem. Widział to w towarzystwie synów i świadomości, że bez względu na najgorszą przeszłość, bez względu na żałobę potrzebowali go. A on potrzebował ich - nawet silniej niż oni jego. Był jednak ich ojcem i musiał stanąć na wysokości zadania. Jeśli oznaczało to, że musiał stawić czoła całemu światu - był na to gotowy.
Nie był jedynie gotowy na nagłe spotkanie, które wytrąciło go z cieszenia się aktualnością. Drgnął, słysząc czyjś głos i automatycznie przyciągnął do siebie chłopców, zamykając ich w ramie silnego ramienia. Ojcowski instynkt odezwał się natychmiast i nie można było odmówić temu, by podobne ogniwo należało w jego przypadku do brakujących. Różdżka schowana w rękawie płaszcza zawibrowała jakby sama gotowa przedostać się do znajomych palców, jednak Vane nie należał do osób, które działały pochopnie. I w tym właśnie momencie okazało się to zbyteczne, gdy jego spojrzenie padło w końcu na kobiecą sylwetkę i po chwili zaskoczenia zdołało rozpoznać w niej znajomą figurę. Zmarszczone brwi złagodniały, a widniejący wcześniej na twarzy nieprzyjazny grymas zmienił się w zdziwienie. Nienoszące żadnych śladów wrogości czy odrzucenia. - Ronja! - rzucił tylko, po czym zaczął podnosić się do pionu. Wpierw jednak musiał ułożyć synów na kocu, by później wszystkich podnieść zaklęciami, wiedząc, że z tą rączą siłą w malutkich ciałkach prędzej powyłamywałby sobie łokcie, niż ich utrzymał samodzielnie. Przygarnął ich z powrotem do siebie tym razem czując wsparcie magii - gdyby któryś zamierzał mu się odwinąć, ojciec nie musiałby się martwić o niebezpieczny upadek. Trwało to dobrą chwilę, zanim był gotowy, ale koniec końców skrócili z kobietą dystans ich dzielący, by tym razem patrzeć na siebie już bez cienia wątpliwości. - Ronnie... Co ty... - próbował jakoś opanować zaskoczenie, a automatyczne zdrobnienie imienia, którym ją raczył w przeszłości, wypłynęło tak naturalnie, że nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. - Zaskoczyłaś mnie - rzucił z nieśmiałością błąkającą się po twarzy i w oczach, lecz równocześnie radością z tego, co się działo. Z bycia z chłopcami i cieszenia się dalej momentem. Nie powinien był za to przepraszać. Nie chciał i nie zamierzał. Teraz i ona dołączyła do obrazka, a zaskoczenie spotkaniem nie chciało opuścić męskiej twarzy. Przypatrywał jej się w lekkim amoku, jakby próbował dostrzec zmiany, które w niej zaszły. - Nic się nie zmieniłaś - rzucił z lekkim uśmiechem, nie sięgając po kłamstwo czy puste pochlebstwa. Mówił szczerze. Wciąż miała te duże oczy w kształcie migdałów, które swoją czernią potrafiły onieśmielać, gładka skóra wyzbyta skaz kontrastowała z lekko rumianymi od mrozu policzkami, a kosmyk czarnych włosów plątał się przy czole. Gdy zdał sobie sprawę, że badał ją wzrokiem zbyt długo, przeniósł uwagę na trzymaną przez siebie trójkę chłopców. - Dawno się nie widzieliśmy - dodał, nie kryjąc odchrząknięcia, próbując jakoś uplasować ich ostatnie spotkanie na osi czasu, lecz szybko porzucił ów starania. Dawno wystarczyło na ów identyfikację. Cóż... Całe życie sprzed własnej transformacji Jayden postrzegał jako coś, co wydarzyło się w innym życiu, a co dopiero smagnięte chwilą znajomości. Znała go jako chłopca i zapewne tak właśnie wciąż miała na niego patrzeć, chociaż zmieniło się... Wszystko...


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Sowi bór [odnośnik]30.03.21 8:07
Demimoz machał skrzydłami systematycznie i z precyzją, najwyraźniej upodobał sobie konkretny konar nieopodal ich głów, a dorodna szyszka na jego krańcu tylko potwierdzała te podejrzenia. Wydał z siebie łagodny pisk wymieszany z warknięciem, po czym ostatecznie trącił ją opierzoną kończyną.
