Kapliczka zapomnianych
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Kapliczka zapomnianych
Kapliczkę zapomnianych stworzono na cześć tych, którzy odeszli i pamięć o nich niemal całkiem wyblakła. Otoczony przez zaklęcia maskujące budynek jest niewielki, a w środku odnaleźć można tylko półki z surowego, zimnego kamienia, na których stawiane są świeczki – wysokie i te niższe, całkiem tęgie i chude, wtłoczone w szklane kaganki, zupełnie małe i te większe, zdobione finezyjnymi wzorami, kolorowe i białe. Magia tego miejsca utrzymuje płomienie zapalone przez niemal cały rok, gasną tylko na jeden dzień, Dzień Duchów, by o północy zabłysnąć po raz kolejny. Czarodzieje przychodzą tutaj nieraz całymi rodzinami, by uczcić pamięć swoich najbliższych, a innym razem samotnie – wszyscy zatopieni we wspomnieniach albo pochłonięci cichymi, sentymentalnymi rozmowami.
Wymknął się z domu prawie o świcie. Ostatnio w ogóle nie mógł spać, budził się nad ranem i nie miał pojęcia co ze sobą zrobić. Tym razem zamiast leżeć bez sensu ubrał się pospiesznie i wyszedł po cichu tak żeby w razie czego nie obudzić Yany. Co prawda nie wiedział czy czarownica jeszcze śpi, czy może jest już na nogach, ale wolał nie ryzykować. Nie to żeby martwił się, że będzie miała coś przeciwko, ale podejrzewał, że obudzenie kogokolwiek o poranku mogłoby być złym pomysłem. On sam nie lubił, gdy ze snu wyrywał go jakiś niepotrzebny hałas. Na szczęście wszystko poszło wyjątkowo gładko i już po niecałym kwadransie młody Goyle spacerował szybkim krokiem przez Londyn. Nie spieszyło mu się nigdzie, ale szybkie tempo marszu przyjemnie go rozgrzewało. Jak tylko próbował nieco zwolnić kroku to od razu robiło się odrobinę za chłodno.
W planach miał przejście się po dzielnicy portowej. Znał to miejsce całkiem nieźle, a do tego po prostu je lubił. Widok statków kołyszących się leniwie na wodzie zawsze poprawiał mu nastrój. Pech chciał, że zamyślony skręcił gdzieś nie tam, gdzie potrzeba i wylądował w zupełnie innej części Londynu. Żeby było ciekawiej, to przegapił jeszcze parę punktów orientacyjnych po drodze i w ogóle wylądował w sporej odległości od swojego punktu docelowego. Nie było sensu już zawracać, więc postanowił pokręcić się nieco po okolicy i wrócić. Lepszego pomysłu nie miał.
Tak naprawdę miał już zamiar zmierzać w stronę domu, gdy zaczęło się coś dziwnego. Najpierw jakiś rozbłysk, a potem zaczęło padać. Hjalmar szybko pobiegł w stronę kapliczki, żeby schować się przed deszczem. Tak na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że coś z nim jest nie tak. Dobrą chwilę obserwował zjawisko. Wszystko wskazywało na to, że to całkowicie normalny deszcz… nie licząc dziwnych błękitnych kawałków lodu. Nic nie wybuchało, więc Hjalmar w końcu wyszedł spod daszku i bardzo ostrożnie sięgnął do najbliższego odłamka. Nie stało się nic złego, więc chłopiec ze swoim znaleziskiem udał się z powrotem do domu.
//zt
Kiedy przedziwne ptaszysko wylądowało na jej parapecie, nie bardzo wiedziała czego się spodziewać – a myślała, że to jej kruk odznaczał się na niebie, szybując z korespondencją. List był jak każdy inny, poprawnie zaadresowany i najpewniej nie zwróciłaby nań większej uwagi, gdyby nie ten charakterystyczny zapach, tak silnie przypominający woń koszuli brata. Kierowana tym wspomnieniem, zdała sobie sprawę, że egzotyczny ptak przypomniał jej o tajemniczym piórku znalezionym pośród listów brata, lecz nim zdążyła przeanalizować dokładność swoich skojarzeń, jej parapet był już opustoszały. Pośpiesznie dorwała się do listów, tych listów, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Listów, które wywołały w jej duszy tak wiele chaosu, mącąc sylwetkę ojca oskarżeniami. Gdzieś podświadomie wiedziała, że nie był niewinny, sama doznała z jego strony krzywd, lecz bezwzględność, o której czytała w kwietniu, przelała czarę goryczy.
Przez ponad pół dnia analizowała pismo, porównywała litery i przeszukiwała zamieszczone na pergaminach treści, doszukując się czegoś więcej. Elementów, które dałyby jej pewność ugruntowującą jej ideę. Mimo braku stuprocentowej pewności postanowiła jednak zaryzykować i wystosować zaproszenie do spotkania, podczas którego mogłaby dowiedzieć się znacznie więcej. Pełna niepokoju studiowała pismo przy tańczącym płomienia świecy przez resztę nocy, nie mogąc zasnąć, przez przełom jaki być może dokonała. Analizowała również pióro w jednej z książek z domowej biblioteczki, dopasowując je do rycin konkretnego gatunku. Wyczekiwała kolejnego listu, licząc, że i tym razem spostrzeże ptaka, oceni dokładnie jego budowę i podobieństwo do tego, którego widziała w księgach. Owszem, udało jej się nawet do niego zbliżyć gdy przyniósł kolejny list i ostatecznie skończyło się to kradzieżą jej srebrnej bransoletki – niemniej nie narzekała, był do kolejny powód do spotkania.
Potrzebowała ustronnego miejsca, cichego - takiego, które nie będzie rozpraszało, ani jej, ani jego. Już od dawna chciała odwiedzić kapliczkę zapomnianych i zapalić nowe świece za zmarłych. Nie tylko tych, którzy odeszli z jej rodziny, ale również dla tych zmarłych, o których nie powinna pamiętać. Za tych, dla których nie powinna mieć litości i nimi gardzić, a mimo to potrzebowała upamiętnić ich… niezależnie od tego, co sądziła jej rodzina czy szlacheckie przyjaźnie.
Naciągnęła pelerynę, ściskając w ramionach kilka świeczek. Jedna za brata. Jedna za matkę. Jedna za niewinnych. Jedna za tych, którzy chcieli dobrze. Mknęła przez ulice, a wieczorna mgła okraszała jej włosy i ubrania rzęsistymi kroplami. Znów mieli się spotkać, a atmosfera ponownie oplatała chłodem jej ciało, zupełnie jak gdyby los chciał, aby rozmowy zapamiętywali w atmosferze przymrozku i lodowego podmuchu wiatru.
Tradycyjnie była wcześniej, ustawiła świeczki na kamiennych półkach, osamotniona nie czuła wstydu przed tym, co robi. Uchwyciła jeden z patyczków i podpaliła go, aby potem rozświetlić płomykiem pozostałe knoty. Rozpalając każde nowe światło, starała się wymieniać imiona osób w intencji, których zapalała światełko, a przynajmniej tych, których znała. Ci bez imion również dostali jej myśli i osobny płomień. Przygasiła patyczek, delikatnym podmuchem i westchnęła ciężko, przesuwając szklane naczynia z woskiem bliżej ściany. Zaraz potem cofnęła się o krok i bezwiednie skrzyżowała ramiona na piersi, chowając dłonie pod peleryną i przymykając powieki delikatnie, skupiając się na drżących językach ognia w oczekiwaniu na Norwega.
Wybór miejsca spotkania był co najmniej dziwny, myślał Ingisson idąc mokrą od deszczu ulicą. Poprawił postawiony kołnierz wierzchniej szaty i spuścił bardziej na nos kapelusz, od niechcenia jakby rejestrując krople, które mgiełką osadzały się na jego krawędzi. Legendarna londyńska mżawka znów uderzyła do ataku. Ulice, domy i niebo były szare jakby ktoś wyprał z nich cały kolor. Szary był również Ingisson w swoim ubiorze, tylko wystająca spod kapelusza ruda broda przerywała monochromię jak jeden element wybarwiony w jakiejś artystycznej wizji.
Z początku nie wiedział czego szukać, zaszedł więc wpierw oczywiście do biblioteki, gdzie z pomocą magicznych map miasta znalazł czego szukał. Nie wiedział jak bez magii obchodzili się mugole: w mieście rozmiarów Londynu znalezienie jakiegoś całkiem nieznanego punktu na mapie musiało zajmować godziny. Tu wystarczyło powiedzieć tylko parę słów, machnąć różdżką i gotowe.
Tak łatwo nie miało być jednak z samym spotkaniem. Już teraz Norweg czuł podenerwowanie. Z każdym zbliżającym go do kapliczki krokiem coraz większe. Zacisnął schowane w kieszeniach dłonie w pięści, zaraz je jednak rozkurczając i znów od nowa. Nie wiedział czemu Crabbe chciała spotkać się poza szpitalem. I to w miejscu bądź co bądź dość rzadko uczęszczanym. Kto miał czas na odwiedzanie kapliczek? Kto miał wystarczająco świec na zbyciu, aby zostawiać je w kapliczce? Wszystko było teraz pod wydział, tylko ludzie statusu Forsythii mogli w obecnych czasach bywać w takich miejscach.
Kiedy ujrzał budyneczek poczuł jeszcze większą niepewność. Zatrzymał się kilkanaście metrów przed nim i rozważał. Jeszcze nie było za późno aby się wycofać. Zawrócić do domu, wysłać parę godzin później sowę, że coś nagłego mu wyskoczyło. Może inna data. Przestąpił z nogi na nogę, bijąc się z myślami. To znów przemawiało przez niego tchórzostwo. Westchnął więc cicho i ruszył naprzód, pokonując dzielącą go od kapliczki odległość. Widział ją już w wejściu kiedy pchnął niedomknięte drzwi. Stała jak figura, z głową pochyloną nad płomieniami, które zadrżały silniej kiedy wszedł. Skinął jej głową, unosząc wpierw rondo kapelusza, a później całkiem go zdejmując. Nie godziło się nosić nakrycia głowy w żadnej izbie, w ten sposób zapraszało się przecież chłód do wnętrza, a z chłodem w izbie nadchodziła choroba i głód. Kapelusz więc zdjął, zamknął za sobą drzwi i oparł o ścianę przy nich, spoglądając na Forsythię z wyraźnym pytaniem wymalowanym w niebieskich oczach. Trzymał kapelusz przed sobą, pozwalając palcom na nerwowe przesuwanie się wokół ronda, obracanie go. Nie wiedział czego ma się po niej spodziewać, więc nie przygotował się na nic. Jak głupio z jego strony.
Z początku nie wiedział czego szukać, zaszedł więc wpierw oczywiście do biblioteki, gdzie z pomocą magicznych map miasta znalazł czego szukał. Nie wiedział jak bez magii obchodzili się mugole: w mieście rozmiarów Londynu znalezienie jakiegoś całkiem nieznanego punktu na mapie musiało zajmować godziny. Tu wystarczyło powiedzieć tylko parę słów, machnąć różdżką i gotowe.
Tak łatwo nie miało być jednak z samym spotkaniem. Już teraz Norweg czuł podenerwowanie. Z każdym zbliżającym go do kapliczki krokiem coraz większe. Zacisnął schowane w kieszeniach dłonie w pięści, zaraz je jednak rozkurczając i znów od nowa. Nie wiedział czemu Crabbe chciała spotkać się poza szpitalem. I to w miejscu bądź co bądź dość rzadko uczęszczanym. Kto miał czas na odwiedzanie kapliczek? Kto miał wystarczająco świec na zbyciu, aby zostawiać je w kapliczce? Wszystko było teraz pod wydział, tylko ludzie statusu Forsythii mogli w obecnych czasach bywać w takich miejscach.
Kiedy ujrzał budyneczek poczuł jeszcze większą niepewność. Zatrzymał się kilkanaście metrów przed nim i rozważał. Jeszcze nie było za późno aby się wycofać. Zawrócić do domu, wysłać parę godzin później sowę, że coś nagłego mu wyskoczyło. Może inna data. Przestąpił z nogi na nogę, bijąc się z myślami. To znów przemawiało przez niego tchórzostwo. Westchnął więc cicho i ruszył naprzód, pokonując dzielącą go od kapliczki odległość. Widział ją już w wejściu kiedy pchnął niedomknięte drzwi. Stała jak figura, z głową pochyloną nad płomieniami, które zadrżały silniej kiedy wszedł. Skinął jej głową, unosząc wpierw rondo kapelusza, a później całkiem go zdejmując. Nie godziło się nosić nakrycia głowy w żadnej izbie, w ten sposób zapraszało się przecież chłód do wnętrza, a z chłodem w izbie nadchodziła choroba i głód. Kapelusz więc zdjął, zamknął za sobą drzwi i oparł o ścianę przy nich, spoglądając na Forsythię z wyraźnym pytaniem wymalowanym w niebieskich oczach. Trzymał kapelusz przed sobą, pozwalając palcom na nerwowe przesuwanie się wokół ronda, obracanie go. Nie wiedział czego ma się po niej spodziewać, więc nie przygotował się na nic. Jak głupio z jego strony.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zatopiła się w myślach – bo jak zacząć rozmowę, tak aby wybrnąć z niej bez zdradzania niepotrzebnych szczegółów, jednocześnie wyciągając wszystko to, czego potrzebowano? Co jeśli się pomyliła i Norweg w ogóle nie wiedział o przedziwnych listach, jakie otrzymywał Perseus? Żałowała, że nie było jej dane przeczytać korespondencji zwrotnej, napisanej ręką ukochanego bliźniaka, być może wtedy więcej informacji rozjaśniłoby jej spiskowe teorie. Było tyle poszlak, tak pięknie zazębiających się w całość, iż Forsythia sądziła, że nareszcie pozna całą prawdę. Jakaś część jej duszy radowała się z tego powodu, a druga… była przerażona. Mogła dowiedzieć się czegoś, co nieodwracalnie zmieniłoby jej pogląd na rzeczywistość, burząc doszczętnie dogmaty konserwatywnego wychowania, choć nieudolnego, patrząc z perspektywy czasu. Faustus nazbyt wiele czasu poświęcał sam sobie, zapominając, że dziecko niekoniecznie było tak posłuszne jak współpracownicy czy podwładni w Ministerstwie. Przygryzła dolną wargę, starając się przygotować na każdy z możliwych scenariuszy, nawet taki, w którym musiałaby przeprosić rodziciela za wszystkie winy, dowiadując się, że jej oskarżenia były bezpodstawne. Choć tak naprawdę wolałaby taki przebieg wydarzeń, niż dalsze stanie nad niewiadomą, jaka spędzała jej sen z powiek.
Cały ten stres musiała rozładować i tylko czekała, aż z dogodnymi informacjami, będzie mogła w dniu jutrzejszym oddać się frywolnym czynnościom, na jakie umówiła się z przyjaciółką. Chciała, aby to było jej problemem, chociaż na chwilę. Skupić się na hedonistycznych przyjemnościach, zamazujących problemy wbijające pazury w jej działania.
Wzdrygnęła się przestraszona na dźwięk otwieranych drzwi, jakby właśnie miała stanąć przed sądem. Absolutnie nie była jednak gotowa na tę rozmowę, lecz trzeba było ją przeprowadzić. Musiała poruszyć dalszą część swojego prywatnego śledztwa. Ileż to już czasu poświęciła na gromadzenie kolejnych poszlak? Wypytywała znajomego klątwołamacza, poświęciła swój czas na wąsatego przemytnika, myszkowała w ojcowskim biurze i podsłuchiwała rozmowy w Ministerstwie – a mimo to dalej stała pod znakiem zapytania, drwiąco wyśmiewającym jej starania. – Dobry wieczór – rzuciła mechanicznie, nie wiedząc jeszcze, czy przybyły był tym na kogo czekała, czy może zbłąkaną duszą chcącą wybaczenia od zmarłych i ubłagania łaski dla jeszcze żywych.
Wciągnęła głośno powietrze, poprawiając kołnierz płaszcza – bez absolutnie żadnego powodu. Naprawdę nie wiedziała jak zacząć, a miała przecież tyle scenariuszy w głowie, tyle planów, skrupulatnie nagromadzonych słów mających przedstawić sens spotkania. Jednak mimo to, nie wiedzieć czemu, najwyraźniej chciała postawić na improwizację. Nie trzymając się przepisu, oddać się intuicji jako jedynej przewodniczce, stojącej w opozycji do rodzinnej tradycji, skrupulatnego kroczenia z planowanym działaniem. Widziała, jak nerwowo obracał kapelusz, jaki dystans utrzymywał, nawet nie kwapiąc się o bliższe podejście do środka pomieszczenia, gdzie było znacznie cieplej. Być może miała dzięki temu szansę na przejęcie inicjatywy, sięgnęła więc do kieszeni, wyjmując piórko ptaka należącego do Asbjorna i okręciła je, wystawiają je w jego kierunku. – Jakiś czas temu znalazłam to u mojego brata, poznajesz? – zapytała, a jej głos był równie chłodny co powietrze okalające dzisiejszy Londyn. Drugą dłoń od dłuższej chwili zaciskała na różdżce, trzymanej w kieszeni, jak gdyby była gotowa na konfrontację, która miała nigdy nie nadejść. A może miała? Potrzebowała tych informacji, nawet jeśli miałaby użyć – nie. Jak bardzo podobna byłaby wówczas do swojego ojca, obiecywała sobie nie sięgać po takie środki. Cierpliwości jednak wiele nie miała, kończyła jej się z każdym dniem, gdy niewidome wzbierały na sile – a ileż można było trwać w niewiedzy? Już raz potraktowała go czarnomagicznym zaklęciem i nie skończyło się to dobrze, więc po prostu wyjęła rękę z kieszeni, puszczając tym samym różdżkę, jednocześnie obiecując sobie w myślach, że nie chwyci za nią ponownie i rozwiąże to dyplomatycznie. – I nie kłam. Proszę – dodała, unosząc wyżej brodę, choć te słowa dostatecznie mocno przekazywało samo jej spojrzenie, groźnie utkwione w twarzy Ingissona.
Cały ten stres musiała rozładować i tylko czekała, aż z dogodnymi informacjami, będzie mogła w dniu jutrzejszym oddać się frywolnym czynnościom, na jakie umówiła się z przyjaciółką. Chciała, aby to było jej problemem, chociaż na chwilę. Skupić się na hedonistycznych przyjemnościach, zamazujących problemy wbijające pazury w jej działania.
Wzdrygnęła się przestraszona na dźwięk otwieranych drzwi, jakby właśnie miała stanąć przed sądem. Absolutnie nie była jednak gotowa na tę rozmowę, lecz trzeba było ją przeprowadzić. Musiała poruszyć dalszą część swojego prywatnego śledztwa. Ileż to już czasu poświęciła na gromadzenie kolejnych poszlak? Wypytywała znajomego klątwołamacza, poświęciła swój czas na wąsatego przemytnika, myszkowała w ojcowskim biurze i podsłuchiwała rozmowy w Ministerstwie – a mimo to dalej stała pod znakiem zapytania, drwiąco wyśmiewającym jej starania. – Dobry wieczór – rzuciła mechanicznie, nie wiedząc jeszcze, czy przybyły był tym na kogo czekała, czy może zbłąkaną duszą chcącą wybaczenia od zmarłych i ubłagania łaski dla jeszcze żywych.
Wciągnęła głośno powietrze, poprawiając kołnierz płaszcza – bez absolutnie żadnego powodu. Naprawdę nie wiedziała jak zacząć, a miała przecież tyle scenariuszy w głowie, tyle planów, skrupulatnie nagromadzonych słów mających przedstawić sens spotkania. Jednak mimo to, nie wiedzieć czemu, najwyraźniej chciała postawić na improwizację. Nie trzymając się przepisu, oddać się intuicji jako jedynej przewodniczce, stojącej w opozycji do rodzinnej tradycji, skrupulatnego kroczenia z planowanym działaniem. Widziała, jak nerwowo obracał kapelusz, jaki dystans utrzymywał, nawet nie kwapiąc się o bliższe podejście do środka pomieszczenia, gdzie było znacznie cieplej. Być może miała dzięki temu szansę na przejęcie inicjatywy, sięgnęła więc do kieszeni, wyjmując piórko ptaka należącego do Asbjorna i okręciła je, wystawiają je w jego kierunku. – Jakiś czas temu znalazłam to u mojego brata, poznajesz? – zapytała, a jej głos był równie chłodny co powietrze okalające dzisiejszy Londyn. Drugą dłoń od dłuższej chwili zaciskała na różdżce, trzymanej w kieszeni, jak gdyby była gotowa na konfrontację, która miała nigdy nie nadejść. A może miała? Potrzebowała tych informacji, nawet jeśli miałaby użyć – nie. Jak bardzo podobna byłaby wówczas do swojego ojca, obiecywała sobie nie sięgać po takie środki. Cierpliwości jednak wiele nie miała, kończyła jej się z każdym dniem, gdy niewidome wzbierały na sile – a ileż można było trwać w niewiedzy? Już raz potraktowała go czarnomagicznym zaklęciem i nie skończyło się to dobrze, więc po prostu wyjęła rękę z kieszeni, puszczając tym samym różdżkę, jednocześnie obiecując sobie w myślach, że nie chwyci za nią ponownie i rozwiąże to dyplomatycznie. – I nie kłam. Proszę – dodała, unosząc wyżej brodę, choć te słowa dostatecznie mocno przekazywało samo jej spojrzenie, groźnie utkwione w twarzy Ingissona.
Wzdrygnięcie się Forsythii dało mu pewną wskazówkę, że nie tylko on był w pewien sposób podenerwowany tym spotkaniem. Wcale go to nie rozluźniło. Wiedza o jej dyskomforcie tylko wzmagała jego własną niewygodę, bo oznaczało to, że faktyczne spotkanie to miało jakiś głębszy i nie do końca przyjemny powód. Z chwili na chwilę coraz bardziej przeczuwał, że wie w którym miejscu znajduje się tego sedno. Miał wrażenie, że oscylowało to gdzieś koło ostatniej sylwestrowej nocy. Dość niespodziewanej, jeśli by ktoś go o zdanie zapytał. Nie podejrzewał że drogi jego i Forsythii się jeszcze zejdą, a na pewno nie w takich okolicznościach. Nerwowość pozostawała więc w Norwegu jak srebro z dyptamem kiedy czekał na dzisiejszy wyrok.
