Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Maige Tuired
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Maige Tuired
Równina Maige Tuired to legendarne miejsce bitew dawnych celtyckich władców, zaczarowane pole objęte jest magią czarodziejów jeszcze z czasów szlachetnego Merlina; pojawia się i znika wzdłuż całego kraju, czasem materializując się nad wybrzeżem, innym razem w górskich grzbietach, zawsze jednak z dala od skupisk mugoli. Nie przepada za słoneczną pogodą, tam, gdzie się pojawia, dmie porywisty wiatr. Aktualne odnalezienie umiejscowienia równiny jest możliwe dzięki astronomii i astrologii, wędruje według pewnego rytmu. Na Maige Tuired poległo wielu wybitnych czarodziejów, których duchy ponoć karmię zaklętą w niej magię - ci, którzy odwiedzili to miejsce, zgodnie twierdzą, że ich obecność jest tutaj bardziej niż wyczuwalna.
Rzuć kością k6:
1: Przez łąkę przebiega dziewczyna usiłująca zatrzymać odjeżdżającego jeźdźca.
2: Za waszymi plecami przebiega duchowy koń, który zgubił jeźdźca, jest ubrudzony krwią.
3: Nieopodal pojawiają się zjawy rycerzy, które rozpoczynają walkę.
4: Przez niebo przelatuje chmara wron.
5: Wyczuwasz pod stopą coś twardego, to broń; złamany miecz z dawnych czasów.
6: Być może to złudne wrażenie, być może to słońce chyli się ku zachodowi, ale masz dziwne wrażenie, że niebo zaszło czerwienią.
Lokacja zawiera kości.Rzuć kością k6:
1: Przez łąkę przebiega dziewczyna usiłująca zatrzymać odjeżdżającego jeźdźca.
2: Za waszymi plecami przebiega duchowy koń, który zgubił jeźdźca, jest ubrudzony krwią.
3: Nieopodal pojawiają się zjawy rycerzy, które rozpoczynają walkę.
4: Przez niebo przelatuje chmara wron.
5: Wyczuwasz pod stopą coś twardego, to broń; złamany miecz z dawnych czasów.
6: Być może to złudne wrażenie, być może to słońce chyli się ku zachodowi, ale masz dziwne wrażenie, że niebo zaszło czerwienią.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'k6' : 6
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'k6' : 6
Siódmy lipca szykował się dla mnie pracowicie. Przed południem odwiedziłem Surrey, by na prośbę panny Burroughs nałożyć na jej nowy dom kilka zaklęć ochronnych za drobną opłatą. Zwykle nie przyjąłbym za taką pomoc pieniędzy, lecz wciąż pozostawałem bez stałego zatrudnienia i chwytałem się dorywczych zajęć. Popołudniu zaś Tonks proponował wspólny trening aż w Irlandii. Pożegnawszy się z jasnowłosą alchemiczką zdematerializowałem się z głośnym trzaskiem, w kilka sekund przenosząc setki kilometrów dalej, aż na zieloną, sąsiednią wyspę. Znałem Maige Tuired. Interesowałem się trochę historią i czytałem o wielu celtyckich bitwach, które miały tu miejsce na przestrzeni wieków. Ponoć nierzadko można było tu spotkać ducha. Sam byłem ciekaw, czy i nam się to dziś przytrafi, choć bardziej od dusz zmarłych interesowały mnie ćwiczenia - wciąż miałem wiele do nauki, jeśli chodziło o uroki.
Już otwierałem usta, by przywitać się z przyjacielem, gdy zaskoczył mnie pytaniem o to jak sobie radzę bez ministerialnej stołówki, sugerując jednocześnie, że powinienem odwiedzić jego siostrę. Zamknąłem usta w pół słowa, marszcząc brwi w zastanowieniu nad odpowiedzią. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że może rzeczywiście wyglądałem trochę marniej niż jeszcze zimą, kiedy mogłem każdego dnia stołować się w ministerialnym barze.
- Jakoś muszę - odpowiedziałem po chwili wahania, z zakłopotaniem przygładzając włosy; gdy się tak nad tym zastanowić, to rzeczywiście pasek od spodni ostatnio zapinałem na kolejne oczko. - Do zrobienia jajecznicy nie trzeba wybitnych umiejętności. - Wystarczyło wbić jajka na tłuszcz i gotowe. To, że smakowała okropnie, to już inna sprawa. Na szczęście kanapki z wędliną i serem były niewymagającym daniem i zawsze smakowały. - Justine? - spytałem zaskoczony. Gwardzistka miała chyba inne zajęcia, niż gotowanie obiadów dla bezrobotnych, byłych aurorów i beztalenci kulinarnych. - Jeśli zaprosicie mnie na kolację, to nie powiem nie... - Kiedy oferują dobrą strawę, to nie zwykłem odmawiać. - Za to ty wyglądasz lepiej - odparłem. Najwyraźniej kuchnia siostry dobrze mu służyła. Z dłuższymi włosami i zarostem wyglądał trochę mniej urzędniczo, choć właściwie nigdy nie wyglądał w ten sposób tak bardzo jak ja sam.
- Wieści szybko się rozchodzą. Ledwie dostałem list od Kierana, ale tak. Znasz już może konkretną datę? - odpowiedziałem.
Rineheart nie zdradził mi takich szczegółów w liście. Teraz nie można było ufać sowom. Uświadomiwszy sobie to, mimowolnie pomyślałem o Lydii Moore i lekko potrząsnąłem głową, chcąc odsunąć od siebie wspomnienie jej jasnych włosów i piegów, gdy musiałem się skupić. Zamierzaliśmy z Tonksem ćwiczyć, nie plotkować.
- Też to widzisz? - spytałem z powątpiewaniem, bo nie wiedziałem, czy niebo naprawdę przybrało barwę czerwieni, choć do zachodu słońca pozostawało wciąż mnóstwo czasu, czy może jedynie mi się wydawało. Odszedłem kilkanaście metrów od Michaela, tworząc pomiędzy nami dystans podobny do tego, który dzielił przeciwników na arenie w londyńskim Klubie Pojedynków. Uniosłem różdżkę, sądząc, że policzymy wspólnie do trzech, ale Michael był szybszy. Nie miałem mu tego za złe, prawdziwy wróg też nie przestrzegałby pojedynkowej etykiety, nie byliśmy przecież w klubie. Mieliśmy trenować, by móc zmierzyć się z prawdziwym przeciwnikiem - a Rycerze Walpurgii nigdy nie stosowali się do zasad fair play.
Urok Tonksa chybił, zareagowałem więc błyskawicznie, starając się wyprowadzić celny atak.
- Telamo sacculo!
Już otwierałem usta, by przywitać się z przyjacielem, gdy zaskoczył mnie pytaniem o to jak sobie radzę bez ministerialnej stołówki, sugerując jednocześnie, że powinienem odwiedzić jego siostrę. Zamknąłem usta w pół słowa, marszcząc brwi w zastanowieniu nad odpowiedzią. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że może rzeczywiście wyglądałem trochę marniej niż jeszcze zimą, kiedy mogłem każdego dnia stołować się w ministerialnym barze.
- Jakoś muszę - odpowiedziałem po chwili wahania, z zakłopotaniem przygładzając włosy; gdy się tak nad tym zastanowić, to rzeczywiście pasek od spodni ostatnio zapinałem na kolejne oczko. - Do zrobienia jajecznicy nie trzeba wybitnych umiejętności. - Wystarczyło wbić jajka na tłuszcz i gotowe. To, że smakowała okropnie, to już inna sprawa. Na szczęście kanapki z wędliną i serem były niewymagającym daniem i zawsze smakowały. - Justine? - spytałem zaskoczony. Gwardzistka miała chyba inne zajęcia, niż gotowanie obiadów dla bezrobotnych, byłych aurorów i beztalenci kulinarnych. - Jeśli zaprosicie mnie na kolację, to nie powiem nie... - Kiedy oferują dobrą strawę, to nie zwykłem odmawiać. - Za to ty wyglądasz lepiej - odparłem. Najwyraźniej kuchnia siostry dobrze mu służyła. Z dłuższymi włosami i zarostem wyglądał trochę mniej urzędniczo, choć właściwie nigdy nie wyglądał w ten sposób tak bardzo jak ja sam.
- Wieści szybko się rozchodzą. Ledwie dostałem list od Kierana, ale tak. Znasz już może konkretną datę? - odpowiedziałem.
Rineheart nie zdradził mi takich szczegółów w liście. Teraz nie można było ufać sowom. Uświadomiwszy sobie to, mimowolnie pomyślałem o Lydii Moore i lekko potrząsnąłem głową, chcąc odsunąć od siebie wspomnienie jej jasnych włosów i piegów, gdy musiałem się skupić. Zamierzaliśmy z Tonksem ćwiczyć, nie plotkować.
- Też to widzisz? - spytałem z powątpiewaniem, bo nie wiedziałem, czy niebo naprawdę przybrało barwę czerwieni, choć do zachodu słońca pozostawało wciąż mnóstwo czasu, czy może jedynie mi się wydawało. Odszedłem kilkanaście metrów od Michaela, tworząc pomiędzy nami dystans podobny do tego, który dzielił przeciwników na arenie w londyńskim Klubie Pojedynków. Uniosłem różdżkę, sądząc, że policzymy wspólnie do trzech, ale Michael był szybszy. Nie miałem mu tego za złe, prawdziwy wróg też nie przestrzegałby pojedynkowej etykiety, nie byliśmy przecież w klubie. Mieliśmy trenować, by móc zmierzyć się z prawdziwym przeciwnikiem - a Rycerze Walpurgii nigdy nie stosowali się do zasad fair play.
Urok Tonksa chybił, zareagowałem więc błyskawicznie, starając się wyprowadzić celny atak.
- Telamo sacculo!
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
Najpierw był nieco rozbawiony zakłopotaniem Cedrica, ale przy wzmiance o jajecznicy zaczął na niego spoglądać z mimowolnym podziwem.
-Naprawdę? Ja zawsze ją przypalam. - przyznał spontanicznie. -No tak, przy Debbie pewnie musiałeś nabrać wprawy... - dodał bardziej do siebie. Nie wiedział, czy i jak dopytać jak idzie Cedricowi opieka nad tą małą. Mężczyznom, a zwłaszcza aurorom, trudno było rozmawiać o takich sprawach. Zanim Jackie dołączyła do Biura, Rineheart chyba prawie nigdy nie wspominał o swoich biologicznych dzieciach. Anthony Findlay często chwalił się synem, ale już nie żył... a Peter, kursant, któremu w zimie urodziła się córka, zaginął podczas Bezksiężycowej Nocy.
Może bezpieczniej było się do nikogo nie przywiązywać. Jednak Michael niepostrzeżenie i chyba na dobre wsiąkł w buty starego kawalera, a Cedric miał przecież żonę, własną rodzinę. Może dlatego pomyślał w ogóle, by kogoś przygarnąć, co na przemian dziwiło i wzruszało Mike'a. Sam nie był pewien, czy zdobyłby się na podobny krok - prędzej zostawiłby znajdę z jakąś z kobiet, mieszkających w Oazie.
Niewinna wzmianka o siostrze wyrwała go z filozoficznych rozmyślań i zaowocowała wybuchem śmiechu.
-Justine świetnie gotuje, postanowiła mi nawet przemeblować całą kuchnię... - przyznał z nutką żalu (utrata autorytetu w kwestii organizacji półek zabolała nieco jego ambicję) -...ale nie ma czasu na siedzenie w kuchni. - Cedric pewnie wiedział już, że młodsza siostra Tonksa jest Gwardzistką. Jeśli nie, to dowie się wkrótce, na kolejnym spotkaniu. Michael jeszcze niedawno sam gubił się w tych wszystkich sekretach, ale cieszył się, że po jego pierwszym spotkaniu w Starej Chacie wszystko stało się mniej tajemnicze. -Mieszka z nami jeszcze Kerstin, najmłodsza. - dodał, uśmiechając się ciepło. Jeszcze w kwietniu chciał odesłać ją do ojca, wściekły, że postanowiła wplątać się w wojenne ryzyko... ale teraz nie wyobrażał sobie Somerset bez niej. -Ciągle gotuje, albo dekoruje wnętrza, albo wyszywa firanki... nie wiem, przy niej nie poznaję własnego domu. Którego swoją drogą jeszcze nie widziałeś, więc czuj się zaproszony na kolację. - uśmiechnął się szeroko, prostując się mimowolnie. Miło słyszeć, że wyglądał lepiej. Odkąd wrócił do pracy osłabiony likantropią, wytrwale pracował nad powrotem do dawnej formy, choć nie spodziewał się, że pomogą w tym akurat siostrzane śniadania.
-A jak się mieszka w Oazie? Kręci się tam tyle pięknych miłych kobiet, uśmiechnij się do jakiejś, a na pewno odciąży cię trochę z kolacjami dla Debbie. - zagaił, bo jak każdy pracujący mężczyzna, uważał, że gotowanie dla cudzych dzieci sprawia kobietom tyle samo satysfakcji, ile jemu najbardziej ekscytujące misje w Biurze Aurorów.
-Podobno spotkanie będzie za tydzień, ale termin nie jest jeszcze pewny. - podzielił się pogłoską zasłyszaną w domu, ale nie miał zamiaru plotkować, dopóki plany nie będą jasne.
Za radą Cedrika, przeniósł wzrok na niebo i zmarszczył lekko brwi.
-Jest chyba jakaś legenda o krwawej łunie w tym miejscu... - mruknął, usiłując przypomnieć sobie tą opowieść. Myślał nad tym dalej, gdy posyłał w Cedrika niecelne zaklęcie - niech to, cwaniak rozproszył go tym zerkaniem w niebo!
-Protego! - syknął, widząc promień zaklęcia. Nie mógł dać uwięzić się w pajęczynie, bo przyjacielski sparing zamieni się w równie pochyłą ku porażce.
-Naprawdę? Ja zawsze ją przypalam. - przyznał spontanicznie. -No tak, przy Debbie pewnie musiałeś nabrać wprawy... - dodał bardziej do siebie. Nie wiedział, czy i jak dopytać jak idzie Cedricowi opieka nad tą małą. Mężczyznom, a zwłaszcza aurorom, trudno było rozmawiać o takich sprawach. Zanim Jackie dołączyła do Biura, Rineheart chyba prawie nigdy nie wspominał o swoich biologicznych dzieciach. Anthony Findlay często chwalił się synem, ale już nie żył... a Peter, kursant, któremu w zimie urodziła się córka, zaginął podczas Bezksiężycowej Nocy.
Może bezpieczniej było się do nikogo nie przywiązywać. Jednak Michael niepostrzeżenie i chyba na dobre wsiąkł w buty starego kawalera, a Cedric miał przecież żonę, własną rodzinę. Może dlatego pomyślał w ogóle, by kogoś przygarnąć, co na przemian dziwiło i wzruszało Mike'a. Sam nie był pewien, czy zdobyłby się na podobny krok - prędzej zostawiłby znajdę z jakąś z kobiet, mieszkających w Oazie.
Niewinna wzmianka o siostrze wyrwała go z filozoficznych rozmyślań i zaowocowała wybuchem śmiechu.
-Justine świetnie gotuje, postanowiła mi nawet przemeblować całą kuchnię... - przyznał z nutką żalu (utrata autorytetu w kwestii organizacji półek zabolała nieco jego ambicję) -...ale nie ma czasu na siedzenie w kuchni. - Cedric pewnie wiedział już, że młodsza siostra Tonksa jest Gwardzistką. Jeśli nie, to dowie się wkrótce, na kolejnym spotkaniu. Michael jeszcze niedawno sam gubił się w tych wszystkich sekretach, ale cieszył się, że po jego pierwszym spotkaniu w Starej Chacie wszystko stało się mniej tajemnicze. -Mieszka z nami jeszcze Kerstin, najmłodsza. - dodał, uśmiechając się ciepło. Jeszcze w kwietniu chciał odesłać ją do ojca, wściekły, że postanowiła wplątać się w wojenne ryzyko... ale teraz nie wyobrażał sobie Somerset bez niej. -Ciągle gotuje, albo dekoruje wnętrza, albo wyszywa firanki... nie wiem, przy niej nie poznaję własnego domu. Którego swoją drogą jeszcze nie widziałeś, więc czuj się zaproszony na kolację. - uśmiechnął się szeroko, prostując się mimowolnie. Miło słyszeć, że wyglądał lepiej. Odkąd wrócił do pracy osłabiony likantropią, wytrwale pracował nad powrotem do dawnej formy, choć nie spodziewał się, że pomogą w tym akurat siostrzane śniadania.
-A jak się mieszka w Oazie? Kręci się tam tyle pięknych miłych kobiet, uśmiechnij się do jakiejś, a na pewno odciąży cię trochę z kolacjami dla Debbie. - zagaił, bo jak każdy pracujący mężczyzna, uważał, że gotowanie dla cudzych dzieci sprawia kobietom tyle samo satysfakcji, ile jemu najbardziej ekscytujące misje w Biurze Aurorów.
-Podobno spotkanie będzie za tydzień, ale termin nie jest jeszcze pewny. - podzielił się pogłoską zasłyszaną w domu, ale nie miał zamiaru plotkować, dopóki plany nie będą jasne.
Za radą Cedrika, przeniósł wzrok na niebo i zmarszczył lekko brwi.
-Jest chyba jakaś legenda o krwawej łunie w tym miejscu... - mruknął, usiłując przypomnieć sobie tą opowieść. Myślał nad tym dalej, gdy posyłał w Cedrika niecelne zaklęcie - niech to, cwaniak rozproszył go tym zerkaniem w niebo!
-Protego! - syknął, widząc promień zaklęcia. Nie mógł dać uwięzić się w pajęczynie, bo przyjacielski sparing zamieni się w równie pochyłą ku porażce.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
To nie zakłopotanie, a raczej niepokój, że mogłem zmarnieć, podczas gdy starałem się nabrać krzepy i polepszyć kondycję. Nie byłem pewien co działo się z Brendanem Weasleyem, prawdopodobnie wypełniał rozkazy dla Zakonu poza granicami kraju, ale żałowałem, że go tu nie ma - obiecał mi wszak porządne treningi.
- Tak. Powiedzmy. Jej marudzenie i jęki, że nie da się tego jeść raczej nie motywują do starań - odparłem kwaśno, z lekkim westchnieniem, wiedząc, że przy Tonksie mogę być szczery. Pojawienie się kilkuletniej dziewczynki w moim domu było dla wszystkich zaskoczeniem. Dla mojej matki, siostry, przyjaciół i znajomych. Przede wszystkim dla mnie samego. Samotny mężczyzna, do tego auror i rebeliant, nie był na kilkulatki odpowiednią rodziną zastępczą. Pewnie postąpiłbym tak jak Michael. Zabrał ją z Londynu i oddał pod opiekę jakiejś kobiety w Oazie, innej rodziny, wiedzącej jak się nią zająć, którzy stworzyliby dla niej dobry dom. Gdyby tylko nie to, że ojciec Deborah był moim przyjacielem i w Bezksiężycową Noc, kiedy wykrwawiał się na ulicach Londynu nie wymusił na mnie obietnicy, że się nią zajmę. Nie potrafiłbym złamać obietnicy danej przyjacielowi, gdy umierał. Ufał mi.
- Chyba dobrze się czuje wydając rozkazy, nawet w kuchni - powiedziałem rozbawiony; wizja Justine, Gwardzistki i rebeliantki, która dowodziła Zakonem Feniksa, w kuchni, piekącej szarlotkę, wydawała się trochę zabawna - bo zacząłem ją postrzegać tak jak innych aurorów. Widok Kierana Rinehearta przygotowującego słodkie babeczki z kremem byłby w mojej głowie tak samo zabawny. - Kerstin? Nie widziałem jej nigdy w Oazie. - Samo imię kojarzyłem, prawdopodobnie Tonks kiedyś mi o niej wspominał, lecz nic konkretnego nie potrafiłem sobie przypomnieć. Dziwiło mnie jednak, że nigdy nie widziałem jej w Oazie, skoro każde z rodzeństwa należało do Zakonu Feniks - Justine, Michael, Gabriel. - Dziękuję. Na pewno skorzystam, jeśli sytuacja nam na to pozwoli.
Trudno było teraz planować spotkania towarzyskie, kiedy mogliśmy zostać wezwani przez Kierana, bądź dowództwo Zakonu Feniksa właściwie w każdej chwili Nie obowiązywały już nas żadne zmiany, dyżury, czy patrole.
- Dobrze. Nie spodziewałbym się, że na zgliszczach... sam wiesz czego może powstać tak przyjemne miejsce - odpowiedziałem, mimowolnie rozglądając się czujnie wokół. Na tej nizinie na wiele mil wokół nas było pusto, lecz wolałem być ostrożny. - Daj spokój. Deborah jest moim obowiązkiem. Moja matka i siostra czasem pomagają. - Poproszenie, jak to powiedział Michael, pięknej i miłej kobiety o pomoc nie wchodziło w rachubę. Nie chciałem się w nic zaangażować, a takie czarownice zazwyczaj oczekiwały czegoś więcej. Musiałem poradzić sobie sam.
Skinąłem głową, przyjmując do wiadomości, że na obrady Zakonu Feniksa przyjdzie mi jeszcze trochę zaczekać, lecz byłem ich niezwykle ciekaw. Po prostu.
- Jaka legenda? - dopytałem z ciekawością. Michael zawsze znał opowieści o różnych miejscach, których lubiłem słuchać.
Mój czar był celny i mocny, na tyle, by przebić się przez tarczę Tonksa i uwięzić go w pułapce. Musiałem pójść za ciosem. - Lancea! - zawołałem, nie opuszczając różdżki.
- Tak. Powiedzmy. Jej marudzenie i jęki, że nie da się tego jeść raczej nie motywują do starań - odparłem kwaśno, z lekkim westchnieniem, wiedząc, że przy Tonksie mogę być szczery. Pojawienie się kilkuletniej dziewczynki w moim domu było dla wszystkich zaskoczeniem. Dla mojej matki, siostry, przyjaciół i znajomych. Przede wszystkim dla mnie samego. Samotny mężczyzna, do tego auror i rebeliant, nie był na kilkulatki odpowiednią rodziną zastępczą. Pewnie postąpiłbym tak jak Michael. Zabrał ją z Londynu i oddał pod opiekę jakiejś kobiety w Oazie, innej rodziny, wiedzącej jak się nią zająć, którzy stworzyliby dla niej dobry dom. Gdyby tylko nie to, że ojciec Deborah był moim przyjacielem i w Bezksiężycową Noc, kiedy wykrwawiał się na ulicach Londynu nie wymusił na mnie obietnicy, że się nią zajmę. Nie potrafiłbym złamać obietnicy danej przyjacielowi, gdy umierał. Ufał mi.
- Chyba dobrze się czuje wydając rozkazy, nawet w kuchni - powiedziałem rozbawiony; wizja Justine, Gwardzistki i rebeliantki, która dowodziła Zakonem Feniksa, w kuchni, piekącej szarlotkę, wydawała się trochę zabawna - bo zacząłem ją postrzegać tak jak innych aurorów. Widok Kierana Rinehearta przygotowującego słodkie babeczki z kremem byłby w mojej głowie tak samo zabawny. - Kerstin? Nie widziałem jej nigdy w Oazie. - Samo imię kojarzyłem, prawdopodobnie Tonks kiedyś mi o niej wspominał, lecz nic konkretnego nie potrafiłem sobie przypomnieć. Dziwiło mnie jednak, że nigdy nie widziałem jej w Oazie, skoro każde z rodzeństwa należało do Zakonu Feniks - Justine, Michael, Gabriel. - Dziękuję. Na pewno skorzystam, jeśli sytuacja nam na to pozwoli.
Trudno było teraz planować spotkania towarzyskie, kiedy mogliśmy zostać wezwani przez Kierana, bądź dowództwo Zakonu Feniksa właściwie w każdej chwili Nie obowiązywały już nas żadne zmiany, dyżury, czy patrole.
- Dobrze. Nie spodziewałbym się, że na zgliszczach... sam wiesz czego może powstać tak przyjemne miejsce - odpowiedziałem, mimowolnie rozglądając się czujnie wokół. Na tej nizinie na wiele mil wokół nas było pusto, lecz wolałem być ostrożny. - Daj spokój. Deborah jest moim obowiązkiem. Moja matka i siostra czasem pomagają. - Poproszenie, jak to powiedział Michael, pięknej i miłej kobiety o pomoc nie wchodziło w rachubę. Nie chciałem się w nic zaangażować, a takie czarownice zazwyczaj oczekiwały czegoś więcej. Musiałem poradzić sobie sam.
Skinąłem głową, przyjmując do wiadomości, że na obrady Zakonu Feniksa przyjdzie mi jeszcze trochę zaczekać, lecz byłem ich niezwykle ciekaw. Po prostu.
- Jaka legenda? - dopytałem z ciekawością. Michael zawsze znał opowieści o różnych miejscach, których lubiłem słuchać.
Mój czar był celny i mocny, na tyle, by przebić się przez tarczę Tonksa i uwięzić go w pułapce. Musiałem pójść za ciosem. - Lancea! - zawołałem, nie opuszczając różdżki.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Gdyby Tonks wiedział, że i Cedric chciałby popracować nad kondycją, to chętnie umówiłby się na kolejny trening związany z walką na pięści lub lekkoatletyką. Ostatnio coraz częściej sięgał po pole antymagiczne, sprawne i silne ciosy były niezbędne w takich sytuacjach.
Pomimo kulinarnych problemów, nie podejrzewał jednak Dearborna o problemy z siłą mięśni. Bardziej martwił się o siebie, wiedząc, jak likantropia nadszarpnęła jego zdrowie i czując wstydliwą słabość przy porównaniu swojej obecnej kondycji ze wspomnieniami sprzed kilku lat. Ponad rok temu narzucił sobie rygorystyczny program treningowy i prawie wrócił do dawnej formy - choć to mu nie wystarczało.
Dzisiaj mieli jednak skupić się na urokach. Tym bardziej, że łatwiej rozmawiać bez pięści przy szczęce, a Tonks był szczerze ciekawy, jak radzi sobie Cedric z dzieckiem. Co za abstrakcja!
-W jej wieku moje siostry już pomagały mamie w kuchni. Zawsze możesz ją czymś zająć jeśli tak marudzi. - skwitował rozbawiony. Gdy nie miało się dziecka w domu, łatwo było szafować beztroskimi radami o wychowaniu poprzez pracę. Pani Tonks nigdy co prawda nie kazała dzieciom siedzieć przy garach, raczej z radością pokazywała im, jak sama przyrządza pyszności. W przypadku Cedrica taka strategia mogłaby być mniej zachęcająca, Dearborn w końcu nie mógł dorównać wiktuałom pani Tonks... ale Michael nie znał się na wychowaniu dziewczynek na tyle, by przemyśleć własne słowa.
Na wspomnienie Kerstin, wesoły uśmiech spełzł z jego twarzy - zastąpiony nie tyle powagą, co raczej wahaniem. Ufał Cedrikowi bezgranicznie, ale nie wiedział, czy chciał wyjaśniać nieobecność Kerstin poprzez zdradzenie jej najsmutniejszego (w swoim własnym mniemaniu, panna Tonks nie tęskniła w końcu za magią, której nigdy nie poznała) sekretu. Chciał, żeby Cedric poznał jego siostrę, a nie charłaczkę. Dlatego, licząc na wybaczenie przyjaciela gdy wszystko się wyda, przemilczał na razie oczywisty powód nieobecności Kerstin w Oazie Harolda.
-Trzyma się raczej Doliny Godryka, pomaga Farleyowi w lecznicy. Jest pielęgniarką -...uzdrowicielką i staram się mieć na nią oko. - wyjaśnił, znów przywołując na twarz uśmiech. Bystry obserwator i dobry przyjaciel mógł dostrzec na jego twarzy wyraźne zatroskanie.
-Zapowiedz się po prostu patronusem, gdy będziesz miał wolny wieczór. Ktoś zawsze jest w naszym domu, większość lokatorów poza mną umie gotować... a ja wiem, jak to jest z nagłymi wezwaniami. - skwitował konkretnie. Spontaniczne odwiedziny wydawały się najsensowniejsze, tym bardziej, że zawsze mieli w kuchni jedzenie. Mike lubił jeść wspólne kolacje ze wszystkimi domownikami, ale wszyscy rozumieli, że w obecnej sytuacji zdarzało się to coraz rzadziej. Wszyscy, poza Kerstin, która czasem patrzyła na niego jakoś krzywo, gdy wracał do domu koło północy. Na razie się tym nie przejmował, nie będzie się tłumaczył siostrze we własnym domu.