Ronja wpatrywała się z pewną dozą niedowierzania w twarz, którą doskonale dopasowywała do swoich szkolnych wspomnień. Hogwardzkie lata spędzone w jednym domu, oraz pozycja prefekta pozostawiły ją ze szczegółową listą bliższych i dalszych znajomości, ta konkretna należąca do ciekawszych. Chociaż miała przed sobą dorosłego mężczyznę, kiedy słońce za jego plecami padało dookoła obrysu sylwetki, przez chwilę widziała zamiast niego, młodego chłopca o wybitnym intelekcie, który zdawał się z łatwością odnajdywać w meandrach szkolnej wiedzy. Ronja nie była aniołem, nie wierzyła też, że któraś z emocji powinna być umniejszana, zatem łagodnie rzecz ujmując, nie darzyła młodego Vane’a sympatią. Może gdyby młodsza wersja Fancourt poświęciła nieco więcej czasu, żeby faktycznie chłopaka poznać, ruszyłaby ponad prostą zazdrość talentu do astronomii i odkryła, że w istocie oba ich charaktery więcej łączyło, niż dzieliło. Ponieważ jednak kilkunastoletnia Ronja miała na głowie swoje własne, w tamtym momencie niebotycznie istotne problemy tego nie zrobiła. Naturalnie spotykała później wielu różnych absolwentów na swojej drodze, niektórych podczas kursu uzdrowicielskiego, dużą część tych pochodzących z bardziej wpływowych rodzin na stanowiskach ministerialnych. Potrafiła połączyć ze sobą proste fakty, bez wątpienia część z nich nie zasługiwała na swoje pozycje, gdyby nie wpływy pieniędzy, ale być może za sukces, powinna uznać sam fakt, że umieli z nich odpowiednio skorzystać. Manipulantów zauważyć najłatwiej, trenowała w końcu, by wykrywać paniczne kłamstwa latami. Nic mi nie dolega. Nie jestem chora. Nie potrzebuję medyka.
Sama powtarzała te słowa jak mantra, kiedy po powrocie z Bretanii Timulanda zawlokła ją za kołnierz do jednego z lepszych uzdrowicieli na oddziale chorób wewnętrznych, George’a Vane’a. Baline po znajomości załatwiła wizytę domową, znała bowiem Ronję wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że im więcej osób świadomych będzie jej dolegliwości, tym mniej ona sama skłonna będzie przeciwdziałać jej skutkom. Jayden wiedział. Wiedział na tysiąc niezręcznych sposobów, w jakich kochana Timulanda próbowała insynuować, że ładnie wyglądają, stojąc obok siebie. Fancourt nie była pewna kto na świecie pierwszy powiedział, że kobiety z wiekiem łagodnieją, ale wyraźnie pamiętała błysk w oku podróżniczki i półuśmieszek, z którym wymamrotała jej “teraz już nie uciekniesz”.
Bez mrugnięcia okiem wysuwa rękę w bok, by chwycić spadającą szyszkę jeszcze w locie. Długie palce, którymi pociąga za struny guqinu zaciskają się na chropowatej powierzchni, a Ronja czuje, że żyje. Opuszcza dłoń, dla pewności palcami muskając brązowe łuski. Ma swój dotyk, ma swoje nogi, ale w tamtym czasie istotnie nie mogła uciec. Blada jak ściana, próbująca powstrzymać trzęsienie się kończyn, których obecności na krańcach, nie była w stanie wyczuć. Musiała pewnie przypominać siebie z pierwszych miesięcy w Domu Kruka, zszokowaną rozdzieleniem z bratem, niepewną siebie.
- Wybacz, że przeszkadzam. Jestem tu z moją sową, potrzebowałam chwili oddechu. - Wytłumaczyła, mając nadzieję, że wyczyny Demimoza pozostawią bez komentarza. Słysząc komentarz na swój temat, mimowolnie zerknęła na trójkę maluchów u jego boku, a ich aniołkowate twarzyczki skontrastowała z tą należącą do Jaydena. Jakiś czas temu pogodziła się z faktem, że nigdy do końca nie wyjdzie z roli magipsychiatry. Dotąd przynajmniej nie udało się to czarownicy mimo usilnych starań, a im więcej doświadczenia miała, tym trudniej było rozdzielić fachowe obserwacje od przyjacielskich uprzejmości.
- Ty… Trochę się zmieniłeś. - Dokończyła, prosto, ale nie nieporadnie. Nie była w pozycji, żeby kłamać tak samo, jak nie umiała ocenić, o co właściwie chodziło. Może to ten uśmiech goszczący na jego twarzy, charakterystyczny i najwyraźniej niezmiennie ten sam od wielu lat. Może dziwny ślad smutku w niebieskich oczach, które odwzajemniały spojrzenie Ronji z zaskoczeniem.