– Dobry – odparł cicho po chwili zawahania, obserwując ruchy czarownicy. To, jak zbierała się w sobie żeby zacząć. Poruszyć kamienie i wywołać lawinę wydarzeń. Znał takie momenty aż za dobrze, widział ich aż zbyt wiele. Nie popędzał jej jednak, był cierpliwy. Wiedział, że przeznaczenie wypełniało się samo i z pospieszania go nie wychodziło nic dobrego. Wilgoć z ronda kapelusza przyklejała się do jego palców, które biegły okrążenie za okrążeniem po jego obwodzie. Zamarły jednak, kiedy sięgnęła ku kieszeniom i wyciągnęła w jego stronę piórko. Bardzo charakterystyczne zresztą. Zacisnął i rozluźnił mięśnie żuchwy, przenosząc oczy z wolna na jej drugą dłoń, tę wciąż schowaną. Jej prośba przyciągnęła jego niebieskie, chłodne oczy ku jej twarzy, ale prędko znów opadły. Uśmiechnął się i prychnął cicho jakby zobaczył coś, czego się spodziewał.
– Wyciągnij ją. Śmiało – wskazał podbródkiem, zachęcając ją do uniesienia różdżki. Dostatecznie wiele razy miał do czynienia z aurorami i typami z Nokturnu by wiedzieć, kiedy ktoś szykuje się na każdą ewentualność. Mógł jej powiedzieć, że nie umiał kłamać, ale nie wątpił, że w przeciągu kilku najbliższych minut najprawdopodobniej przekona się o tym sama. – Ciężko byłoby nie poznać. Jest tego jakiś ciąg dalszy? – zapytał, zaciskając usta. Jego dłonie wciąż krążyły po obwodzie kapelusza, oczy nie opuszczały jednak Forsythii. Czyli nie chodziło o most, a bynajmniej nie dokładnie o most, tylko pierwotną przyczynę całego zdarzenia. Perseus. Oczywiście, że chodziło o niego. Czekał na pytania, nie ustępując na razie gruntu. Nie wiedział co wiedziała, nie wiedział o co jej chodziło. Milczenie było zaś dla niego tak cenne jak kamień filozofów. Milczenie ratowało życie równie skutecznie co słowa, między innymi te, które hojnie wylał w czasie swojego pobytu w Tower.
– Dobry – odparł cicho po chwili zawahania, obserwując ruchy czarownicy. To, jak zbierała się w sobie żeby zacząć. Poruszyć kamienie i wywołać lawinę wydarzeń. Znał takie momenty aż za dobrze, widział ich aż zbyt wiele. Nie popędzał jej jednak, był cierpliwy. Wiedział, że przeznaczenie wypełniało się samo i z pospieszania go nie wychodziło nic dobrego. Wilgoć z ronda kapelusza przyklejała się do jego palców, które biegły okrążenie za okrążeniem po jego obwodzie. Zamarły jednak, kiedy sięgnęła ku kieszeniom i wyciągnęła w jego stronę piórko. Bardzo charakterystyczne zresztą. Zacisnął i rozluźnił mięśnie żuchwy, przenosząc oczy z wolna na jej drugą dłoń, tę wciąż schowaną. Jej prośba przyciągnęła jego niebieskie, chłodne oczy ku jej twarzy, ale prędko znów opadły. Uśmiechnął się i prychnął cicho jakby zobaczył coś, czego się spodziewał.
– Wyciągnij ją. Śmiało – wskazał podbródkiem, zachęcając ją do uniesienia różdżki. Dostatecznie wiele razy miał do czynienia z aurorami i typami z Nokturnu by wiedzieć, kiedy ktoś szykuje się na każdą ewentualność. Mógł jej powiedzieć, że nie umiał kłamać, ale nie wątpił, że w przeciągu kilku najbliższych minut najprawdopodobniej przekona się o tym sama. – Ciężko byłoby nie poznać. Jest tego jakiś ciąg dalszy? – zapytał, zaciskając usta. Jego dłonie wciąż krążyły po obwodzie kapelusza, oczy nie opuszczały jednak Forsythii. Czyli nie chodziło o most, a bynajmniej nie dokładnie o most, tylko pierwotną przyczynę całego zdarzenia. Perseus. Oczywiście, że chodziło o niego. Czekał na pytania, nie ustępując na razie gruntu. Nie wiedział co wiedziała, nie wiedział o co jej chodziło. Milczenie było zaś dla niego tak cenne jak kamień filozofów. Milczenie ratowało życie równie skutecznie co słowa, między innymi te, które hojnie wylał w czasie swojego pobytu w Tower.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nawet nie myślała o nocy sylwestrowej, choć winna mu była życie, tak mimo wszystko miała nadal delikatny żal, że nie pozwolił jej skoczyć. Nie, żeby chciała być teraz martwa, lecz chodziło o samo odebranie prawa wyboru, na którego punkcie miała najwyraźniej obsesję. Tymczasem znowu się spotykali i nie mogła patrzeć na niego przez pryzmat osoby, która ją uratowała. Jeśli nawet to zrobił i wtedy nie pisnął słówka o tych listach, to zawiódł ją w jakiś sposób. Oczywiście, nie wiedział, jak wówczas by zareagowała, ale być może byłaby w tej chwili zupełnie gdzie indziej, oszczędzając sobie pół roku płaczu nad niewiadomą. Jednak zdążyła się odseparować od goryczy i złości z tym związanej. Wciąż nie miała werdyktu, wciąż mógł być z tym niezwiązany.
Nie zareagowała na jego propozycję w kwestii różdżki, stała dalej, wyczekując następnej odpowiedzi, takiej, która będzie wiązała się z jej pytaniem. Nie mogła dać się wyprowadzić z równowagi, a tym bardziej ze złożonej samej sobie obietnicy. Zmarszczyła lekko brwi, słysząc jego kolejne słowa, po czym postąpiła kilka kroków w kierunku kamiennej półki i oparła dłonie o nią, kładąc tym samym barwne piórko między świeczkami. Wpatrywała się w tańczący płomień, szukając jakiejś odpowiedzi na to co powinna zrobić, lecz prędzej jej palce powędrowały do kieszeni płaszcza, intuicyjnie, wyjmując gruby plik listów – wzięła jedynie te, które w jakiś sposób wydawały jej się być autorstwa Ingissona. Jeśli o innych nie wiedział, tak miało pozostać – nie ufała mu i nie musiał poznawać reszty podobnych korespondencji. Położyła je przed sobą, dalej wspierając się o kamienną półkę, jakby bez niej miała stracić grunt pod nogami. Z każdym jej oddechem, płomień skakał coraz mocniej, wzburzony uciekającymi emocjami. Nie odzywała się, pociągnęła nosem, przymykając powieki i dopiero gdy zdążyła się uspokoić, odwróciła głowę, przyglądając się Norwegowi. W jej ciemnych oczach miarowo odbijały się płomienie świec, nad którymi zawisła, niczym zjawa, przeklęta dusza, szukająca spokoju w tym sakralnym wręcz miejscu. Po kolejnej dłuższej chwili, odepchnęła się od półki i skrzyżowała dłonie na piersi, z pretensją w oczach, analizując każdy, nawet najmniejszy ruch czarodzieja nakierowujący ją na niewerbalne odpowiedzi. – Ty mi powiedz – stwierdziła, wciąż chłodno, z dystansem godnym starego Crabbe’a. Dała mu dostatecznie sporo wskazówek, świadczących, że wie sporo, a przynajmniej tyle, żeby móc oskarżyć Norwega o precedens odciągania jej bliźniaka od ojca. Mogła też się postarać bardziej – pomówić o szerzenie krzywdzących dla obecnie panującego ładu poglądów. Jednak to nie była ona, może gdyby ktoś przyłożył się bardziej to wszczepienia w nią propagandy lub odebrał jej zdolność do rozgraniczania faktów od fałszywych nagłówków, to może uległaby temu. Ta strona zawiodła, pozostawiając ją samą sobie.
Potem pomyślała o słowach, jakie pisał, stojący przed nią – prawdopodobny – autor i złagodniała, lecz nie uciekała spojrzeniem, a wciąż doszukiwała się mimowolnych znaków, choćby drgnięcia brwią czy kącikiem ust – obserwowała go jak okaz jakiegoś zwierzęcia, do którego musiała podejść ostrożnie, ale stanowczo. Czekała na tę opowieść, chciała poznać jej początek, środek i koniec z absolutnie każdym szczegółem, tylko to dawało jej siłę, aby stać i czekać, nie uciekać, nieważne co miało się wydarzyć.
Nie zareagowała na jego propozycję w kwestii różdżki, stała dalej, wyczekując następnej odpowiedzi, takiej, która będzie wiązała się z jej pytaniem. Nie mogła dać się wyprowadzić z równowagi, a tym bardziej ze złożonej samej sobie obietnicy. Zmarszczyła lekko brwi, słysząc jego kolejne słowa, po czym postąpiła kilka kroków w kierunku kamiennej półki i oparła dłonie o nią, kładąc tym samym barwne piórko między świeczkami. Wpatrywała się w tańczący płomień, szukając jakiejś odpowiedzi na to co powinna zrobić, lecz prędzej jej palce powędrowały do kieszeni płaszcza, intuicyjnie, wyjmując gruby plik listów – wzięła jedynie te, które w jakiś sposób wydawały jej się być autorstwa Ingissona. Jeśli o innych nie wiedział, tak miało pozostać – nie ufała mu i nie musiał poznawać reszty podobnych korespondencji. Położyła je przed sobą, dalej wspierając się o kamienną półkę, jakby bez niej miała stracić grunt pod nogami. Z każdym jej oddechem, płomień skakał coraz mocniej, wzburzony uciekającymi emocjami. Nie odzywała się, pociągnęła nosem, przymykając powieki i dopiero gdy zdążyła się uspokoić, odwróciła głowę, przyglądając się Norwegowi. W jej ciemnych oczach miarowo odbijały się płomienie świec, nad którymi zawisła, niczym zjawa, przeklęta dusza, szukająca spokoju w tym sakralnym wręcz miejscu. Po kolejnej dłuższej chwili, odepchnęła się od półki i skrzyżowała dłonie na piersi, z pretensją w oczach, analizując każdy, nawet najmniejszy ruch czarodzieja nakierowujący ją na niewerbalne odpowiedzi. – Ty mi powiedz – stwierdziła, wciąż chłodno, z dystansem godnym starego Crabbe’a. Dała mu dostatecznie sporo wskazówek, świadczących, że wie sporo, a przynajmniej tyle, żeby móc oskarżyć Norwega o precedens odciągania jej bliźniaka od ojca. Mogła też się postarać bardziej – pomówić o szerzenie krzywdzących dla obecnie panującego ładu poglądów. Jednak to nie była ona, może gdyby ktoś przyłożył się bardziej to wszczepienia w nią propagandy lub odebrał jej zdolność do rozgraniczania faktów od fałszywych nagłówków, to może uległaby temu. Ta strona zawiodła, pozostawiając ją samą sobie.
Potem pomyślała o słowach, jakie pisał, stojący przed nią – prawdopodobny – autor i złagodniała, lecz nie uciekała spojrzeniem, a wciąż doszukiwała się mimowolnych znaków, choćby drgnięcia brwią czy kącikiem ust – obserwowała go jak okaz jakiegoś zwierzęcia, do którego musiała podejść ostrożnie, ale stanowczo. Czekała na tę opowieść, chciała poznać jej początek, środek i koniec z absolutnie każdym szczegółem, tylko to dawało jej siłę, aby stać i czekać, nie uciekać, nieważne co miało się wydarzyć.
Niby Norweg wiedział, że każde jego działanie będzie miało określone konsekwencje. Nie zawsze były one jednak definiowane od razu. Czasem działo się to później, dużo później. Jak na przykład jego decyzja o osiedleniu się na Nokturnie, o rozpoczęciu interesów z Borginem i Burke, starym Valhakisem czy starym Faustusem Crabbe. To przyniosło owoce dopiero po paru latach. Były to owoce w postaci aurorów w jego mieszkaniu na Nokturnie i przymusowym pobycie w Tower, które też przyniosły z czasem owoce. Te były jednak o wiele bardziej zjadliwe. Otrzymanie drugiej szansy, trafienie na społecznie akceptowalne tory: w ostatecznym rozrachunku wyszedł na tym dobrze, a nawet bardzo dobrze. Pracował w zawodzie i to w gałęzi, do której został przyuczony. Pomagał ludziom, nie szkodził im. Zaufano mu na tyle, aby włączyć go w działania walczącej o sprawiedliwość organizacji. Jednak na co mu to było, skoro nie uratował jednego konkretnego życia, które powinno być uratowane? A teraz te próby ocalenia miały zrodzić owoce. Dostarczyć mu je miała Crabbe, która stała naprzeciw niego. mierzyła go spojrzeniem, krzyżowała ręce na piersi, lecz on nie mógł oderwać spojrzenia od wiązanki listów, którą położyła na kamiennej półce. Odetchnął głęboko, westchnął przy wypuszczaniu powietrza. Nie wiedziała jeszcze, że mówił niewiele? Prychnął, bo powinna być bardziej precyzyjna. Mógł jej teraz w końcu opowiedzieć o czymkolwiek. Mógł, ale nie musiał. Znajdował się na tyle blisko drzwi, że wystarczyło tylko sięgnąć, szarpnąć i wybiec znów na spowite mżawką londyńskie ulice. Mógł to zrobić, ale jednocześnie nie był w stanie. Bo było mu jej żal. Widać było ten smutek w jego oczach i współczucie. Zdążył zauważyć, że brat i siostra byli ze sobą blisko. Nie potrafił wyobrazić sobie jak to jest stracić kogoś, z kim przyszło się na świat.
Oderwał w końcu jedną z dłoni od kapelusza i śladem Forsythii odłożył go na półkę, która biegła wzdłuż ścian niewielkiej kapliczki. Podszedł do niej, zachowując dystans, po czym wyminął ją i sięgnął po listy. Plecami do niej odwiązał spajający je sznurek i zaczął przeglądać pergamin po pergaminie. Czy ona nie wiedziała, że to niekulturalne przeglądać cudzą korespondencję? Westchnął ciężko i obrócił się znów do Crabbe. Stali teraz dość blisko siebie, za blisko żeby było mu tak komfortowo jak przy drzwiach. Przestąpił z nogi na nogę. Niewygodnie mu było pod jej wzrokiem.
– Twój brat robił błąd, który kiedyś też popełniłem – powiedział w końcu cicho, spojrzeniem niebieskich tęczówek starając się utrzymać kontakt z jej oczami. – To co robił, co ja kiedyś robiłem... Za te rzeczy ląduje się w Tower. Albo dwa metry pod ziemią – powiedział i zamilknął, wymownie patrząc się na czarownicę. Musiała połączyć wszystko w jedną całość. Jego zniknięcie musiało być odczute przez jej ojca. I może to on ją nasłał, nie wiedział. I tak było już za późno, nie miał drogi odwrotu. Musiał wyjaśnić to wszystko, zrozumieć jakie zagrożenie czyhało na niego ze strony Forsythii. Jeżeli była córką swojego ojca to niewątpliwie nie mógł spać spokojnie. Spuścił wzrok, wbił go w kamienną posadzkę w okolicy jego stóp.
– Próbowałem mu wyjaśnić, że nie tędy droga. Nie popieram tego, tego co robi twój ojciec. Jeżeli, jeśli, jeżeli to on – zaczął się plątać i gubić oddechy między słowami, nerwy go dopadały – To możesz mu przekazać, że i tak mi nie zależy, że i tak już jestem martwy, bo o mnie wie – powiedział, nerwowo krzyżując znów spojrzenie z Forsythią. Cofnął się przy tym, a kamienna półka wbiła mu się w plecy. Mógł sięgnąć po różdżkę, nawet ręka mu drgnęła w tamtym kierunku. Był mniej niż przeciętny w magii praktycznej, ale może miałby choć na tyle szczęścia, aby zdążyć dobiec do drzwi. Wiedział, że kiedyś znajdą go ci, których wydał bądź próbował wydać. Nie myślał jednak, że uderzenie nadejdzie z tak niespodziewanej strony.
Oderwał w końcu jedną z dłoni od kapelusza i śladem Forsythii odłożył go na półkę, która biegła wzdłuż ścian niewielkiej kapliczki. Podszedł do niej, zachowując dystans, po czym wyminął ją i sięgnął po listy. Plecami do niej odwiązał spajający je sznurek i zaczął przeglądać pergamin po pergaminie. Czy ona nie wiedziała, że to niekulturalne przeglądać cudzą korespondencję? Westchnął ciężko i obrócił się znów do Crabbe. Stali teraz dość blisko siebie, za blisko żeby było mu tak komfortowo jak przy drzwiach. Przestąpił z nogi na nogę. Niewygodnie mu było pod jej wzrokiem.
– Twój brat robił błąd, który kiedyś też popełniłem – powiedział w końcu cicho, spojrzeniem niebieskich tęczówek starając się utrzymać kontakt z jej oczami. – To co robił, co ja kiedyś robiłem... Za te rzeczy ląduje się w Tower. Albo dwa metry pod ziemią – powiedział i zamilknął, wymownie patrząc się na czarownicę. Musiała połączyć wszystko w jedną całość. Jego zniknięcie musiało być odczute przez jej ojca. I może to on ją nasłał, nie wiedział. I tak było już za późno, nie miał drogi odwrotu. Musiał wyjaśnić to wszystko, zrozumieć jakie zagrożenie czyhało na niego ze strony Forsythii. Jeżeli była córką swojego ojca to niewątpliwie nie mógł spać spokojnie. Spuścił wzrok, wbił go w kamienną posadzkę w okolicy jego stóp.
– Próbowałem mu wyjaśnić, że nie tędy droga. Nie popieram tego, tego co robi twój ojciec. Jeżeli, jeśli, jeżeli to on – zaczął się plątać i gubić oddechy między słowami, nerwy go dopadały – To możesz mu przekazać, że i tak mi nie zależy, że i tak już jestem martwy, bo o mnie wie – powiedział, nerwowo krzyżując znów spojrzenie z Forsythią. Cofnął się przy tym, a kamienna półka wbiła mu się w plecy. Mógł sięgnąć po różdżkę, nawet ręka mu drgnęła w tamtym kierunku. Był mniej niż przeciętny w magii praktycznej, ale może miałby choć na tyle szczęścia, aby zdążyć dobiec do drzwi. Wiedział, że kiedyś znajdą go ci, których wydał bądź próbował wydać. Nie myślał jednak, że uderzenie nadejdzie z tak niespodziewanej strony.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdyby określić jednym słowem relację Forsythii i Perseusa, byłoby to z pewnością „nierozłączność”. Niezależnie gdzie byli, jak daleko od siebie, czy jakie spory ich mogły podzielić, między nimi była nić porozumienia, splatająca ich życia ciasnym węzłem. Rzymska Parka musiała mieć najwyraźniej spory problem z rozplątaniem losu tej dwójki, naruszając przy tym każdą z nich swymi tępymi nożycami. Okaleczona i spaczona, przez utratę tej nierozłączności, musiała nauczyć żyć się na nowo, bez wsparcia – było to trudne, podobnie jak ze straceniem kończyny, której nie można było zastąpić żadną protezą, każda była wybrakowana i niedopasowana. Co z tego, że mogła choć odrobinę pomóc, skoro była tak drętwa i zimna, obca. Bezsensowna. Powinność zbadania rozciętej nici, była obowiązkowa dla zrozumienia tego rozdzielenia, ukojenia rozpaczy, która wciąż potrafiła szarpnąć uczuciami panny Crabbe.
Śledziła jego poczynania, uważnie obserwując każdy krok i gdy zbliżył się do listów w pierwszej chwili chciała je złapać, schować i powstrzymać go przed przejrzeniem ich. Oczami wyobraźni widziała, jak zgniata je i upycha w kieszeń, nie pozwalając tym samym na zaznajomienie się z tekstem, który mógłby poddać jej sytuację pod znak zapytania. Jako pracowniczka Ministerstwa Magii nie mogła pozwolić sobie na takie skazy, sytuacja była zbyt napięta i choć posiadała ogromne plecy, które mogłyby ją uratować w takiej sytuacji, tak zostałoby jej to zapamiętane i z pewnością straciłaby zaufanie jakie miała do tej pory. Nigdy już nie mogłaby wówczas wejść do ojcowskiego biura w budynku Ministerstwa, a rozmowy cichłyby natychmiast przy jej obecności. A szlacheckie przyjaciółki? Wzdrygnęła się dokładnie tak jak wtedy gdy piła tani, wysokoprocentowy alkohol, drapiący gardło do tego stopnia, aby wnętrze zapłonęło z dyskomfortu. Nie sięgnęła jednak po listy, pozwalający tym samym, aby je rozplątał i przeczesał wzrokiem. Stała tak, oczekując dalszego rozwoju sytuacji, wwiercając nerwowo obcas w kamienne podłoże, wydając dosyć nieprzyjemny dźwięk. Jednak nie dochodził do niej, była z nim zespolona do tego stopnia, że zaczął jej przeszkadzać dopiero gdy Norweg raczył zebrać się w sobie i odezwać. Za te rzeczy ląduje się w Tower. Ścisnęła szczękę mocniej na dźwięk tych słów, zdając sobie sprawę, że sama popełniała podobne rzeczy. Sama była winna wielu przewinieniom, przez które jakiś czas temu sama mogłaby wpaść do jednej z cel, za chociażby to jak ukarała mugoli, którzy zabili jej sowę. Prześladowało ją to w pewnym sensie i właściwie była wtedy też z bratem, który stał się powiernikiem tej tajemnicy. Zbrodni. Później były inne rzeczy, których wolała się wypierać i nie akceptować w albumie wspomnień.
Śledziła jego poczynania, uważnie obserwując każdy krok i gdy zbliżył się do listów w pierwszej chwili chciała je złapać, schować i powstrzymać go przed przejrzeniem ich. Oczami wyobraźni widziała, jak zgniata je i upycha w kieszeń, nie pozwalając tym samym na zaznajomienie się z tekstem, który mógłby poddać jej sytuację pod znak zapytania. Jako pracowniczka Ministerstwa Magii nie mogła pozwolić sobie na takie skazy, sytuacja była zbyt napięta i choć posiadała ogromne plecy, które mogłyby ją uratować w takiej sytuacji, tak zostałoby jej to zapamiętane i z pewnością straciłaby zaufanie jakie miała do tej pory. Nigdy już nie mogłaby wówczas wejść do ojcowskiego biura w budynku Ministerstwa, a rozmowy cichłyby natychmiast przy jej obecności. A szlacheckie przyjaciółki? Wzdrygnęła się dokładnie tak jak wtedy gdy piła tani, wysokoprocentowy alkohol, drapiący gardło do tego stopnia, aby wnętrze zapłonęło z dyskomfortu. Nie sięgnęła jednak po listy, pozwalający tym samym, aby je rozplątał i przeczesał wzrokiem. Stała tak, oczekując dalszego rozwoju sytuacji, wwiercając nerwowo obcas w kamienne podłoże, wydając dosyć nieprzyjemny dźwięk. Jednak nie dochodził do niej, była z nim zespolona do tego stopnia, że zaczął jej przeszkadzać dopiero gdy Norweg raczył zebrać się w sobie i odezwać. Za te rzeczy ląduje się w Tower. Ścisnęła szczękę mocniej na dźwięk tych słów, zdając sobie sprawę, że sama popełniała podobne rzeczy. Sama była winna wielu przewinieniom, przez które jakiś czas temu sama mogłaby wpaść do jednej z cel, za chociażby to jak ukarała mugoli, którzy zabili jej sowę. Prześladowało ją to w pewnym sensie i właściwie była wtedy też z bratem, który stał się powiernikiem tej tajemnicy. Zbrodni. Później były inne rzeczy, których wolała się wypierać i nie akceptować w albumie wspomnień.
Albo dwa metry pod ziemią.
Cofnęła się o krok, próbując nie stracić kontaktu wzrokowego, jaki dawał jej jedyne potwierdzenie jego słów. Nie kłamał, nie mógł. Jednak gdy to on pierwszy spojrzał w dół, ona zerknęła na płomienie, skupiając na nich uwagę, nie dostrzegając nic więcej poza ciepłym światłem, odrywającym ją od nieprzyjemnej atmosfery słów, na które była gotowa nie będąc. Nie popieram tego, tego co robi twój ojciec. Chciałaby parsknąć i zaśmiać się mu w twarz, przyznając, że sama go nie popiera, że nie potrafi zrozumieć jego motywów, że chciałaby aby było inaczej. Może nadal gdzieś w głębi pragnęła tej ojcowskiej miłości, jaką otrzymywała gdy była zaledwie malutką dziewczynką, a wspomnienia z tamtych lat, były już tak wyblakłe, jakby nie istniały. Zamiast tego, nadal stała, nieruchomo – martwa na zewnątrz, pozbawiona jakiejkolwiek emocji, zaś wewnątrz buzowała, wrzała, chcąc wystrzelić niczym nieudany eliksir. Jednak już na kolejne słowa nie wytrzymała i uniosła brwi, spoglądając na Norwega spode łba, jakby nie wierząc, że te słowa właśnie padły. Czy on, podejrzewał, że przysłał ją jej ojciec? Naprawdę sprawiała, aż tak dobre pozory? Chcąc niechęcąc, poczuła lekką dumę. Czyli teatr pozorów jakim obdarowywała całe otoczenie działał. Oboje mierzyli się wzrokiem, gotowi do eskalacji nieistniejącego konfliktu. – Nic mu nie przekażę, jego to nie obchodzi. Nie wie o tym – wycedziła w końcu, spuszczając z siebie powietrze. Westchnęła ciężko, przecierając czoło w zastanowieniu. Tyle pytań cisnęło jej się na usta, ale dla żadnego nie potrafiła wyartykułować konkretnych słów. Wszak odpowiedź Norwega, choć zdawkowa wykazywała, że jej podejrzenia były jak najbardziej prawdziwe, lecz nie wnosiły one tyle nowości ile by chciała. – Czyli to wszystko jest prawdą, tak? Każde oskarżenie? Skąd to wszystko wiesz? Nie mówię o czasach na Nokturnie, tego się domyślam. Chodzi mi o to gdy mnie nie było, gdy zaczęliście wymieniać korespondencję. Co pisał mój brat? Możesz mi dać te listy? – pytała, pozostając na swoim miejscu, nie chcąc ingerować w jego przestrzeń, już wcześniej dostrzegając, że nie było mu z tym wygodnie. Nic dziwnego, skoro brał ją za córeczkę tatusia.Oglądani z boku mogli przypominać krążące wokół siebie zwierzęta. Całkowicie niepewne neutralnego terytorium, na którym się znalazły. Badające sprawę, jej sedno, pochodzenie, kierunek w którym zmierzała. Forsythia reagowała na jego ruch, na przemieszczanie się. On pozostawał czujny i uważny wobec każdego jej spojrzenia, co rusz odrywając zimne oczy od przeglądanych pergaminów. Właściwie to wystarczył mu pierwszy rzut oka. Znał swoje pismo aż za dobrze. Nieco zbyt kanciaste z literami, które nie zawsze trzymały się jednej linii. Niektóre były usadowione na kartkach trochę wyżej, inne trochę niżej niż wypadało. Jak zwykle nie potrafił wpasować się w ogólnie przyjęte ramy. Można było to stwierdzić bez dwóch zdań, jego pismo nie miało gracji i taktu. Tak samo jak i jego słowa. Brakowało mu tego, to co miał na myśli wyrażał wprost, a przynajmniej próbował, bo czasem jego własny język go zdradzał i jak na złość brakowało mu sposobów na wyrażenie przy pomocy mowy tego co miał w głowie.
Nerwowość była tematem przewodnim tego spotkania. Czekał na coś co zdradziłoby, że jego podejrzenia są słuszne, że to stary Crabbe ją tu przysłał i kazał wziąć alchemika na sptyki. To było najdłuższe kilka sekund jego życia, mógłby przysiąc. Forsythia mogła wyraźnie usłyszeć jak oddycha z ulgą kiedy zaprzeczyła jego domysłom.
– To skąd... – to masz, mruknął, unosząc do góry ściskane w palcach listy. Wwiercał się w nią przeraźliwie niebieskimi oczami, niemo pytając. Po co szukałaś. Dlaczego. Jak mógł tego nie zabezpieczyć. Czemu musiałaś być tak dociekliwa.
Sprawa Perseusa gniotła go gdzieś w poczucie sprawiedliwości. Niby ostrzegał, niby młody Crabbe wiedział, albo przynajmniej miał jakieś pojęcie o tym w co się pakuje. Kwestia bycia czyimś współpracownikiem była w końcu dość prosto skonstruowana. Żeby działać wspólnie trzeba było poznać szczegóły tego, co miało się pomóc tworzyć. A to oznaczało, że w momencie skończenia twojej przydatności, albo jej zmniejszeniu stawałeś się niewygodny. A wiadomym było, że niewygodnych ludzi się pozbywa. Zwłaszcza w takich kręgach i przy robotach wymagających trzymania pary w gębie. Dlatego i on zniknął, rozmył się w mglistym londyńskim powietrzu, wyparował. Jego nieobecność i plotki o tym, że w końcu wyleciał w powietrze przysłużyły mu się niezmiernie.
Szkoda, że Perseus nie posłuchał kogo mądrzejszego o doświadczenie na własnej skórze. W końcu należało uczyć się na cudzych błędach, oszczędzało to bolesnych doznań albo... śmierci.
Spojrzał na Forsythię z bardzo prawdziwym bólem w spojrzeniu, powoli kiwając głową. Tak, to była prawda. A przynajmniej prawdą były te skrawki intrygi które sam poznał i domysły, które miał pewność, że były prawdy dostatecznie bliskie. Nie wiedział co działo się teraz w głowie Crabbówny. Chciałby powiedzieć, że rozumie, ale nie rozumiał, nie wiedział jaki te wydarzenia miały na nią wpływ tak naprawdę. Kierunek był jeden, zwroty zaś dwa całkiem różne. To, w którą stronę wyruszy od tej chwili leżało w jej rękach. I może trochę w jego. Niezręcznie mu było angażować się w tak intymną kwestię dotyczącą kogoś innego niż on sam. Przestąpił znów z nogi na nogę, spojrzeniem strzelając wszędzie naokoło tylko nie na czarownicę. Zatrzymał w końcu oczy na wyjątkowo nierównym kamieniu wmurowanym w ścianę. Obserwował jak cienie gną się na krzywych krawędziach, starając się podjąć decyzję dotyczącą tego, co miał jej odpowiedzieć.
– Miałem...źródła... nie mogę – powiedzieć, pokręcił energicznie i nerwowo głową. Jego protekcja ze strony biura aurorów – tego longbottomowego, naturalnie – miała pewne zasady. i chociaż oficjalnie nie stanowili już prawa to Norweg wciąż czuł się zobowiązany dotrzymać umowy. – Ale... pokazać – westchnął, zmuszając się do spojrzenia na kobietę. Zacisnął usta i skinął głową, po czym złożył i związał na powrót zbitkę listów, wciskając je do kieszeni wierzchniej szaty. – Wymiana – rzucił propozycję, a raczej stwierdzenie, rękę wciąż trzymając w przepastnej kieszeni, w której zniknęły jego listy. Wolał mieć je przy sobie: nie wiadomo do czego by mogły doprowadzić w nieodpowiednich rękach. Że też Perseus ich nie spalił.
Nerwowość była tematem przewodnim tego spotkania. Czekał na coś co zdradziłoby, że jego podejrzenia są słuszne, że to stary Crabbe ją tu przysłał i kazał wziąć alchemika na sptyki. To było najdłuższe kilka sekund jego życia, mógłby przysiąc. Forsythia mogła wyraźnie usłyszeć jak oddycha z ulgą kiedy zaprzeczyła jego domysłom.
– To skąd... – to masz, mruknął, unosząc do góry ściskane w palcach listy. Wwiercał się w nią przeraźliwie niebieskimi oczami, niemo pytając. Po co szukałaś. Dlaczego. Jak mógł tego nie zabezpieczyć. Czemu musiałaś być tak dociekliwa.
Sprawa Perseusa gniotła go gdzieś w poczucie sprawiedliwości. Niby ostrzegał, niby młody Crabbe wiedział, albo przynajmniej miał jakieś pojęcie o tym w co się pakuje. Kwestia bycia czyimś współpracownikiem była w końcu dość prosto skonstruowana. Żeby działać wspólnie trzeba było poznać szczegóły tego, co miało się pomóc tworzyć. A to oznaczało, że w momencie skończenia twojej przydatności, albo jej zmniejszeniu stawałeś się niewygodny. A wiadomym było, że niewygodnych ludzi się pozbywa. Zwłaszcza w takich kręgach i przy robotach wymagających trzymania pary w gębie. Dlatego i on zniknął, rozmył się w mglistym londyńskim powietrzu, wyparował. Jego nieobecność i plotki o tym, że w końcu wyleciał w powietrze przysłużyły mu się niezmiernie.
Szkoda, że Perseus nie posłuchał kogo mądrzejszego o doświadczenie na własnej skórze. W końcu należało uczyć się na cudzych błędach, oszczędzało to bolesnych doznań albo... śmierci.
Spojrzał na Forsythię z bardzo prawdziwym bólem w spojrzeniu, powoli kiwając głową. Tak, to była prawda. A przynajmniej prawdą były te skrawki intrygi które sam poznał i domysły, które miał pewność, że były prawdy dostatecznie bliskie. Nie wiedział co działo się teraz w głowie Crabbówny. Chciałby powiedzieć, że rozumie, ale nie rozumiał, nie wiedział jaki te wydarzenia miały na nią wpływ tak naprawdę. Kierunek był jeden, zwroty zaś dwa całkiem różne. To, w którą stronę wyruszy od tej chwili leżało w jej rękach. I może trochę w jego. Niezręcznie mu było angażować się w tak intymną kwestię dotyczącą kogoś innego niż on sam. Przestąpił znów z nogi na nogę, spojrzeniem strzelając wszędzie naokoło tylko nie na czarownicę. Zatrzymał w końcu oczy na wyjątkowo nierównym kamieniu wmurowanym w ścianę. Obserwował jak cienie gną się na krzywych krawędziach, starając się podjąć decyzję dotyczącą tego, co miał jej odpowiedzieć.
– Miałem...źródła... nie mogę – powiedzieć, pokręcił energicznie i nerwowo głową. Jego protekcja ze strony biura aurorów – tego longbottomowego, naturalnie – miała pewne zasady. i chociaż oficjalnie nie stanowili już prawa to Norweg wciąż czuł się zobowiązany dotrzymać umowy. – Ale... pokazać – westchnął, zmuszając się do spojrzenia na kobietę. Zacisnął usta i skinął głową, po czym złożył i związał na powrót zbitkę listów, wciskając je do kieszeni wierzchniej szaty. – Wymiana – rzucił propozycję, a raczej stwierdzenie, rękę wciąż trzymając w przepastnej kieszeni, w której zniknęły jego listy. Wolał mieć je przy sobie: nie wiadomo do czego by mogły doprowadzić w nieodpowiednich rękach. Że też Perseus ich nie spalił.
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo oczekiwał jej odpowiedzi, póki nie spostrzegła tak wybitnie dobitnej reakcji – rzecz jasna jak na niego. Ciemne spojrzenie zjechało lekko na usta Norwega, które oplotło westchnienie ulgi, jednak zaraz potem, oczy wróciły wyżej. Przekrzywiła lekko głowę, gdy wydusił z siebie w końcu słowa. Skąd… - To mam? – uniosła brwi, kończąc pytanie, które najwyraźniej utknęło gdzieś w gardle czarodzieja. Zwykle w takich chwilach ludzie uśmiechali się z pychą, wtrącając się w słowa, jakich inni nie mieli odwagi wypowiedzieć. Lecz Forsythia po prostu stała, nie czując się, jakby cokolwiek wygrała. Dalej wpatrywała się zagadkowo w lodowate oczy, jedynie raz po raz rozgrzewające się blikami płomieni świec drgających w intencji zapomnianych. Nie chciała mu odpowiadać, szczególnie skoro nie miał odwagi zapytać dokładniej. Nie zasługiwał na to, jednak coś w tafli lodowatych jezior zmusiło pannę Crabbe do zmiany. Delikatnej, która wymogła na niej odpowiedź, chociażby przez wzgląd na wychowanie. – Szukałam – zreflektowała się, aczkolwiek wciąż pozostawiając swoje powody i dokładnie informacje dla siebie. Wachlarz enigmatycznej tajemnicy, wciąż rozpościerał się przed jej twarzą, zakrywając to, co mogło zaszkodzić nie tylko jej, ale i pamięci po zmarłym. Nie chciała, aby Perseus był oczerniany po swojej śmierci przez krewnych; takie informacje nigdy nie mogły paść publicznie, szczególnie w takich czasach jak te. Lżej jej jednak było, wszak zawsze uważała brata za dobrego człowieka i przynajmniej w jego kwestii się nie pomyliła – choć nadal nie wiedziała, cóż takiego pisał dokładnie w swoich listach. Znała tylko odpowiedzi Norwega, a te nigdy nie były zbyt wymowne. Oszczędne, nawet zdawkowe, ale to dzięki nim wpadła na trop, którego potrzebowała. Przejechała palcami po kamiennej półce, poprawiając postawione przez siebie świeczki, tak aby stały w prostej linii. Nie miała obsesji na tym punkcie, lecz po prostu nie wiedziała co ze sobą zrobić. Słuchała jak Asbjorn nieskładnie duka słowa, nerwowo szukając ich jakby miał z nimi naprawdę ogromny problem. Jeszcze za czasów gdy odwiedzała go wraz z bratem, pamiętała, że był małomówny, jednak radził sobie z językiem biegle. Czasem nawet zapominała o jego akcencie. Niemniej jednak jego obecny stan słownictwa był niepokojąco ubogi. Brzmiało to dosyć podejrzanie, wręcz męcząco gdy nie mogła wydobyć od niego, tyle ile chciała, a z drugiej strony, wyglądał na podenerwowanego. Może mu nawet odrobinę współczuła? Gdyby miała spotkać się sama ze sobą, to najpewniej by się na takim spotkaniu nie pojawiła. Kto wie, może przez wzgląd na pochodzenie on również jej nie lubił? W głowie grzmiały jej nadal słowa kuzynki zamieszczone w listach, tak jak i te, którymi uraczyła ją znajoma w sierpniu. Była, kim była, miała daną krew, a rodzina była swoistą wizytówką. Ktoś, kto nie pochwalał jej ojca z zasady winien nie pochwalać również całej otoczki Sythii.
Gdy Norweg zaczął zbierać listy, czarownica drgnęła z niepokojem, a gdy tylko dowody zbrodni powędrowały w kierunku kieszeni szarego płaszcza, kobieta wyciągnęła dłoń przed siebie, zatrzymując się w połowie. Zmrużyła oczy i ścisnęła usta, a potem dłoń w pięść, aż w końcu odpuściła z westchnieniem. – W porządku – przytaknęła krótko, wpakowując obie ręce do kieszeni, mimowolnie palcami muskając rękojeść różdżki. – Kiedy je dostanę? Mam po nie gdzieś przyjść? – zapytała odważnie, podnosząc wyżej brodę i postępując kilka kroków do przodu, znajdując się tym samym zdecydowanie za blisko. Denerwowało ją, że musiała zadzierać głowę, zwykle była przyzwyczajona do patrzenia na wprost lub w dół, tak teraz czuła się niekomfortowo, tym bardziej przez postawę Ingissona. – Nie próbuj mnie wykiwać. Nie jestem moim ojcem, ale nie zawaham się… – wskazała krótkim spojrzeniem na kieszeń, w której trzymał listy. – Ich odzyskać, jeśli mnie oszukasz – dokończyła sucho, wręcz władczo, choć korespondencja nigdy tak naprawdę nie należała do niej. Potem zrobiła krok w tył i odwróciła się, wyciągając dłoń z kieszeni. Długie palce pochwyciły ptasie pióro, leżące między świecami i obróciły je w miejscu. Zaś Forsythia przystanęła, zerkając zza ramienia na Norwega. – I liczę, że zwrócisz mi też to, co ukradło twoje ptaszysko – mówiąc to, upuściła piórko na ziemię, po czym skierowała się do wyjścia. Nie brakowało jej srebrnej błyskotki, lecz dobitnie chciała zaznaczyć, że o tym pamiętała. – Do zobaczenia – dodała krótko, otwierając drzwi kaplicy. Nie było to zwycięstwo, lecz postęp, na który dosyć długo czekała.
Gdy Norweg zaczął zbierać listy, czarownica drgnęła z niepokojem, a gdy tylko dowody zbrodni powędrowały w kierunku kieszeni szarego płaszcza, kobieta wyciągnęła dłoń przed siebie, zatrzymując się w połowie. Zmrużyła oczy i ścisnęła usta, a potem dłoń w pięść, aż w końcu odpuściła z westchnieniem. – W porządku – przytaknęła krótko, wpakowując obie ręce do kieszeni, mimowolnie palcami muskając rękojeść różdżki. – Kiedy je dostanę? Mam po nie gdzieś przyjść? – zapytała odważnie, podnosząc wyżej brodę i postępując kilka kroków do przodu, znajdując się tym samym zdecydowanie za blisko. Denerwowało ją, że musiała zadzierać głowę, zwykle była przyzwyczajona do patrzenia na wprost lub w dół, tak teraz czuła się niekomfortowo, tym bardziej przez postawę Ingissona. – Nie próbuj mnie wykiwać. Nie jestem moim ojcem, ale nie zawaham się… – wskazała krótkim spojrzeniem na kieszeń, w której trzymał listy. – Ich odzyskać, jeśli mnie oszukasz – dokończyła sucho, wręcz władczo, choć korespondencja nigdy tak naprawdę nie należała do niej. Potem zrobiła krok w tył i odwróciła się, wyciągając dłoń z kieszeni. Długie palce pochwyciły ptasie pióro, leżące między świecami i obróciły je w miejscu. Zaś Forsythia przystanęła, zerkając zza ramienia na Norwega. – I liczę, że zwrócisz mi też to, co ukradło twoje ptaszysko – mówiąc to, upuściła piórko na ziemię, po czym skierowała się do wyjścia. Nie brakowało jej srebrnej błyskotki, lecz dobitnie chciała zaznaczyć, że o tym pamiętała. – Do zobaczenia – dodała krótko, otwierając drzwi kaplicy. Nie było to zwycięstwo, lecz postęp, na który dosyć długo czekała.
Powieki Norwega lekko zmrużyły się po jej wyznaniu. Szukała. Westchnął ostatecznie i skinął głową, dając znać, że jej wierzył. Jakby to jego siostra zginęła i to w takich okolicznościach... też by pewnie szukał. Nie do końca pojmował koncept tego, jak miało się to w przypadku bliźniaków, ale był tak zżyty z Astą, że poniekąd mógł sądzić, że rozumie. Pewności nie miał, ale też jej nie potrzebował, nie w tym temacie. To nie były naukowe badania, takie z hipotezą i ciągiem działań prowadzących do jej weryfikacji. Zależności międzyludzkie nie miały takiego planu badań, harmonogramu: dlatego też tak marnie sobie w nich radził i gubił słowa, nie potrafiąc wyrazić myśli. To nie była nauka, gdzie był pewien tego, co robił, gdzie znał na wylot twierdzenia i fakty. Tu musiał polegać na swojej własnej elastyczności i zdolności do adaptacji, a ta nie była na wybitnie wysokim poziomie. Zwłaszcza, kiedy nie był z kimś wybitnie blisko. Zaufanie komuś zabierało mu wiele czasu, a choć wydarzenia z Sylwestra były, jakby nie patrzeć, bardzo intymne, to nie przekładały się na zmniejszenie dystansu między nimi. Może nawet i wręcz przeciwnie.
Nie dawał jej za wiele, a to zdawało się tylko pogłębiać jej apetyt. Dopytywała, chciała wiedzieć, a on czuł na sobie presję żeby odpowiedzieć. Próbował się cofnąć, ale kamienna półka wbijała mu się w plecy. Powietrze między nimi było gęste od ziołowo-korzennych woni i nerwowości oraz rzucanych przez czarownicę gróźb. Norweg sądził, że miały pokrycie. A przynajmniej częściowe. Nie wątpił, że byłaby w stanie go skrzywdzić, udowodniła to już na moście, że potrafiła się wyzbyć skrupułów. O życie jednak się nie martwił. Nie sądził, by miała to w sobie by go zabić.
– Za cztery dni? – zapytał, rzucając pierwszym terminem jaki przyszedł mu do głowy. Dwudziestego pierwszego powinien być już w stanie się z kimś spotkać. Tak, dwudziestego Zakon coś planował, lepiej zostawić sobie dzień lub dwa zapasu. Ostatnio przecież uderzył go piorun, a jak wiadomo z tymi ludźmi nic nie było wiadomo na pewno. Lepiej zostawić sobie zapas.
Zaraz przełknął jednak, wprawiając wystające spod rudej brody jabłko Adama w gwałtowny ruch. Pozostawała kwestia gdzie. Nie chciał spotykać się z nią gdzieś w mieście. Jednocześnie nie był też zbyt chętny na zaproszenie jej do swojego domu. Nie lubił zapraszać do siebie, ale wydawało się to lepszą opcją. Mimo wszystko bezpieczniejszą, bez nieupoważnionych oczu i uszu dookoła. Zawsze mógł później jakoś poradzić na to, że wiedziała gdzie mieszkał.
– Little Kingshill, Hare Lane End – wyszeptał adres, nerwowo strzelając oczami dookoła, jakby bojąc się, że ściany miały uszy. Zostało jednak powiedziane to, co zostało. Forsythia miała co chciała i cofnęła się, a alchemik odetchnął z ulgą. Kapliczka sama w sobie nie była pokaźna, ale jej cztery ściany i całe pomieszczenie między nimi było o wiele lepsze niż takie sterczenie jedno przy drugim. Kiedy jednak wspomniała o bransoletce postąpił mimowolnie krok do przodu, sięgając do drugiej kieszeni. – Właśnie – mruknął wyciągając dłoń. Pomiędzy jego palcami zalśniła wspomniana bransoletka. – Przepraszam – bąknął, ryzykując ostatnie spojrzenie na stojącą w wyjściu Crabbe.
Do zobaczenia.
| zt x2
Nie dawał jej za wiele, a to zdawało się tylko pogłębiać jej apetyt. Dopytywała, chciała wiedzieć, a on czuł na sobie presję żeby odpowiedzieć. Próbował się cofnąć, ale kamienna półka wbijała mu się w plecy. Powietrze między nimi było gęste od ziołowo-korzennych woni i nerwowości oraz rzucanych przez czarownicę gróźb. Norweg sądził, że miały pokrycie. A przynajmniej częściowe. Nie wątpił, że byłaby w stanie go skrzywdzić, udowodniła to już na moście, że potrafiła się wyzbyć skrupułów. O życie jednak się nie martwił. Nie sądził, by miała to w sobie by go zabić.
– Za cztery dni? – zapytał, rzucając pierwszym terminem jaki przyszedł mu do głowy. Dwudziestego pierwszego powinien być już w stanie się z kimś spotkać. Tak, dwudziestego Zakon coś planował, lepiej zostawić sobie dzień lub dwa zapasu. Ostatnio przecież uderzył go piorun, a jak wiadomo z tymi ludźmi nic nie było wiadomo na pewno. Lepiej zostawić sobie zapas.
Zaraz przełknął jednak, wprawiając wystające spod rudej brody jabłko Adama w gwałtowny ruch. Pozostawała kwestia gdzie. Nie chciał spotykać się z nią gdzieś w mieście. Jednocześnie nie był też zbyt chętny na zaproszenie jej do swojego domu. Nie lubił zapraszać do siebie, ale wydawało się to lepszą opcją. Mimo wszystko bezpieczniejszą, bez nieupoważnionych oczu i uszu dookoła. Zawsze mógł później jakoś poradzić na to, że wiedziała gdzie mieszkał.
– Little Kingshill, Hare Lane End – wyszeptał adres, nerwowo strzelając oczami dookoła, jakby bojąc się, że ściany miały uszy. Zostało jednak powiedziane to, co zostało. Forsythia miała co chciała i cofnęła się, a alchemik odetchnął z ulgą. Kapliczka sama w sobie nie była pokaźna, ale jej cztery ściany i całe pomieszczenie między nimi było o wiele lepsze niż takie sterczenie jedno przy drugim. Kiedy jednak wspomniała o bransoletce postąpił mimowolnie krok do przodu, sięgając do drugiej kieszeni. – Właśnie – mruknął wyciągając dłoń. Pomiędzy jego palcami zalśniła wspomniana bransoletka. – Przepraszam – bąknął, ryzykując ostatnie spojrzenie na stojącą w wyjściu Crabbe.
Do zobaczenia.
| zt x2
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 13 grudnia 1957 roku
Trzynaście! Czternaście! Piętnaście! Szesnaście... Nie no! Niech go kraken czy inne diablęcia z otchłani pochłoną! Merlinie, czy ty to słyszysz!? Może na początku jeszcze to jakoś brzmiało nawet przyjemnie, ale z każdą kolejną na nową rozpoczętą linią, miałem wrażenie, że mój mózg coraz bardziej puchnie, a wnętrzności przygotowują się do spektakularnego pawia. A on grał, niemalże nieprzerwanie, a kiedy już pozwolił sobie na oderwanie warg od dud, mówił jak oszalały, opętany... jak duch, którego ktoś ubił wieki temu i mu się nagle przypomniało, że żywi jeszcze żyją i że można by ich tak dla duchowego wsparcia nawiedzić.
Tylko że ja już miałeś dość! Duch wlókł się za mną od samego rana, kiedy tylko obudziłem się... oczywiście słysząc dudy - jednorazową pobudkę w tym stylu mogłem zaakceptować, ale śniadania do dud, szczególnie że dudziarz towarzyszył mi również przy porannej toalecie, kiedy się przyodziewałem, a także w tym drobnym spacerze z pokoju do jadalni.
Chodził za mną niestrudzenie, krok w krok... Nawet kiedy biegłem! Reasumując, czułem się zmęczony jeszcze przed dwunastą, a na dodatek zabłądziłem wśród londyńskich uliczek, w jakieś nieznajome mi rejony, więc tylko szczęśliwy traf mógł mnie uratować z tego marazmu. Jak się okazało, Szkot - a nie Anglik, jak gdyby to robiło jakąś różnicę! - opłakiwał tymi dźwiękami swoją sowę i jedynie wyprawienie jej pogrzebu mogło mnie uratować od tego dziwnego uroku. Nie mógł to być zwykły pogrzeb w stylu „żegnaj sowo”, tylko... To wydawało się durne, ale czarnowłosa kobieta musiała zaśpiewać smutną piosenkę o przyjaźni nad grobem sowy. Udusiłbym go, gdybym miał możliwość.
Skręciłem gwałtownie w kolejną z uliczek i z premedytacją wbiegłem do kapliczki, mając przeogromną nadzieję, że chociaż święte miejsce związane ze zmarłymi go powstrzyma przed graniem. Niestety, dudy brzmiały dalej w najlepsze, a ja już jakby traciłem zmysły. Nie znałem w Londynie zbyt wielu czarodziejów, a nikt z bliskich mi osób nie było kobietą o czarnych włosach, a przynajmniej teraz nie przychodziła mi podobna osoba do głowy...
...póki mój wzrok nie padł na inną osobę, którą gościła dziś kapliczka. Z mych warg wydobyło się pełne oniemienia i przerażenia:
- Ooo... - Olśnienie przyszło szybko. - MUSISZ MI POMÓC! Ekhem... Znaczy, czy mogłaby mi pani móc? Pomóc, znaczy - wydukałem z siebie, patrząc to na czarnowłosą kobietę, to na pochłoniętego na graniu ducha Szkota.
Trzynaście! Czternaście! Piętnaście! Szesnaście... Nie no! Niech go kraken czy inne diablęcia z otchłani pochłoną! Merlinie, czy ty to słyszysz!? Może na początku jeszcze to jakoś brzmiało nawet przyjemnie, ale z każdą kolejną na nową rozpoczętą linią, miałem wrażenie, że mój mózg coraz bardziej puchnie, a wnętrzności przygotowują się do spektakularnego pawia. A on grał, niemalże nieprzerwanie, a kiedy już pozwolił sobie na oderwanie warg od dud, mówił jak oszalały, opętany... jak duch, którego ktoś ubił wieki temu i mu się nagle przypomniało, że żywi jeszcze żyją i że można by ich tak dla duchowego wsparcia nawiedzić.
Tylko że ja już miałeś dość! Duch wlókł się za mną od samego rana, kiedy tylko obudziłem się... oczywiście słysząc dudy - jednorazową pobudkę w tym stylu mogłem zaakceptować, ale śniadania do dud, szczególnie że dudziarz towarzyszył mi również przy porannej toalecie, kiedy się przyodziewałem, a także w tym drobnym spacerze z pokoju do jadalni.
Chodził za mną niestrudzenie, krok w krok... Nawet kiedy biegłem! Reasumując, czułem się zmęczony jeszcze przed dwunastą, a na dodatek zabłądziłem wśród londyńskich uliczek, w jakieś nieznajome mi rejony, więc tylko szczęśliwy traf mógł mnie uratować z tego marazmu. Jak się okazało, Szkot - a nie Anglik, jak gdyby to robiło jakąś różnicę! - opłakiwał tymi dźwiękami swoją sowę i jedynie wyprawienie jej pogrzebu mogło mnie uratować od tego dziwnego uroku. Nie mógł to być zwykły pogrzeb w stylu „żegnaj sowo”, tylko... To wydawało się durne, ale czarnowłosa kobieta musiała zaśpiewać smutną piosenkę o przyjaźni nad grobem sowy. Udusiłbym go, gdybym miał możliwość.
Skręciłem gwałtownie w kolejną z uliczek i z premedytacją wbiegłem do kapliczki, mając przeogromną nadzieję, że chociaż święte miejsce związane ze zmarłymi go powstrzyma przed graniem. Niestety, dudy brzmiały dalej w najlepsze, a ja już jakby traciłem zmysły. Nie znałem w Londynie zbyt wielu czarodziejów, a nikt z bliskich mi osób nie było kobietą o czarnych włosach, a przynajmniej teraz nie przychodziła mi podobna osoba do głowy...
...póki mój wzrok nie padł na inną osobę, którą gościła dziś kapliczka. Z mych warg wydobyło się pełne oniemienia i przerażenia:
- Ooo... - Olśnienie przyszło szybko. - MUSISZ MI POMÓC! Ekhem... Znaczy, czy mogłaby mi pani móc? Pomóc, znaczy - wydukałem z siebie, patrząc to na czarnowłosą kobietę, to na pochłoniętego na graniu ducha Szkota.
Igor X. Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym matki; początkujący zaklinacz
Wiek : 18
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
spędzam zimne noce w czarnej trumnie z cedru
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Często odwiedzała tego typu miejsca, choćby po to, by gdzieś we własnej głowie utrzymać nić pamięci o rodzinie. Zawsze była sama, wzmacniając tym samym własne przekonanie o samotności, bowiem ostatni żyjący członkowie rodziny – dalszej rodziny, mieszkali we Francji. Czy nadal pozostawali rodziną skoro prawdopodobnie wcale o Evelyn już nie pamiętali? Przecież kruczowłosa nie zaliczała ich już do grona osób zaufanych, to też sama przed sobą nie mogła nazwać ich rodziną, nawet jeżeli łączyły ich więzy krwi. Krwi, której ona szczerze nienawidziła, do której miała żal od dnia w którym jej brat przyprawił ją o futerkowy problem, jakkolwiek to brzmiało. Miała jednak coś, co zmuszało ja do pobytu tu dziś – szacunek, bo choć ostatnie lata życia z rodziną były trudne, to samo dzieciństwo wspominała dobrze. Wszystko było piękne do momentu w którym jej ojciec postradał zmysły. Runął domek z kart, zalewając dziecięcy wtedy umysł Evelyn wszystkimi truciznami tego świata.
Złożyła świecę na półce, zapalając ją ówcześnie. Chciała pobyć w milczeniu, skupić się na wzniosłości tej sytuacji, oczyścić myśli z gniewu i jadu, który ostatnio przeszywał ją do cna. Chciała choć przez chwilę odnaleźć spokój w samej sobie. Niewiele brakowało, a osiągnęłaby swój cel, gdyby nie ten dźwięk, który z każdą chwilą nabierał na sile, aż zaczął niepokojąco wwiercać się w umysł. Och, na litość, cóż to znowu za katarsis… Myśl prędko pojawiła się w jej umyśle, towarzysząc jednoczesnemu wywróceniu oczu. Zaraz jednak usłyszała głos, który zmusił ją do odwrócenia się na pięcie i odszukania tego, który zakłócał jej spokój. Zimnymi, stalowoniebieskimi oczami posłała jedno z bardziej wymownych spojrzeń, odszukując natychmiast oczy młodego czarodzieja, który wpadł tu niemal jak do siebie. Zaraz potem zlustrowała go od góry do dołu i z powrotem, wracając swym spojrzeniem do brązowych oczu. Wtedy też dostrzegła Szkota, który ewidentnie uczepił się młodego mężczyzny, a sądząc po zaciekłości słów młodego czarodzieja – nie był z nim jedynie od kilku minut, a zapewne sporo dłużej, może cały dzień? Uśmiechnęła się pod nosem, choć wyznaczały to jedynie lekko wygięte kąciki ust. Szkoci nie byli prości w obsłudze, wiedziała o tym doskonale w związku z tym, że sama była Szkotką, a słyszała, że duchy Szkotów były trzy razy bardziej uparte niżeli w latach życia. Chłopak miał, kolokwialnie mówiąc, przerąbane.
- Pomóc? Z nim? – posłała wymowne spojrzenie w kierunku ducha, który wciąż grał, grał smętną, pogrzebową melodię, która wprawiała ją w kapryśny nastrój. Znała tę melodię, zbyt często musiała jej słuchać. Cierpiał na kimś, nad towarzyszem. Tylko kim on był? – Jak? – Zapytała, kontynuując rozmowę. Mogła nie chcieć wesprzeć młodego czarodzieja, ale chciała, miała powinność wspomóc pobratymca. O ile znała abstrakcję tych ludzi, tak spodziewała się, że sposób ratunku będzie zupełnie absurdalny, ale przynajmniej ulży w cierpieniu każdej ze stron, a nieznajomy przestanie ciągnąć za sobą ducha. Była w stanie zrobić dużo i jeszcze więcej aby to ukrócić. Pomoże niezależnie od tego, kim i za kim ów mężczyzna jest, jak zawsze.
Złożyła świecę na półce, zapalając ją ówcześnie. Chciała pobyć w milczeniu, skupić się na wzniosłości tej sytuacji, oczyścić myśli z gniewu i jadu, który ostatnio przeszywał ją do cna. Chciała choć przez chwilę odnaleźć spokój w samej sobie. Niewiele brakowało, a osiągnęłaby swój cel, gdyby nie ten dźwięk, który z każdą chwilą nabierał na sile, aż zaczął niepokojąco wwiercać się w umysł. Och, na litość, cóż to znowu za katarsis… Myśl prędko pojawiła się w jej umyśle, towarzysząc jednoczesnemu wywróceniu oczu. Zaraz jednak usłyszała głos, który zmusił ją do odwrócenia się na pięcie i odszukania tego, który zakłócał jej spokój. Zimnymi, stalowoniebieskimi oczami posłała jedno z bardziej wymownych spojrzeń, odszukując natychmiast oczy młodego czarodzieja, który wpadł tu niemal jak do siebie. Zaraz potem zlustrowała go od góry do dołu i z powrotem, wracając swym spojrzeniem do brązowych oczu. Wtedy też dostrzegła Szkota, który ewidentnie uczepił się młodego mężczyzny, a sądząc po zaciekłości słów młodego czarodzieja – nie był z nim jedynie od kilku minut, a zapewne sporo dłużej, może cały dzień? Uśmiechnęła się pod nosem, choć wyznaczały to jedynie lekko wygięte kąciki ust. Szkoci nie byli prości w obsłudze, wiedziała o tym doskonale w związku z tym, że sama była Szkotką, a słyszała, że duchy Szkotów były trzy razy bardziej uparte niżeli w latach życia. Chłopak miał, kolokwialnie mówiąc, przerąbane.
- Pomóc? Z nim? – posłała wymowne spojrzenie w kierunku ducha, który wciąż grał, grał smętną, pogrzebową melodię, która wprawiała ją w kapryśny nastrój. Znała tę melodię, zbyt często musiała jej słuchać. Cierpiał na kimś, nad towarzyszem. Tylko kim on był? – Jak? – Zapytała, kontynuując rozmowę. Mogła nie chcieć wesprzeć młodego czarodzieja, ale chciała, miała powinność wspomóc pobratymca. O ile znała abstrakcję tych ludzi, tak spodziewała się, że sposób ratunku będzie zupełnie absurdalny, ale przynajmniej ulży w cierpieniu każdej ze stron, a nieznajomy przestanie ciągnąć za sobą ducha. Była w stanie zrobić dużo i jeszcze więcej aby to ukrócić. Pomoże niezależnie od tego, kim i za kim ów mężczyzna jest, jak zawsze.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Dramat w trzech aktach. Obym na koniec nie zginął. Oby na koniec nie było śpiewania nad moim grobem. Nawiedzałbym wszystkich z mojej rodziny póki nie wystawili by mi złotego pomnika - niechybnie.
Tymczasem uradowałem się niesamowicie, kiedy kobieta zainteresowała się moim problemem. Czułem się tak, jak gdyby już zaczęła śpiewać pieśń nad grobem zwierzaka, choć do tego była jeszcze daleka droga. Skąd ten entuzjazm? Pomysł Szkota był bezduszny i skomplikowany. Pełno drobnych, ale awykonalnych w całości punktów do spełnienia, a wszystko dla jakiejś - zapewne okrutnie brzydkiej - sowy.
- Z tego co udało mi się dowiedzieć, cały ten ambaras z powodu jego sowy, która zdechła... Trzeba zorganizować jej pogrzeb i że musi w tym koniecznie uczestniczyć czarnowłosa kobieta - zacząłem szybko odpowiadać na pytanie nieznajomej, jak gdyby nadmierne oczekiwanie mogło ją w jakikolwiek sposób znudzić w pomaganiu mojej osobie. Cóż, jednym co mogło ją zniechęcić były szczegóły pomocy. Sam bym się tego nie podjął, bo to zakrawało o robienie z siebie idioty... Choć z drugiej strony, ten dźwięk skrzeku wydobywający się z instrumentu... Może bym i pomógł. Nikt nie zasługiwał na taką karę.
- Nic mu nie zrobiłem, a on gra. Od samego rana. Trzeba zaśpiewać nad grobem sowy smutną piosenkę... Znaczy ta kobieta ma zaśpiewać. Pani by mogła... I to piosenkę o przyjaźni. Smutną! - dodałem, będąc już w lekkim obłędzie, a przynajmniej tak się czułem i cała ta otoczka, miejsce, w którym byliśmy mnie ku temu jeszcze bardziej skłaniało. - Proszę... Brzmi to abstrakcyjnie, ale chcę mieć to już za sobą. Odwdzięczę się. Pomoc za pomoc? Cokolwiek zechcesz - odparłem w ramach zachęty, z premedytacją. Gotów byłem zrobić wszystko, nawet coś bardziej znojnego niż szorowanie podłóg Cassandry z krwi.
Dudziarz grał. Sowa... Skąd weźmiemy grób sowy? Gdzie mogła być jego sowa? Czy mogła to być dowolna sowa? Czy może zadanie było na tyle awykonalne, że skończę swe życie w towarzystwie nieprzejednanego Szkota?
Tymczasem uradowałem się niesamowicie, kiedy kobieta zainteresowała się moim problemem. Czułem się tak, jak gdyby już zaczęła śpiewać pieśń nad grobem zwierzaka, choć do tego była jeszcze daleka droga. Skąd ten entuzjazm? Pomysł Szkota był bezduszny i skomplikowany. Pełno drobnych, ale awykonalnych w całości punktów do spełnienia, a wszystko dla jakiejś - zapewne okrutnie brzydkiej - sowy.
- Z tego co udało mi się dowiedzieć, cały ten ambaras z powodu jego sowy, która zdechła... Trzeba zorganizować jej pogrzeb i że musi w tym koniecznie uczestniczyć czarnowłosa kobieta - zacząłem szybko odpowiadać na pytanie nieznajomej, jak gdyby nadmierne oczekiwanie mogło ją w jakikolwiek sposób znudzić w pomaganiu mojej osobie. Cóż, jednym co mogło ją zniechęcić były szczegóły pomocy. Sam bym się tego nie podjął, bo to zakrawało o robienie z siebie idioty... Choć z drugiej strony, ten dźwięk skrzeku wydobywający się z instrumentu... Może bym i pomógł. Nikt nie zasługiwał na taką karę.
- Nic mu nie zrobiłem, a on gra. Od samego rana. Trzeba zaśpiewać nad grobem sowy smutną piosenkę... Znaczy ta kobieta ma zaśpiewać. Pani by mogła... I to piosenkę o przyjaźni. Smutną! - dodałem, będąc już w lekkim obłędzie, a przynajmniej tak się czułem i cała ta otoczka, miejsce, w którym byliśmy mnie ku temu jeszcze bardziej skłaniało. - Proszę... Brzmi to abstrakcyjnie, ale chcę mieć to już za sobą. Odwdzięczę się. Pomoc za pomoc? Cokolwiek zechcesz - odparłem w ramach zachęty, z premedytacją. Gotów byłem zrobić wszystko, nawet coś bardziej znojnego niż szorowanie podłóg Cassandry z krwi.
Dudziarz grał. Sowa... Skąd weźmiemy grób sowy? Gdzie mogła być jego sowa? Czy mogła to być dowolna sowa? Czy może zadanie było na tyle awykonalne, że skończę swe życie w towarzystwie nieprzejednanego Szkota?
Igor X. Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym matki; początkujący zaklinacz
Wiek : 18
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
spędzam zimne noce w czarnej trumnie z cedru
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Kapliczka zapomnianych
Szybka odpowiedź