-Zastanawiam się, czy tworzą je magia, czy ludzie... - skomentował słowa o Oazie z nagłą i niepodobną do siebie nostalgią. Bywał w Oazie od stycznia i z każdym miesiącem zdawała się być jeszcze piękniejsza, jeszcze pojemniejsza. Tak, jakby to nowi mieszkańcy nadawali jej takiego klimatu. Pomimo cierpienia wielu zagubionych uchodźców, w Oazie zdawały się dominować serdeczność i zapał do pracy.
Uniósł lekko brew, gdy Cedric wspomniał o matce i siostrze. Korciło go, by powiedzieć, że to nie to samo co pomoc pięknej kobiety, ale Dearborn przecież doskonale o tym wiedział. Na język cisnął się mu już dowcip, ale zawahał się - może to za wcześnie na żarty o flirtach? W jego mniemaniu, żałoba Cedrika już się chyba skończyła, ale sam nigdy nie stracił żony.
-Mieszkasz w Oazie już tyle czasu i nadal znasz tylko mamę i siostrę? - wypalił w końcu z zawadiackim uśmiechem, złagodziwszy nieco ton swojej odpowiedzi, ale jednak nie mogąc się powstrzymać.
Żarty albo wahanie kosztowały go chyba utratę przewagi w sparingu - tarcza nie zmaterializowała się przed nim na czas i ugrzązł w lepkiej pajęczynie. Dłonie przywarły mu do torsu i nie mógł nawet manewrować różdżką.
Posłał Cedrikowi nieco urażone spojrzenie.
-Dobry ruch. - musiał przyznać. Zaczął się wiercić, usiłując zerwać lepkie więzy.
-Ale dopóki się nie uwolnię, jesteś skazany na mój wykład o lokalnej legendzie. - zagroził. Może Cedric zdejmie z niego zaklęcie, jeśli zagada go na śmierć? -Podobno to szkarłatne niebo to efekt zaklęcia dawnych irlandzkich czarodziejów, przestroga dla najeżdżających te ziemie Skandynawów. W dziewiątym wieku Irlandia była rolniczym i spokojnym miejscem, rajdy Wikingów były dla bezradnych mieszkańców zaskoczeniem. Potomkowie Merlina wykorzystali magię Maige Tuired, by pomagać przyjaznym dla siebie Irlandczykom w walce z najeźdźcami... a że nie mogli się równać z siłą Wikingów w tradycyjnej walce, postanowili ich przestraszyć. Krwawa łuna jest pozostałością po jednej z największych bitew, w których odparto najeźdźców z północy. Miała być widoczna na morskim horyzoncie, ostrzegając kolejnen statki, by nie zbliżały się do brzegów Irlandii. Nie wiem tylko, czemu pojawiła się akurat teraz - myślisz, że równina teleportowała się wraz z nami aż pod linię brzegową? - rozgadał się, na koniec hipotetyzując nad naturą samego zaklęcia. Pojawili się na Maige Tuired, gdy miejsce miało się znajdować w głębi lądu. Natura starożytnej magii była jednak zagadkowa - Michael nie zdziwiłby się, gdyby równina przeniosła się gdzieś wraz z nimi.
Był w stanie gadać i wiercić się na raz, ale słowa nie mogły go obronić przed atakami. Nie mógł pewnie nawet znudzić Cedrica, bo wiedział, że przyjaciel też interesuje się historią. Bezradnie zauważył, jak mknie w niego promień kolejnego zaklęcia. Mocniej poruszył ramionami, licząc, że poluzował już nieco tą przeklętą pajęczynę.
zwinność na wyplątanie się z pajęczyny (st 60, podwojona zwinność)
od kolejnego postu wchodzą obrażenia za Lanceę
Pomimo kulinarnych problemów, nie podejrzewał jednak Dearborna o problemy z siłą mięśni. Bardziej martwił się o siebie, wiedząc, jak likantropia nadszarpnęła jego zdrowie i czując wstydliwą słabość przy porównaniu swojej obecnej kondycji ze wspomnieniami sprzed kilku lat. Ponad rok temu narzucił sobie rygorystyczny program treningowy i prawie wrócił do dawnej formy - choć to mu nie wystarczało.
Dzisiaj mieli jednak skupić się na urokach. Tym bardziej, że łatwiej rozmawiać bez pięści przy szczęce, a Tonks był szczerze ciekawy, jak radzi sobie Cedric z dzieckiem. Co za abstrakcja!
-W jej wieku moje siostry już pomagały mamie w kuchni. Zawsze możesz ją czymś zająć jeśli tak marudzi. - skwitował rozbawiony. Gdy nie miało się dziecka w domu, łatwo było szafować beztroskimi radami o wychowaniu poprzez pracę. Pani Tonks nigdy co prawda nie kazała dzieciom siedzieć przy garach, raczej z radością pokazywała im, jak sama przyrządza pyszności. W przypadku Cedrica taka strategia mogłaby być mniej zachęcająca, Dearborn w końcu nie mógł dorównać wiktuałom pani Tonks... ale Michael nie znał się na wychowaniu dziewczynek na tyle, by przemyśleć własne słowa.
Na wspomnienie Kerstin, wesoły uśmiech spełzł z jego twarzy - zastąpiony nie tyle powagą, co raczej wahaniem. Ufał Cedrikowi bezgranicznie, ale nie wiedział, czy chciał wyjaśniać nieobecność Kerstin poprzez zdradzenie jej najsmutniejszego (w swoim własnym mniemaniu, panna Tonks nie tęskniła w końcu za magią, której nigdy nie poznała) sekretu. Chciał, żeby Cedric poznał jego siostrę, a nie charłaczkę. Dlatego, licząc na wybaczenie przyjaciela gdy wszystko się wyda, przemilczał na razie oczywisty powód nieobecności Kerstin w Oazie Harolda.
-Trzyma się raczej Doliny Godryka, pomaga Farleyowi w lecznicy. Jest pielęgniarką -...uzdrowicielką i staram się mieć na nią oko. - wyjaśnił, znów przywołując na twarz uśmiech. Bystry obserwator i dobry przyjaciel mógł dostrzec na jego twarzy wyraźne zatroskanie.
-Zapowiedz się po prostu patronusem, gdy będziesz miał wolny wieczór. Ktoś zawsze jest w naszym domu, większość lokatorów poza mną umie gotować... a ja wiem, jak to jest z nagłymi wezwaniami. - skwitował konkretnie. Spontaniczne odwiedziny wydawały się najsensowniejsze, tym bardziej, że zawsze mieli w kuchni jedzenie. Mike lubił jeść wspólne kolacje ze wszystkimi domownikami, ale wszyscy rozumieli, że w obecnej sytuacji zdarzało się to coraz rzadziej. Wszyscy, poza Kerstin, która czasem patrzyła na niego jakoś krzywo, gdy wracał do domu koło północy. Na razie się tym nie przejmował, nie będzie się tłumaczył siostrze we własnym domu.
-Zastanawiam się, czy tworzą je magia, czy ludzie... - skomentował słowa o Oazie z nagłą i niepodobną do siebie nostalgią. Bywał w Oazie od stycznia i z każdym miesiącem zdawała się być jeszcze piękniejsza, jeszcze pojemniejsza. Tak, jakby to nowi mieszkańcy nadawali jej takiego klimatu. Pomimo cierpienia wielu zagubionych uchodźców, w Oazie zdawały się dominować serdeczność i zapał do pracy.