- Tak, cóż chyba od czasów mojego incydentu. Koniecznie pozdrów swoich rodziców, zawsze będę miała dług wdzięczności wobec George’a. - Ktoś musiał powiedzieć te słowa na głos i nie mogło być lepszej osoby do tego zadania niż pan Vane. Dotyk meduzy.
Zamrugała kilka razy, potrząsając głową w nadziei, że tamte wspomnienia magicznie opuszczą jej świadomość. Nie chciała, żeby Jayden się jej z tym kojarzył, ale ciężko było nie pamiętać. On wiedział.
- O ile Hogwart nie obniżył progów wiekowych, to pozytywnie zakładam, że te urocze brzdące są pod twoją opieką? A może powinnam powiedzieć, wymagające? Słyszałam wcześniej waszą drobną wymianę zdań. - Uśmiech sam wkradł się na usta czarnowłosej, gdy uważniej przyjrzała się kłopotliwej trójce. Nie potrafiła sobie wyobrazić, które piąstki wcześniej tak dzielnie walczyły, ale też mając w pamięci narodziny swojej najmłodszej siostry, wolała nie kwestionować ich siły.


quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
Ronja Fancourt
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
玉兰花
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9639-ronja-fancourt https://www.morsmordre.net/t9640-demimoz https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f360-hornchurch-haynes-road-39 https://www.morsmordre.net/t9641-skrytka-bankowa-nr-2194#293080 https://www.morsmordre.net/t9643-ronja-fancourt#293083
Re: Sowi bór [odnośnik]30.03.21 11:45
Jayden przybył do sowiego boru bez sowy, bo nie był w posiadaniu takowej - Fruwokwiat należący do Pomony po śmierci swojej właścicielki odleciał z Upper Cottage i tylko czasami jeszcze wydawało się Vane'owi, że widział jego białe pióra gdzieś na horyzoncie. Zupełnie jakby nie zamierzał być w domu wyzbytym obecności czarownicy, ale równocześnie nie potrafił opuścić okolicy, w której się znajdowała. Jakby wyczuwał jej ducha, mimo że zielarka nigdy nie mogłaby się nim stać. Dusza wyssana przez dementora nigdy nie mogła odnaleźć spokoju, potępiona na zawsze i skazana na niebyt. Przy każdej myśli o tym Jaydena ogarniał nieustępliwy gniew, mięśnie spinały się, zupełnie jakby męskie wnętrze stawało w pozycji buntu. Opozycji co do tego, co się wydarzyło. Opozycji do prawdy. Nie chciał przyjmować tego za rzeczywistość. Nie chciał wierzyć w to, że ta uśmiechnięta, pełna miłości kobieta przeżywała prawdziwe piekło. Że jej ostatnimi chwilami były lodowaty oddech, czerń szaty dementora i najobrzydliwsze ze wszystkich wspomnień... Że czuła jak dusza była z niej wyrywana siłą, podobnie jak wola życia i szczęście, którego miała w swoim życiu nieskończenie wiele. Nie znał jej długo - przed tym jak wyznał jej miłość, przyjaźnili się ponad dwa lata - ale zdążył poznać jej ciepło, dobroć. Doznał bezinteresownej opiekuńczości, a później mógł zaopiekować się nią samą. Ciągle pamiętał to pełne niezręczności spotkanie w dzień po Świętach Bożego Narodzenia, gdy stawał w jej drzwiach i obserwował jej brzydki, rozciągnięty sweter w renifery, a w tle słychać było przeboje Celestyny Warbeck. I chociaż to wszystko było tak bardzo kontrastujące z nim samym oraz tym, co sobą prezentował - jak zawsze elegancki pan profesor - nigdy nie była dla niego piękniejsza niż wówczas. Następstwa tego spotkania niósł w sobie w postaci gorejących wspomnień oraz przy sobie... Wszak trójka małych, ciemnowłosych główek już zawsze miała przypominać mu o tej jednej nocy, która zmieniła nie tylko samego Jaydena, lecz cały jego świat, który znał...
Nie. Mężczyzna nie posiadał sowy. Jastrząb profesora za to szybował zawsze tam, gdzie udawał się jego właściciel. Nie miał problemu ze znalezieniem drogi do astronoma, a oko łowcy z łatwością odnajdywało właściwą sylwetkę. Jay nie zdziwiłby się, gdyby i teraz unosił się gdzieś na niebie, zataczając kręgi. Przy zawołaniu odezwałby się charakterystycznym piskiem, a w przypadku zagrożenia nie wahałby się obronić czarodzieja. Czarodzieja czy jego małych towarzyszy. To było ciekawe, że zwierzęta przewijające się przez Upper Cottage oraz tamtejsze duchy nie odczuwały wrogości w stosunku do trojaczków. Dziecięcy płacz zdarzający się rzadko, lecz występujący; podporządkowanie rutyny życia pod ich istnienie dla wielu ludzi mogły być czymś irytującym, a co dopiero dla zwierząt czy magicznych istot. Tak się jednak nie działo - nawet wręcz przeciwnie. Duch jego przodkini z wcześniejszej drażliwości zmienił nastawienie na obronne i wrogie wręcz do każdego obcego zbliżającego się w pobliże małych Vane'ów. Alannah uwielbiała przy okazji strofować młodego ojca o tym, jak powinien był się nimi zajmować lub że powinien był zadbać o kobiecą rękę. Wiesz, o czym mówię, prychała raz po raz, ale Jay ignorował te komentarze. Zapewne i tego dnia w tej właśnie chwili miałaby jakieś zastrzeżenia do trzymania swoich dzieci przez mężczyznę. I masy innych aspektów... Na ów moment Vane jednak skupił się na obecności Ronji niż wspomnieniu zmarłej praprababci.
Ty… Trochę się zmieniłeś.
Nie mógł się powstrzymać, dlatego roześmiał się krótko, ale szczerze. Być może wprowadzając tym samym czarownicę w lekkie zaskoczenie. I nieważne co wydobywało się z jego gardła, za każdym tym grymasem czaiło się również cierpienie oraz nieopisany smutek. - Nawet nie wiesz jak bardzo - mruknął cicho bardziej do siebie niż do niej, jednak z chęcią podjął się dalszych jej słów, by nieco odwrócić uwagę od samego siebie. No, właśnie. A skoro o Ronji Fancourt mowa - pamiętał wciąż scenerię, w której przyszło im się raz zderzyć i co na pewno miało odcisnąć piętno na ich dotychczasowej znajomości. - Oczywiście, że pozdrowię, ale możesz też sama ich odwiedzić. Na pewno się ucieszą. - W to nie wątpił. Zresztą jeszcze jakiś czas temu nie byłby w stanie nic im przekazać. Odcięci od reszty świata tkwili w Londynie, w którym starano się tępić każdy przejaw promugolskiego działania - mimo zagrożenia działali i nieśli pomoc. Ojciec medyczną, matka wspierającą. Zobaczenie ich po takim czasie było niesamowitą ulgą i radością. Jak wtedy gdy czekał w murach Hogwartu jako uczeń, martwiąc się, że coś im się stało z powodu wojny. A teraz... Teraz historia się powtarzała. - Cassian, Arden i Samuel. Albo... Arden, Cassian, Samuel. Lub... No... Eh. W tych ubrankach ciężko ich rozpoznać - przedstawił synów, starając się poprawić im misiowe czapeczki, które spadały im na oczy. Mimo to jednakie spojrzenia wpatrywały się z zainteresowaniem w kobiecą twarz, badając jej zarysy z tą dziecięcą ciekawością. Nawet jeśli eksplorerzy mieli tylko kilka miesięcy i drobne ciałka. - Wybacz, jeśli ci przeszkodziliśmy, ale... - westchnął, poprawiając jednocześnie chłopców w ramionach. Gdyby ich nie miał, zapewne przejechałby charakterystycznie dłonią przez włosy jak to miał w zwyczaju w momencie zawstydzenia. - Uroki rodzicielstwa. - Uśmiechnął się nikło, wiedząc, że jego przełożona na znak wdowieństwa obrączka widniała bezpiecznie pod materiałem skórzanych rękawiczek. - Jak się trzyma pani Baline? Mam nadzieję, że już nie próbuje cię z nikim wyswatać. - Nie mógł nie wspomnieć o ciekawej osobistości, której zachowania wówczas nie były dla niego jasne, ale wraz ze zmianą spojrzenia na świat, wspomnienia wydały się Jayowi o wiele klarowniejsze. I nawet jeśli wstydliwe, były częścią ich samych. Do tego byli dorośli, prawda? Co gorszego mogło się wydarzyć od wspominania dawnych, nieco krępujących dni? Jakąś chwilę stali tak w miejscu, gdy jeden z małych Vane'ów krzyknął jakby w oznace, że się nudził. Znając życie, był to nie kto inny a Arden... Nie mogąc zostawać dłużej w jednym miejscu ani opuszczać Ronji, astronom nie czekał. - Może do nas dołączysz? W sumie przydałby się nam spacer. I towarzystwo. - Skoro już się spotkali, żal było się rozdzielać, prawda?


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane

Strona 2 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Sowi bór
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach