Łaźnia męska
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Łaźnia męska
Znajdujące się w podziemiach, niewielkie ale na swój sposób przytulne pomieszczenie przygotowane zostało z myślą o czarodziejach, którzy potrzebują odprężenia po długim dniu. Panuje tu stała, dość niska temperatura, której przeciwwagą jest gorąca woda w położonym centralnie zbiorniku. Woda wpada do niego jednocześnie z kilku źródeł pod różnym ciśnieniem, zapewniając możliwość masażu o różnej sile, zależnie od preferencji.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.02.24 21:08, w całości zmieniany 2 razy
18 lipca
Dzień dłużył się niesamowicie w oczekiwaniu na wieczorne spotkanie, którym Forsythia starała się nie stresować, jednak mimowolnie jej ciało napinało się za każdym razem, gdy do jej wspomnień powracały wstydliwe obrazy jej zachowania sprzed kilku dni. Nadal nie mogła uwierzyć, że była tak naiwna, aby zgodzić się na napitek od obcego człowieka. Przecież nigdy wcześniej nie spotkała się z taką sytuacją, skąd mogła wiedzieć? Próbowała takimi pytaniami usprawiedliwiać samą siebie, ale w głębi serca wiedziała, że stosowanie wymówek nie czyniło z niej ani mądrzejszej, ani rozsądniejszej kobiety, a głupią i naiwną dziewczynkę. Tego dnia wielokrotnie usłyszała, że jest nieobecna, przez to wszystko utknęła w gonitwie swoich własnych myśli i nawet praca nie pozwalała jej odnaleźć błogiego spokoju. Drażniła ją także reakcja ojca, której za nic w świecie nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Czyżby była już dla niego całkowitym zerem? Właściwie wciąż nie wiedziała, co powinna myśleć na jego temat, a mimo to jej skorupa, którą odgradzała się od dawnego poszanowanie do ojca, pękała pod jego zawiedzionym wzrokiem.
Przed godziną osiemnastą wyszła z budynku Ministerstwa i skierowała swe kroki do Zacisza Kirke, gdzie od wejścia przywitał ją kwiatowo-korzenny zapach. Był na raz przyjemny i mdlący, a przynajmniej dla niej, ale właśnie to ten zapach wprowadzał ją w przedziwny stan rozluźnienia. Lubiła to miejsce, choć może cieszyło się popularnością raczej w kręgu czarodziejów czystej krwi, tak ukochała malowniczą witrynę, odprężającą palarnię, a także… relaksującą łaźnię, w której każdy mógł się poczuć niczym rzymski centurion, który wrócił z boju i mógł zanurzyć umęczone ciało w gorących, leczniczych wodach.
Minęła głowę Kirke, która powitała ją bez większych zarzutów względem jej krwi czy przeszłości, choć na swym koncie, panna Crabbe miała przyjaźnie z delikwentami różnej maści, tak o dziwo rzeźba nie wspomniała o tym słowem. Załatwiwszy formalności na piętrze, udała się w dół, pod budynek, gdzie mieściła się łaźnia. Przyjemny chłód różniący się od temperatury na dworze przywołał dreszcze na delikatnej skórze czarownicy. Ścisnęła zęby, zsuwając z siebie odzienie, pozwalając, aby chłód objął doszczętnie każdy cal jej ciała, ale zaraz potem prędkim ruchem sięgnęła po jedwabny szlafrok w kolorze – a jakżeby inaczej – kobaltu, opatuliła się nim, ciasno ściskając paskiem w talii. Upewniwszy się, że jej rzeczy są bezpieczne, ujęła różdżkę i skierowała się do centralnego zbiornika. Rzuciła Fae Feli szeptem i wyczarowała pyłek, który opadł wokół, dodając scenerii zdecydowanie bardziej magicznego nastroju. Później zaczęła przeglądać fiolki z olejkami eterycznymi, leżące na jednym ze stolików, zastanawiała się jaki zapach najbardziej odpowiadałby tej atmosferze. Geranium? Drzewo sandałowe? Trawa cytrynowa? Żaden z zapachów nie wydawał jej się zachęcający, toteż zwróciła się po prostu ku misie z solą morską barwioną na niebiesko. Porwała naczynie ze sobą i rozrzuciła odrobinę prodkutu w zbiorniku, po czym usiadła na skraju, zanurzając zmarznięte już stopy w buzującej wodzie. Oparła dłonie za sobą i czekała… Przybyła na tyle wcześniej, że nie było mowy o jakimkolwiek spóźnieniu się z jej strony. Nie tyle, że się obawiała nietaktu czy stanowczości słów kobiety w liście, po prostu nie chciała jej zawieść, była jej winna nazbyt wiele. Rozglądała się po skalnych ścianach i malowniczych wizerunkach antycznych kobiet zdobiących ściany. Wszystko było harmonijne, przepełnione antycznymi kanonami piękna, a kolumny z kapitelami korynckim zdawały się przenosić całe to pomieszczenie w antyczny wymiar. Może Forsythia wcale nie była już w Londynie? Może właśnie znalazła się w swojej prywatnej Atlantydzie?
Dzień dłużył się niesamowicie w oczekiwaniu na wieczorne spotkanie, którym Forsythia starała się nie stresować, jednak mimowolnie jej ciało napinało się za każdym razem, gdy do jej wspomnień powracały wstydliwe obrazy jej zachowania sprzed kilku dni. Nadal nie mogła uwierzyć, że była tak naiwna, aby zgodzić się na napitek od obcego człowieka. Przecież nigdy wcześniej nie spotkała się z taką sytuacją, skąd mogła wiedzieć? Próbowała takimi pytaniami usprawiedliwiać samą siebie, ale w głębi serca wiedziała, że stosowanie wymówek nie czyniło z niej ani mądrzejszej, ani rozsądniejszej kobiety, a głupią i naiwną dziewczynkę. Tego dnia wielokrotnie usłyszała, że jest nieobecna, przez to wszystko utknęła w gonitwie swoich własnych myśli i nawet praca nie pozwalała jej odnaleźć błogiego spokoju. Drażniła ją także reakcja ojca, której za nic w świecie nie potrafiła sobie wytłumaczyć. Czyżby była już dla niego całkowitym zerem? Właściwie wciąż nie wiedziała, co powinna myśleć na jego temat, a mimo to jej skorupa, którą odgradzała się od dawnego poszanowanie do ojca, pękała pod jego zawiedzionym wzrokiem.
Przed godziną osiemnastą wyszła z budynku Ministerstwa i skierowała swe kroki do Zacisza Kirke, gdzie od wejścia przywitał ją kwiatowo-korzenny zapach. Był na raz przyjemny i mdlący, a przynajmniej dla niej, ale właśnie to ten zapach wprowadzał ją w przedziwny stan rozluźnienia. Lubiła to miejsce, choć może cieszyło się popularnością raczej w kręgu czarodziejów czystej krwi, tak ukochała malowniczą witrynę, odprężającą palarnię, a także… relaksującą łaźnię, w której każdy mógł się poczuć niczym rzymski centurion, który wrócił z boju i mógł zanurzyć umęczone ciało w gorących, leczniczych wodach.
Minęła głowę Kirke, która powitała ją bez większych zarzutów względem jej krwi czy przeszłości, choć na swym koncie, panna Crabbe miała przyjaźnie z delikwentami różnej maści, tak o dziwo rzeźba nie wspomniała o tym słowem. Załatwiwszy formalności na piętrze, udała się w dół, pod budynek, gdzie mieściła się łaźnia. Przyjemny chłód różniący się od temperatury na dworze przywołał dreszcze na delikatnej skórze czarownicy. Ścisnęła zęby, zsuwając z siebie odzienie, pozwalając, aby chłód objął doszczętnie każdy cal jej ciała, ale zaraz potem prędkim ruchem sięgnęła po jedwabny szlafrok w kolorze – a jakżeby inaczej – kobaltu, opatuliła się nim, ciasno ściskając paskiem w talii. Upewniwszy się, że jej rzeczy są bezpieczne, ujęła różdżkę i skierowała się do centralnego zbiornika. Rzuciła Fae Feli szeptem i wyczarowała pyłek, który opadł wokół, dodając scenerii zdecydowanie bardziej magicznego nastroju. Później zaczęła przeglądać fiolki z olejkami eterycznymi, leżące na jednym ze stolików, zastanawiała się jaki zapach najbardziej odpowiadałby tej atmosferze. Geranium? Drzewo sandałowe? Trawa cytrynowa? Żaden z zapachów nie wydawał jej się zachęcający, toteż zwróciła się po prostu ku misie z solą morską barwioną na niebiesko. Porwała naczynie ze sobą i rozrzuciła odrobinę prodkutu w zbiorniku, po czym usiadła na skraju, zanurzając zmarznięte już stopy w buzującej wodzie. Oparła dłonie za sobą i czekała… Przybyła na tyle wcześniej, że nie było mowy o jakimkolwiek spóźnieniu się z jej strony. Nie tyle, że się obawiała nietaktu czy stanowczości słów kobiety w liście, po prostu nie chciała jej zawieść, była jej winna nazbyt wiele. Rozglądała się po skalnych ścianach i malowniczych wizerunkach antycznych kobiet zdobiących ściany. Wszystko było harmonijne, przepełnione antycznymi kanonami piękna, a kolumny z kapitelami korynckim zdawały się przenosić całe to pomieszczenie w antyczny wymiar. Może Forsythia wcale nie była już w Londynie? Może właśnie znalazła się w swojej prywatnej Atlantydzie?
O ile Forsythia zjawiła się dwie godziny wcześniej, zlękniona, byle tylko nie narazić się towarzyszce kolejnym nietaktem, o tyle próżno było szukać Wren na horyzoncie gdy tylko zegar w głównym holu przybytku wybił godzinę dwudziestą. Spóźniała się. Z premedytacją, skąpana w złośliwości, w kaprysie zmęczonego po całym dniu umysłu, spóźniała się, poddając dziewczynę próbie. Dopiero pół godziny po ustalonym terminie kroki poniosły ją do wrót zacisznej kolebki; wyżłobiona głowa mitycznej czarownicy powitała ją ciszą, pozwoliła wejść do środka, choć gdy tylko czarownica przestąpiła próg, za swoimi plecami usłyszała niewybredny szept. Cesarscy zdrajcy. Na taflę chłodnego powietrza wypływał grzech jej bezpośrednich przodków, jej dziadka i babci, którzy porzucili rodzinne państwo i skryli się pośród brytyjskiego, pozornego jeszcze spokoju, tu pragnąc odnaleźć ukojenie od zawodu doznanego na królewskim dworze. Od nieporadności i zdrady, jaką dostrzegali w królewskiej sylwetce. Azjatka zatrzymała się instynktownie, spięła mięśnie, lecz nie odpowiedziała - ruszyła tylko przed siebie, pozostawiając Kirke samotną, niech tonie w swej tępej zawiści, niech zachłystnie się posągową żółcią, to było dziś bez znaczenia. Nie po to tu przybyła - nie po to, by wykłócać się o ciężary przeszłości z kawałem wyciosanego marmuru.
Gdy w końcu dotarła do łaźni, dostrzegła ją bez problemu, znajomą, ciemnowłosą, odzianą w cienki, ciemny szlafrok, wciąż usadowioną na skraju wanny. Nie uciekła. Mimo oczywistego braku szacunku do jej czasu ze strony ledwie znanej kobiety - wciąż tkwiła tu, plecami odwrócona do Azjatki, która specjalnie kroczyła tak cicho, jak tylko mogła. Odgłos jej zbliżenia zagłuszała płynąca, wypełniająca akwen woda. Łagodnymi ruchami pozbawiła się zatem ubrań, układając je obok tych najpewniej należących do Forsythii i ruszyła w jej kierunku, naga, nie zawracając sobie głowy wstydliwym chowaniem się pod materiałem oferowanego przez Zacisze Kirke peniuaru. Były tu same, dwie, młode kobiety, które na co dzień widywały przecież zakamarki charakterystycznego ich płci ciała - nic winno je zatem dziwić. Unoszący się w powietrzu chłód łagodnie otulał fizyczność, słał dreszcze w dół kręgosłupa, a odsłonięte w pełnej krasie ręce pokrywał gęsią skórą, im bliżej jednak znajdowała się wody, tym lepiej czuła bijące od niej ciepło. A do niej było już niedaleko. Bezwstydnie i bezdźwięcznie klęknęła za Forsythią, oznajmiając nagle swą obecność delikatnym ruchem - przycisnęła się do jej pleców, a palce wsunęły się między ciemne pukle kaskady jej włosów i odgarnęły je za jedno z ramion. Oczekiwała drżenia. Przejawu strachu, lęku spowodowanego nieoczekiwaną bliskością. Chciała zagrać jej na nerwach, sprowokować, zawstydzić - tylko przez moment, sadystycznie głodna reakcji.
- Jesteś cierpliwa, to dobrze - wymruczała niemal do jej ucha, po czym odsunęła się równie prędko, jak prędką okazała się jej obecność. Podniosła się z kolan i przeszła obok panny Crabbe, z westchnieniem nieukrywanego zadowolenia zanurzając się w bulgoczącej otchłani pachnącej morską solą. Przypominała jej zapach towarzyszący statkowi lorda Haverlocka, ten specyficzny aromat unoszący się w powietrzu pod kopułą błękitnego nieba i parzącego słońca. Dobry wybór. Zabarwienie specyfiku podkreślało wodę głębią niebieskiego koloru, tak sprzecznego z naturalną transparentnością. Sprawiało to wrażenie jakiegoś magicznego, skrytego między antycznymi ruinami źródła przeznaczonego dziś tylko dla nich. - Możesz teraz zacząć przepraszać - stwierdziła z rozbawieniem iskrzącym w czarnych oczach, odwróciła się również do Forsythii, zajmując miejsce na umieszczonej pod taflą ławie, ręce natomiast rozkładając na boki. Oparła je o chłodną wciąż podłogę. - Co powiedział uzdrowiciel? - głowa przechyliła się lekko do boku, gołębio, a wzrok utkwił na dobre w znajomej już twarzy księżniczki, poszukując w niej szczegółowej, zdolnej zaspokoić ciekawość odpowiedzi.
Gdy w końcu dotarła do łaźni, dostrzegła ją bez problemu, znajomą, ciemnowłosą, odzianą w cienki, ciemny szlafrok, wciąż usadowioną na skraju wanny. Nie uciekła. Mimo oczywistego braku szacunku do jej czasu ze strony ledwie znanej kobiety - wciąż tkwiła tu, plecami odwrócona do Azjatki, która specjalnie kroczyła tak cicho, jak tylko mogła. Odgłos jej zbliżenia zagłuszała płynąca, wypełniająca akwen woda. Łagodnymi ruchami pozbawiła się zatem ubrań, układając je obok tych najpewniej należących do Forsythii i ruszyła w jej kierunku, naga, nie zawracając sobie głowy wstydliwym chowaniem się pod materiałem oferowanego przez Zacisze Kirke peniuaru. Były tu same, dwie, młode kobiety, które na co dzień widywały przecież zakamarki charakterystycznego ich płci ciała - nic winno je zatem dziwić. Unoszący się w powietrzu chłód łagodnie otulał fizyczność, słał dreszcze w dół kręgosłupa, a odsłonięte w pełnej krasie ręce pokrywał gęsią skórą, im bliżej jednak znajdowała się wody, tym lepiej czuła bijące od niej ciepło. A do niej było już niedaleko. Bezwstydnie i bezdźwięcznie klęknęła za Forsythią, oznajmiając nagle swą obecność delikatnym ruchem - przycisnęła się do jej pleców, a palce wsunęły się między ciemne pukle kaskady jej włosów i odgarnęły je za jedno z ramion. Oczekiwała drżenia. Przejawu strachu, lęku spowodowanego nieoczekiwaną bliskością. Chciała zagrać jej na nerwach, sprowokować, zawstydzić - tylko przez moment, sadystycznie głodna reakcji.
- Jesteś cierpliwa, to dobrze - wymruczała niemal do jej ucha, po czym odsunęła się równie prędko, jak prędką okazała się jej obecność. Podniosła się z kolan i przeszła obok panny Crabbe, z westchnieniem nieukrywanego zadowolenia zanurzając się w bulgoczącej otchłani pachnącej morską solą. Przypominała jej zapach towarzyszący statkowi lorda Haverlocka, ten specyficzny aromat unoszący się w powietrzu pod kopułą błękitnego nieba i parzącego słońca. Dobry wybór. Zabarwienie specyfiku podkreślało wodę głębią niebieskiego koloru, tak sprzecznego z naturalną transparentnością. Sprawiało to wrażenie jakiegoś magicznego, skrytego między antycznymi ruinami źródła przeznaczonego dziś tylko dla nich. - Możesz teraz zacząć przepraszać - stwierdziła z rozbawieniem iskrzącym w czarnych oczach, odwróciła się również do Forsythii, zajmując miejsce na umieszczonej pod taflą ławie, ręce natomiast rozkładając na boki. Oparła je o chłodną wciąż podłogę. - Co powiedział uzdrowiciel? - głowa przechyliła się lekko do boku, gołębio, a wzrok utkwił na dobre w znajomej już twarzy księżniczki, poszukując w niej szczegółowej, zdolnej zaspokoić ciekawość odpowiedzi.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Czas mijał, a w łaźni nie było wskazówek, które by go odmierzały, więc panna Crabbe, ani trochę nie myślała, jak długo czeka na swoją Wybawicielkę. Zwykle, gdy sama kosztowała kąpieli w Zaciszu Kirke, potrafiła relaksować się do momentu, aż pracownicy nie prosili jej o opuszczenie lokalu przez wzgląd na późną godzinę. Jednak im dłużej siedziała na zimnej podłodze, tym bardziej chłód zaczynał doskwierać jej ciału i nawet zanurzone w ciepłej wodzie stopy, nie mogły nic na to poradzić. Miała przynajmniej dzięki temu czas na dogłębne przemyślenia, już nie tylko te, odwołujące się do felernego wieczora i otrucia, ale także te dotyczące całej fali wydarzeń, jakie nękały obecnie świat. Przemierzając rejony swoich różnych zakamarków świadomości, poczuła nagle czyjeś ciepło - dotyk wytrącający ją ze stanu niemal podobnego do medytacji. Wzdrygnęła się nieznacznie, czując, jak jej włosy zostały objęte obcym ruchem, a zaraz potem szept, ciepło musnął jej ucho, przyprawiając o dziwnie przyjemny prąd rozchodzący się niczym błyskawica, rozlewając swe rozgałęzienia do czubków długich palców. Uniosła lekko brwi, zerkając z ukosa na poczynania kobiety, która bez wstydu i zahamowań wkroczyła do kamiennej wanny. Bez powitania, bez niepotrzebnych zwrotów grzecznościowych, bez konwenansów. Niezaprzeczalnie takie zachowanie ceniła w jakimś sensie bardziej, od sztucznych uprzejmości, jakie przyszło jej odgrywać choćby w pracy. Zmrużyła lekko oczy, a zaraz potem westchnęła, gdy tylko panna Chang postanowiła przypomnieć młodej kobiecie o powinności przepraszania za swoje zachowanie. Nie kłóciła się z tym, być może gdyby to jakiś mężczyzna kazał jej się przed sobą płaszczyć i przepraszać, to mimowolnie zbuntowałaby się pomimo wstydu. Ale przed drugą kobietą? – Przepraszam za mój brak odpowiedzialności – zaczęła, prostując się i przysuwając do skraju wanny, powodując, że część materiału zanurzyła się w wodzie. – Przepraszam za bezsensowną paplaninę – kontynuowała z westchnieniem, a jej dłonie powędrowały do paska, ciasno ściskającego jej talię. Powoli go rozwiązała i pozwoliła, aby materiał gładko zsunął się z jej ramion, po czym ona równie płynnie zanurzyła się w wodzie, a jej ciało mogło zostać przyćmione błękitną woalką wzburzonej wody. – Przepraszam, że musiałaś zajmować się mną jak dzieckiem – skończyła, siadając na podwodnej ławie. W czasie przeprosin ciężko było utrzymać jej wzrok na towarzyszce, choć oczywiście go nie odwracała. Nie tyle, że się wstydziła, po prostu obawiała się swoich własnych słów. Czy były odpowiednie? Czy jakkolwiek mogły przysłużyć się do wybaczenia? – Jestem ci dozgonnie wdzięczna…
Na pytanie zamyśliła się przez chwilę, wszak nie wiedziała, czy powinna informować swoją wybawicielkę o reszcie tamtej nocy. O ile zwróciła z pomocą uzdrowiciela resztki przedziwnej substancji, tak jej pracoholizm, który wymógł na niej pójście do pracy z samego rana, nie powinien być faktem, który chciała ujawnić. Z drugiej strony, kobieta przecież nie wymagała od niej całej spowiedzi z ostatnich dni. – Zależy, co cię interesuje – stwierdziła, przenosząc ciało na bok i podwijając jedną z nóg, aby znaleźć się ciut wyżej, dzięki czemu mogła ułożyć ręce wygodniej na podłodze i oprzeć się o nie głową. Zaś wolną nogą delikatnie mieszała bezmyślnie wodę. – Na pewno nie potrafił zidentyfikować substancji, sugerował, że być może był to nowy narkotyk, który ktoś chciał po prostu przetestować. – Sama, gdy słyszała te słowa z ust wykwalifikowanego magimedyka, nieco się przeraziła. Nowe substancje nigdy nie były przewidywalne, kto wie cóż za blizny, mogły powstać we wnętrzu danej persony? Tym fizycznym, ale też psychicznym wnętrzu. – Mówił, że skutki uboczne mogą się pojawić nawet po wielu miesiącach… - westchnęła z lekka melancholijnie, po czym zmarszczyła brwi, obserwując resztki srebrnego pyłku na posadzce łaźni. Czyżby skutkiem ubocznym była jej dziwne spaczenie do rzucania Fae Feli? – Więc jestem skazana na dokładną obserwację własnego zdrowia – dokończyła, z lekka się krzywiąc. Nie lubiła wizyt u lekarzy, a każde odwiedziny w szpitalu św. Munga kończyły się napadami przykrych wspomnień o zmarłym bracie. Wędrowała wzrokiem po twarzy Wren, szukając podpowiedzi zdradzających jej ustosunkowanie się do odpowiedzi, lecz chyba na próżno...
Na pytanie zamyśliła się przez chwilę, wszak nie wiedziała, czy powinna informować swoją wybawicielkę o reszcie tamtej nocy. O ile zwróciła z pomocą uzdrowiciela resztki przedziwnej substancji, tak jej pracoholizm, który wymógł na niej pójście do pracy z samego rana, nie powinien być faktem, który chciała ujawnić. Z drugiej strony, kobieta przecież nie wymagała od niej całej spowiedzi z ostatnich dni. – Zależy, co cię interesuje – stwierdziła, przenosząc ciało na bok i podwijając jedną z nóg, aby znaleźć się ciut wyżej, dzięki czemu mogła ułożyć ręce wygodniej na podłodze i oprzeć się o nie głową. Zaś wolną nogą delikatnie mieszała bezmyślnie wodę. – Na pewno nie potrafił zidentyfikować substancji, sugerował, że być może był to nowy narkotyk, który ktoś chciał po prostu przetestować. – Sama, gdy słyszała te słowa z ust wykwalifikowanego magimedyka, nieco się przeraziła. Nowe substancje nigdy nie były przewidywalne, kto wie cóż za blizny, mogły powstać we wnętrzu danej persony? Tym fizycznym, ale też psychicznym wnętrzu. – Mówił, że skutki uboczne mogą się pojawić nawet po wielu miesiącach… - westchnęła z lekka melancholijnie, po czym zmarszczyła brwi, obserwując resztki srebrnego pyłku na posadzce łaźni. Czyżby skutkiem ubocznym była jej dziwne spaczenie do rzucania Fae Feli? – Więc jestem skazana na dokładną obserwację własnego zdrowia – dokończyła, z lekka się krzywiąc. Nie lubiła wizyt u lekarzy, a każde odwiedziny w szpitalu św. Munga kończyły się napadami przykrych wspomnień o zmarłym bracie. Wędrowała wzrokiem po twarzy Wren, szukając podpowiedzi zdradzających jej ustosunkowanie się do odpowiedzi, lecz chyba na próżno...
Forsythia wzdrygnęła się, a fala zadowolenia oblała umysł Wren, rozbudzając usta w ledwo dostrzegalnym, rozbawionym uśmiechu. Dziewczyna zrobiła to jednak lekko, zbyt lekko, jakby nienauczona zagrożenia obcego dotyku mimo wspólnie spędzonych wydarzeń, płynącego ze swej nieudaczności morału; łaźnia była otwarta dla każdego, a to oznaczało, że za jej plecami również pojawić mógł się każdy. Tym razem Azjatka oszczędziła jej matczynych strofowań i piętrzących się powoli uwag, jej świadomość zbyt rozkosznie odpłynęła gdzieś daleko tylko na krótką chwilę, gdy zanurzyła się w końcu w gorącej, przyjemnie wzburzonej wodzie. To był dobry pomysł, doskonały. Czuła jak ciepło muska opiekuńczo każdy z mięśni, każdą z kończyn, a łagodny, unoszący się dokoła zapach soli kołysze zmysły, przenosi ją do odległej krainy morskich głębin, wśród których - przynajmniej tutaj - poruszać mogła się swobodnie. Słowa panny Crabbe nikły gdzieś pomiędzy spienioną taflą i odgłosem bulgotania przywodzącego na myśl salę od eliksirów; próżno byłoby jednak szukać tutaj oceny, surowej weryfikacji czy wymagań diabelnej precyzji - przynajmniej dla Wren. Czy Forsythia zdawała sobie sprawę z tego, że wszystkie jej gesty, wszystkie słowa, przechodziły właśnie próbę?
- I aby to zrobić postanowiłaś nadużyć swoich możliwości w pracy, by odnaleźć mnie w ministerialnych rejestrach - dokończyła za nią surowo, lecz głosem melodyjnym, jakby pozbawionym trucizny jednej troski. Powieki opadły delikatnie w dół, odgrodziły ją od zawstydzonej przeszłością dziewczyny kurtyną zbawiennej ciemności. Czuła, jak pierwszy raz od dawien dawna prawdziwie odpoczywają jej plecy. Zgrzytanie w kościach odeszło na moment w niepamięć, zastąpiło je natomiast wszechobecne uczucie błogości, za które w głębi duszy była Forsythii wręcz wdzięczna. W końcu to za sprawą jej pomysłu, jej zaproszenia, odnalazła drogę do Zacisza Kirke, w którym zjawiła się pierwszy raz w swym skądinąd długim już życiu. - Mogłabym złożyć na ciebie skargę - westchnęła zaraz w głębokim odprężeniu, opierając głowę o chłodną krawędź marmurowej posadzki. Mogłaby trwać tak w nieskończoność - po prostu przemienić się w posąg i do końca swoich dni tkwić w niebiańskim odczuciu rozleniwienia i relaksu, po jaki zapracowane kobiety sięgać mogły nieczęsto. A ona była zapracowana. Zapewniała ukojenie innym, samej sobie odmawiając go przez pryzmat konieczności gonienia za galeonem; tyle dobrego przyszło jej zatem z wybawienia księżniczki z rąk brudnego, zaplutego zbira, którego, przy odrobinie szczęścia, do kości pożarły zwabione lepką pajęczyną ośmionogi. Tylko na to się nadawał - na pokarm.
Nowy narkotyk, cóż za niebywały kaprys przeznaczenia, że jego testowanie przypadło akurat Forsythii. Zamruczała w zrozumieniu, kiwnęła głową, lekko, delikatnie, niechętna wykonać teraz jakikolwiek bardziej wymagający ruch, pod warstwą piany założyła też nogę na nogę. O ile dobrze rozumiała - póki co codzienności nie zaburzały jej dodatkowe konsekwencje połknięcia niesprecyzowanej substancji, nie było zatem o co się martwić. Przynajmniej w tym momencie; uzdrowiciel z pewnością wiedział co robi.
- Ojciec robił ci wymówki? - zapytała potem i oblizała usta, parujący z dołu gorąc sprawiał, że blada zwykle twarz przyrumieniła się już znacznie, nieprzyzwyczajona na co dzień do podobnych temperatur. Ich różnica była zadziwiająca - powietrze wydawało gryźć się z wodą jak chłód ścierać się mógł z wrzątkiem, a jednak jednocześnie działały w przedziwnej harmonii potęgującej doznania. - Czym dokładnie zajmujesz się w Ministerstwie? - leniwie uniosła jedną powiekę, by spojrzeć na Forsythię spod kurtyny czarnych rzęs. Nie pytała dlatego - by złożyć na nią rzeczoną skargę z jeszcze większą łatwością, a zwyczajnie była jej ciekawa. Tego, co wyniosło ją nagle na piedestał i sprawiło, że stała się tamtego dnia ofiarą przeznaczenia. - Całymi dniami siedzisz za biurkiem, podpisujesz papiery, przekładasz z jednego stosu na drugi? Czy może jakoś mnie zaskoczysz? - Znała monotonię tego zajęcia z doświadczeń własnego ojca, widziała jak wyniszczało to resztki ludzkiej kreatywności, zasiewało stagnację zarówno w ciele, jak i umyśle, a tego nie życzyłaby nikomu.
- I aby to zrobić postanowiłaś nadużyć swoich możliwości w pracy, by odnaleźć mnie w ministerialnych rejestrach - dokończyła za nią surowo, lecz głosem melodyjnym, jakby pozbawionym trucizny jednej troski. Powieki opadły delikatnie w dół, odgrodziły ją od zawstydzonej przeszłością dziewczyny kurtyną zbawiennej ciemności. Czuła, jak pierwszy raz od dawien dawna prawdziwie odpoczywają jej plecy. Zgrzytanie w kościach odeszło na moment w niepamięć, zastąpiło je natomiast wszechobecne uczucie błogości, za które w głębi duszy była Forsythii wręcz wdzięczna. W końcu to za sprawą jej pomysłu, jej zaproszenia, odnalazła drogę do Zacisza Kirke, w którym zjawiła się pierwszy raz w swym skądinąd długim już życiu. - Mogłabym złożyć na ciebie skargę - westchnęła zaraz w głębokim odprężeniu, opierając głowę o chłodną krawędź marmurowej posadzki. Mogłaby trwać tak w nieskończoność - po prostu przemienić się w posąg i do końca swoich dni tkwić w niebiańskim odczuciu rozleniwienia i relaksu, po jaki zapracowane kobiety sięgać mogły nieczęsto. A ona była zapracowana. Zapewniała ukojenie innym, samej sobie odmawiając go przez pryzmat konieczności gonienia za galeonem; tyle dobrego przyszło jej zatem z wybawienia księżniczki z rąk brudnego, zaplutego zbira, którego, przy odrobinie szczęścia, do kości pożarły zwabione lepką pajęczyną ośmionogi. Tylko na to się nadawał - na pokarm.
Nowy narkotyk, cóż za niebywały kaprys przeznaczenia, że jego testowanie przypadło akurat Forsythii. Zamruczała w zrozumieniu, kiwnęła głową, lekko, delikatnie, niechętna wykonać teraz jakikolwiek bardziej wymagający ruch, pod warstwą piany założyła też nogę na nogę. O ile dobrze rozumiała - póki co codzienności nie zaburzały jej dodatkowe konsekwencje połknięcia niesprecyzowanej substancji, nie było zatem o co się martwić. Przynajmniej w tym momencie; uzdrowiciel z pewnością wiedział co robi.
- Ojciec robił ci wymówki? - zapytała potem i oblizała usta, parujący z dołu gorąc sprawiał, że blada zwykle twarz przyrumieniła się już znacznie, nieprzyzwyczajona na co dzień do podobnych temperatur. Ich różnica była zadziwiająca - powietrze wydawało gryźć się z wodą jak chłód ścierać się mógł z wrzątkiem, a jednak jednocześnie działały w przedziwnej harmonii potęgującej doznania. - Czym dokładnie zajmujesz się w Ministerstwie? - leniwie uniosła jedną powiekę, by spojrzeć na Forsythię spod kurtyny czarnych rzęs. Nie pytała dlatego - by złożyć na nią rzeczoną skargę z jeszcze większą łatwością, a zwyczajnie była jej ciekawa. Tego, co wyniosło ją nagle na piedestał i sprawiło, że stała się tamtego dnia ofiarą przeznaczenia. - Całymi dniami siedzisz za biurkiem, podpisujesz papiery, przekładasz z jednego stosu na drugi? Czy może jakoś mnie zaskoczysz? - Znała monotonię tego zajęcia z doświadczeń własnego ojca, widziała jak wyniszczało to resztki ludzkiej kreatywności, zasiewało stagnację zarówno w ciele, jak i umyśle, a tego nie życzyłaby nikomu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Uśmiechnęła się pod nosem na stwierdzenie kobiety. Wcale nie nadużyła swoich możliwości, a fakt przepustek upoważnił ją do przejrzenia rejestru różdżek. Zresztą nikt jej o nic nie pytał, a nawet jeden z pracowników ochoczo postanowił poświęcić jej odrobinę cennego czasu, żeby pomóc w zlokalizowaniu czy w Londynie przebywa osoba o imieniu Wren. Jak się okazało, osób o tak egzotycznym imieniu nie było wiele, a sądząc po nazwiskach, krąg podejrzanych zawęził się do jednej, bardzo szczególnej kobiety.
- Cóż, nie było to, aż tak wielkie nadużycie. Ot, zerknęłam przez ramię, komu trzeba – wzruszyła niewinnie ramionami, po czym przewróciła lekko oczami. Przez chwilę poczuła się zupełnie, jakby to ojciec postanowił ją przepytywać z jakiegoś zdrożnego występku, a ona musiała się tłumaczyć, zapierając rękami i nogami, że czyn ten nie nosił na sobie spaczenia. Lecz potem usłyszała kolejne zdanie, na które drgnęły jej kąciki ust. – Mogłabyś, ale czy to zrobisz… przekonam się w przyszłości – stwierdziła, może nawet odrobinę drwiąco. Nie chciało jej się wierzyć, aby panna Chang po tak wielu poświęconych godzinach, uraczyła biurko przełożonego Forsythii skargą. Równie dobrze mogła się mylić… lecz w jej głowie brzmiały zupełnie inne myśli. Być może wniesiona skarga okazałaby się kolejną zasługą Wyzwolicielki? Może byłaby przyzwoleniem na porzucenie pracy w Ministerstwie? Była to niebanalna idea, jednak szereg konsekwencji niosących się za tym, wcale jej się już nie uśmiechał, o czym dały znać nawet jej wargi, które mimowolnie spięły się w zadumaniu. Niezadowolenie ojca sięgnęłoby zenitu, a wówczas miałaby dwie możliwości – zamążpójście lub ucieczkę. Przynajmniej takie wyjścia widziała, mając wciąż pewne klapki na oczach, ograniczające jej pole możliwości. - Nie mówił mi nic, czego bym wcześniej nie słyszała – westchnęła, odwracając spojrzenie na jedną z kolumn. Ojciec wyraził swą niepochlebną opinię zaraz po wyjściu doktora, upewniając się, że jego córka w pełni rozumiała jego słowa. Nie obchodziło go, z czyjej winy znalazła się w takim stanie, ważne dla niego było ile wstydu, musiał się najeść i jak bardzo przyniosła mu zawód swoją postawą. Kolejne dni nie odzywał się do niej, dając tym samym wyraźny znak, że oczekiwał przeprosin. Póki co, Forsythii się na nie, nie zbierało…
- I tak, i nie – odpowiedziała, co w rzeczywistości było wprost perfekcyjnie zgodne z prawdą. Raz siedziała za biurkiem, innym razem zajmowała się petentami, zaś zdarzało się, że pracowała w terenie w mniej lub bardziej niebezpiecznych rewirach. Czasem okazywało się, że kogoś zabrakło w jakimś biurze i musiała go zastąpić, nadrobić braki, załatać dziury w braku personelu po masowych zwolnieniach. – Jestem magizoologiem – dodała, nie siląc się na dłuższą wypowiedź, gdyż nie wiedziała, czy jej towarzyszka będzie tym zainteresowana. Nie każdy lubił magiczne stworzenia, a jeszcze kolejnym odsetkiem osób byli ci, którzy nimi gardzili i traktowali jak przedmioty. Lecz coś ją po chwili tknęło i gdy przetarła nadgarstkiem spoconą twarz, postanowiła rozwinąć swoją wypowiedź. – Choć podpisywanie dokumentów to jedno, tak drugą stroną mojej pracy jest nadzór magicznych stworzeń, ich badaczy, a nawet kierowanie wyprawami, sponsorowanymi przez Ministerstwo, które – rzecz jasna – zgłębiają rejon wiedzy, którym się zajmuję. Względnie spokojna praca, choć poprzedni rok spędziłam poza granicami kraju – jej ciało mimowolnie zaczęło ześlizgiwać się z podwodnej ławy. – Ale wtedy byłam jeszcze na stażu, można rzec, że zobaczyłam kawał świata – dodała, poprawiając się, choć poza w której zastygła dostatecznie wyziębiła jej ramiona. Gęsia skórka przebiegła po rękach, gdy te zanurzyły się znów w gorącej wodzie, a potem wraz za nimi podążyła szyja i panna Crabbe zastygła nieruchomo na krawędzi podwodnej ławy, opierając bardziej ciężar na lewej dłoni. Ciągle spoglądała na swoją wybawicielkę, zastanawiając się, czym się trudni tajemnicza kobieta. – Jak rozumiem, ty zajmujesz się ratowaniem księżniczek zawodowo? – zażartowała. – Absolutnie jesteś w tym profesjonalistką – mruknęła, zerkając na strumień wody, którego ciśnienie zelżało. Przekrzywiła głowę, spoglądając na leniwie sączącą się wodę. Na szczęście było to zaledwie jeden z wielu, więc silne strumienie wciąż nie ustawały do końca, niemniej jednak nieco zmartwił ją ten sygnał. Czyżby mieli zamknąć wcześniej?
- Cóż, nie było to, aż tak wielkie nadużycie. Ot, zerknęłam przez ramię, komu trzeba – wzruszyła niewinnie ramionami, po czym przewróciła lekko oczami. Przez chwilę poczuła się zupełnie, jakby to ojciec postanowił ją przepytywać z jakiegoś zdrożnego występku, a ona musiała się tłumaczyć, zapierając rękami i nogami, że czyn ten nie nosił na sobie spaczenia. Lecz potem usłyszała kolejne zdanie, na które drgnęły jej kąciki ust. – Mogłabyś, ale czy to zrobisz… przekonam się w przyszłości – stwierdziła, może nawet odrobinę drwiąco. Nie chciało jej się wierzyć, aby panna Chang po tak wielu poświęconych godzinach, uraczyła biurko przełożonego Forsythii skargą. Równie dobrze mogła się mylić… lecz w jej głowie brzmiały zupełnie inne myśli. Być może wniesiona skarga okazałaby się kolejną zasługą Wyzwolicielki? Może byłaby przyzwoleniem na porzucenie pracy w Ministerstwie? Była to niebanalna idea, jednak szereg konsekwencji niosących się za tym, wcale jej się już nie uśmiechał, o czym dały znać nawet jej wargi, które mimowolnie spięły się w zadumaniu. Niezadowolenie ojca sięgnęłoby zenitu, a wówczas miałaby dwie możliwości – zamążpójście lub ucieczkę. Przynajmniej takie wyjścia widziała, mając wciąż pewne klapki na oczach, ograniczające jej pole możliwości. - Nie mówił mi nic, czego bym wcześniej nie słyszała – westchnęła, odwracając spojrzenie na jedną z kolumn. Ojciec wyraził swą niepochlebną opinię zaraz po wyjściu doktora, upewniając się, że jego córka w pełni rozumiała jego słowa. Nie obchodziło go, z czyjej winy znalazła się w takim stanie, ważne dla niego było ile wstydu, musiał się najeść i jak bardzo przyniosła mu zawód swoją postawą. Kolejne dni nie odzywał się do niej, dając tym samym wyraźny znak, że oczekiwał przeprosin. Póki co, Forsythii się na nie, nie zbierało…
- I tak, i nie – odpowiedziała, co w rzeczywistości było wprost perfekcyjnie zgodne z prawdą. Raz siedziała za biurkiem, innym razem zajmowała się petentami, zaś zdarzało się, że pracowała w terenie w mniej lub bardziej niebezpiecznych rewirach. Czasem okazywało się, że kogoś zabrakło w jakimś biurze i musiała go zastąpić, nadrobić braki, załatać dziury w braku personelu po masowych zwolnieniach. – Jestem magizoologiem – dodała, nie siląc się na dłuższą wypowiedź, gdyż nie wiedziała, czy jej towarzyszka będzie tym zainteresowana. Nie każdy lubił magiczne stworzenia, a jeszcze kolejnym odsetkiem osób byli ci, którzy nimi gardzili i traktowali jak przedmioty. Lecz coś ją po chwili tknęło i gdy przetarła nadgarstkiem spoconą twarz, postanowiła rozwinąć swoją wypowiedź. – Choć podpisywanie dokumentów to jedno, tak drugą stroną mojej pracy jest nadzór magicznych stworzeń, ich badaczy, a nawet kierowanie wyprawami, sponsorowanymi przez Ministerstwo, które – rzecz jasna – zgłębiają rejon wiedzy, którym się zajmuję. Względnie spokojna praca, choć poprzedni rok spędziłam poza granicami kraju – jej ciało mimowolnie zaczęło ześlizgiwać się z podwodnej ławy. – Ale wtedy byłam jeszcze na stażu, można rzec, że zobaczyłam kawał świata – dodała, poprawiając się, choć poza w której zastygła dostatecznie wyziębiła jej ramiona. Gęsia skórka przebiegła po rękach, gdy te zanurzyły się znów w gorącej wodzie, a potem wraz za nimi podążyła szyja i panna Crabbe zastygła nieruchomo na krawędzi podwodnej ławy, opierając bardziej ciężar na lewej dłoni. Ciągle spoglądała na swoją wybawicielkę, zastanawiając się, czym się trudni tajemnicza kobieta. – Jak rozumiem, ty zajmujesz się ratowaniem księżniczek zawodowo? – zażartowała. – Absolutnie jesteś w tym profesjonalistką – mruknęła, zerkając na strumień wody, którego ciśnienie zelżało. Przekrzywiła głowę, spoglądając na leniwie sączącą się wodę. Na szczęście było to zaledwie jeden z wielu, więc silne strumienie wciąż nie ustawały do końca, niemniej jednak nieco zmartwił ją ten sygnał. Czyżby mieli zamknąć wcześniej?
Forsythia była zaradna. Choć prowadzone przez Ministerstwo rejestry znacznie ułatwiały odnalezienie poszukiwanej persony, trzeba było mieć w sobie dostatecznie dużo rezonu, by z zupełnie odmiennego działu zagłębić się w ich rubrykach, wykorzystać na własny użytek - Wren doceniała zaprezentowany przez nią potencjał, lecz myśli zdobiły zupełnie inne szaty. Była ciekawa, czy w tak błahej, z pewnością codziennej kwestii również uda jej się ją sprowokować, wydobyć z wyziębionego gardła Crabbe kolejne przelęknione przeprosiny. Z pewnością nie chciałaby narazić się przełożonym, nie w momencie gdy nowa władza właściwie formowała się w zarodku spływającym krwią rebeliantów i obywateli nieposłusznych. Azjatka zamruczała w zadowoleniu na dźwięk słów kobiety, przez moment uznając je za całkiem zabawne, ale ostatecznie nie powróciła do tematu. Niechaj będzie to niespodzianką - to, czy na biurku jej przełożonego pojawi się obiecana skarga, czy może wręcz przeciwnie.
Gdy tylko czarownica wspomniała o naturze swego zawodu, Wren na dobre uniosła powieki i przechyliła głowę do przodu, wpatrując się w rozmówczynię z nieukrywanym zainteresowaniem. Przepadała za magicznymi stworzeniami, szczególnie za dumnymi, ogromnymi gatunkami posiadającymi dość mocy, by podporządkować sobie lokalne społeczności. Rzadko miała z nimi do czynienia samodzielnie. Centrum życia kręciło się wokół Pokątnej, wokół arystokratycznych dworów i wystawnych komnat, jedynie raz na jakiś czas ciesząc wzrok nieposkromionym, dzikim widokiem - jak obecność masywnego akwarium przepełnionego egzotycznymi gatunkami w siedzibie dworskiej Traversów. Większość z zapamiętanych stworzeń co prawda z pewnością nie była magiczna, choć ich ubarwienie i przedziwna anatomia sugerować mogły inaczej. Z rozbudzonym na nowo zainteresowaniem zdecydowała się zatem odepchnąć lekko od ściany kąpieliska, dłońmi wspomagając się w przylgnięciu do strony, po której znajdowała się Forsythia. Usadowiła się na tej samej ławie, bokiem, opierając głowę na złożonych rękach przytrzymujących ją przy brzegu posadzki; lubiła ten chłód ścierający się z gorącem otulającej je wody.
- Co widziałaś? Gdzie byłaś? Opowiedz mi - podjęła temat z leniwym uśmiechem, nie zwracając uwagi wcale na jeden z wytrysków tracący na mocy. Jeśli pracownicy Zacisza pragnęli się ich pozbyć, teraz nie będzie to takie łatwe. Musieliby wytargać je za włosy, wyrzucić nagie na bruk, jeśli Wren nie otrzymałaby uprzednio upragnionych historii skapujących z ust Crabbe; Merlin świadkiem, że mogłaby słuchać ich do snu. - Kawał świata, zazdroszczę. Sama byłam tylko na jednej zagranicznej wyprawie, ale nie pamiętam, bym widziała na niej niecodzienną faunę. Jakie ze zwierząt, które przyszło ci nadzorować, jest twoim ulubionym, księżniczko? - W czarnych tęczówkach zatańczyła złośliwość, znikła jednak szybko pod kurtyną rozbawienia założeniem, że Wren z chęcią podzieliłaby się własnymi tajemnicami. O ich istnieniu nie wiedzieli nawet bliscy przyjaciele. Egzystowali w mylnym złudzeniu utkanym z kłamstw, że obywatelem była przykładnym, niemieszającym się w sprawy zalegającego na świecie szlamu, obywatelem niebrudzącym sobie rąk. Prawda była zupełnie inna. Zarezerwowana dla nielicznych, dla tych, którzy wiedzę mogli przypłacić boleścią - a w razie zdrady zaufania, permanentnym uciszeniem. - To nie na moje nerwy. Po co ratować księżniczki, skoro musisz potem odstawić je do innego zamku? - parsknęła cicho, sensem nieco dwuznacznym, ale nie zagłębiała się w jego rozwinięcie. Nie było takiej potrzeby. - Szukam alchemicznych ingrediencji na zlecenie - skłamała zatem gładko, jak zwykła to robić w podobnych rozmowach; w pewnym sensie przecież było to prawdą. Jej specyfiki służyły nie tyle do pielęgnacyjnych zabiegów, co sprawdzały się również w rzucaniu klątw, a zainteresowanych do tych celów klientów miała podejrzanie wielu. Stawały się więc ingrediencją. - Ostatnio miałam do czynienia z akromantulą, próbując odnaleźć piołun. Gdzie byłaś, gdy ja mogłam cię potrzebować? - dodała zaraz z udawanym wyrzutem, wyjątkowo szczerze, niechętnie przypominając sobie spotkanie z Clearwaterem na owładniętej utrzymującą się anomalią wyspie. Ale akromantula - była bliska zajęciu Crabbe, więc wspomniała o niej jakby mimochodem, beztrosko.
Gdy tylko czarownica wspomniała o naturze swego zawodu, Wren na dobre uniosła powieki i przechyliła głowę do przodu, wpatrując się w rozmówczynię z nieukrywanym zainteresowaniem. Przepadała za magicznymi stworzeniami, szczególnie za dumnymi, ogromnymi gatunkami posiadającymi dość mocy, by podporządkować sobie lokalne społeczności. Rzadko miała z nimi do czynienia samodzielnie. Centrum życia kręciło się wokół Pokątnej, wokół arystokratycznych dworów i wystawnych komnat, jedynie raz na jakiś czas ciesząc wzrok nieposkromionym, dzikim widokiem - jak obecność masywnego akwarium przepełnionego egzotycznymi gatunkami w siedzibie dworskiej Traversów. Większość z zapamiętanych stworzeń co prawda z pewnością nie była magiczna, choć ich ubarwienie i przedziwna anatomia sugerować mogły inaczej. Z rozbudzonym na nowo zainteresowaniem zdecydowała się zatem odepchnąć lekko od ściany kąpieliska, dłońmi wspomagając się w przylgnięciu do strony, po której znajdowała się Forsythia. Usadowiła się na tej samej ławie, bokiem, opierając głowę na złożonych rękach przytrzymujących ją przy brzegu posadzki; lubiła ten chłód ścierający się z gorącem otulającej je wody.
- Co widziałaś? Gdzie byłaś? Opowiedz mi - podjęła temat z leniwym uśmiechem, nie zwracając uwagi wcale na jeden z wytrysków tracący na mocy. Jeśli pracownicy Zacisza pragnęli się ich pozbyć, teraz nie będzie to takie łatwe. Musieliby wytargać je za włosy, wyrzucić nagie na bruk, jeśli Wren nie otrzymałaby uprzednio upragnionych historii skapujących z ust Crabbe; Merlin świadkiem, że mogłaby słuchać ich do snu. - Kawał świata, zazdroszczę. Sama byłam tylko na jednej zagranicznej wyprawie, ale nie pamiętam, bym widziała na niej niecodzienną faunę. Jakie ze zwierząt, które przyszło ci nadzorować, jest twoim ulubionym, księżniczko? - W czarnych tęczówkach zatańczyła złośliwość, znikła jednak szybko pod kurtyną rozbawienia założeniem, że Wren z chęcią podzieliłaby się własnymi tajemnicami. O ich istnieniu nie wiedzieli nawet bliscy przyjaciele. Egzystowali w mylnym złudzeniu utkanym z kłamstw, że obywatelem była przykładnym, niemieszającym się w sprawy zalegającego na świecie szlamu, obywatelem niebrudzącym sobie rąk. Prawda była zupełnie inna. Zarezerwowana dla nielicznych, dla tych, którzy wiedzę mogli przypłacić boleścią - a w razie zdrady zaufania, permanentnym uciszeniem. - To nie na moje nerwy. Po co ratować księżniczki, skoro musisz potem odstawić je do innego zamku? - parsknęła cicho, sensem nieco dwuznacznym, ale nie zagłębiała się w jego rozwinięcie. Nie było takiej potrzeby. - Szukam alchemicznych ingrediencji na zlecenie - skłamała zatem gładko, jak zwykła to robić w podobnych rozmowach; w pewnym sensie przecież było to prawdą. Jej specyfiki służyły nie tyle do pielęgnacyjnych zabiegów, co sprawdzały się również w rzucaniu klątw, a zainteresowanych do tych celów klientów miała podejrzanie wielu. Stawały się więc ingrediencją. - Ostatnio miałam do czynienia z akromantulą, próbując odnaleźć piołun. Gdzie byłaś, gdy ja mogłam cię potrzebować? - dodała zaraz z udawanym wyrzutem, wyjątkowo szczerze, niechętnie przypominając sobie spotkanie z Clearwaterem na owładniętej utrzymującą się anomalią wyspie. Ale akromantula - była bliska zajęciu Crabbe, więc wspomniała o niej jakby mimochodem, beztrosko.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Przymknęła oczy z zadowoleniem, jednak zamiast podróży w jej głowie zabrzmiała muzyka pogrzebowa, przypominająca o tym, że podróże oddzielił ją od brata. Odebrały czas, w którym mogła się nim zaopiekować. Mogłaby zrobić cokolwiek, co zaniechałoby wychudzonym łapskom śmierci, porwać kochanego Perseusa do krainy umarłych. Uniosła powieki, spoglądając na wyraźniej zaintrygowaną pannę Chang, nie chcąc jej zawieść – była jej winna dobrą rozmowę, była winna utrzymanie względnie miłego nastroju. Przekrzywiła głowę i otarła spoconą brodę o ramię. – Europa, Azja, Afryka… w Ameryce zresztą też byłam, niemniej jednak nie było to związane z pracą – wymieniała, a w jej głowie przy każdym miejscu wywoływało się najbardziej żywe ze wspomnień. Europa owocowała w bolesne wspomnienie o mantykorze, po której blizna zdobiła jej nogę i biodro, Azja snuła powieść o żmijoptakach, Afryka wiła się w postaci dirikraków, a Ameryka grzmiała pod piórami gromoptaka. – Opowiedzieć ci o każdym kontynencie czy interesuje cię coś konkretnego? – zapytała, unosząc lekko brew, bo opowieści miała wiele i z pewnością nie wystarczyłoby czasu na snucie każdej z nich, toteż liczyła, że będzie mogła skupić się zaledwie na jednej, a nie streszczać całość pobieżnie. Ceniła drobne i ulotne momenty, o których mogła się wyrazić, a przeskakiwanie historii po łebkach było co najmniej nieodpowiednie. Już nawet nie mówiąc o historiach tworzących jej biografię, ale nawet o tym, co widniało w kronikach. Każda opowieść zasługiwała na swój czas i pełne przekazanie detali, bez skrótów myślowych i niedopowiedzeń, które mogłyby wyrazić stronnicze opinie, bo przecież obiektywizm był najcenniejszym, co w obecnych czasach można było posiadać.
- A gdzie byłaś? – zapytała natychmiast, wtrącając się w zdanie młodej kobiety. Zaś nad postawionym pytaniem zamyśliła się, bo jak miała wybrać jedno stworzenie? Kochała na równi kuguchary spotykane w domach przyjaciół i majestatyczne smoki. Jednak było jedno jedyne stworzenie, które chciała posiadać. Które stanowiło jej marzenie, odkąd ujrzała je na żywo i widziała jak z drobnej witki, zmienia się w potężnego stwora, broniącego zawzięcie swych jaj. Błyszczące niebieskie pióra zawirowały w jej myślach, tworząc obraz zwierzęcia, z jakim potrafiła nawiązać wspólny język. Delikatność, zmienność, odwaga, inteligencja, ale i pewna doza naiwności, a może i dziecinności. – Żmijoptak – uśmiechnęła się pod nosem. – Choć uwielbiam je wszystkie, naprawdę – dodała i właściwie absolutnie nie wyłapała prześmiewczego przezwiska, całkowicie skupiona na swoim umiłowaniu stworzeń.
Zmarszczyła lekko brwi, przyglądając się pannie Chang i zastanawiając się nad jej odpowiedzią odnośnie ratowania księżniczek. - Logiczne... Więc byłam wyjątkiem? Czemu? – zapytała, przysuwając się nieznacznie, zaintrygowana co skłoniło kobietę do podjęcia działania, choć ratowanie księżniczek było nieopłacalnym zajęciem.
Nieco zszokowana wyprostowała się, słysząc o zajęciu zawodowym Wren. – Roślinnych? Zwierzęcych? Obu? – dopytywała. – Och, ostatnio miałam styczność z pewną lady, która była wzburzona nową ustawą. Jeśli nie posiadasz zezwoleń na połów ingrediencji, to nie możesz wchodzić na tereny niebezpiecznych stworzeń, czego w tym ludzie nie rozumieją? Przecież wprowadziliśmy to dla ich bezpieczeństwa… – przewróciła oczami, oczekując, że towarzyszka jej rozmowy zrozumie, o co chodzi, zresztą prawdopodobnie sama musiała znać potrzebne zezwolenia, skoro tym się zajmowała. Ba! Nawet na połów roślinnych ingrediencji, należało posiadać stosowny papier, gdy wkraczało się na tereny, możliwie zamieszkane przez stworzenia klasyfikowane powyżej trzeciego stopnia zagrożenia. – Możliwe, że akurat wtedy wypełniałam nudne papiery – mrugnęła porozumiewawczo do panny Chang, po czym rozprostowała się, oddając całkowicie relaksowi. Zadrapania i drobne ranki, których nabawiła się podczas wspinaczki, klika dni temu w rezerwacie znikaczy, zdawały się szczypać niczym malutkie igiełki, wkłuwające się w napiętą skórę, sprawiając tym samym ból, ale i dziwną satysfakcję. Kiedyś słyszała o czymś, co nazywało się akupunkturą – czy było to podobne uczucie, tylko że rozluźniające mięśnie? Pamiętała, jak chińscy czarodzieje zalecali jej tę metodę dla pozbycia się bólu w przeróżnych miejscach. – I jak sobie poradziłaś z akromantulą? – zapytała po chwili ciszy. Chciała usłyszeć jakich zaklęć użyła lub technik radzenia sobie z tymi ogromnymi pająki. Notabene, skoro panna Chang twierdziła, że pracowała w tym zawodzie, o którym wspomniała, to z pewnością musiała posiadać papiery potwierdzające jej umiejętność radzenia sobie z takimi stworzeniami, toteż pytanie Forsythii było raczej retoryczne. Spodziewała się wymiany, którejś z procedur. Nie weryfikowała prawdy słów kobiety, była raczej ciekawa, czy w jakiś sposób mogła ją zaskoczyć.
- A gdzie byłaś? – zapytała natychmiast, wtrącając się w zdanie młodej kobiety. Zaś nad postawionym pytaniem zamyśliła się, bo jak miała wybrać jedno stworzenie? Kochała na równi kuguchary spotykane w domach przyjaciół i majestatyczne smoki. Jednak było jedno jedyne stworzenie, które chciała posiadać. Które stanowiło jej marzenie, odkąd ujrzała je na żywo i widziała jak z drobnej witki, zmienia się w potężnego stwora, broniącego zawzięcie swych jaj. Błyszczące niebieskie pióra zawirowały w jej myślach, tworząc obraz zwierzęcia, z jakim potrafiła nawiązać wspólny język. Delikatność, zmienność, odwaga, inteligencja, ale i pewna doza naiwności, a może i dziecinności. – Żmijoptak – uśmiechnęła się pod nosem. – Choć uwielbiam je wszystkie, naprawdę – dodała i właściwie absolutnie nie wyłapała prześmiewczego przezwiska, całkowicie skupiona na swoim umiłowaniu stworzeń.
Zmarszczyła lekko brwi, przyglądając się pannie Chang i zastanawiając się nad jej odpowiedzią odnośnie ratowania księżniczek. - Logiczne... Więc byłam wyjątkiem? Czemu? – zapytała, przysuwając się nieznacznie, zaintrygowana co skłoniło kobietę do podjęcia działania, choć ratowanie księżniczek było nieopłacalnym zajęciem.
Nieco zszokowana wyprostowała się, słysząc o zajęciu zawodowym Wren. – Roślinnych? Zwierzęcych? Obu? – dopytywała. – Och, ostatnio miałam styczność z pewną lady, która była wzburzona nową ustawą. Jeśli nie posiadasz zezwoleń na połów ingrediencji, to nie możesz wchodzić na tereny niebezpiecznych stworzeń, czego w tym ludzie nie rozumieją? Przecież wprowadziliśmy to dla ich bezpieczeństwa… – przewróciła oczami, oczekując, że towarzyszka jej rozmowy zrozumie, o co chodzi, zresztą prawdopodobnie sama musiała znać potrzebne zezwolenia, skoro tym się zajmowała. Ba! Nawet na połów roślinnych ingrediencji, należało posiadać stosowny papier, gdy wkraczało się na tereny, możliwie zamieszkane przez stworzenia klasyfikowane powyżej trzeciego stopnia zagrożenia. – Możliwe, że akurat wtedy wypełniałam nudne papiery – mrugnęła porozumiewawczo do panny Chang, po czym rozprostowała się, oddając całkowicie relaksowi. Zadrapania i drobne ranki, których nabawiła się podczas wspinaczki, klika dni temu w rezerwacie znikaczy, zdawały się szczypać niczym malutkie igiełki, wkłuwające się w napiętą skórę, sprawiając tym samym ból, ale i dziwną satysfakcję. Kiedyś słyszała o czymś, co nazywało się akupunkturą – czy było to podobne uczucie, tylko że rozluźniające mięśnie? Pamiętała, jak chińscy czarodzieje zalecali jej tę metodę dla pozbycia się bólu w przeróżnych miejscach. – I jak sobie poradziłaś z akromantulą? – zapytała po chwili ciszy. Chciała usłyszeć jakich zaklęć użyła lub technik radzenia sobie z tymi ogromnymi pająki. Notabene, skoro panna Chang twierdziła, że pracowała w tym zawodzie, o którym wspomniała, to z pewnością musiała posiadać papiery potwierdzające jej umiejętność radzenia sobie z takimi stworzeniami, toteż pytanie Forsythii było raczej retoryczne. Spodziewała się wymiany, którejś z procedur. Nie weryfikowała prawdy słów kobiety, była raczej ciekawa, czy w jakiś sposób mogła ją zaskoczyć.
Mogłyby tak rozmawiać bez końca. W gorącej wodzie zacisznego źródełka, niczym dwie nimfy wylegujące się leniwie po ciężkim dniu pełnym zawirowań nie tyle osobistych, co chyba przede wszystkim zawodowych. Przyjemne wspomnienia powracały powoli w objęcia zmęczonych myśli, przypominała sobie egzotyczne, dalekie słońce wiszące nad głową, inny zapach lokalnego powietrza, obcą glebę pod stopami. Dziwną zieleń nieczęsto - lub wcale - spotykanej w Brytanii flory, spojrzenia ludzi mówiących w języku, którego nie rozumiała. Gdzieś na dnie duszy budziło się pragnienie podróżowania, odzywało się w niej raz na jakiś czas, ostatnio namawiając szczególnie na odwiedziny w rodzinnych Chinach, choć Azjatka wiedziała doskonale, że nie będzie mogła sobie na to pozwolić. Nie tyle prawnie, nie tyle finansowo - co przez swą diabelną obowiązkowość. Przez niezdolność do prawdziwego odpoczynku z daleka od wypielęgnowanej ścieżki kariery. Dlatego tak miło było jej teraz słuchać opowieści Forsythii; mogła dostrzec nieznane zakątki świata jej oczyma, wyobrazić je sobie w głowie i uznać, że w takim razie nie potrzebowała odbyć doń rzeczywistej wyprawy.
- W parku mówiłaś do mnie po chińsku, prawda? Opowiedz mi o Azji. O Chinach - bo rozumiem, że je widziałaś - zdecydowała praktycznie bez zawahania, identyfikując pragnienie od razu gdy tylko kobieta wymieniła zwiedzone kontynenty. Resztę mogły zostawić na następny raz, może na okazję rozmówek przy kieliszku wina, jeśli znajomość miałaby przetrwać próbę czasu i wydostać się poza wystawne, gładkie ściany upojnej kolebki. Z prędkiej wypowiedzi nietrzeźwej Crabbe zrozumiała wtedy niewiele, wyłapała ledwie kilka przypadkowych słów, ale to wystarczyło, by potrafiła zdiagnozować wybrany przez nią język, to pozostawiało niedosyt. Już wtedy chciała zapytać ją o źródło podobnej wiedzy, właściwie niespotykanej pośród brytyjskiej społeczności, ale nie starczyło nie tyle chwili, co po prostu uwagi. Miały wówczas zbyt wiele spraw na głowie - użeranie się z jej niedoszłym oprawcą, próbę wydobycia z dziewczyny adresu zamieszkania konkretniejszego niż pobliski zamek i namiętne prośby o wyczarowywanie fae feli co kilka kroków. Zdecydowanie nie ułatwiało to zatem lingwistycznych dyskusji. Wren uśmiechnęła się kwaśno na wspomnienie, grymas ten zachowując wyłącznie dla siebie. - Indie. Ale tylko na kilka dni - mniej niż można by zliczyć palców u jednej dłoni - a jednocześnie wystarczająco, by pod patronatem doświadczonych poszukiwaczy odnaleźć zamówioną, rzadką ingrediencję i poznać lokalnego Macnaira wywianego przez los na drugi koniec świata. - Byłam wtedy dobrze zapowiadającą się praktykantką, chyba zbyt młodą, by docenić wagę wyprawy i zrozumieć, że nie zdarzają się co tydzień - wzruszyła obojętnie ramieniem, wieńcząc w ten sposób temat. Nie zamierzała wdawać się w szczegóły. Na tak wczesną przygodę wzięto ją z polecenia ówczesnego przełożonego, właściciela jednego z lepiej prosperujących alchemicznych przybytków na Pokątnej, u którego zatrudniła się niedługo po ukończeniu Hogwartu. Ostatecznie jednak ruszyła zupełnie inną ścieżką. Wybrała pozyskiwanie ingrediencji ludzkich niż zielarskich, astronomicznych czy zwierzęcych, z perspektywy lat uznając ten wybór za jeden z najbardziej definiujących w swym życiu. Ale co w Indiach zobaczyła - na zawsze pozostawało jej. Nawet jeśli było tego niewiele.
Zamruczała w zrozumieniu gdy spośród wszystkich magicznych gatunków Crabbe wybrała żmijoptaka; stworzenie to kojarzyła wyłącznie z książek, choć miała wrażenie, że w Indiach wspominano o jego lokalnej bytności. Sama chyba nie miała ulubieńców... Może poza egzotycznym zouwu, ale niepytana - nie wspominała, zbyt przyzwyczajona do obracania najmniejszej prywatnej kwestii w wielką tajemnicę. Później wzruszyła ramionami jeszcze raz, przez dłuższą chwilę odpowiadając Forsythii wyłącznie ciszą. I dopiero gdy wydawać by się mogło, że Wren nie odniesie się do tematu w żaden sposób, jej miękki głos znów rozbrzmiał w łaźni.
- Nie lubię, kiedy mężczyźni sięgają po coś, co nie należy - i nigdy nie będzie należeć - do nich - odparła szczerze, głosem łagodnym, melodyjnym, zupełnie jakby nie odnosiły się teraz do tak okropnego doświadczenia, jakiego ofiarą padła Forsythia. Nie dość, że w jej organizmie jeszcze przez długi czas krążył niezidentyfikowany specyfik, jeden włos dzielił ją od gwałtu. I Wren rozumiała to - pamiętała własne przeżycia z dnia, gdy w jej mieszkaniu zaczaił się Ravens, próbując wziąć ją na jej własnym kuchennym stole wbrew woli. Pamiętała też słowa wieczystej przysięgi, którymi odseparowała go od siebie na dobre, po zmiękczeniu jego umysłu kojącym, wzniecającym wyrzuty sumienia zaklęciem. Nikt wtedy nie przyszedł jej na pomoc - w plugawym akcie przewidywalności zbir uśpił nawet jej psa, by ten nie mógł obronić jej honoru. Nie życzyła tego żadnej kobiecie; widok obezwładnionej Crabbe sprawił zatem, że zareagowała właściwie instynktownie, ruszając do akcji zanim podobne założenie zarejestrował zwykle obojętny umysł. - Ale nie licz, że kiedyś to powtórzę - zapewniła ją bezlitośnie. Chang nie zamierzała od teraz tkwić przy boku czarnowłosej, trwać przy niej jak bezpański rycerz; Forsythia musiała nauczyć się bronić sama, niezależnie od sytuacji, niezależnie od otępienia umysłu czy fizycznego wycieńczenia.
Lawina pytań dotyczących zagadnień pracy nie była tym, czego Wren świadomie mogła się spodziewać - ale wynikało to jedynie z jej przesadnego rozluźnienia i zdziczenia na natłok wzmianek poruszanych przez towarzyszkę. Czarownica uniosła lekko głowę znad rąk i spojrzała na nią krytycznie, upominająco, lecz to zdecydowanie nie wystarczyło.
- Roślinnych. Zwierzęcych. Ludzkich - rzuciła niby mimochodem, niby beztrosko, ciekawa reakcji Forsythii na oczywistą w tym przypadku prowokację. - A jeśli nie przestaniesz mnie zadręczać biurokracyjnymi żalami, wyjdę stąd z dodatkowym językiem na sprzedaż - zagroziła ze śladowym rozbawieniem iskrzącym się w czarnych tęczówkach wpatrzonych w spoczywającą obok kobietę, w rzeźbę jej twarzy; dopiero teraz tak naprawdę poznawała jej rysy, oceniała szlachetny kształt nosa, rozstaw oczu, rejestrowała ich kolor. Mogła zrozumieć, czemu tamten mężczyzna wybrał akurat ją - choć to w żaden sposób nie usprawiedliwiało jego zapędów, ukaranych setką pajęczych ugryzień. - Rzuciłam jej kogoś innego na pożarcie - skwitowała z pogodnym uśmiechem. To nic, że świstoklik odnaleziony przez Clearwatera uchronił ich oboje przed dość pesymistycznym końcem, sprowadzeniem do poziomu posiłku dla przerośniętych ośmionogów władających ludzką mową; o tym Forsythii nie musiała wspominać. - Twoje najgroźniejsze doświadczenie w pracy? - zapytała po chwili, szczerze zainteresowana.
- W parku mówiłaś do mnie po chińsku, prawda? Opowiedz mi o Azji. O Chinach - bo rozumiem, że je widziałaś - zdecydowała praktycznie bez zawahania, identyfikując pragnienie od razu gdy tylko kobieta wymieniła zwiedzone kontynenty. Resztę mogły zostawić na następny raz, może na okazję rozmówek przy kieliszku wina, jeśli znajomość miałaby przetrwać próbę czasu i wydostać się poza wystawne, gładkie ściany upojnej kolebki. Z prędkiej wypowiedzi nietrzeźwej Crabbe zrozumiała wtedy niewiele, wyłapała ledwie kilka przypadkowych słów, ale to wystarczyło, by potrafiła zdiagnozować wybrany przez nią język, to pozostawiało niedosyt. Już wtedy chciała zapytać ją o źródło podobnej wiedzy, właściwie niespotykanej pośród brytyjskiej społeczności, ale nie starczyło nie tyle chwili, co po prostu uwagi. Miały wówczas zbyt wiele spraw na głowie - użeranie się z jej niedoszłym oprawcą, próbę wydobycia z dziewczyny adresu zamieszkania konkretniejszego niż pobliski zamek i namiętne prośby o wyczarowywanie fae feli co kilka kroków. Zdecydowanie nie ułatwiało to zatem lingwistycznych dyskusji. Wren uśmiechnęła się kwaśno na wspomnienie, grymas ten zachowując wyłącznie dla siebie. - Indie. Ale tylko na kilka dni - mniej niż można by zliczyć palców u jednej dłoni - a jednocześnie wystarczająco, by pod patronatem doświadczonych poszukiwaczy odnaleźć zamówioną, rzadką ingrediencję i poznać lokalnego Macnaira wywianego przez los na drugi koniec świata. - Byłam wtedy dobrze zapowiadającą się praktykantką, chyba zbyt młodą, by docenić wagę wyprawy i zrozumieć, że nie zdarzają się co tydzień - wzruszyła obojętnie ramieniem, wieńcząc w ten sposób temat. Nie zamierzała wdawać się w szczegóły. Na tak wczesną przygodę wzięto ją z polecenia ówczesnego przełożonego, właściciela jednego z lepiej prosperujących alchemicznych przybytków na Pokątnej, u którego zatrudniła się niedługo po ukończeniu Hogwartu. Ostatecznie jednak ruszyła zupełnie inną ścieżką. Wybrała pozyskiwanie ingrediencji ludzkich niż zielarskich, astronomicznych czy zwierzęcych, z perspektywy lat uznając ten wybór za jeden z najbardziej definiujących w swym życiu. Ale co w Indiach zobaczyła - na zawsze pozostawało jej. Nawet jeśli było tego niewiele.
Zamruczała w zrozumieniu gdy spośród wszystkich magicznych gatunków Crabbe wybrała żmijoptaka; stworzenie to kojarzyła wyłącznie z książek, choć miała wrażenie, że w Indiach wspominano o jego lokalnej bytności. Sama chyba nie miała ulubieńców... Może poza egzotycznym zouwu, ale niepytana - nie wspominała, zbyt przyzwyczajona do obracania najmniejszej prywatnej kwestii w wielką tajemnicę. Później wzruszyła ramionami jeszcze raz, przez dłuższą chwilę odpowiadając Forsythii wyłącznie ciszą. I dopiero gdy wydawać by się mogło, że Wren nie odniesie się do tematu w żaden sposób, jej miękki głos znów rozbrzmiał w łaźni.
- Nie lubię, kiedy mężczyźni sięgają po coś, co nie należy - i nigdy nie będzie należeć - do nich - odparła szczerze, głosem łagodnym, melodyjnym, zupełnie jakby nie odnosiły się teraz do tak okropnego doświadczenia, jakiego ofiarą padła Forsythia. Nie dość, że w jej organizmie jeszcze przez długi czas krążył niezidentyfikowany specyfik, jeden włos dzielił ją od gwałtu. I Wren rozumiała to - pamiętała własne przeżycia z dnia, gdy w jej mieszkaniu zaczaił się Ravens, próbując wziąć ją na jej własnym kuchennym stole wbrew woli. Pamiętała też słowa wieczystej przysięgi, którymi odseparowała go od siebie na dobre, po zmiękczeniu jego umysłu kojącym, wzniecającym wyrzuty sumienia zaklęciem. Nikt wtedy nie przyszedł jej na pomoc - w plugawym akcie przewidywalności zbir uśpił nawet jej psa, by ten nie mógł obronić jej honoru. Nie życzyła tego żadnej kobiecie; widok obezwładnionej Crabbe sprawił zatem, że zareagowała właściwie instynktownie, ruszając do akcji zanim podobne założenie zarejestrował zwykle obojętny umysł. - Ale nie licz, że kiedyś to powtórzę - zapewniła ją bezlitośnie. Chang nie zamierzała od teraz tkwić przy boku czarnowłosej, trwać przy niej jak bezpański rycerz; Forsythia musiała nauczyć się bronić sama, niezależnie od sytuacji, niezależnie od otępienia umysłu czy fizycznego wycieńczenia.
Lawina pytań dotyczących zagadnień pracy nie była tym, czego Wren świadomie mogła się spodziewać - ale wynikało to jedynie z jej przesadnego rozluźnienia i zdziczenia na natłok wzmianek poruszanych przez towarzyszkę. Czarownica uniosła lekko głowę znad rąk i spojrzała na nią krytycznie, upominająco, lecz to zdecydowanie nie wystarczyło.
- Roślinnych. Zwierzęcych. Ludzkich - rzuciła niby mimochodem, niby beztrosko, ciekawa reakcji Forsythii na oczywistą w tym przypadku prowokację. - A jeśli nie przestaniesz mnie zadręczać biurokracyjnymi żalami, wyjdę stąd z dodatkowym językiem na sprzedaż - zagroziła ze śladowym rozbawieniem iskrzącym się w czarnych tęczówkach wpatrzonych w spoczywającą obok kobietę, w rzeźbę jej twarzy; dopiero teraz tak naprawdę poznawała jej rysy, oceniała szlachetny kształt nosa, rozstaw oczu, rejestrowała ich kolor. Mogła zrozumieć, czemu tamten mężczyzna wybrał akurat ją - choć to w żaden sposób nie usprawiedliwiało jego zapędów, ukaranych setką pajęczych ugryzień. - Rzuciłam jej kogoś innego na pożarcie - skwitowała z pogodnym uśmiechem. To nic, że świstoklik odnaleziony przez Clearwatera uchronił ich oboje przed dość pesymistycznym końcem, sprowadzeniem do poziomu posiłku dla przerośniętych ośmionogów władających ludzką mową; o tym Forsythii nie musiała wspominać. - Twoje najgroźniejsze doświadczenie w pracy? - zapytała po chwili, szczerze zainteresowana.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Podróże od zawsze były dla panny Crabbe kolejną okazją do nauki, poznania tego, co wcześniej wydawało się dlań odległą ułudą. Okazja do odkrywania fauny była jednym, lecz jej inna pasja, w której mogła zagłębiać się w dawne kultury, zdawała się przyciągać pasję zwiedzania jeszcze bardziej. Peruwiańskie ruiny nadal tkwiły żywo w jej głowie, a magia z tamtych terenów, choć brutalna i inna od rodzimej, miała w sobie pociągający pierwiastek, zupełnie jak uroda panny Chang. Zaśmiała się pod nosem na wspomnienie o języku madaryńskim. Choć była skłonna opowiadać o Amazonce, tak w tej chwili wciąż miała na uwadze, że to Wren dzierżyła berło dyktowania, o czym miała toczyć się rozmowa i już nawet nie przez wzgląd wcześniejszego pytania Forsythii, a przede wszystkim za rolę, jaką wykazała się przed kilkoma dniami. – Chiny mają wiele historii… - zaczęła w języku mandaryńskim, ale dalsze wypowiedzi kontynuowała po angielsku. – Zacznę może od początku. Nie wiem, czy wiesz, ale rok temu z ogrodu magizoologicznego został skradziony demimoz, śledztwo doprowadziło do Chin, gdzie udaliśmy się wraz z przełożonym. Przyznam szczerze, że w pierwszych chwilach było mi niezwykle ciężko odnaleźć się w tak odmiennej kulturze, a i bariera językowa stanowiła ogromny problem, niemniej jednak po wielu perturbacjach znaleźliśmy złodzieja – westchnęła, unosząc lekko brwi. – Ale demimoza nie… Nie dość, że są niewidzialne, to są w stanie przewidzieć wydarzenia, przez co są wręcz nieuchwytne. Próbowaliśmy go tropić we dwójkę, ale utknęliśmy w pewnym punkcie, z którego wyrwali nas chińscy czarodzieje, demonstrując techniki tropienia tych zwierząt. Wiesz, jak ciężko jest wykonywać ruchy o najmniej prawdopodobnym współczynniku? – pokręciła głową ze zrezygnowaniem. – Była to jedna z trudniejszych do rozwiązania logistycznie sytuacji, ale nie żałuję poświęconego czasu, nauczyłam się wtedy bardzo wiele. We współpracy z chińskimi czarodziejami, zdołaliśmy też poznać inne stworzenia oraz techniki radzenia sobie z nimi, znaczy w głównej mierze ja, przełożony zdawał się świetnie bawić, obserwując moje wzloty i upadki. Zderzyłam się na przykład z kappą i obłaskawiłam ją sposobem, który sądziłam, że nie zadziała. Wiesz jakim? – zapytała, pochylając się w kierunku kobiety. – Wypisałam swoje imię na ogórku i rzuciłam nim w demona wodnego – najpewniej musiała brzmieć i wyglądać na szaloną, gdy zaniosła się śmiechem. Lecz była to jak najbardziej prawidłowa i działająca metoda, która po prostu brzmiała głupio, niemniej jednak stanowiła jedną z ulubionych anegdot panny Crabbe. – Natomiast same Chiny jako kraj są wprost przepiękne! Tradycyjna chińska architektura jest niezwykle dopracowana i absolutnie oddaje tamtejszą mentalność. Wielki Mur wydaje się nieskończenie długi, a gdy po nim szłam, myślałam, że utknęłam we śnie, gdzie wokół piękno natury rozbrajało me serce, a droga wiodła w nieznane. W jedną, jak i w drugą stronę, choć wiedziałam, skąd przybyłam. Magiczne miejsce… Góry to już inny wymiar, rzeczywistość wręcz nierealnie zachwycająca. Chciałabym tam jeszcze wrócić. Przyznam się szczerze, że co jakiś czas zerkam w raporty z tamtych stron, szukając okazji dla siebie, lecz przez te wszystkie wydarzenia… zrezygnowałam już z kilku takich możliwości – machnęła ręką pod wodą i poprawiła się na siedzisku, zastanawiające się co jeszcze mogłaby powiedzieć pannie Chang w kwestii jednego z najbardziej zaludnionych państw, lecz ostatecznie zdecydowała się zaniechać dalszego potoku słów. Natomiast sama była zaciekawiona doświadczeniami Wren. - Rozumiem… Jednak na pewno zwróciłaś uwagę na otoczenie, jak ci się podobało? – nie mówiła, że przejeżdżała przez Indie, wolała najpierw usłyszeć opinię panny Chang. Sama Forsythia miała mieszane uczucia względem tego przedziwnego kraju – z pewnością był głośny, a przynajmniej Varanasi, które odwiedziła. I Ganges… nieszczęsny Ganges, który był dla tamtejszych mieszkańców święty, tak panna Crabbe była przerażona, widząc, jak zmarłych wrzucono do wody, a kilka metrów dalej kilkoro mugoli brało kąpiel. Nawet nie chciała myśleć, co znajdowało się w tej rzece, niemniej jednak londyńska Tamiza była podobną puszką Pandory, na szczęście ludzie jej nie czcili.
Po chwili ciszy nie spodziewała się takich słów, a już na pewno nie, aż tak zadowalających. Podobał jej się sposób myślenia panny Chang, był inny od większości kobiet, które znała. Była waleczna i stanowcza, bardziej męska, niż kobieca. Słowa utwierdziły jedynie Forsythię, że natrafienie na kobietę w parku było darem od losu, który należało docenić jeszcze bardziej. – Mężczyźni powinni w końcu nauczyć się, że świat nie jest ich – dodała pod nosem, mrużąc oczy i przysuwając się do ściany wanny. Oparła głowę o kolumnę i wciągnęła wilgotny zapach soli. – Na nic nie liczę – choć liczyła na to, że ta znajomość nie skończy się na dzisiejszym wieczorze.
Uśmiechnęła się półgębkiem, słuchając zażenowanie biurokratycznym światkiem. Niemniej jednak nie chciała denerwować swojej wybawicielki, toteż odpuściła dalsze pytania, a na informację o sposobie poradzenia sobie z akromantulą, kiwnęła głową, akceptując taki pomysł na rozwiązanie problemu – właściwie to w to nie wierzyła, uznała za wymówkę. Jednak nie poruszała dalej tej kwestii, a w związku z kolejnym pytaniem wyprostowała się. – Spotkanie z mantykorą – odpowiedziała niemal bez zastanowienia, a potem zerknęła na wzburzoną wodę zakrzywiającą obraz jej biodra, na którym spoczywała pamiątka po spotkaniu z magicznym stworzeniem. – To było w Grecji, a ja… ja po prostu postąpiłam zbyt pochopnie, na szczęście skończyło się zaledwie na bliźnie – wzruszyła ramionami. – Ale przynajmniej uratowałam niewinne życie – dodała, nie starając się afiszować blizną, więc przymknęła oczy i rozluźniła się. – Kiedyś może ci opowiem w całości, jeśli będziesz zainteresowana – dodała, a kolejny kanał zaczynał tracić ciśnienie. Nie oczekiwała, że panna Chang przystanie na taką propozycję, a jeśli chciała usłyszeć historię dziś, to właściwie Forsythia była na tyle odprężona, że z pewnością byłaby w stanie zaprezentować nie tylko bliznę w pełnej krasie, ale także streścić sekundę po sekundzie ból towarzyszący jej powstaniu.
– Byłaś w Hogwarcie? – zapytała nagle, zastanawiając się, czy już kiedyś wcześniej spotkała pannę Chang. – Ciągle odnoszę wrażenie, że cię kojarzę – napomknęła. – Slytherin, prawda? – dopytała, z myślami drążącymi ideę, czy dziewczę odziane w barwy domu Salazara o egzotycznej urodzie, faktycznie egzystowało w jej pamięci jako fakt, aniżeli wymysł. Zawsze istniało prawdopodobieństwo, że coś mogła pomieszać.
Po chwili ciszy nie spodziewała się takich słów, a już na pewno nie, aż tak zadowalających. Podobał jej się sposób myślenia panny Chang, był inny od większości kobiet, które znała. Była waleczna i stanowcza, bardziej męska, niż kobieca. Słowa utwierdziły jedynie Forsythię, że natrafienie na kobietę w parku było darem od losu, który należało docenić jeszcze bardziej. – Mężczyźni powinni w końcu nauczyć się, że świat nie jest ich – dodała pod nosem, mrużąc oczy i przysuwając się do ściany wanny. Oparła głowę o kolumnę i wciągnęła wilgotny zapach soli. – Na nic nie liczę – choć liczyła na to, że ta znajomość nie skończy się na dzisiejszym wieczorze.
Uśmiechnęła się półgębkiem, słuchając zażenowanie biurokratycznym światkiem. Niemniej jednak nie chciała denerwować swojej wybawicielki, toteż odpuściła dalsze pytania, a na informację o sposobie poradzenia sobie z akromantulą, kiwnęła głową, akceptując taki pomysł na rozwiązanie problemu – właściwie to w to nie wierzyła, uznała za wymówkę. Jednak nie poruszała dalej tej kwestii, a w związku z kolejnym pytaniem wyprostowała się. – Spotkanie z mantykorą – odpowiedziała niemal bez zastanowienia, a potem zerknęła na wzburzoną wodę zakrzywiającą obraz jej biodra, na którym spoczywała pamiątka po spotkaniu z magicznym stworzeniem. – To było w Grecji, a ja… ja po prostu postąpiłam zbyt pochopnie, na szczęście skończyło się zaledwie na bliźnie – wzruszyła ramionami. – Ale przynajmniej uratowałam niewinne życie – dodała, nie starając się afiszować blizną, więc przymknęła oczy i rozluźniła się. – Kiedyś może ci opowiem w całości, jeśli będziesz zainteresowana – dodała, a kolejny kanał zaczynał tracić ciśnienie. Nie oczekiwała, że panna Chang przystanie na taką propozycję, a jeśli chciała usłyszeć historię dziś, to właściwie Forsythia była na tyle odprężona, że z pewnością byłaby w stanie zaprezentować nie tylko bliznę w pełnej krasie, ale także streścić sekundę po sekundzie ból towarzyszący jej powstaniu.
– Byłaś w Hogwarcie? – zapytała nagle, zastanawiając się, czy już kiedyś wcześniej spotkała pannę Chang. – Ciągle odnoszę wrażenie, że cię kojarzę – napomknęła. – Slytherin, prawda? – dopytała, z myślami drążącymi ideę, czy dziewczę odziane w barwy domu Salazara o egzotycznej urodzie, faktycznie egzystowało w jej pamięci jako fakt, aniżeli wymysł. Zawsze istniało prawdopodobieństwo, że coś mogła pomieszać.
Och Merlinie, brama tej historii otworzyła się przed nią kłębem dogłębnego niezrozumienia; przez chwilę nie pojmowała bowiem czym jest demimoz. Wspomnienia podręcznikowych stron były zamierzchłe, litery na pożółkłych stronach mieszały się w kakofonię nieskładnej jedności - i ledwie odnalazła w pamięci wzmianki o tych stworzeniach, ale zrobiła to dopiero wtedy, gdy Crabbe nieświadomie przytoczyła jej więcej szczegółów. Niewidzialne, przewidujące wydarzenia stworzenia w końcu zarysowały się w skonsternowanym umyśle, przybrały konkretny kształt i kolor, wpatrując się w nią wielkimi, spokojnymi oczyma bezdźwięcznie odkrywającymi karty nadciągającej historii. Dopiero wtedy mogła Forsythii wysłuchać z należytą uwagą. Głowa znów spoczęła na ułożonych rękach, broda podparła na łokciu, a spojrzenie czarnych tęczówek utkwiło w twarzy towarzyszki, która roztaczała przed nią egzotyczne obrazy - najpierw prowadzonego na terenie Chin śledztwa, a później samego kraju, z którego pochodzili jej przodkowie. Jej myśli czasem dryfowały do odległych opowieści dziadka, który raczył ją podobnymi historiami, choć bardziej skoncentrowanymi na orientalnej tradycji i mechanizmach rządzących honorowym społeczeństwem.
- Koniec końców wyszłaś na tym korzystnie - podsumowała, wchodząc Crabbe w słowo, gdy ta opowiadała o chińskich ekspertach biegłych w tropieniu tak enigmatycznych zwierząt. - Doświadczenie jest najlepszym nauczycielem - swoim i czyimś, w tym wypadku; jedna z ciemnych brwi uniosła się delikatnie ku górze na wspomnienie trudnych do przewidzenia czynności. Pytanie uruchamiało lawinę myśli: gdzie zaczynała, a gdzie kończyła się przewidywalność? Jak wielką kreatywnością należało się wykazać, by przechytrzyć demimoza? Czy sama potrafiłaby tego dokonać, mając jedną, jedyną szansę, zanim stworzenie znów przywdziałoby płaszcz niewidzialności? Cichy pomruk zamyślenia wyrwał się spomiędzy ust; na moment odwróciła spojrzenie od kobiety, lokując je w jednej z wystawnych, marmurowych kolumn otaczających akwen. - Jak to zrobiłaś? Czym go zaskoczyłaś? - zapytała, poniekąd z nadzieją, że obrany przez Forsythię sposób zadziwi również i ją. Bywała czasem demimozem. W zaciszu własnego umysłu rozważała perspektywę za perspektywą, przygotowując się zarówno na scenariusze najczarniejsze, jak i te łagodne, pozytywne, mające przynieść jej korzyść; nie inaczej było z tym spotkaniem, choć wcześniej poświęciła mu stosunkowo niewiele myśli. Ot, chyba przez obietnicę upragnionego od długiego czasu relaksu, nic więcej. - Co ma kappa do ogórka? - parsknęła w niezrozumieniu, bo o ile nie rozbawiła jej jeszcze niezrozumiała anegdota Crabbe, o tyle jej perlisty śmiech zdawał się być zaraźliwy, działał na jej korzyść, na chwilę przywołując na orientalnych rysach cień prawie szczerego uśmiechu.
- Więcej wiem o Chinach dawnych, zamierzchłych, cesarskich dworach i zepchniętych na drugi plan konkubinach, niż tych obecnych - przyznała potem kwaśno. Wszelka aktualna wiedza umarła z jej dziadkami. Z łagodną, wiecznie uśmiechniętą babcią czarującą pyszną herbatą i ubierającą ją w zbyt duże tradycyjne stroje. Z surowym dziadkiem, który był nauczycielem nie tyle wymagającym, co i zimnie kochającym. Brakowało jej ich czasami. Ostatnio szczególnie - czarownica pragnęłaby pokazać im pląsy z chińskim wachlarzem w tanecznych układach prezentowanych przez zauroczoną orientalnym rygorem Mei Ling, usłyszeć, że są z niej dumni - bo w końcu sięgnęła po dawno zapomniane korzenie. To jednak nie miało się już wydarzyć. - Właściwie widziałam tylko zieleń, florę, inną niż nasza. Mało czasu spędziliśmy w osadzie czarodziejów, którzy zaoferowali nam nocleg, wracaliśmy do niej po zmroku, gdy lasy stawały się zbyt ciche i zbyt dzikie, by wędrować po nich bez przewodnika - mówiła spokojnie. Większość wyprawy minęła jej pod znakiem nauki, wysłuchiwała cierpliwych tłumaczeń biegłych w fachu poszukiwaczy i towarzyszyła im niczym niewprawiony jeszcze cień, jakby w młodzieńczej ignorancji nie rozumiejąc, że znalazła się na drugim końcu magicznego świata. - I wyruszaliśmy w drogę z pierwszym promieniem słońca. Czasem gdzieś obok przemknęło wystraszone naszą obecnością zwierzę... Chyba pierwszy raz w życiu spotkałam się wtedy twarzą w twarz z zębatym geranium. W lesie natknęliśmy się na całą kolonię - a jeden ze zdobywców ingrediencji o mały włos nie stracił ręki; o tym jednak Wren nie wspomniała, jedynie uśmiechając się do siebie niewidocznie.
Powoli gasł kolejny z bulgoczących wypływów; nie chcąc tracić okazji, czarownica odbiła się lekko od ławy, zanurzając po szyję w centrum łaźni, w dłonie nabierając natomiast trochę wody i polewając nią twarz. Obmywała się z trudów i trosk dnia codziennego, na wrażliwej skórze smakowała ciepła tutejszego ukojenia, chcąc jednocześnie, by do końca dnia pachniała tą morską solą. Jak syrena.
- Może kiedyś będę - rzuciła odrobinę prowokująco, beztrosko, butnie; jej osobowość miała kolce, lecz Forsythia wydawała się unikać ich bez szwanku, nie przejmując się ciętym komentarzem czy pozornym brakiem zainteresowania, zaangażowania. To dobrze. Dzięki temu perspektywa następnego spotkania nie odpływała w ramiona przekreślonego absurdu. Na dźwięk pytania Azjatka leniwie uniosła powieki, otarłszy je wcześniej z pozostałości aromatycznych kropel, i skinęła głową.
- Slytherin. Dzieliłyśmy szkolne klasy, Forsythio, choć nie wzbudziłaś wtedy mojego zainteresowania. Poznałam cię jak ostatnio wyjawiłaś mi jak się nazywasz - wyjaśniła jej melodyjnie, miękko, wszak nie było tajemnicą to, że każda młoda dama przeradzała się z brzydkiego kaczątka w pięknego, dumnego łabędzia... Lub ich większość. Niektóre do końca życia pozostawały brzydkimi kaczątkami. Co za pech. - Zmieniłaś się. Wydoroślałaś, wyładniałaś. I w końcu masz coś do powiedzenia - złośliwy, zaczepny uśmiech wykrzywił lekko jej usta.
- Koniec końców wyszłaś na tym korzystnie - podsumowała, wchodząc Crabbe w słowo, gdy ta opowiadała o chińskich ekspertach biegłych w tropieniu tak enigmatycznych zwierząt. - Doświadczenie jest najlepszym nauczycielem - swoim i czyimś, w tym wypadku; jedna z ciemnych brwi uniosła się delikatnie ku górze na wspomnienie trudnych do przewidzenia czynności. Pytanie uruchamiało lawinę myśli: gdzie zaczynała, a gdzie kończyła się przewidywalność? Jak wielką kreatywnością należało się wykazać, by przechytrzyć demimoza? Czy sama potrafiłaby tego dokonać, mając jedną, jedyną szansę, zanim stworzenie znów przywdziałoby płaszcz niewidzialności? Cichy pomruk zamyślenia wyrwał się spomiędzy ust; na moment odwróciła spojrzenie od kobiety, lokując je w jednej z wystawnych, marmurowych kolumn otaczających akwen. - Jak to zrobiłaś? Czym go zaskoczyłaś? - zapytała, poniekąd z nadzieją, że obrany przez Forsythię sposób zadziwi również i ją. Bywała czasem demimozem. W zaciszu własnego umysłu rozważała perspektywę za perspektywą, przygotowując się zarówno na scenariusze najczarniejsze, jak i te łagodne, pozytywne, mające przynieść jej korzyść; nie inaczej było z tym spotkaniem, choć wcześniej poświęciła mu stosunkowo niewiele myśli. Ot, chyba przez obietnicę upragnionego od długiego czasu relaksu, nic więcej. - Co ma kappa do ogórka? - parsknęła w niezrozumieniu, bo o ile nie rozbawiła jej jeszcze niezrozumiała anegdota Crabbe, o tyle jej perlisty śmiech zdawał się być zaraźliwy, działał na jej korzyść, na chwilę przywołując na orientalnych rysach cień prawie szczerego uśmiechu.
- Więcej wiem o Chinach dawnych, zamierzchłych, cesarskich dworach i zepchniętych na drugi plan konkubinach, niż tych obecnych - przyznała potem kwaśno. Wszelka aktualna wiedza umarła z jej dziadkami. Z łagodną, wiecznie uśmiechniętą babcią czarującą pyszną herbatą i ubierającą ją w zbyt duże tradycyjne stroje. Z surowym dziadkiem, który był nauczycielem nie tyle wymagającym, co i zimnie kochającym. Brakowało jej ich czasami. Ostatnio szczególnie - czarownica pragnęłaby pokazać im pląsy z chińskim wachlarzem w tanecznych układach prezentowanych przez zauroczoną orientalnym rygorem Mei Ling, usłyszeć, że są z niej dumni - bo w końcu sięgnęła po dawno zapomniane korzenie. To jednak nie miało się już wydarzyć. - Właściwie widziałam tylko zieleń, florę, inną niż nasza. Mało czasu spędziliśmy w osadzie czarodziejów, którzy zaoferowali nam nocleg, wracaliśmy do niej po zmroku, gdy lasy stawały się zbyt ciche i zbyt dzikie, by wędrować po nich bez przewodnika - mówiła spokojnie. Większość wyprawy minęła jej pod znakiem nauki, wysłuchiwała cierpliwych tłumaczeń biegłych w fachu poszukiwaczy i towarzyszyła im niczym niewprawiony jeszcze cień, jakby w młodzieńczej ignorancji nie rozumiejąc, że znalazła się na drugim końcu magicznego świata. - I wyruszaliśmy w drogę z pierwszym promieniem słońca. Czasem gdzieś obok przemknęło wystraszone naszą obecnością zwierzę... Chyba pierwszy raz w życiu spotkałam się wtedy twarzą w twarz z zębatym geranium. W lesie natknęliśmy się na całą kolonię - a jeden ze zdobywców ingrediencji o mały włos nie stracił ręki; o tym jednak Wren nie wspomniała, jedynie uśmiechając się do siebie niewidocznie.
Powoli gasł kolejny z bulgoczących wypływów; nie chcąc tracić okazji, czarownica odbiła się lekko od ławy, zanurzając po szyję w centrum łaźni, w dłonie nabierając natomiast trochę wody i polewając nią twarz. Obmywała się z trudów i trosk dnia codziennego, na wrażliwej skórze smakowała ciepła tutejszego ukojenia, chcąc jednocześnie, by do końca dnia pachniała tą morską solą. Jak syrena.
- Może kiedyś będę - rzuciła odrobinę prowokująco, beztrosko, butnie; jej osobowość miała kolce, lecz Forsythia wydawała się unikać ich bez szwanku, nie przejmując się ciętym komentarzem czy pozornym brakiem zainteresowania, zaangażowania. To dobrze. Dzięki temu perspektywa następnego spotkania nie odpływała w ramiona przekreślonego absurdu. Na dźwięk pytania Azjatka leniwie uniosła powieki, otarłszy je wcześniej z pozostałości aromatycznych kropel, i skinęła głową.
- Slytherin. Dzieliłyśmy szkolne klasy, Forsythio, choć nie wzbudziłaś wtedy mojego zainteresowania. Poznałam cię jak ostatnio wyjawiłaś mi jak się nazywasz - wyjaśniła jej melodyjnie, miękko, wszak nie było tajemnicą to, że każda młoda dama przeradzała się z brzydkiego kaczątka w pięknego, dumnego łabędzia... Lub ich większość. Niektóre do końca życia pozostawały brzydkimi kaczątkami. Co za pech. - Zmieniłaś się. Wydoroślałaś, wyładniałaś. I w końcu masz coś do powiedzenia - złośliwy, zaczepny uśmiech wykrzywił lekko jej usta.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
- O tak, właściwie uważam, że każde doświadczenie w naszym życiu w jakiś sposób nas ubogaca. Nawet bolesne. – Nie charakteryzowała się optymistycznym podejściem do życia, starała się być realistką, na tyle, na ile było to możliwe. Właśnie dlatego doszukiwała się w każdym wydarzeniu nauki, tej mniej lub bardziej pouczającej. Wieczór sprzed kilku dni wiele jej objaśnił, a przede wszystkim pogłębił jej brak zaufania względem mężczyzn, bo ten, któremu ufała bezgranicznie, już dawno leżał przykryty metrami ziemi, gnijąc samotnie. Jego śmierć również dała pannie Crabbe nauczkę; nie powinno zostawiać się samotnie tych najbliższych sercu, tych, których nie chcemy stracić. Należało ich trzymać jak najbliżej, lecz teraz… takiej osoby już nie miała i o nią nikt się tak nie troszczył. Przynajmniej nie tak bardzo jakby tego pragnęła. – Więc korzystne… w pewnym sensie – dodała z bladym uśmiechem.
Przechytrzyć demimoza nigdy nie jest łatwo, a i myślenie o odwrotnym skutku zdarzenia, jest również przewidywalne. Należało oscylować w nieprawdopodobny, najczęściej bezsensowny, środek. – Zależy, o co konkretnie pytasz, bo jeśli chodzi o tropienie, to czasem musieliśmy wracać po własnych śladach, żeby zwierzę samo za nami przyszło, a jeszcze innym razem, skoczyć w przepaść... i nie, nie jest to metafora – dodała, przypominając sobie zesztywnienie swych mięśni, gdy padło znaczące arresto momentum z ust jej przełożonego. – Niestety, demimoz przewidział potem rzucenie zaklęcia i ryzykowaliśmy, tak naprawdę bez sensu – poprawiła się na ławie, zanurzając ciut głębiej. – Próbowaliśmy tańczyć i śpiewać, ale ostatecznie, ech… nie chcę, żeby to zabrzmiało ckliwie – zmieszała się, trochę rozbawiona, a trochę zakłopotana. – Byłam akurat sama i demimoz chyba spodziewał się, że zacznę miotać w jego kierunku zaklęcia, ale odłożyłam różdżkę, usiadłam i… czekałam, aż sam do mnie przyszedł – pominęła akapit historii mówiący o tym, jak długo trzymała dłonie przed sobą, rozpostarte, czekając, aż zwierze ją obejmie. Nie śmiała o tym wspominać przy kimś takim jak panna Chang, zresztą i tak już do reszty najpewniej uważała ją za szaloną, więc nie było potrzeby dolewać jeszcze większej ilości wariactwa.
- Ogórki są ulubionym przysmakiem kappy, więc obdarowując je takim prezentem, zyskujemy… pewną nietykalność. Jest to dla nich równie smaczne co… pewne części ludzkiego ciała – zauważyła, przewracając oczami z rozbawieniem, na wspomnienie dziwnych gustów kulinarnych demonów wodnych. – Niemniej jednak w Azji istnieje również tradycja składania kappom ogórków w ofierze. Wrzucania ich do wody lub pozostawiania na brzegu, zyskuje się wówczas nie tylko przychylność tych stworzeń, ale wtedy można również liczyć na ich pomoc. Nawadniają pola uprawne, opiekują się dziećmi czy… pomagają w ćwiczeniach sportowych, bo choć wątłe mają ciała, to są mistrzami sztuki sumo – zatrzymała się w swoim słowotoku, zastanawiając się przez chwilę nad własnymi słowami. – Właściwie są bardzo… ludzkie – westchnęła, kończąc tę z lekka przydługą już wypowiedź. O magicznych stworzeniach mogłaby opowiadać godzinami, nieważne jak bardzo jej towarzystwo byłoby zanudzone. Choć dzieci uwielbiały jej historie i opowieści, nawet jeśli były bardziej edukacyjne niż rozrywkowe. Była wręcz chodzącym podręcznikiem do opieki nad magicznymi stworzeniami, zdolnym wyrecytować wszelkie potrzebne informacje. Nie tylko te o rysie biologicznym, ale również historycznym, a każde stworzenie miało swoją ciekawą historię i odzwierciedlenie w legendach.
- Opowiesz mi kiedyś? – zapytała zaciekawiona. Fascynowały ją dawne kultury, nie tylko te europejskie, ale także te z innych kontynentów. Posiadanie wiedzy o historii dawało tę możliwość nauki na cudzych błędach, odwoływanie się do dawnych sytuacji, które być może pokazałyby rozwiązanie na doczesne problemy. – Moja kuzynka jest obsesyjnie zakochana w historii magii, z pewnością i jej by się spodobała taka opowieść – dodała mimochodem, jakby w eter, a nie do swojej towarzyszki. Była to głośna myśl, wysnuta na parę unoszącą się nad wodą.
Uważnie wsłuchiwała się w odpowiedź dotyczącą Indii, uznając ją za całkiem trafną. Chwilę jej jednak zajęło przypomnienie sobie, czym mogło być zębate geranium, bo w kwestii zielarstwa… była beznadziejna. Paradoksalnie wiele osób łączyło ze sobą zainteresowanie fauną i florą, lecz inaczej było w przypadku panny Crabbe. Rośliny interesowały jej brata, to on był encyklopedią w tej kwestii i służył jej zawsze radą, więc nigdy nie czuła potrzeby zgłębiania tego tematu. Na własne nieszczęście. Może powinna się tym w końcu zainteresować? – Mówisz o tych krwiożerczych kwiatach, tak? – dopytała, nie wstydząc się tego, że nie do końca była pewna, o czym mówi panna Chang. Wolała być czegoś pewna, niż tkwić w niepoprawnym wyobrażeniu.
Uśmiechnęła się pod nosem na słowa o możliwym zainteresowaniu jej historią w przyszłości. Cieszyło ją, że Wren nie naciskała, a słuchała, nie narzekała i wbrew pozorom była równie dobrotliwa co przy opiece Księżniczką Forsythią. Przetarła dłońmi spocone policzki, zastanawiając się, czy powinna się całkiem zanurzyć, lecz ostatecznie odmówiła sobie tej przyjemności.
Cieszyło ją, że trafiła z domem, jak i swoją pamięcią – ślizgonka o egzotycznej urodzie wcale nie była ułudą, ani tworem wyobraźni.
- Och, doprawdy? Czyli wcześniej byłam głupia i mówiłam bzdury? – zapytała, brnąc w złośliwość do własnej osoby. – Mówisz jak moja babcia – zaśmiała się lekko, nie kontynuując tego tematu sama. Właściwie Forsythia mogła podać prawie każdą sylwetkę krewnego ze strony matki i większość od strony ojca, bo słyszała to niejednokrotnie podczas rodzinnych uroczystości. Brakowało jedynie stwierdzenia o jej szaleństwie, wtedy byłoby to już całkowicie zgodne z komplementami Blacków i Crabbe’ów.
Przechytrzyć demimoza nigdy nie jest łatwo, a i myślenie o odwrotnym skutku zdarzenia, jest również przewidywalne. Należało oscylować w nieprawdopodobny, najczęściej bezsensowny, środek. – Zależy, o co konkretnie pytasz, bo jeśli chodzi o tropienie, to czasem musieliśmy wracać po własnych śladach, żeby zwierzę samo za nami przyszło, a jeszcze innym razem, skoczyć w przepaść... i nie, nie jest to metafora – dodała, przypominając sobie zesztywnienie swych mięśni, gdy padło znaczące arresto momentum z ust jej przełożonego. – Niestety, demimoz przewidział potem rzucenie zaklęcia i ryzykowaliśmy, tak naprawdę bez sensu – poprawiła się na ławie, zanurzając ciut głębiej. – Próbowaliśmy tańczyć i śpiewać, ale ostatecznie, ech… nie chcę, żeby to zabrzmiało ckliwie – zmieszała się, trochę rozbawiona, a trochę zakłopotana. – Byłam akurat sama i demimoz chyba spodziewał się, że zacznę miotać w jego kierunku zaklęcia, ale odłożyłam różdżkę, usiadłam i… czekałam, aż sam do mnie przyszedł – pominęła akapit historii mówiący o tym, jak długo trzymała dłonie przed sobą, rozpostarte, czekając, aż zwierze ją obejmie. Nie śmiała o tym wspominać przy kimś takim jak panna Chang, zresztą i tak już do reszty najpewniej uważała ją za szaloną, więc nie było potrzeby dolewać jeszcze większej ilości wariactwa.
- Ogórki są ulubionym przysmakiem kappy, więc obdarowując je takim prezentem, zyskujemy… pewną nietykalność. Jest to dla nich równie smaczne co… pewne części ludzkiego ciała – zauważyła, przewracając oczami z rozbawieniem, na wspomnienie dziwnych gustów kulinarnych demonów wodnych. – Niemniej jednak w Azji istnieje również tradycja składania kappom ogórków w ofierze. Wrzucania ich do wody lub pozostawiania na brzegu, zyskuje się wówczas nie tylko przychylność tych stworzeń, ale wtedy można również liczyć na ich pomoc. Nawadniają pola uprawne, opiekują się dziećmi czy… pomagają w ćwiczeniach sportowych, bo choć wątłe mają ciała, to są mistrzami sztuki sumo – zatrzymała się w swoim słowotoku, zastanawiając się przez chwilę nad własnymi słowami. – Właściwie są bardzo… ludzkie – westchnęła, kończąc tę z lekka przydługą już wypowiedź. O magicznych stworzeniach mogłaby opowiadać godzinami, nieważne jak bardzo jej towarzystwo byłoby zanudzone. Choć dzieci uwielbiały jej historie i opowieści, nawet jeśli były bardziej edukacyjne niż rozrywkowe. Była wręcz chodzącym podręcznikiem do opieki nad magicznymi stworzeniami, zdolnym wyrecytować wszelkie potrzebne informacje. Nie tylko te o rysie biologicznym, ale również historycznym, a każde stworzenie miało swoją ciekawą historię i odzwierciedlenie w legendach.
- Opowiesz mi kiedyś? – zapytała zaciekawiona. Fascynowały ją dawne kultury, nie tylko te europejskie, ale także te z innych kontynentów. Posiadanie wiedzy o historii dawało tę możliwość nauki na cudzych błędach, odwoływanie się do dawnych sytuacji, które być może pokazałyby rozwiązanie na doczesne problemy. – Moja kuzynka jest obsesyjnie zakochana w historii magii, z pewnością i jej by się spodobała taka opowieść – dodała mimochodem, jakby w eter, a nie do swojej towarzyszki. Była to głośna myśl, wysnuta na parę unoszącą się nad wodą.
Uważnie wsłuchiwała się w odpowiedź dotyczącą Indii, uznając ją za całkiem trafną. Chwilę jej jednak zajęło przypomnienie sobie, czym mogło być zębate geranium, bo w kwestii zielarstwa… była beznadziejna. Paradoksalnie wiele osób łączyło ze sobą zainteresowanie fauną i florą, lecz inaczej było w przypadku panny Crabbe. Rośliny interesowały jej brata, to on był encyklopedią w tej kwestii i służył jej zawsze radą, więc nigdy nie czuła potrzeby zgłębiania tego tematu. Na własne nieszczęście. Może powinna się tym w końcu zainteresować? – Mówisz o tych krwiożerczych kwiatach, tak? – dopytała, nie wstydząc się tego, że nie do końca była pewna, o czym mówi panna Chang. Wolała być czegoś pewna, niż tkwić w niepoprawnym wyobrażeniu.
Uśmiechnęła się pod nosem na słowa o możliwym zainteresowaniu jej historią w przyszłości. Cieszyło ją, że Wren nie naciskała, a słuchała, nie narzekała i wbrew pozorom była równie dobrotliwa co przy opiece Księżniczką Forsythią. Przetarła dłońmi spocone policzki, zastanawiając się, czy powinna się całkiem zanurzyć, lecz ostatecznie odmówiła sobie tej przyjemności.
Cieszyło ją, że trafiła z domem, jak i swoją pamięcią – ślizgonka o egzotycznej urodzie wcale nie była ułudą, ani tworem wyobraźni.
- Och, doprawdy? Czyli wcześniej byłam głupia i mówiłam bzdury? – zapytała, brnąc w złośliwość do własnej osoby. – Mówisz jak moja babcia – zaśmiała się lekko, nie kontynuując tego tematu sama. Właściwie Forsythia mogła podać prawie każdą sylwetkę krewnego ze strony matki i większość od strony ojca, bo słyszała to niejednokrotnie podczas rodzinnych uroczystości. Brakowało jedynie stwierdzenia o jej szaleństwie, wtedy byłoby to już całkowicie zgodne z komplementami Blacków i Crabbe’ów.
Tylko bolesne doświadczenie miały moc równą smagnięciu bata; mogły wywrócić mierną egzystencję do góry nogami niczym feerię barw przewracał kalejdoskop, pozwalały wyciągać głębokie, ważne wnioski. W jej przypadku było nie inaczej. Dlatego wiedziała, odczytując język ciała tamtego zboczeńca, co planował uczynić biednej, niepojmującej tajników swego otoczenia Forsythii. Własne cierpienie odkrywało niedostępne dotychczas karty, pozwalało zajrzeć w talię trzymaną przez niewidzialne ręce przeznaczenia i dostosować się do następnie wystosowanej figury, zanim nadejdzie pozornie nieunikniona katastrofa. Wren zgodziła się z tym bezgłośnie, kolejnym kiwnięciem i odchyleniem głowy do boku, jednak nie kontynuowała wrażliwego, drażliwego tematu. To jeszcze nie czas, by dzielić się, wymieniać przeżyciami - tymi ważnymi, bo czymże była historia o kappie przepadającym za ogórkami w zestawieniu z ponurą, rodzinną tajemnicą czy młodej dziewczynie wyzutej z iluzji idealnej miłości?
Crabbe opowiadała o demimozie, a Azjatka słuchała jej z pasją. Ta specyficzna baśń, choć prawdziwa, wydawała się wytworem kreatywnej fikcji; natomiast gdy kobieta wyjawiła jej sposób w jaki zjednała sobie podejrzliwe stworzenie, na twarzy Wren zagościł enigmatyczny, nieodgadniony uśmiech. Poruszyła się na ławie, powoli, leniwie, niemal przycisnęła ciało do boku kobiety, palec wskazujący układając na jej podbródku. Zarysowany ostrawo paznokieć wbił się lekko w zaróżowioną skórę towarzyszki.
- Czekałaś też, aż ja do ciebie przyjdę - zauważyła. Otępiona narkotykiem i bezbronna, Forsythia nie mogła zrobić nic innego jak wyczekiwać nadejścia rycerza w lśniącej zbroi, mknącego w jej kierunku na jednorożcu. - Może powinnam była urodzić się demimozem? - westchnęła odrobinę teatralnie i znów odsunęła się na swoje poprzednie miejsce, układając ręce pod głową. Stres wydawał się być odległym wspomnieniem. Nieprawdziwym, obcym, prawie nierealnym; dokładnie o to obu im chodziło. O wspólne oderwanie się od rzeczywistości, zatopienie w aromacie morskiej soli i błękitnej wody, w ciszy czy harmonii wymienianych słów - nieważne, byle w otaczającym je cieple i łagodnym masażu bulgoczących strumieni.
- To ciekawe. Nie miałam pojęcia - przyznała bez wstydu, dziadek nie wspominał jej przecież o podobnych rytuałach czy zwyczajach panujących w Chinach. Właściwie nie powiedział jej nic o tamtejszej florze czy faunie, skupiając się na tradycjach, zwyczajach, tle historycznym starego państwa i politycznym ustroju magicznego świata, choć na ostatni z tematów nie zdążył wyjawić jej wiele. Niespecjalnie też pragnęła o nim słuchać - jako kilkuletnia zaledwie dziewczynka, zainteresowana mosiężnymi figurami smoków i obronnych lwów niż abstrakcyjnym cesarzem i jego dworem. - Wydają się inteligentne, prawda - ale i też okrutnie łatwe do przekupienia. Czy, jak wolisz, zjednania sobie ich przychylności. To już prawie sprzedajność - skomentowała Wren, wzruszywszy ramionami. Z pewnością było to kolejnym elementem łączącym kappy z dumnym rodzajem ludzkim, bo przekupstwa w ich dominium nie brakowało na porządku dziennym. Robił to każdy, kto miał choć trochę oleju w głowie i wolał wziąć przeznaczenie we własne ręce, niż czekać na przychylność losu, jaka nigdy miała nie nadejść.
- Hm, czemu nie? Mogę opowiedzieć wam obu, jeśli czymś mnie przekupicie - zaproponowała zatem w pokrewieństwie do azjatyckiego demona wodnego, uśmiechając się przy tym prawie zbójecko. Nie chodziło bowiem nawet o dobra materialne; mogły odwdzięczyć się jej równie interesującymi historiami czy ciekawym doświadczeniem pokrewnym wizycie w Zaciszu Kirke, które miała okazję poznać pierwszy raz w życiu. Kiwnięciem zgodziła się z pytaniem Forsythii, nie wdając się głębiej w temat geranium. Sama nie wiedziała o nim zbyt wiele, oprócz tego, że jego zębów nie należało lekceważyć. Chyba że pragnęło się stracić część ciała. Ucho na przykład.
- I byłaś nudna - dodała kurtuazyjnie, wciąż drocząc się z panną Crabbe, zanim bezwstydnie wynurzyła się z coraz to spokojniejszego źródełka. Ach, należało się już rozstać, już pożegnać. Azjatka obmyła się z eterycznego olejku i pozostałości relaksu pod chłodnym, rozbudzającym natryskiem i otarła ciało ręcznikiem, zanim ponownie przywdziała swoje ubrania i wycisnęła gęste krople wody z czarnych włosów. - Było miło, księżniczko, ale czas wracać do osobnych królestw - mruknęła Wren z rozbawionym przekąsem. - Pilnuj się - dodała już poważniej, po czym zniknęła za drzwiami Zacisza.
zt x2
Crabbe opowiadała o demimozie, a Azjatka słuchała jej z pasją. Ta specyficzna baśń, choć prawdziwa, wydawała się wytworem kreatywnej fikcji; natomiast gdy kobieta wyjawiła jej sposób w jaki zjednała sobie podejrzliwe stworzenie, na twarzy Wren zagościł enigmatyczny, nieodgadniony uśmiech. Poruszyła się na ławie, powoli, leniwie, niemal przycisnęła ciało do boku kobiety, palec wskazujący układając na jej podbródku. Zarysowany ostrawo paznokieć wbił się lekko w zaróżowioną skórę towarzyszki.
- Czekałaś też, aż ja do ciebie przyjdę - zauważyła. Otępiona narkotykiem i bezbronna, Forsythia nie mogła zrobić nic innego jak wyczekiwać nadejścia rycerza w lśniącej zbroi, mknącego w jej kierunku na jednorożcu. - Może powinnam była urodzić się demimozem? - westchnęła odrobinę teatralnie i znów odsunęła się na swoje poprzednie miejsce, układając ręce pod głową. Stres wydawał się być odległym wspomnieniem. Nieprawdziwym, obcym, prawie nierealnym; dokładnie o to obu im chodziło. O wspólne oderwanie się od rzeczywistości, zatopienie w aromacie morskiej soli i błękitnej wody, w ciszy czy harmonii wymienianych słów - nieważne, byle w otaczającym je cieple i łagodnym masażu bulgoczących strumieni.
- To ciekawe. Nie miałam pojęcia - przyznała bez wstydu, dziadek nie wspominał jej przecież o podobnych rytuałach czy zwyczajach panujących w Chinach. Właściwie nie powiedział jej nic o tamtejszej florze czy faunie, skupiając się na tradycjach, zwyczajach, tle historycznym starego państwa i politycznym ustroju magicznego świata, choć na ostatni z tematów nie zdążył wyjawić jej wiele. Niespecjalnie też pragnęła o nim słuchać - jako kilkuletnia zaledwie dziewczynka, zainteresowana mosiężnymi figurami smoków i obronnych lwów niż abstrakcyjnym cesarzem i jego dworem. - Wydają się inteligentne, prawda - ale i też okrutnie łatwe do przekupienia. Czy, jak wolisz, zjednania sobie ich przychylności. To już prawie sprzedajność - skomentowała Wren, wzruszywszy ramionami. Z pewnością było to kolejnym elementem łączącym kappy z dumnym rodzajem ludzkim, bo przekupstwa w ich dominium nie brakowało na porządku dziennym. Robił to każdy, kto miał choć trochę oleju w głowie i wolał wziąć przeznaczenie we własne ręce, niż czekać na przychylność losu, jaka nigdy miała nie nadejść.
- Hm, czemu nie? Mogę opowiedzieć wam obu, jeśli czymś mnie przekupicie - zaproponowała zatem w pokrewieństwie do azjatyckiego demona wodnego, uśmiechając się przy tym prawie zbójecko. Nie chodziło bowiem nawet o dobra materialne; mogły odwdzięczyć się jej równie interesującymi historiami czy ciekawym doświadczeniem pokrewnym wizycie w Zaciszu Kirke, które miała okazję poznać pierwszy raz w życiu. Kiwnięciem zgodziła się z pytaniem Forsythii, nie wdając się głębiej w temat geranium. Sama nie wiedziała o nim zbyt wiele, oprócz tego, że jego zębów nie należało lekceważyć. Chyba że pragnęło się stracić część ciała. Ucho na przykład.
- I byłaś nudna - dodała kurtuazyjnie, wciąż drocząc się z panną Crabbe, zanim bezwstydnie wynurzyła się z coraz to spokojniejszego źródełka. Ach, należało się już rozstać, już pożegnać. Azjatka obmyła się z eterycznego olejku i pozostałości relaksu pod chłodnym, rozbudzającym natryskiem i otarła ciało ręcznikiem, zanim ponownie przywdziała swoje ubrania i wycisnęła gęste krople wody z czarnych włosów. - Było miło, księżniczko, ale czas wracać do osobnych królestw - mruknęła Wren z rozbawionym przekąsem. - Pilnuj się - dodała już poważniej, po czym zniknęła za drzwiami Zacisza.
zt x2
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Dni mijały szybciej, niż mogła się spodziewać, a jednocześnie wydawało jej się, że bywają boleśnie długie. Mimo to wcale nie narzekała, lubiła w takich wypadkach spędzać czas w Domu Mody, czując delikatne owinięcie się materiału dookoła niej, natrafiając na nowe, piękne tkaniny, o które niestety było co raz trudniej, a ostatecznie trzymając się blisko doborowych projektantów, od których przecież się ostatecznie uczyła. Musiała w końcu zacząć planować szycie swojej sukni ślubnej, nie mogąc tego absolutnie zostawiać na ostatni moment. Pamiętała jednocześnie o spotkaniu, w którym miała wziąć dziś udział, dlatego już z wyprzedzeniem wybrała dwie butelki dobrego szampana i wysłała służącą wraz z nimi i kosmetykami, tak aby ta poleciła przygotować całe miejsce specjalnie dla nich. Zleciła również przekazanie pieniędzy, tak aby rezerwacja sali była całkowicie niepodważalna – w końcu nie chciała, aby jakaś nieznajoma kobieta weszła, roszcząc sobie prawo do przetrwania jej odpoczynku.
Dopiero kiedy skończyła wszystkie przymiarki, zabrała swoje rzeczy, udając się już bezpośrednio na miejsce. Wiedziała, że kąpiel zdecydowanie jej się przyda, zarówno dla oczyszczenia umysłu jak i zadbania o własne ciało – w końcu wedle polecenia jadła tylko po to, aby oszczędzać sobie uczucia głodu, co oznaczyło, że w ostatnich miesiącach stała się jeszcze smuklejsza, tak jak poleciła jej ciotka, wznawiając jeszcze lekcje tańca. Czasami bywało jej słabo, ale starała się to wtedy ignorować, albo usiąść i poczekać, aż wszystko wróci do normy.
Być może dlatego tak długo zeszło jej przebranie się do kąpieli, a być może dlatego, że o swoje ubrania dbała niebywale. Zieloną suknię złożyła ostrożnie na otomance, na której przysiadła, składając ją dokładnie, tak, by zaraz dołączyły do niej jasne pończoszki ze sprzączkami. Dopiero wtedy pozwoliła sobie zaklęciem poluźnić wiązania gorsetu na tyle, by również i on mógł być zsunięty. Ostatni element, podkładkę pod gorset, odłożyła również pieczołowicie, biżuterię chowając do małej szkatułki i buty odstawiając nieco na bok. Nie pozbyła się upięcia, nie chcąc zamoczyć włosów, dopiero wtedy wchodząc do wody i oddychając głęboko, kiedy przyszło jej teraz odpocząć.
Sięgnęła po czekający na nią kieliszek, upijając łyk i z zaciekawieniem przyglądając się śladom szminki, a przynajmniej dopóki nie usłyszała kroków.
- Pani Dolohov, zapraszam – uśmiechnęła się do wchodzącej Tatiany, nie śledząc jej jednak wzrokiem, tak aby dać jej prywatność na przebranie się.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Delikatne kartki zapełnione starannym, subtelnym pismem były niespodziewaną atrakcją w dniach dusznego czerwca. Felerne – choć może wcale nie tak bardzo? – spotkanie na początku miesiąca; wiele spotkań, wiele irracjonalnych wizyt i zawstydzających wtargnięć, zostawiało po sobie jakieś dziwaczne poczucie wstydu, choć w przypadku lady Parkinson – także ciekawość.
Odetta była enigmą na tle brytyjskiej socjety, do tej pory słodziutką panienką ubraną w najmodniejsze szaty sezonu, małym uśmiechem życzliwości przemykającym na salonach, zwykle za protekcją własnego brata, z którym przyszło Tatianie podbijać Kentwell Hall. Nieoczekiwane spotkanie o zmierzchu w eleganckich komnatach szlachcianki przypominało bardziej sen, niźli rzeczywistość. Delikatność ruchów Odetty, jej subtelny uśmiech, propozycja wspólnego spędzenia wieczora – wciąż nie do końca rozumiała intencje tamtej sytuacji, potrzebę, jaka mogłaby kierować arystokratką, ale tuż po tym niecodziennym spotkaniu zaczęły pojawiać się wiadomości – listy.
Ten z datą i miejscem spotkania potraktowała priorytetowo, nie chcąc nadwyrężać ofiarowanej uprzejmości – wciąż zagadkowej, bo motywy lady Parkinson pozostawały nieznane. Potrzebowała rozrywki? Powierniczki sekretów swojego serca? Może skrywała więcej tajemnic niż pojedyncze jednostki brytyjskiej śmietanki, zwykle rozprawiające o sercowych rozterkach i zniewalającym uśmiechu któregoś z lordów? Może wcale nie chodziło o lorda…
W Zaciszu Kirke zjawiła się punktualnie, dość sprawnie przechodząc przez pomieszczenie przypominające lobby bądź recepcję; skierowano ją do konkretnych komnat – długiego korytarza zakończonego niedużą przebieralnią, która z kolei otwarta była na przestrzenną salę z ogromnym basenem. Wokół unosił się otulający, niemal bliski odurzenia zapach – wyczuwała w nim nuty wanilii i jaśminu, plątały się pomiędzy marmurami i parującą wodą z drogocennymi olejami.
Tafla wydawała się spokojna; wzrok Dolohov sunął po niej jak po idealnym szkle, do momentu w którym spoczął na sylwetce łagodnie zasiadającej w wodzie z kieliszkiem – lady Odetta nader często prezentowała się jej w stroju pozbawionym jakichkolwiek ubrań. Nie lustrowała wzrokiem jej nagiego ciała, zamiast to odnalazła jej spojrzenie posłała krótki uśmiech.
Na etażerce za jej plecami spoczywał dzban z winem i drugie naczynie; obok odnalazła krzesło, które posłużyło jako miejsce na ubranie. Ruchem różdżki pomogła sobie z zapięciem na plecach, zaraz potem suknia spłynęła w dół, odsłaniając dopasowaną bieliznę, a później i ta zniknęła, dając przestrzeń dla bladego ciała.
Na boso pokonała dystans dzielący ją od sztucznego akwenu, w końcu mocząc stopę w przyjemnie ciepłej wodzie, by zaraz potem zanurzyć się do wysokości mostka.
– Lady Parkinson, przyjemność po mojej stronie – wypowiedziała w ramach powitania, a kącik ust drgnął ku górze – Wyglądasz promiennie.
Odetta była enigmą na tle brytyjskiej socjety, do tej pory słodziutką panienką ubraną w najmodniejsze szaty sezonu, małym uśmiechem życzliwości przemykającym na salonach, zwykle za protekcją własnego brata, z którym przyszło Tatianie podbijać Kentwell Hall. Nieoczekiwane spotkanie o zmierzchu w eleganckich komnatach szlachcianki przypominało bardziej sen, niźli rzeczywistość. Delikatność ruchów Odetty, jej subtelny uśmiech, propozycja wspólnego spędzenia wieczora – wciąż nie do końca rozumiała intencje tamtej sytuacji, potrzebę, jaka mogłaby kierować arystokratką, ale tuż po tym niecodziennym spotkaniu zaczęły pojawiać się wiadomości – listy.
Ten z datą i miejscem spotkania potraktowała priorytetowo, nie chcąc nadwyrężać ofiarowanej uprzejmości – wciąż zagadkowej, bo motywy lady Parkinson pozostawały nieznane. Potrzebowała rozrywki? Powierniczki sekretów swojego serca? Może skrywała więcej tajemnic niż pojedyncze jednostki brytyjskiej śmietanki, zwykle rozprawiające o sercowych rozterkach i zniewalającym uśmiechu któregoś z lordów? Może wcale nie chodziło o lorda…
W Zaciszu Kirke zjawiła się punktualnie, dość sprawnie przechodząc przez pomieszczenie przypominające lobby bądź recepcję; skierowano ją do konkretnych komnat – długiego korytarza zakończonego niedużą przebieralnią, która z kolei otwarta była na przestrzenną salę z ogromnym basenem. Wokół unosił się otulający, niemal bliski odurzenia zapach – wyczuwała w nim nuty wanilii i jaśminu, plątały się pomiędzy marmurami i parującą wodą z drogocennymi olejami.
Tafla wydawała się spokojna; wzrok Dolohov sunął po niej jak po idealnym szkle, do momentu w którym spoczął na sylwetce łagodnie zasiadającej w wodzie z kieliszkiem – lady Odetta nader często prezentowała się jej w stroju pozbawionym jakichkolwiek ubrań. Nie lustrowała wzrokiem jej nagiego ciała, zamiast to odnalazła jej spojrzenie posłała krótki uśmiech.
Na etażerce za jej plecami spoczywał dzban z winem i drugie naczynie; obok odnalazła krzesło, które posłużyło jako miejsce na ubranie. Ruchem różdżki pomogła sobie z zapięciem na plecach, zaraz potem suknia spłynęła w dół, odsłaniając dopasowaną bieliznę, a później i ta zniknęła, dając przestrzeń dla bladego ciała.
Na boso pokonała dystans dzielący ją od sztucznego akwenu, w końcu mocząc stopę w przyjemnie ciepłej wodzie, by zaraz potem zanurzyć się do wysokości mostka.
– Lady Parkinson, przyjemność po mojej stronie – wypowiedziała w ramach powitania, a kącik ust drgnął ku górze – Wyglądasz promiennie.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Łaźnia męska
Szybka odpowiedź