Uniósł lekko brew, gdy Cedric wspomniał o matce i siostrze. Korciło go, by powiedzieć, że to nie to samo co pomoc pięknej kobiety, ale Dearborn przecież doskonale o tym wiedział. Na język cisnął się mu już dowcip, ale zawahał się - może to za wcześnie na żarty o flirtach? W jego mniemaniu, żałoba Cedrika już się chyba skończyła, ale sam nigdy nie stracił żony.
-Mieszkasz w Oazie już tyle czasu i nadal znasz tylko mamę i siostrę? - wypalił w końcu z zawadiackim uśmiechem, złagodziwszy nieco ton swojej odpowiedzi, ale jednak nie mogąc się powstrzymać.
Żarty albo wahanie kosztowały go chyba utratę przewagi w sparingu - tarcza nie zmaterializowała się przed nim na czas i ugrzązł w lepkiej pajęczynie. Dłonie przywarły mu do torsu i nie mógł nawet manewrować różdżką.
Posłał Cedrikowi nieco urażone spojrzenie.
-Dobry ruch. - musiał przyznać. Zaczął się wiercić, usiłując zerwać lepkie więzy.
-Ale dopóki się nie uwolnię, jesteś skazany na mój wykład o lokalnej legendzie. - zagroził. Może Cedric zdejmie z niego zaklęcie, jeśli zagada go na śmierć? -Podobno to szkarłatne niebo to efekt zaklęcia dawnych irlandzkich czarodziejów, przestroga dla najeżdżających te ziemie Skandynawów. W dziewiątym wieku Irlandia była rolniczym i spokojnym miejscem, rajdy Wikingów były dla bezradnych mieszkańców zaskoczeniem. Potomkowie Merlina wykorzystali magię Maige Tuired, by pomagać przyjaznym dla siebie Irlandczykom w walce z najeźdźcami... a że nie mogli się równać z siłą Wikingów w tradycyjnej walce, postanowili ich przestraszyć. Krwawa łuna jest pozostałością po jednej z największych bitew, w których odparto najeźdźców z północy. Miała być widoczna na morskim horyzoncie, ostrzegając kolejnen statki, by nie zbliżały się do brzegów Irlandii. Nie wiem tylko, czemu pojawiła się akurat teraz - myślisz, że równina teleportowała się wraz z nami aż pod linię brzegową? - rozgadał się, na koniec hipotetyzując nad naturą samego zaklęcia. Pojawili się na Maige Tuired, gdy miejsce miało się znajdować w głębi lądu. Natura starożytnej magii była jednak zagadkowa - Michael nie zdziwiłby się, gdyby równina przeniosła się gdzieś wraz z nimi.
Był w stanie gadać i wiercić się na raz, ale słowa nie mogły go obronić przed atakami. Nie mógł pewnie nawet znudzić Cedrica, bo wiedział, że przyjaciel też interesuje się historią. Bezradnie zauważył, jak mknie w niego promień kolejnego zaklęcia. Mocniej poruszył ramionami, licząc, że poluzował już nieco tą przeklętą pajęczynę.
zwinność na wyplątanie się z pajęczyny (st 60, podwojona zwinność)
od kolejnego postu wchodzą obrażenia za Lanceę
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
- Pomagały, bo mogła je czegoś nauczyć. W moim przypadku byłoby to raczej zachęcenie jej do obserwowania kulinarnych porażek i spotęgowało marudzenie - odparłem, krzywiąc się na myśl, że mógłbym zaprosić Debbie do wspólnego gotowania. Brzmiało to absurdalnie. Już słyszałem te sceptyczne, zbyt dorosłe jak na ośmiolatkę uwagi, wygłoszone jej dziecięcym głosikiem, potwierdzane miauknięciami przez kuguchara, który zawsze czaił się gdzieś w pobliżu i obserwował mnie nie mniej uważnie niż ja sam podejrzanych.
Nie wiedziałem skąd to wahanie na twarzy Michaela, które nie umknęło mojej uwadze, nie naciskałem jednak, nie wyciągałem na siłę informacji, których może z jakiegoś powodu powierzyć mi nie chciał, bądź nie mógł. Na wszystko przyjdzie odpowiedni czas i pora. Pokiwałem ze zrozumieniem głową.
- Uzdrowiciel to to dobry zawód. Lizzie, moja siostra, też szkoliła się na magomedyka... - wspomniałem, używając czasu przeszłego nie bez powodu, bo moja młodsza siostra przerwała naukę, aby zająć się naszą matką. Byłem jej za to wdzięczny. - Często odwiedzam Dolinę Godryka, sprawdzić, czy dom rodziców jeszcze stoi, ale nie spotkałem jej tam - dodałem po chwili. Teraz nasz rodzinny dom stał pusty, bo matka i siostra przeniosły się do Oazy. Nałożyłem na niego zaklęcia ochronne, ale nie były na tyle silne, aby nie można było ich przełamać. - Zapowiedzieć się patronusem? Rozpoznasz mojego? - zaśmiałem się, bo nie należał on do najbardziej wyjątkowych. Zwykły foxhound angielski, pies tropiący. Trochę o mnie mówił. Wiedziałem, że niektórzy Zakonnicy potrafili wyczarować patronusa mogącego przenosić wiadomości, przemawiającego ich własnym głosem, lecz dla mnie ta sztuka była wciąż obca.
- Jedno nie wyklucza drugiego - odpowiedziałem, wzruszając przy tym ramionami, bo przecież magia to nie były jedynie wiązki zaklęć i ich inkantacje. To niekiedy po prostu to, co tkwiło w ludziach i między nimi, lecz nie byłem na tyle sentymentalny i ckliwy, aby się nad tym teraz rozwodzić. Na kąśliwą uwagę Michaela o mojej matce i siostrze zareagowałem skrzywieniem ust i niezadowolonym grymasem. Zależało mi na nich, po prostu, były mi najbliższą rodziną i czułem się za nie odpowiedzialny. - Nie tylko. Po Oazie kręci się wiele uroczych czarownic - powiedziałem, przeczuwając, że Tonks podchwyci temat i odczepi się od mojej matki i siostry. - Poza twoją siostrą, to nierzadko widuję tam pannę Wright. Chyba kojarzysz. Przepiła nas obu na weselu Macmillana - zaśmiałem się, chociaż wciąż czułem się zmieszany, że doprowadziłem się do takiego stanu, że musiałem zrezygnować, pozwalając kobietom wypić więcej.
Z niemałą satysfakcją obserwowałem jak Tonks próbuje wyswobodzić się z pajęczej pułapki i walczy z pajęczyną, opowiadając jednocześnie legendę związana z tym miejscem - ciekawą, więc słuchałem jej z przyjemnością, nie dając się jednak rozkojarzyć. W chwili, kiedy Michaelowi zaczynało się chyba udawać spróbowałem wymierzyć w niego zaklęcie.
- Nie sądzę. Ale myślę, że możesz zaraz spróbować się teleportować do uzdrowiciela - odparłem. - Commotio!
Nie wiedziałem skąd to wahanie na twarzy Michaela, które nie umknęło mojej uwadze, nie naciskałem jednak, nie wyciągałem na siłę informacji, których może z jakiegoś powodu powierzyć mi nie chciał, bądź nie mógł. Na wszystko przyjdzie odpowiedni czas i pora. Pokiwałem ze zrozumieniem głową.
- Uzdrowiciel to to dobry zawód. Lizzie, moja siostra, też szkoliła się na magomedyka... - wspomniałem, używając czasu przeszłego nie bez powodu, bo moja młodsza siostra przerwała naukę, aby zająć się naszą matką. Byłem jej za to wdzięczny. - Często odwiedzam Dolinę Godryka, sprawdzić, czy dom rodziców jeszcze stoi, ale nie spotkałem jej tam - dodałem po chwili. Teraz nasz rodzinny dom stał pusty, bo matka i siostra przeniosły się do Oazy. Nałożyłem na niego zaklęcia ochronne, ale nie były na tyle silne, aby nie można było ich przełamać. - Zapowiedzieć się patronusem? Rozpoznasz mojego? - zaśmiałem się, bo nie należał on do najbardziej wyjątkowych. Zwykły foxhound angielski, pies tropiący. Trochę o mnie mówił. Wiedziałem, że niektórzy Zakonnicy potrafili wyczarować patronusa mogącego przenosić wiadomości, przemawiającego ich własnym głosem, lecz dla mnie ta sztuka była wciąż obca.
- Jedno nie wyklucza drugiego - odpowiedziałem, wzruszając przy tym ramionami, bo przecież magia to nie były jedynie wiązki zaklęć i ich inkantacje. To niekiedy po prostu to, co tkwiło w ludziach i między nimi, lecz nie byłem na tyle sentymentalny i ckliwy, aby się nad tym teraz rozwodzić. Na kąśliwą uwagę Michaela o mojej matce i siostrze zareagowałem skrzywieniem ust i niezadowolonym grymasem. Zależało mi na nich, po prostu, były mi najbliższą rodziną i czułem się za nie odpowiedzialny. - Nie tylko. Po Oazie kręci się wiele uroczych czarownic - powiedziałem, przeczuwając, że Tonks podchwyci temat i odczepi się od mojej matki i siostry. - Poza twoją siostrą, to nierzadko widuję tam pannę Wright. Chyba kojarzysz. Przepiła nas obu na weselu Macmillana - zaśmiałem się, chociaż wciąż czułem się zmieszany, że doprowadziłem się do takiego stanu, że musiałem zrezygnować, pozwalając kobietom wypić więcej.
Z niemałą satysfakcją obserwowałem jak Tonks próbuje wyswobodzić się z pajęczej pułapki i walczy z pajęczyną, opowiadając jednocześnie legendę związana z tym miejscem - ciekawą, więc słuchałem jej z przyjemnością, nie dając się jednak rozkojarzyć. W chwili, kiedy Michaelowi zaczynało się chyba udawać spróbowałem wymierzyć w niego zaklęcie.
- Nie sądzę. Ale myślę, że możesz zaraz spróbować się teleportować do uzdrowiciela - odparłem. - Commotio!
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 2, 4, 5
#1 'k100' : 2
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 2, 4, 5
-Chyba nie... boisz się marudzenia Debbie? - Michael wziął głęboki oddech i z pewnym wahaniem zadał to jakże trudne pytanie, które mógł skierować tylko do dobrego przyjaciela. -Wiesz... - chciał doradzić, że z młodszymi siostrami/córkami/kobietami trzeba postępować stanowczo i zdecydowanie, ale nagle słowa uwięzły mu w gardle. Nie mógłby tak bezczelnie kłamać Cedrikowi prosto w oczy, zwłaszcza, że czasami sam bał się Kerstin. Jej łzy i słowotoki były jeszcze gorsze od chłodnego zdecydowania Just. -...to normalne. I będzie tylko gorzej. Kerstin była kiedyś taka nieśmiała i słodka, a teraz czasem mam wrażenie, że wie, że jak się rozpłacze to nie będę miał siły się z nią kłócić. Nigdy nie pokaż Debbie, że jej łzy cię ruszają, czy co! Ktoś powinien był mnie to powiedzieć jak miałem kilkanaście lat. - zwierzył się na jednym wydechu, skrzywiając się lekko. W duchu zazdrościł Cedrikowi tego, że jest już poukładanym mężczyzną i może podejść do relacji z Debbie odpowiedzialnie i dojrzale. Kerstin i Just pojawiły się w życiu Michaela gdy był jeszcze dzieciakiem, więc nie mógł nagle zacząć traktować ich dorośle.
Odchrząknął, czując lekki wyrzut sumienia, że trochę obgaduje swoje siostry. Nie miał w końcu pojęcia, że i one nie mają oporów rozmawiać o nim i Dearbornie.
-To chyba dobrze, że nie wpadłeś na Kerstin w Dolinie, obiecała mi, że nie będzie ruszać się zbyt daleko od domu i lecznicy i całkowicie bezpiecznych miejsc. Nie jest.. biegła w magii defensywnej jak ja i Just. - uściślił. -A twoja mama i siostra nie ruszają się z Oazy? - upewnił się, tym razem łagodnie i bez żadnej kąśliwości. Po raz pierwszy znalazł się w końcu w roli głowy rodziny i właściciela domu podczas wojny. Miał nadzieję, że restrykcje i prośby o niewychodzenie samej z domu, nie są zbyt drakońskie dla Kerstin... ale nie wyobrażał sobie, żeby chodziła sama w nazbyt zatłoczone albo nazbyt odludne miejsca. Nie miał nawet z kim porozmawiać o własnych rozterkach dotyczących trzymania młodej panny pod kloszem, a Cedric wydawał się być w nieco podobnej sytuacji.
-Hannah? - wypalił na wieść o pannie Wright. Zdołał się nie zarumienić na wspomnienie wesela (pamiętał, chociaż mgliście, że próbował wtedy flirtować z Hanią na oczach wszystkich - o Merlinie!), ale szybko umknął spojrzeniem. A fakt, że Cedric najwyraźniej uznał Hanię za uroczą czarownicę, spotęgował chęć walnięcia w niego jakimś złośliwym zaklęciem.
-Jasne, że kojarzę, to przyjaciółka Just. - wyjaśnił nieco zbyt pośpiesznie, a potem uniósł brwi na widok nieudanej próby Commotio. -Teleportuję się po jakiegoś uzdrowiciela, jeśli kopnie cię prąd. - zapewnił z uśmiechem, a potem wyprowadził własny atak.
-Circo Igni!
idę do szafki?
Odchrząknął, czując lekki wyrzut sumienia, że trochę obgaduje swoje siostry. Nie miał w końcu pojęcia, że i one nie mają oporów rozmawiać o nim i Dearbornie.
-To chyba dobrze, że nie wpadłeś na Kerstin w Dolinie, obiecała mi, że nie będzie ruszać się zbyt daleko od domu i lecznicy i całkowicie bezpiecznych miejsc. Nie jest.. biegła w magii defensywnej jak ja i Just. - uściślił. -A twoja mama i siostra nie ruszają się z Oazy? - upewnił się, tym razem łagodnie i bez żadnej kąśliwości. Po raz pierwszy znalazł się w końcu w roli głowy rodziny i właściciela domu podczas wojny. Miał nadzieję, że restrykcje i prośby o niewychodzenie samej z domu, nie są zbyt drakońskie dla Kerstin... ale nie wyobrażał sobie, żeby chodziła sama w nazbyt zatłoczone albo nazbyt odludne miejsca. Nie miał nawet z kim porozmawiać o własnych rozterkach dotyczących trzymania młodej panny pod kloszem, a Cedric wydawał się być w nieco podobnej sytuacji.
-Hannah? - wypalił na wieść o pannie Wright. Zdołał się nie zarumienić na wspomnienie wesela (pamiętał, chociaż mgliście, że próbował wtedy flirtować z Hanią na oczach wszystkich - o Merlinie!), ale szybko umknął spojrzeniem. A fakt, że Cedric najwyraźniej uznał Hanię za uroczą czarownicę, spotęgował chęć walnięcia w niego jakimś złośliwym zaklęciem.
-Jasne, że kojarzę, to przyjaciółka Just. - wyjaśnił nieco zbyt pośpiesznie, a potem uniósł brwi na widok nieudanej próby Commotio. -Teleportuję się po jakiegoś uzdrowiciela, jeśli kopnie cię prąd. - zapewnił z uśmiechem, a potem wyprowadził własny atak.
-Circo Igni!
idę do szafki?
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Zaśmiałem się na słowa Michaela, kręcąc przy tym głową.
- Nie, nie boję się marudzenia Debbie. Bywam nim jedynie zmęczony - odparłem rozbawiony. Naprawdę sadził, że obawiam się konfrontacji z ośmiolatką? Może i nie miałem doświadczenia w obchodzeniu się z dziećmi, lecz na litość Merlina, to nie był potężny czarnoksiężnik, a mała dziewczynka. - Mogę cię zapewnić, że Debbie na pewno nie jest nieśmiała - stwierdziłem, wzdychając przy tym lekko, może z odrobiną żalu. Mała panna Spencer miała aż za dużo pewności siebie i śmiałości jak na ośmiolatkę i stanowczo za mało szacunku do mnie samego. Przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Może nie tyle brakowało jej szacunku, a posłuchu. - Ona raczej nie płacze. Przynajmniej nie przy mnie. Ma charakterek i często się wścieka - wyjaśniłem. Sam nie wiedziałem co było gorsze. Te ataki złości, czy gdyby dostawała historii. Chyba w drugim przypadku nie wiedziałbym jak mam się zachować. Nie byłem jej ojcem, nie traktowała mnie tak, wciąż dzielił nas spory dystans. Nie wiedziałem, czy to kiedykolwiek ulegnie zmianie. Właściwie to nawet nie byłem pewien ile czasu ze sobą spędzimy. Obiecałem, że się nią zaopiekuję, ale jeśli wojna dobiegłaby końca, to czy nie lepiej byłoby jej w pełnej rodzinie?
- Rozumiem. Z przyjemnością ją poznam, gdy tylko będę mógł wpaść - odparłem. Lubiłem wszystkich znanych mi Tonksów. Z Gabrielem dzieliłem dormitorium, ale to z Michaelem lepiej się dogadywałem. Justine pamiętałem jak przez mgłę z lat szkolnych, głównie z rozgrywek quidditcha, teraz wydała się kimś zupełnie innym. Kerstin za to w ogóle nie pamiętałem z Hogwartu. Chyba była sporo młodsza.
- To nie tak. Lizzie chyba by nie zniosła takiej izolacji, ale moja matka... Cóż, ostatnio ma problemy nawet z chodzeniem. Nie wspominając o kłopotach z pamięcią. W Oazie jest bezpieczna - powiedziałem, westchnąwszy przy tym ciężko, bo niełatwo było mi mówić o problemach zdrowotnych mojej rodzicielki. Uzdrowiciele wciąż, mimo upływu lat i wielu badań, nie potrafili zdefiniować co konkretnie jej dolega i znaleźć na to lekarstwa, a stan nieustannie się pogarszał.
- Tylko kojarzysz? - spytałem z przekąsem, unosząc przy tym brew, bo chyba nie myślał, że jego próby flirtu podczas alkoholowego pojedynku umknęły mojej uwadze. Nie wiedziałem jednak, że kryło się za tym coś więcej. Tonks zawsze miał słabość do ładnych czarownic, a alkohol robił swoje.
Skrzywiłem się wyraźnie, kiedy po dużych słowach przyszło wielkie nic. Nawet kilka iskier nie prysnęło z mojej różdżki, pomimo poważnej groźby. Wstyd. Michael wykorzystał tę chwilę, kpiąc ze mnie i posyłając cholernie silne zaklęcie.
- Protego maxima - zawołałem.
- Nie, nie boję się marudzenia Debbie. Bywam nim jedynie zmęczony - odparłem rozbawiony. Naprawdę sadził, że obawiam się konfrontacji z ośmiolatką? Może i nie miałem doświadczenia w obchodzeniu się z dziećmi, lecz na litość Merlina, to nie był potężny czarnoksiężnik, a mała dziewczynka. - Mogę cię zapewnić, że Debbie na pewno nie jest nieśmiała - stwierdziłem, wzdychając przy tym lekko, może z odrobiną żalu. Mała panna Spencer miała aż za dużo pewności siebie i śmiałości jak na ośmiolatkę i stanowczo za mało szacunku do mnie samego. Przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Może nie tyle brakowało jej szacunku, a posłuchu. - Ona raczej nie płacze. Przynajmniej nie przy mnie. Ma charakterek i często się wścieka - wyjaśniłem. Sam nie wiedziałem co było gorsze. Te ataki złości, czy gdyby dostawała historii. Chyba w drugim przypadku nie wiedziałbym jak mam się zachować. Nie byłem jej ojcem, nie traktowała mnie tak, wciąż dzielił nas spory dystans. Nie wiedziałem, czy to kiedykolwiek ulegnie zmianie. Właściwie to nawet nie byłem pewien ile czasu ze sobą spędzimy. Obiecałem, że się nią zaopiekuję, ale jeśli wojna dobiegłaby końca, to czy nie lepiej byłoby jej w pełnej rodzinie?
- Rozumiem. Z przyjemnością ją poznam, gdy tylko będę mógł wpaść - odparłem. Lubiłem wszystkich znanych mi Tonksów. Z Gabrielem dzieliłem dormitorium, ale to z Michaelem lepiej się dogadywałem. Justine pamiętałem jak przez mgłę z lat szkolnych, głównie z rozgrywek quidditcha, teraz wydała się kimś zupełnie innym. Kerstin za to w ogóle nie pamiętałem z Hogwartu. Chyba była sporo młodsza.
- To nie tak. Lizzie chyba by nie zniosła takiej izolacji, ale moja matka... Cóż, ostatnio ma problemy nawet z chodzeniem. Nie wspominając o kłopotach z pamięcią. W Oazie jest bezpieczna - powiedziałem, westchnąwszy przy tym ciężko, bo niełatwo było mi mówić o problemach zdrowotnych mojej rodzicielki. Uzdrowiciele wciąż, mimo upływu lat i wielu badań, nie potrafili zdefiniować co konkretnie jej dolega i znaleźć na to lekarstwa, a stan nieustannie się pogarszał.
- Tylko kojarzysz? - spytałem z przekąsem, unosząc przy tym brew, bo chyba nie myślał, że jego próby flirtu podczas alkoholowego pojedynku umknęły mojej uwadze. Nie wiedziałem jednak, że kryło się za tym coś więcej. Tonks zawsze miał słabość do ładnych czarownic, a alkohol robił swoje.
Skrzywiłem się wyraźnie, kiedy po dużych słowach przyszło wielkie nic. Nawet kilka iskier nie prysnęło z mojej różdżki, pomimo poważnej groźby. Wstyd. Michael wykorzystał tę chwilę, kpiąc ze mnie i posyłając cholernie silne zaklęcie.
- Protego maxima - zawołałem.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Maige Tuired
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia