Kapliczka zapomnianych
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kapliczka zapomnianych
Kapliczkę zapomnianych stworzono na cześć tych, którzy odeszli i pamięć o nich niemal całkiem wyblakła. Otoczony przez zaklęcia maskujące budynek jest niewielki, a w środku odnaleźć można tylko półki z surowego, zimnego kamienia, na których stawiane są świeczki – wysokie i te niższe, całkiem tęgie i chude, wtłoczone w szklane kaganki, zupełnie małe i te większe, zdobione finezyjnymi wzorami, kolorowe i białe. Magia tego miejsca utrzymuje płomienie zapalone przez niemal cały rok, gasną tylko na jeden dzień, Dzień Duchów, by o północy zabłysnąć po raz kolejny. Czarodzieje przychodzą tutaj nieraz całymi rodzinami, by uczcić pamięć swoich najbliższych, a innym razem samotnie – wszyscy zatopieni we wspomnieniach albo pochłonięci cichymi, sentymentalnymi rozmowami.
stąd
Tam zawsze będzie krył się strach. Gdzieś w środku, odciętym od trzepocącego szaleńczo serca; od nawołującej duszy, proszącej rozpaczliwie o chwilę oddechu; od umysłu płocho uciekającym od zdrowego rozsądku. Głupie. To było straszliwie durne, tak się narażać, ryzykować życiem i dobrostanem innych, kiedy sprawa była przecież przegrana. Przynajmniej tutaj, gdzie władza trzymała każdego w garści, a kolejny dzień zależał od tego, czy masz przy sobie świstki pergaminu poświadczające o swojej tożsamości. Jak mogłaby się nie bać? Ślepo wierzyć, że wszystko będzie dobrze, teraz, jutro, za tydzień? Że nikt się nie dowie, że będą bezpieczni? To tylko zwykłe ucieranie nosa, mogłaby się pocieszać, lecz wciąż to forma buntu, a ta nie była w smak obecnej polityce. Ale Finley potrafiła kłamać, a kłamanie samej sobie weszło niemal w nawyk. Gorąca krew wrzała więc w liniach błękitnych żył, nakazywała działać, nie poddawać się marazmowi, istnieć na, chociaż parę godzin, nim konsekwencje ich dopadną i rozszarpią na strzępy.
- Więc można ograniczyć szkody - mruknęła, cicho, zbyt cicho by wziąć to za poważny argument. Czy jeśli ulotki nieść się będą poza port, to kontrole nie zaczną być częstsze? Patrole wzmożone, a naloty na przybytki, ba, mieszkania zostaną chociaż trochę rozciągnięte w czasie? Zacznie się to wszystko, wiedziała, nie przejdzie to bez echa, pętające ich kajdany zacisną się mocniej wokół cienkich nadgarstków i kostek, dopóki nie pękną, póki nie uznają, że dość, że czas uciekać. Odejść. Zniknąć. A ona nie mogła. Jeszcze nie teraz. Nie tak. Obiecała, tam, na wzgórzach, że się przyda. Będzie coś warta. Że nie zawiedzie - Tower nas pochłonie - stwierdziła głucho, usta w wąską linię zaciskając. Zginąć nie było trudno, wystarczył jeden nieodpowiedni krok, a przecież wspólnie właśnie stąpali po kruchym lodzie. Co jeśli ktoś ich rozpozna? Jeżeli pochwyci ich i różdżek pozbawi? Co wtedy? Nie myśl, nie myśl, nie myśl - Wiem. Wiem - powtórzyła, nie wyjdą z tego cało. Ale Jones nigdy nie planowała wyjść z tego cało - Cieszę się. Że znowu ich masz. I żałuję, że musisz się o nich bać - i że nie myślisz przez to o sobie. Co mogła więcej powiedzieć? Że się myli? Nie mylił się. Tam, gdzie Marcel widział światło, skry zmian, tak James dostrzegał również cienie. A te stawały się coraz większe. Czy straszniejsze? Może, ale Doe nie był sam. Miał w czyichś ramionach się skryć, w czyje oczy patrzeć, gdy obawa zaciskała paluchy na jego gardle, głosu pozbawiając. Miał rodzinę, o którą mógł się bać, w której znalazł oparcie. I to oni będą pchać go do przodu, a kiedy nadejdzie odpowiedni moment, zatrzymają przed samą przepaścią. Chyba chciała coś dodać, może zażartować, ale wargi zatrzymały się w lekkim rozchyleniu, popiół tęczówek umknął ku bieli podłoża. Czy miała coś do stracenia? Ciemne brwi zmarszczyły się delikatnie. Utraciła to, co najważniejsze i odnaleźć tego nie mogła, strach odciągał ją od najbliższych, powstrzymywał przed ofiarowywaniem zaufania komukolwiek całkowicie - Nie mam - szepnęła, bo nie mam nic. Nawet siebie. Na chwile unosi spojrzenie, styka się z piwnymi tęczówkami, by móc zerwać zaraz ten króciutki kontakt - Wszystko co miałam, zdążyłam stracić z własnej winy. Więc naprawdę - kiedy ostatnio była tak szczera? Kiedy wina zaczęła aż tak ciążyć, iż zdradliwe słowa zatańczyły na srebrze języka? Nieważne. Nie chciała o tym mówić nigdy więcej.
Poprawiła szalik, mocniej na buzie go zaciągając, im bliżej znajdował się mężczyzna. Zgarbiła się, kuląc ramiona, jakby dzięki temu mogła być mniejsza niż w rzeczywistości. I słuchała, z drgnięciem kącika ust, w ten czysty śpiew, w piosenkę, która z odrobiną szczęścia zagnieździ się w pijanym umyśle i poniesie się dalej, wespół z legendą, z niepewnością wiążącą się z planowanym wydarzeniem. Kiedy nucenie umilkło, Finnie wydała z siebie przeciągłe yhmm. Mieli znaleźć się pod Big Benem, zostawić kilka ulotek i zniknąć. Jednak lewitująca wieża ściągała zbyt dużą uwagę samym swoim istnieniem, stąd w połowie drogi zrezygnowali z tego miejsca. Piwnica zaginionych kusiła, lecz plotki, jakie niosły się o tym miejscu, wykluczały ją z w miarę bezpiecznych miejscówek. A kapliczka zapomnianych, znowu taka zapomniana nie była, przychodzono tam rodzinami, czasem dla chwil samotności. Codziennie, bo codziennie ktoś kogoś tracił. Po cichej naradzie wciąż skryci pod grubą warstwą ubrań, zakrywających charakterystyczne cechy, przemknęli po cichu do budynku. Upewniwszy się, iż ten był pusty, tylko blaskiem świec rozświetlany, mogli zabrać się do prób umieszczania ostatnich ulotek. Tak, żeby się nie spaliły, a mimo to pozostawały widoczne. Gdy to się udało, opuścili kapliczkę i nieco nadkładając drogi, powrócili do portu. W milczeniu, z widmem tego co może nadejść, ciążącym im na ramieniu, niepewną przyszłością zaprzątającą głowy.
| zt x2
wpadamy tylko na jeden post, proszę sobie nie przeszkadzać!
Tam zawsze będzie krył się strach. Gdzieś w środku, odciętym od trzepocącego szaleńczo serca; od nawołującej duszy, proszącej rozpaczliwie o chwilę oddechu; od umysłu płocho uciekającym od zdrowego rozsądku. Głupie. To było straszliwie durne, tak się narażać, ryzykować życiem i dobrostanem innych, kiedy sprawa była przecież przegrana. Przynajmniej tutaj, gdzie władza trzymała każdego w garści, a kolejny dzień zależał od tego, czy masz przy sobie świstki pergaminu poświadczające o swojej tożsamości. Jak mogłaby się nie bać? Ślepo wierzyć, że wszystko będzie dobrze, teraz, jutro, za tydzień? Że nikt się nie dowie, że będą bezpieczni? To tylko zwykłe ucieranie nosa, mogłaby się pocieszać, lecz wciąż to forma buntu, a ta nie była w smak obecnej polityce. Ale Finley potrafiła kłamać, a kłamanie samej sobie weszło niemal w nawyk. Gorąca krew wrzała więc w liniach błękitnych żył, nakazywała działać, nie poddawać się marazmowi, istnieć na, chociaż parę godzin, nim konsekwencje ich dopadną i rozszarpią na strzępy.
- Więc można ograniczyć szkody - mruknęła, cicho, zbyt cicho by wziąć to za poważny argument. Czy jeśli ulotki nieść się będą poza port, to kontrole nie zaczną być częstsze? Patrole wzmożone, a naloty na przybytki, ba, mieszkania zostaną chociaż trochę rozciągnięte w czasie? Zacznie się to wszystko, wiedziała, nie przejdzie to bez echa, pętające ich kajdany zacisną się mocniej wokół cienkich nadgarstków i kostek, dopóki nie pękną, póki nie uznają, że dość, że czas uciekać. Odejść. Zniknąć. A ona nie mogła. Jeszcze nie teraz. Nie tak. Obiecała, tam, na wzgórzach, że się przyda. Będzie coś warta. Że nie zawiedzie - Tower nas pochłonie - stwierdziła głucho, usta w wąską linię zaciskając. Zginąć nie było trudno, wystarczył jeden nieodpowiedni krok, a przecież wspólnie właśnie stąpali po kruchym lodzie. Co jeśli ktoś ich rozpozna? Jeżeli pochwyci ich i różdżek pozbawi? Co wtedy? Nie myśl, nie myśl, nie myśl - Wiem. Wiem - powtórzyła, nie wyjdą z tego cało. Ale Jones nigdy nie planowała wyjść z tego cało - Cieszę się. Że znowu ich masz. I żałuję, że musisz się o nich bać - i że nie myślisz przez to o sobie. Co mogła więcej powiedzieć? Że się myli? Nie mylił się. Tam, gdzie Marcel widział światło, skry zmian, tak James dostrzegał również cienie. A te stawały się coraz większe. Czy straszniejsze? Może, ale Doe nie był sam. Miał w czyichś ramionach się skryć, w czyje oczy patrzeć, gdy obawa zaciskała paluchy na jego gardle, głosu pozbawiając. Miał rodzinę, o którą mógł się bać, w której znalazł oparcie. I to oni będą pchać go do przodu, a kiedy nadejdzie odpowiedni moment, zatrzymają przed samą przepaścią. Chyba chciała coś dodać, może zażartować, ale wargi zatrzymały się w lekkim rozchyleniu, popiół tęczówek umknął ku bieli podłoża. Czy miała coś do stracenia? Ciemne brwi zmarszczyły się delikatnie. Utraciła to, co najważniejsze i odnaleźć tego nie mogła, strach odciągał ją od najbliższych, powstrzymywał przed ofiarowywaniem zaufania komukolwiek całkowicie - Nie mam - szepnęła, bo nie mam nic. Nawet siebie. Na chwile unosi spojrzenie, styka się z piwnymi tęczówkami, by móc zerwać zaraz ten króciutki kontakt - Wszystko co miałam, zdążyłam stracić z własnej winy. Więc naprawdę - kiedy ostatnio była tak szczera? Kiedy wina zaczęła aż tak ciążyć, iż zdradliwe słowa zatańczyły na srebrze języka? Nieważne. Nie chciała o tym mówić nigdy więcej.
Poprawiła szalik, mocniej na buzie go zaciągając, im bliżej znajdował się mężczyzna. Zgarbiła się, kuląc ramiona, jakby dzięki temu mogła być mniejsza niż w rzeczywistości. I słuchała, z drgnięciem kącika ust, w ten czysty śpiew, w piosenkę, która z odrobiną szczęścia zagnieździ się w pijanym umyśle i poniesie się dalej, wespół z legendą, z niepewnością wiążącą się z planowanym wydarzeniem. Kiedy nucenie umilkło, Finnie wydała z siebie przeciągłe yhmm. Mieli znaleźć się pod Big Benem, zostawić kilka ulotek i zniknąć. Jednak lewitująca wieża ściągała zbyt dużą uwagę samym swoim istnieniem, stąd w połowie drogi zrezygnowali z tego miejsca. Piwnica zaginionych kusiła, lecz plotki, jakie niosły się o tym miejscu, wykluczały ją z w miarę bezpiecznych miejscówek. A kapliczka zapomnianych, znowu taka zapomniana nie była, przychodzono tam rodzinami, czasem dla chwil samotności. Codziennie, bo codziennie ktoś kogoś tracił. Po cichej naradzie wciąż skryci pod grubą warstwą ubrań, zakrywających charakterystyczne cechy, przemknęli po cichu do budynku. Upewniwszy się, iż ten był pusty, tylko blaskiem świec rozświetlany, mogli zabrać się do prób umieszczania ostatnich ulotek. Tak, żeby się nie spaliły, a mimo to pozostawały widoczne. Gdy to się udało, opuścili kapliczkę i nieco nadkładając drogi, powrócili do portu. W milczeniu, z widmem tego co może nadejść, ciążącym im na ramieniu, niepewną przyszłością zaprzątającą głowy.
| zt x2
wpadamy tylko na jeden post, proszę sobie nie przeszkadzać!
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Ciepłe światło tysiąca płomyków, ogrzewało bladą skórę czarownicy; odwiedzała to miejsce kilka razy w roku - pozornie, była kobietą bardzo sentymentalną i często rozpamiętywała dawne dzieje, szczególnie czasy jej przodków, którzy wieki temu zginęli w gorejących płomieniach rozpętanych przez mugoli. To była coś, czego nie potrafiła wybaczyć, bolało, bolało do szpiku kości, wyrywało potężną dziurę w sercu każdego Borgina, pozbawiając jednocześnie współczucia wobec szlamu oraz wszystkiego co niemagiczne.
Rozpaliła tysiące świec, wyszeptała miliony modlitw, nic nie było w stanie cofnąć czasu; żałowała, że nie może tego poczuć, chociaż na krótką chwilę porwać w ramiona szalejącemu żywiołowi, przeżyć to co prawie złamało ich rodzinę, jedyne co jej zostało to prosić wielkiego Odyna o błogosławieństwo i łaskę dla zaginionych dusz, którym nie było dane doczekać starości, ponieść zagładę na swoich własnych zasadach.
Spiewała; cichą, spokojną pieśń w nieznanym dla przypadkowych czarodziei języku, niósł styczniowy wiatr, który delikatnie rozwiewał rozpuszczone włosy, Heidrun. Mogli wziąć ją za szaloną, obrzucić najgorszymi obelgami, trwała w mistycznym transie, a czas jakby stanął w miejscu. Płomienie wydawały się poruszać w rytm runicznego psalmu, nic nie miało znaczenia, teraźniejszość, przyszłość, tylko oni, Ci którzy zginęli, Ci których opłakiwała w rocznicę swych narodzin.
Na chwilę opuściła kurtynę; ciemna zasłona przysłoniła czujność, ale tylko w tym miejscu czuła się naprawdę bezpiecznie i nawet korytarze rodzinnej posiadłości nie były w stanie uchronić jej przed światem, tam była anonimowa, była kolejną czarownicą, osobą szukającą ukojenia pomiędzy blaskiem świec i kameralną ciemnością pomieszczenia.
Intruz. Poczuła go całą sobą, a jej ciało mimowolnie napięło się gwałtownie, gotowe do ucieczki albo ataku. Powoli odwróciła głowę w bok, by ukradkiem spojrzeć na znajomo, nieznajomego, bez strachu wycelowała w niego swe błękitne ślepia, jednocześnie marszcząc brwi w geście zawodu. Przywykła do samotności, szczególnie w Kapliczce, był nieprzyjemną niecodziennością, bezproblemowo niszczącą skromny obrządek.
Pamiętała go; jeszcze z Francji, gdzie znalazła się przypadkiem, poszukując jednego z wielu przedmiotów będący obecnie w posiadaniu jej szanownego ojca. Nie była to relacja, którą by rozpamiętywała, zwyczajna, chłodna znajomość, jedna z wielu jakie posiadała. Nie był Francuzem, tak jak i ona nie była Norweżką za którą się podawała. Jeszcze bardziej się spięła, miała nadzieje, że już nigdy nie spotka żadnego ze swoich byłych pracodawców, a szczególnie tych, którzy nie znali jej prawdziwego pochodzenia. Los ponownie okazał się jednak niesprawiedliwy.
- Przeszkadzasz - mruknęła cicho, jakby do siebie. Postanowiła odpuścić sobie zwyczajowy fałsz i ciężki, skandynawski akcent z jakim mówiła w Paryżu, nie miała sił na igraszki czy obłudę, w której brylowała poza granicami Anglii. - To nietypowe dla osoby o Twoim pochodzeniu - dodała już głośniej, przełamując ciszę, która od kilku chwil pomiędzy nimi panowała - nawet dla mężczyzny - skwitowała ostatecznie, wyciągając z kieszeni płaszcza purpurową świecę. Przykucnęła na chwilę, stawiając ją w zwyczajowym miejscu, a woskowy spód przykleił się do ciepłych pozostałości po innych odwiedzających. Czy igrała z śmiercią? Chyba, zupełnie nie wiedziała. Nie mogła się jednak powstrzymać, a drobna uszczypliwość chociaż na moment pokonała gorzki smak porażki, jaki przynosiło rozmyślanie o przeszłości.
Þat er þá reynt,
er þú at rúnum spyrr inum reginkunnum, þeim er gerðu ginnregin ok fáði fimbulþulr, þá hefir hann bazt, ef hann þegir
Heidrun Borgin
Zawód : łamaczka klątw, tworzy własne artefakty
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
i n s p i r e d
by the fear of being
a v e r a g e
by the fear of being
a v e r a g e
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Raz na jakiś czas czuł autentyczną tęsknotę za Monet. Nie dlatego, że darzył zmarłą małżonkę prawdziwą miłością. Im dalej od jej pogrzebu, tym mocniej upewniał się w fakcie, iż istotnie nigdy nie była kimś, kto w jego sercu posiadł większe miejsce. Sam zresztą nie był pewny, czy takowe serce posiadał. Stanął nieopodal wejścia, w ciemności i cieniu czarnego płaszcza, z dala od damskiej sylwetki skupionej na niezrozumiałej modlitwie. Stronił od światła, które tak bezwzględnie ujawniało szczegóły, często nawet najgłębiej skrywane przez ich właścicieli sekrety.
Zapewne zauważyła go już wcześniej, dopiero teraz jednak zdecydowała się zareagować, ramiona spięte w gotowości do reakcji, a nieznana mu pieśń ucichła na kobiecych ustach. Nie widząc już sensu w dalszym oglądaniu sceny z dystansu, ruszył powoli do wnętrza kapliczki, w dłoniach niosąc jedną skromną świecę z pszczelego wosku. Symboliczną, całkowicie nieważną w ogólnym rozrachunku jego myśli i uczuć, ale robiącą takie wrażenie, jakie pragnął rozsiewać po Londynie. Sumiennego wdowca, który, chociaż ma w pamięci dawną żonę, gotowy jest jednocześnie ruszyć ze swym życiem dalej. Postawił świecę obok tej należącej do Borgin, a następnie z kieszeni płaszcza wyjął papierośnicę i odpalił papierosa różdżką, to samo czyniąc z knotem.
- To ciekawe. Wielokrotnie spotkałem się ze stwierdzeniem, że przeszkadzanie to całkowicie typowe zachowanie dla… Takich jak ja. Czyli jakich? - Zapytał, formując z dymu okrąg i posyłając go w przestrzeni obok nich. Niewiele zmieniła się od ostatniego spotkania. Szczupła, ale obudowana aurą groźnej samodzielności lodowate ruchy, mlecznobiała skóra i zimne, błękitne spojrzenie, którym patrzyła teraz prosto na niego - oskarżycielsko, butnie. Zazwyczaj doprowadziłby taką niesubordynację do porządku, ale teraz dostarczała tylko dodatkowej rozrywki. Nie jego problem, a jeśli Burke miał wystarczająco dużo siły i cierpliwości dla odzywek, tym lepiej dla niego. Była bowiem utalentowaną łamaczką klątw, mimo zewnętrznej aury niechęci, zdolna do wykonania nawet najgorszego zlecenia.
- Dla kogo była ta pieśń? Nie kojarzę jej języka. - Zagaił, odrywając na chwilę wzrok od twarzy Heidrun, by skupić się na płomieniu świecy. Silnym, trwałym. Nie tak jak krucha Monet, której organizm nieprzyzwyczajony do wysiłku dał się pokonać chorobie. Zmarszczył brwi z rezygnacją na wspomnienie swojej lady Selwyn. Był w końcu, “nawet mężczyzną” jak określiła to blondynka i jak każdy z nich potrzebował bliskości kobiet, ich jedynego w swoim rodzaju czaru, któremu pozwalał się hipnotyzować raz na jakiś czas. Oparł się o jedną z kamiennych półek, nonszalancko i pewnie. W świetle płomieni jego szafirowe oczy obserwowały rozmówczynię z lekkim zainteresowaniem, bo w końcu niewiele o niej wiedział, jeszcze mniej na temat powodów powrotu do Londynu z jej podróży.
- Od dawna jesteś w Londynie? - Zapytał, ponownie zaciągając się papierosem, a w stronę Heidrun wyciągając srebrną papierośnicę.
Zapewne zauważyła go już wcześniej, dopiero teraz jednak zdecydowała się zareagować, ramiona spięte w gotowości do reakcji, a nieznana mu pieśń ucichła na kobiecych ustach. Nie widząc już sensu w dalszym oglądaniu sceny z dystansu, ruszył powoli do wnętrza kapliczki, w dłoniach niosąc jedną skromną świecę z pszczelego wosku. Symboliczną, całkowicie nieważną w ogólnym rozrachunku jego myśli i uczuć, ale robiącą takie wrażenie, jakie pragnął rozsiewać po Londynie. Sumiennego wdowca, który, chociaż ma w pamięci dawną żonę, gotowy jest jednocześnie ruszyć ze swym życiem dalej. Postawił świecę obok tej należącej do Borgin, a następnie z kieszeni płaszcza wyjął papierośnicę i odpalił papierosa różdżką, to samo czyniąc z knotem.
- To ciekawe. Wielokrotnie spotkałem się ze stwierdzeniem, że przeszkadzanie to całkowicie typowe zachowanie dla… Takich jak ja. Czyli jakich? - Zapytał, formując z dymu okrąg i posyłając go w przestrzeni obok nich. Niewiele zmieniła się od ostatniego spotkania. Szczupła, ale obudowana aurą groźnej samodzielności lodowate ruchy, mlecznobiała skóra i zimne, błękitne spojrzenie, którym patrzyła teraz prosto na niego - oskarżycielsko, butnie. Zazwyczaj doprowadziłby taką niesubordynację do porządku, ale teraz dostarczała tylko dodatkowej rozrywki. Nie jego problem, a jeśli Burke miał wystarczająco dużo siły i cierpliwości dla odzywek, tym lepiej dla niego. Była bowiem utalentowaną łamaczką klątw, mimo zewnętrznej aury niechęci, zdolna do wykonania nawet najgorszego zlecenia.
- Dla kogo była ta pieśń? Nie kojarzę jej języka. - Zagaił, odrywając na chwilę wzrok od twarzy Heidrun, by skupić się na płomieniu świecy. Silnym, trwałym. Nie tak jak krucha Monet, której organizm nieprzyzwyczajony do wysiłku dał się pokonać chorobie. Zmarszczył brwi z rezygnacją na wspomnienie swojej lady Selwyn. Był w końcu, “nawet mężczyzną” jak określiła to blondynka i jak każdy z nich potrzebował bliskości kobiet, ich jedynego w swoim rodzaju czaru, któremu pozwalał się hipnotyzować raz na jakiś czas. Oparł się o jedną z kamiennych półek, nonszalancko i pewnie. W świetle płomieni jego szafirowe oczy obserwowały rozmówczynię z lekkim zainteresowaniem, bo w końcu niewiele o niej wiedział, jeszcze mniej na temat powodów powrotu do Londynu z jej podróży.
- Od dawna jesteś w Londynie? - Zapytał, ponownie zaciągając się papierosem, a w stronę Heidrun wyciągając srebrną papierośnicę.
angels would damn themselves for me
Powoli przestąpiła z nogi na nogę, ponownie wlepiając spojrzenie w słabo żarzące się świece. Irytujące, to było irytujące, on był irytujący i najprawdopodobniej trudny do wyproszenia. Heidrun nie spodziewała się spotkać go w Londynie; wiedziała co prawda, że pochodzi z Anglii, ale świetlana paryska kariera lorda Selwyna, nie wskazywała na to, że opuści stolicę Francji, a jednak stał tam tuż za nią, mogła poczuć wyimaginowany powiew ciepłego oddechu na swej szyi oraz przepiękną woń drogiej wody kolońskiej, przywiezionej najpewniej zza granic Anglii.
Zaczęła żałować swych słów; jeszcze kilka minut wcześniej mogła się wycofać, w spokoju odpalić świecę i ulotnić z Kapliczki, jakby była duchem. Czuła jednak, że sama zaczęła, a on rzucił jej tylko wyzwanie, duma uniemożliwiała je odrzucić, nie potrafiła w to nie brnąć.
- W takim miejscu nie wypada wypowiadać niektórych słów - odpaliła swą świece i wyprostowała, by wkrótce zrównać się z nim, jak równa z równym nawet jeśli nigdy tak nie było i nigdy nie będzie. Pomieszczenie pachniało wilgocią, dymem papierosowym oraz nim, dziwaczne połączenie. Nieustannie emanował wyższością i wielką potęgą. Był dumny, ale nie w negatywny sposób albo przynajmniej nie dla panny Borgin, w pewnym stopniu potrafiła docenić każdą z tych cech; wcale się go jednak nie bała, aura Rhysanda tylko dodawała jej siły, pozwalając na słowa, na które normalnie być może by się nie odważyła, pierwszy raz od dawna mogła być po prostu szczera.
- To tylko stara, skandynawska pieśń, której lata temu nauczył mnie ojciec - lekko zacisnęła powieki, kolejny raz przywołując w umyśle wyimaginowaną wizję z przeszłości, wszystkie te płonące ciała - Widzisz, losy mej rodziny tylko upewniają mnie w przeświadczeniu, że mugolom nigdy nie będzie można zaufać i nie warto ich żałować - ciężkie słowa były jak sztylety, kreśliły gęstą atmosferę panującą w pomieszczeniu. Miała nadzieje, że się domyśli, że odgadnie, że lata temu stała się straszna tragedia; to była jedna z tych historii, których nie lubiła nikomu opowiadać i wolała tego nie robić również w towarzystwie Selwyna. Przez chwilę zastanawiała się jeszcze, jak wiele z tych świec zostało zapalonych ku pamięci szlam, jak wielu czarodziejów zbezcześciło magiczną świątynie swymi prośbami, a nieprzyjemny dreszcz obrzydzenia nawiedził jej ciało. ich znajomość może i była krótka oraz niezwykle powierzchowna, ale z tych kilku wcześniejszych rozmów, jakie wspólnie przeprowadzili mogła wywnioskować jakie ma poglądy - co prawda, nie spodziewała się, że jej przytaknie, że powie cokolwiek co dałoby całkowite potwierdzenie wypowiedzianego zdania, ale nie musiał tego robić, ona nie wstydziła się tej prawdy i wolałaby zginąć niż bratać z którymkolwiek ze zdrajców.
- Z przerwami tak mniej więcej od urodzenia - beznamiętnie wzruszyła ramionami, nie potrafiąc powstrzymać lekkiego, drapieżnego uśmiechu. Zupełnie jakby miała dziesięć lat i udało jej się przechytrzyć o kilka lat starszego kolegę, który już trafił do szkoły dla czarodziejów i powinien być dużo mądrzejszy i rozsądniejszy, jednocześnie wyciągnęła blade, posiniaczone dłonie w stronę papierośnicy, by jedno z tytoniowych zawiniątek umieścić pomiędzy bladoróżowymi wargami i odpalić je końcem swej różdżki. - Przyznam szczerze, że dziwnie mi się z Tobą rozmawia, tak zupełnie przypadkowo, nie o interesach - stwierdziła, a odrobina popiołu opadła na czarny, elegancki płaszcz, którego krój już dawno wyszedł z mody, jedną z niewielu pamiątek po nieżyjące matce, jakie posiadała Heidrun.
Zaczęła żałować swych słów; jeszcze kilka minut wcześniej mogła się wycofać, w spokoju odpalić świecę i ulotnić z Kapliczki, jakby była duchem. Czuła jednak, że sama zaczęła, a on rzucił jej tylko wyzwanie, duma uniemożliwiała je odrzucić, nie potrafiła w to nie brnąć.
- W takim miejscu nie wypada wypowiadać niektórych słów - odpaliła swą świece i wyprostowała, by wkrótce zrównać się z nim, jak równa z równym nawet jeśli nigdy tak nie było i nigdy nie będzie. Pomieszczenie pachniało wilgocią, dymem papierosowym oraz nim, dziwaczne połączenie. Nieustannie emanował wyższością i wielką potęgą. Był dumny, ale nie w negatywny sposób albo przynajmniej nie dla panny Borgin, w pewnym stopniu potrafiła docenić każdą z tych cech; wcale się go jednak nie bała, aura Rhysanda tylko dodawała jej siły, pozwalając na słowa, na które normalnie być może by się nie odważyła, pierwszy raz od dawna mogła być po prostu szczera.
- To tylko stara, skandynawska pieśń, której lata temu nauczył mnie ojciec - lekko zacisnęła powieki, kolejny raz przywołując w umyśle wyimaginowaną wizję z przeszłości, wszystkie te płonące ciała - Widzisz, losy mej rodziny tylko upewniają mnie w przeświadczeniu, że mugolom nigdy nie będzie można zaufać i nie warto ich żałować - ciężkie słowa były jak sztylety, kreśliły gęstą atmosferę panującą w pomieszczeniu. Miała nadzieje, że się domyśli, że odgadnie, że lata temu stała się straszna tragedia; to była jedna z tych historii, których nie lubiła nikomu opowiadać i wolała tego nie robić również w towarzystwie Selwyna. Przez chwilę zastanawiała się jeszcze, jak wiele z tych świec zostało zapalonych ku pamięci szlam, jak wielu czarodziejów zbezcześciło magiczną świątynie swymi prośbami, a nieprzyjemny dreszcz obrzydzenia nawiedził jej ciało. ich znajomość może i była krótka oraz niezwykle powierzchowna, ale z tych kilku wcześniejszych rozmów, jakie wspólnie przeprowadzili mogła wywnioskować jakie ma poglądy - co prawda, nie spodziewała się, że jej przytaknie, że powie cokolwiek co dałoby całkowite potwierdzenie wypowiedzianego zdania, ale nie musiał tego robić, ona nie wstydziła się tej prawdy i wolałaby zginąć niż bratać z którymkolwiek ze zdrajców.
- Z przerwami tak mniej więcej od urodzenia - beznamiętnie wzruszyła ramionami, nie potrafiąc powstrzymać lekkiego, drapieżnego uśmiechu. Zupełnie jakby miała dziesięć lat i udało jej się przechytrzyć o kilka lat starszego kolegę, który już trafił do szkoły dla czarodziejów i powinien być dużo mądrzejszy i rozsądniejszy, jednocześnie wyciągnęła blade, posiniaczone dłonie w stronę papierośnicy, by jedno z tytoniowych zawiniątek umieścić pomiędzy bladoróżowymi wargami i odpalić je końcem swej różdżki. - Przyznam szczerze, że dziwnie mi się z Tobą rozmawia, tak zupełnie przypadkowo, nie o interesach - stwierdziła, a odrobina popiołu opadła na czarny, elegancki płaszcz, którego krój już dawno wyszedł z mody, jedną z niewielu pamiątek po nieżyjące matce, jakie posiadała Heidrun.
Þat er þá reynt,
er þú at rúnum spyrr inum reginkunnum, þeim er gerðu ginnregin ok fáði fimbulþulr, þá hefir hann bazt, ef hann þegir
Heidrun Borgin
Zawód : łamaczka klątw, tworzy własne artefakty
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
i n s p i r e d
by the fear of being
a v e r a g e
by the fear of being
a v e r a g e
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czy gdyby czas zatrzymał się w miejscu, czy coś by zmienił? Zapewne Riordan kazałby mu się nad tym zastanowić, rozważyć wszystkie opcje, a następnie uderzyć precyzyjnie w celu. Z nią nie zamierzał walczyć. Do pewnego stopnia ukazywała możliwości życia, które Rhysanda zwykłe nie interesowały, lustrzane odbicie kogoś niewychowanego przez pałacowe niańki w samotności wielkich sal balowych i gromady służących skrzatów. Chociaż stali w ciasnym, zamkniętym pomieszczeniu kapliczki, ona była naprawdę wolna i zdolna zrobić wszystko, czego zażądałaby jej dusza. Przynajmniej w teorii. W praktyce nigdy nie dopuściłby ewentualności, iż jego córka poszła tymi samymi “wyzwolonymi” ścieżkami. Uważał, że każdemu przeznaczony jest konkretny los, który powinien wykonywać jak najlepiej, co z resztą robił konsekwentnie od najmłodszych lat.
Paryż był mu domem drogim i ukochanym, w którym znał każdą zatęchłą uliczkę na równi z dokładnością rzeźbień w ścianach muzeów. Dwa żywioły brudnej ulicy i złotej boazerii wydawały się Selwynowi równie atrakcyjne, gdyż oba na swój sposób niebezpieczne. Co jakiś czas, jak chociażby dzisiaj, odczuwał silniejszą potrzebę doświadczenia tego mniej chwalebnego życia. Dzięki niemu nauczył się sztuki legillimencji, penetrowania ludzkich umysłów i brutalnego wydobywania z nich informacji sekretnych dla większości. - Cóż, że nigdy nie byłem osobą, która przejmuje się tym, co wypada. - Dwuznaczne słowa spłynęły w doniosłej ciszy kapliczki, tak dosadnie brukanej w swojej duchowej mocy przez jego butę. Nie bał się niczego i chyba to było tak przerażające, nie miał potrzeby zatrzymać się nad brzegiem stromego klifu, bo tylko skok z rozpędu dawał mu prawdziwą radość. Uśmiechnął się lekko, podciągając do góry wyłącznie lewy kącik ust, zaraz z resztą poważniejąc na dźwięk jej dalszej wypowiedzi. - Pielęgnuj w sobie tę nienawiść. Ich żywot nie przysporzył nigdy nikomu nic dobrego. Zwłaszcza nam, czarodziejom. - Potwierdził krótko, w myślach przerzucając niewypowiedziane stronice historii tych, którzy ucierpieli przez mugolskie ścierwa. Każda wielka opowieść musiała mieć swojego antagonistę, a im przyszło grać rolę bohaterów, to, że po drodze spotykali przeciwności, było jedynie kwestią czasu ich przezwyciężenia.
- Jak to było wrócić z podróży? Tęskno do ojczyzny? - Spytał, samemu przyzywając okres swoich skoków między krajami. Chociaż tęsknił do Francji często, to tutaj był jego prawdziwy dom, któremu winien być opiekę i odpowiedzialność. Musiał rozwijać swoje plany, wspomagać te interesy wymagające jego uwagi, a przede wszystkim winien był społeczeństwu walkę o politykę Czarnego Pana. O to, co wypowiadał słowami absolutnej mądrości i potęgi. Po raz kolejny zaciągnął się papierosem, gryzący dym, do którego płuca przyzwyczajały się latami, wypełnił jego drogi oddechowe z urokliwym sentymentem.
- Sprawiam, że czujesz się niepewnie? - Uniósł brew z niewinną ciekawością w głosie, przechodząc z nogi na nogę w oparciu o skalną półkę. Świeca Monet paliła się żywo, będąc świadkiem tej nieszczerej, niepewnej konwersacji o wielu dnach. Nieszczególnie interesowało go to co powiedziałaby w tym momencie zmarła żona, tak jak niewiele wiedział o jej myślach jeszcze za życia. Musiała w końcu domyślać się, chociaż, niezależnie od własnej naiwności, że noce Rhysanda rzadko kiedy były samotne i bynajmniej nie chodziło tutaj o oddanie się modlitwom przodków.
Paryż był mu domem drogim i ukochanym, w którym znał każdą zatęchłą uliczkę na równi z dokładnością rzeźbień w ścianach muzeów. Dwa żywioły brudnej ulicy i złotej boazerii wydawały się Selwynowi równie atrakcyjne, gdyż oba na swój sposób niebezpieczne. Co jakiś czas, jak chociażby dzisiaj, odczuwał silniejszą potrzebę doświadczenia tego mniej chwalebnego życia. Dzięki niemu nauczył się sztuki legillimencji, penetrowania ludzkich umysłów i brutalnego wydobywania z nich informacji sekretnych dla większości. - Cóż, że nigdy nie byłem osobą, która przejmuje się tym, co wypada. - Dwuznaczne słowa spłynęły w doniosłej ciszy kapliczki, tak dosadnie brukanej w swojej duchowej mocy przez jego butę. Nie bał się niczego i chyba to było tak przerażające, nie miał potrzeby zatrzymać się nad brzegiem stromego klifu, bo tylko skok z rozpędu dawał mu prawdziwą radość. Uśmiechnął się lekko, podciągając do góry wyłącznie lewy kącik ust, zaraz z resztą poważniejąc na dźwięk jej dalszej wypowiedzi. - Pielęgnuj w sobie tę nienawiść. Ich żywot nie przysporzył nigdy nikomu nic dobrego. Zwłaszcza nam, czarodziejom. - Potwierdził krótko, w myślach przerzucając niewypowiedziane stronice historii tych, którzy ucierpieli przez mugolskie ścierwa. Każda wielka opowieść musiała mieć swojego antagonistę, a im przyszło grać rolę bohaterów, to, że po drodze spotykali przeciwności, było jedynie kwestią czasu ich przezwyciężenia.
- Jak to było wrócić z podróży? Tęskno do ojczyzny? - Spytał, samemu przyzywając okres swoich skoków między krajami. Chociaż tęsknił do Francji często, to tutaj był jego prawdziwy dom, któremu winien być opiekę i odpowiedzialność. Musiał rozwijać swoje plany, wspomagać te interesy wymagające jego uwagi, a przede wszystkim winien był społeczeństwu walkę o politykę Czarnego Pana. O to, co wypowiadał słowami absolutnej mądrości i potęgi. Po raz kolejny zaciągnął się papierosem, gryzący dym, do którego płuca przyzwyczajały się latami, wypełnił jego drogi oddechowe z urokliwym sentymentem.
- Sprawiam, że czujesz się niepewnie? - Uniósł brew z niewinną ciekawością w głosie, przechodząc z nogi na nogę w oparciu o skalną półkę. Świeca Monet paliła się żywo, będąc świadkiem tej nieszczerej, niepewnej konwersacji o wielu dnach. Nieszczególnie interesowało go to co powiedziałaby w tym momencie zmarła żona, tak jak niewiele wiedział o jej myślach jeszcze za życia. Musiała w końcu domyślać się, chociaż, niezależnie od własnej naiwności, że noce Rhysanda rzadko kiedy były samotne i bynajmniej nie chodziło tutaj o oddanie się modlitwom przodków.
angels would damn themselves for me
Jedna z brwi Heidrun, jakby automatycznie uniosła się ku górze. Słowa mężczyzny brzmiały zupełnie nierealnie, bo ile w tym było prawdy. O ile jej rodzina w dość sporym stopniu ignorowała odgórnie narzucone konwenanse, to nie potrafiła sobie nawet wyobrazić jednego z Selwynów, jako osobę, która robi coś co nie wypada. Byli tam sami, ale w kręgu wysoko postawionych czarodziejów najprawdopodobniej nie prowadziłby z nią tego typu konwersacji, jakiejkolwiek konwersacji by z Panną Borgin nie prowadził, nie była pewna czy w innych okolicznościach obrzuciłby ją chociażby przelotnym spojrzeniem i kiwnięciem arystokratycznej głowy. To wszystko mu się tylko wydawało, ale ona nie czuła żadnej urazy, po prostu był tylko jednym z czarodziei, którzy dawno temu stanęli na jej drodze, ona sama w zwyczajnych okolicznościach nie odczuwała potrzeby, by się przed kimkolwiek płaszczyć, a tego typu kontakty trochę tego wymagały. Postanowiła darować sobie kolejne słowa, nie chciała wchodzić w prywatne szczegóły z jego życia, na myśl nasunęło się jednakowoż jedno pytanie: Czy gdyby jego żona umarła, złamałby zasady tego co wypada i wziął za żonę kogoś z rodziny czystokrwistej? Panienkę bez rodowodu, nieszkoloną do roli żony Lorda praktycznie od urodzenia? Ona znała odpowiedź.
- Zwyczajnie. Po dłuższym czasie każda kolejna podróż staje się codziennością, ale sytuacja w kraju zmusiła mnie do pozostania już na stałe. - Wielka Brytania była gdzieś na drugim planie. W Durham, Borginowie co prawda stworzyli coś na kształt małej ojczyzny, ale deszczowa wyspa już na zawsze miała pozostać czymś do czego zostali zmuszeni, nie tym co dla siebie wybrali. Dlatego też z tak wielkim sentymentem i miłością podchodzili do zimnej i nieprzystępnej Skandynawii, od pokoleń marząc o powrocie, tam jednak nie było już dla nich miejsca, także dla Heidrun, to ją bolało najbardziej na świecie - Warto tu być, by dorzucić od siebie chociaż niewielką cegiełkę i wspomóc odpowiednią stronę swymi czynami - dym przyjemnie łaskotał podniebienie, odprężał głowę i eliminował nieprzyjemne myśli, jakie jeszcze kilka minut wcześniej krążyły po głowie blondynki. W normalnych okolicznościach nie mówiłaby tak otwarcie o swych poglądach czy chociażby planach na przyszłość, ale jak każdy człowiek potrzebowała rozmowy z kimkolwiek; nie tylko ojcem, swymi braćmi i siostrami czy klientami sklepu Borgin&Burkes. Heidrun wzbraniała się od ludzi, od kontaktów z innymi czarodziejami, bo przyjaźni i bliskie relacje uważała za wielką słabość, chciała już na zawsze koncentrować tylko na sobie i potrzebach swego rodu, ale najwyraźniej nie do końca tak potrafiła, bo prowadziła z nim niezbyt grzeczną konwersacje.
Słysząc kolejne zdanie wypowiedziane przez Rhysanda, wybuchła ponurym śmiechem, który starała się zagłuszyć brzegiem kościstej dłoni, delikatnie zakrywając nią swe wargi. Srebrne bransolety zadzwoniły melodyjnie, przesuwając w dół, ku zgrubieniu bliżej łokcia, odsłaniając jednocześnie delikatnie różowe blizny na nadgarstkach, jedynych naocznych świadków jej nowej pasji - Myślę, że spotkałam na swej drodze ludzi dużo niebezpieczniejszych od Ciebie, czarodziei, którym brakowało niewiele do zrównania z mocą i potęgą samego Czarnego Pana i nawet łącząc nasze siły niemielibyśmy z nimi żadnych szans, więc nie, nie czuje się w Twoim towarzystwie niepewnie. - dalej się uśmiechała, trochę mniej ponuro niż zazwyczaj, jakby odsłaniała przed nim jedną z wielu masek, jakie miała w zwyczaju nosić na co dzień.
Życie Heidrun nigdy nie było spokojne, od urodzenia rzucana na głęboką wodę ojcowskich oczekiwań, wielokrotnie tonęła, przesiąkała zakazaną magią, niewyobrażalnymi obrazami, jakie tworzyły na umyślę bezkresną wyrwę, powoli pozbawiając wyrzutów sumienia, ale i oporów, strachu przed śmiercią,. Odejście z tego świata wcale nie wydawało się jej teraz najgorszą opcją, byleby umrzeć z godnością, dumnie patrzyć swemu przeciwnikowi w oczy i zostawić po swojej egzystencji drobny ślad. Chciała jeszcze wiele osiągnąć tylko ten szczegół motywował ją do wzbraniania przed całkowitym oddaniem sile zła, jaka przyjemnie paliła ją od środka i nieodpowiedzialnego rzucenia na pewną śmierć. - A powinnam? - odparła lekko, testując granice jego i swoje. Wbrew swojej woli; zwyczajowego znudzenia innymi czarodziejami, jakich spotykała na swej drodze, była na swój sposób zafascynowana, a szczególnie jego pytaniami i odpowiedziami. Może nie był tak całkowicie zwyczajny, typowo arystokratyczny, w jej mniemaniu nudny, jak wszyscy Ci, których spotykała w Londynie. Może gdzieś w głębi, kryła się ta nadzwyczajna cząstka duszy, do której tak bardzo ją ciągnęło.
- Zwyczajnie. Po dłuższym czasie każda kolejna podróż staje się codziennością, ale sytuacja w kraju zmusiła mnie do pozostania już na stałe. - Wielka Brytania była gdzieś na drugim planie. W Durham, Borginowie co prawda stworzyli coś na kształt małej ojczyzny, ale deszczowa wyspa już na zawsze miała pozostać czymś do czego zostali zmuszeni, nie tym co dla siebie wybrali. Dlatego też z tak wielkim sentymentem i miłością podchodzili do zimnej i nieprzystępnej Skandynawii, od pokoleń marząc o powrocie, tam jednak nie było już dla nich miejsca, także dla Heidrun, to ją bolało najbardziej na świecie - Warto tu być, by dorzucić od siebie chociaż niewielką cegiełkę i wspomóc odpowiednią stronę swymi czynami - dym przyjemnie łaskotał podniebienie, odprężał głowę i eliminował nieprzyjemne myśli, jakie jeszcze kilka minut wcześniej krążyły po głowie blondynki. W normalnych okolicznościach nie mówiłaby tak otwarcie o swych poglądach czy chociażby planach na przyszłość, ale jak każdy człowiek potrzebowała rozmowy z kimkolwiek; nie tylko ojcem, swymi braćmi i siostrami czy klientami sklepu Borgin&Burkes. Heidrun wzbraniała się od ludzi, od kontaktów z innymi czarodziejami, bo przyjaźni i bliskie relacje uważała za wielką słabość, chciała już na zawsze koncentrować tylko na sobie i potrzebach swego rodu, ale najwyraźniej nie do końca tak potrafiła, bo prowadziła z nim niezbyt grzeczną konwersacje.
Słysząc kolejne zdanie wypowiedziane przez Rhysanda, wybuchła ponurym śmiechem, który starała się zagłuszyć brzegiem kościstej dłoni, delikatnie zakrywając nią swe wargi. Srebrne bransolety zadzwoniły melodyjnie, przesuwając w dół, ku zgrubieniu bliżej łokcia, odsłaniając jednocześnie delikatnie różowe blizny na nadgarstkach, jedynych naocznych świadków jej nowej pasji - Myślę, że spotkałam na swej drodze ludzi dużo niebezpieczniejszych od Ciebie, czarodziei, którym brakowało niewiele do zrównania z mocą i potęgą samego Czarnego Pana i nawet łącząc nasze siły niemielibyśmy z nimi żadnych szans, więc nie, nie czuje się w Twoim towarzystwie niepewnie. - dalej się uśmiechała, trochę mniej ponuro niż zazwyczaj, jakby odsłaniała przed nim jedną z wielu masek, jakie miała w zwyczaju nosić na co dzień.
Życie Heidrun nigdy nie było spokojne, od urodzenia rzucana na głęboką wodę ojcowskich oczekiwań, wielokrotnie tonęła, przesiąkała zakazaną magią, niewyobrażalnymi obrazami, jakie tworzyły na umyślę bezkresną wyrwę, powoli pozbawiając wyrzutów sumienia, ale i oporów, strachu przed śmiercią,. Odejście z tego świata wcale nie wydawało się jej teraz najgorszą opcją, byleby umrzeć z godnością, dumnie patrzyć swemu przeciwnikowi w oczy i zostawić po swojej egzystencji drobny ślad. Chciała jeszcze wiele osiągnąć tylko ten szczegół motywował ją do wzbraniania przed całkowitym oddaniem sile zła, jaka przyjemnie paliła ją od środka i nieodpowiedzialnego rzucenia na pewną śmierć. - A powinnam? - odparła lekko, testując granice jego i swoje. Wbrew swojej woli; zwyczajowego znudzenia innymi czarodziejami, jakich spotykała na swej drodze, była na swój sposób zafascynowana, a szczególnie jego pytaniami i odpowiedziami. Może nie był tak całkowicie zwyczajny, typowo arystokratyczny, w jej mniemaniu nudny, jak wszyscy Ci, których spotykała w Londynie. Może gdzieś w głębi, kryła się ta nadzwyczajna cząstka duszy, do której tak bardzo ją ciągnęło.
Þat er þá reynt,
er þú at rúnum spyrr inum reginkunnum, þeim er gerðu ginnregin ok fáði fimbulþulr, þá hefir hann bazt, ef hann þegir
Heidrun Borgin
Zawód : łamaczka klątw, tworzy własne artefakty
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
i n s p i r e d
by the fear of being
a v e r a g e
by the fear of being
a v e r a g e
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ile o nich wiedziała? O ognistych Selwynach, którzy upadli na kolana, by powstać z popiołów po sabacie? O godnej pożałowania zdradzie ich dalekich krewnych, zamiast prawdziwej idei krwi wolących bratać się z mugolami. Widziała tylko jedną stronę medalu, jaką pokazywał obcym, swoje “ja” wypracowane latami walki o pozycję, zasłużenie na te osiągnięcia przypisywane mu z racją i dumą. Bo nie tylko miał do nich prawo, ale też predyspozycje. Żeby udowodnić, że chociaż meandra historii bywają różne, to czarne lata ich rodu nie powrócą, póki jego stopa i stopa jego brata będzie mogła poruszać się po tym padole. Matka miała wiele planów, ambitna kobieta o niezrównanej potędze intrygi i umysłu, ale mimo wielu kosmetycznych zabiegów odmładzających, musiał się liczyć z tym, że w którymś momencie odejdzie. A wtedy on zajmie jej miejsce. Konsekwentna walka o odbudowanie reputacji, całe lata spędzone na budowaniu sieci kontaktów, wysiłek włożony w naukę czarnej magii i legilillimencji pod okiem francuskich mistrzów. Nie wiedziała nic z tego. Powierzchowność garnitury, elegancję ruchów, albo gładkość mowy była tylko jednym z wielu aspektów. Nic nigdy nie było tak oczywiste jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Podobnie zresztą sprawy miały się z małżeństwem, które w oczach Rhysanda było niczym więcej niż kolejną transakcją. Dobry ród z dobrym rodem. Intratna pozycja przyszłej lady doyenne. Nie wierzył w prawdziwą miłość, nigdy też takowej nie spotkał, wiedzione przeświadczeniem o fizyczności większości swoich relacji. Czy gdzieś istniała tam ta, którą określiłby słowami poetów o “prawdziwym uczuciu”?
- Niewiele wydaje się docierać do twoich przeżyć. Ktoś tak bliski sprawom ziemskim jednocześnie znajduje chwilę na śpiew w kapliczce. Dla pokazu? Dla innych? Czy dla emocji, które skrywa się pod warstwą arogancji. - Pytanie i stwierdzenie, spostrzeżenia, które leniwym tonem wyrzucał sobie świadom tego, że ich wspólne spotkanie nie zapadnie w pamięć, rozmywając się pośród reszty wspomnień. Jeśli nie bała się go teraz, nie obchodziły go szczególnie konsekwencje, które mogły się za tym ciągnąć. Decyzje Borgin były tylko i wyłącznie jej własne. - Wielkie słowa, jak na kogoś, kto Czarnego Pana nigdy nie spotkał. Nie wypowiadałbym ich w towarzystwie mniej tolerancyjnych zwolenników niż ja. Może cię zadziwić ich reakcja. - Również się uśmiechnął, ale nie ponuro. Jej pewność siebie w pewien sposób go rozczulała i może nawet miałby do niej słabość, gdyby nie przeświadczenie, że sam widział wiele. Tron był wysoko i nie przysługiwał żadnemu z nich prócz jednej osoby. Lord Voldemort, chociaż znajomy jedynie dla nielicznych, miał ostatecznie zakres możliwości przekraczający wszelkie jego i innych oczekiwania, co czyniło go niedoścignionym celem doskonałości. Takim, do którego warto było dążyć, sprawach, których warto było oddać swoją wierność.
- Robisz, co chcesz, chyba zdążyłaś to zasygnalizować dość wyraźnie. Ale konsekwencje zachowań mogą być różne. Nawet teraz. - Niespodziewanie zamknął dzielący ich dystans, tak że ich twarze dzieliła właściwie jedynie różnica wzrostów i kłąb papierosowego dymu. Lewą dłoń, której kciuk i palec wskazujący zajęty był papierosem, uniósł na wysokość linii jej szczęki, pozostałymi palcami odgarniając jej włosy za ucho. - To zrobił ci jeden z tych wielkich czarodziejów? Czy może nawet ci mniejsi okazują się groźni? - Drapieżny szept z bliskości, która pozbawia pola do manewru. Do ucieczki. Nie dał jej odpowiedzieć, chwilę tylko zawieszając wzrok, a następnie oddalając się ponownie do swojego miejsca przy kamiennej półce. Niewzruszony. Igrający z ogniem.
- Niewiele wydaje się docierać do twoich przeżyć. Ktoś tak bliski sprawom ziemskim jednocześnie znajduje chwilę na śpiew w kapliczce. Dla pokazu? Dla innych? Czy dla emocji, które skrywa się pod warstwą arogancji. - Pytanie i stwierdzenie, spostrzeżenia, które leniwym tonem wyrzucał sobie świadom tego, że ich wspólne spotkanie nie zapadnie w pamięć, rozmywając się pośród reszty wspomnień. Jeśli nie bała się go teraz, nie obchodziły go szczególnie konsekwencje, które mogły się za tym ciągnąć. Decyzje Borgin były tylko i wyłącznie jej własne. - Wielkie słowa, jak na kogoś, kto Czarnego Pana nigdy nie spotkał. Nie wypowiadałbym ich w towarzystwie mniej tolerancyjnych zwolenników niż ja. Może cię zadziwić ich reakcja. - Również się uśmiechnął, ale nie ponuro. Jej pewność siebie w pewien sposób go rozczulała i może nawet miałby do niej słabość, gdyby nie przeświadczenie, że sam widział wiele. Tron był wysoko i nie przysługiwał żadnemu z nich prócz jednej osoby. Lord Voldemort, chociaż znajomy jedynie dla nielicznych, miał ostatecznie zakres możliwości przekraczający wszelkie jego i innych oczekiwania, co czyniło go niedoścignionym celem doskonałości. Takim, do którego warto było dążyć, sprawach, których warto było oddać swoją wierność.
- Robisz, co chcesz, chyba zdążyłaś to zasygnalizować dość wyraźnie. Ale konsekwencje zachowań mogą być różne. Nawet teraz. - Niespodziewanie zamknął dzielący ich dystans, tak że ich twarze dzieliła właściwie jedynie różnica wzrostów i kłąb papierosowego dymu. Lewą dłoń, której kciuk i palec wskazujący zajęty był papierosem, uniósł na wysokość linii jej szczęki, pozostałymi palcami odgarniając jej włosy za ucho. - To zrobił ci jeden z tych wielkich czarodziejów? Czy może nawet ci mniejsi okazują się groźni? - Drapieżny szept z bliskości, która pozbawia pola do manewru. Do ucieczki. Nie dał jej odpowiedzieć, chwilę tylko zawieszając wzrok, a następnie oddalając się ponownie do swojego miejsca przy kamiennej półce. Niewzruszony. Igrający z ogniem.
angels would damn themselves for me
Był ciężkim orzechem do zgryzienia; nie przywykła do tak celnych i otrzeźwiających pytań czy odpowiedzi. Los okazał się być nieprzychylny, bo postawił przed nią wyjątkowego zawodnika, zawodowca, niosącego na swych barkach pokaźny bagaż doświadczeń, maestro w dziedzinie słownych pojedynków.
W tamtej chwili najbardziej na świecie wstydziła się tej słabości, tego pieprzonego braku oporów czy samozachowawczej powściągliwości, która ciągnęła Heidrun na dno. Ego nie pozwalało się wycofać, duma zabraniała pozostawić pytania bez odpowiedzi. Ta jednak praktycznie nie istniała, bo na dobrą sprawę nigdy nie było odpowiedniego powodu do odwiedzin Kapliczki; coś ją tam jednak ciągnęło, wewnętrzna potrzeba oddania publicznego hołdu dawno zapomnianym, bo chciała by każdy pamiętał i wszyscy wiedzieli co stało się dawno temu, by każdy szlamolubny upadły zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa jakie niosło pochwalanie niebezpiecznej promugolskiej idei.
- Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam, po prostu tu bywam - westchnęła ciężko, poddając mocy słów opuszczających jego wargi - My Borginowie już chyba lubimy mieć swoje małe, osobiste tradycje, miejsca, do których często wracamy, rytuały, które kultywujemy dla swojej własnej przyjemności.
Uważnie, nie przerywając nawet głośnym oddechem, wysłuchała przestrogi. Wdzięczność mieszała się ze wstydem; wstyd jej było za siebie, za brak ostrożności jaki emanowała, arogancje, którą również jej wypomniał. Zbyt dużo czasu spędziła sama; z dala od towarzystwa wysoko urodzonych czarodziejów oraz nieprzychylnym spojrzeniem ojca czy rodzeństwa, które kilkakrotnie zmuszała do interwencji. Wdzięczna, bo jej przypomniał, że tutaj nie zawsze warto być sobą, że skrupulatnie tkana maska dobrego wychowania jest wyjątkowo cenna.
Potem nie było już czasu na jakąkolwiek reakcje; zbyt zaoferowana tym wszystkim co się dzieje, rzeczami, których uczyła się o samej sobie, nie zdążyła dobyć różdżki i padła trupem, tam gdzie ciepły promień tysięcy niegasnących świec wspominał o trupach przeszłości i tym samym miała się stać ona, ale tak wcale nie było. Żarząca końcówka papierosa delikatnie smagnęła jeden z zagubionych włosów, któremu nie udało się dostać za poszarpaną powłokę ucha, a nieprzyjemna woń palonej materii dotarła do nozdrzy Borgin. Zaskoczona, wzięła głęboki wdech przez nos, a świat na kilka sekund wydawał się martwy. Satysfakcjonujący dreszcz związany z jego bliskością, tysiącem nowych i przede wszystkim nieznanych doznań, równomierną falą pochłonął całe ciało blondynki.
To nie trwało zbyt długo rozpętało jednak wyjątkowo nieczystą burzę.
Nawet na minutę nie spuszczała z mężczyzny bystrego spojrzenia, czekając na jego kolejny ruch. Nie wstydziła się tego co zwyczajowo skrywała kurtyna włosów słomianej barwy; to była najpiękniejsza pamiątka, memento pierwszej misji, tego jak niebezpieczne potrafią być miejsca w których bywała, z jak wielką mocą igrała, jak bardzo nie mogła się równać z czarodziejami, stąpającymi tymi samymi drogami przed wiekami.
- Może kiedyś Ci o tym opowiem, - wyrzekła przyciszonym głosem, już nawet nie potrafiąc zdobyć na poprzednie, przepełnione arogancją brzmienie. Dużo się jednak zmieniło, zbyt wiele stało, a ona nie musiała grać, zupełnie tego nie chciała, bo nawet Heidrun wiedziała, że nie zawsze potrzeba być fałszywie pewnym siebie. - bo jak się okazuje, Londyn nie jest wcale taki wielki. - nierówne bicie serca powoli powracało do typowej dla siebie normy, a umysł zaczynał zwyczajnie funkcjonować, poprawiła płaszcz, prostując jak struna, jakby starając odrzucić uczucia, jakie zawładnęły całym organizmem kilka wiecznych sekund wcześniej.
W tamtej chwili najbardziej na świecie wstydziła się tej słabości, tego pieprzonego braku oporów czy samozachowawczej powściągliwości, która ciągnęła Heidrun na dno. Ego nie pozwalało się wycofać, duma zabraniała pozostawić pytania bez odpowiedzi. Ta jednak praktycznie nie istniała, bo na dobrą sprawę nigdy nie było odpowiedniego powodu do odwiedzin Kapliczki; coś ją tam jednak ciągnęło, wewnętrzna potrzeba oddania publicznego hołdu dawno zapomnianym, bo chciała by każdy pamiętał i wszyscy wiedzieli co stało się dawno temu, by każdy szlamolubny upadły zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa jakie niosło pochwalanie niebezpiecznej promugolskiej idei.
- Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam, po prostu tu bywam - westchnęła ciężko, poddając mocy słów opuszczających jego wargi - My Borginowie już chyba lubimy mieć swoje małe, osobiste tradycje, miejsca, do których często wracamy, rytuały, które kultywujemy dla swojej własnej przyjemności.
Uważnie, nie przerywając nawet głośnym oddechem, wysłuchała przestrogi. Wdzięczność mieszała się ze wstydem; wstyd jej było za siebie, za brak ostrożności jaki emanowała, arogancje, którą również jej wypomniał. Zbyt dużo czasu spędziła sama; z dala od towarzystwa wysoko urodzonych czarodziejów oraz nieprzychylnym spojrzeniem ojca czy rodzeństwa, które kilkakrotnie zmuszała do interwencji. Wdzięczna, bo jej przypomniał, że tutaj nie zawsze warto być sobą, że skrupulatnie tkana maska dobrego wychowania jest wyjątkowo cenna.
Potem nie było już czasu na jakąkolwiek reakcje; zbyt zaoferowana tym wszystkim co się dzieje, rzeczami, których uczyła się o samej sobie, nie zdążyła dobyć różdżki i padła trupem, tam gdzie ciepły promień tysięcy niegasnących świec wspominał o trupach przeszłości i tym samym miała się stać ona, ale tak wcale nie było. Żarząca końcówka papierosa delikatnie smagnęła jeden z zagubionych włosów, któremu nie udało się dostać za poszarpaną powłokę ucha, a nieprzyjemna woń palonej materii dotarła do nozdrzy Borgin. Zaskoczona, wzięła głęboki wdech przez nos, a świat na kilka sekund wydawał się martwy. Satysfakcjonujący dreszcz związany z jego bliskością, tysiącem nowych i przede wszystkim nieznanych doznań, równomierną falą pochłonął całe ciało blondynki.
To nie trwało zbyt długo rozpętało jednak wyjątkowo nieczystą burzę.
Nawet na minutę nie spuszczała z mężczyzny bystrego spojrzenia, czekając na jego kolejny ruch. Nie wstydziła się tego co zwyczajowo skrywała kurtyna włosów słomianej barwy; to była najpiękniejsza pamiątka, memento pierwszej misji, tego jak niebezpieczne potrafią być miejsca w których bywała, z jak wielką mocą igrała, jak bardzo nie mogła się równać z czarodziejami, stąpającymi tymi samymi drogami przed wiekami.
- Może kiedyś Ci o tym opowiem, - wyrzekła przyciszonym głosem, już nawet nie potrafiąc zdobyć na poprzednie, przepełnione arogancją brzmienie. Dużo się jednak zmieniło, zbyt wiele stało, a ona nie musiała grać, zupełnie tego nie chciała, bo nawet Heidrun wiedziała, że nie zawsze potrzeba być fałszywie pewnym siebie. - bo jak się okazuje, Londyn nie jest wcale taki wielki. - nierówne bicie serca powoli powracało do typowej dla siebie normy, a umysł zaczynał zwyczajnie funkcjonować, poprawiła płaszcz, prostując jak struna, jakby starając odrzucić uczucia, jakie zawładnęły całym organizmem kilka wiecznych sekund wcześniej.
Þat er þá reynt,
er þú at rúnum spyrr inum reginkunnum, þeim er gerðu ginnregin ok fáði fimbulþulr, þá hefir hann bazt, ef hann þegir
Heidrun Borgin
Zawód : łamaczka klątw, tworzy własne artefakty
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
i n s p i r e d
by the fear of being
a v e r a g e
by the fear of being
a v e r a g e
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dobrze mu było w tej kapliczce zapomnianych. Nie spodziewał się tak dynamicznej rozmowy, kiedy przynosił ze sobą świecę dla Monet, ale coś w spotkaniu Borgin niosło ze sobą powiew świeżości. Drapieżność, którą zwykle pozostawiał na fałszywe uśmiechy, tutaj mógł uwolnić w nieco innej postaci, mniej okiełznanej, a przy tym szczerej. Bo nie bał się z ust Heidrun oceny, w końcu cóż najgorszego mogła mu powiedzieć ta, która ze złem obcowała na co dzień. Przez ułamek sekundy dzieliła ich tylko cisza i dystyngowany zapach palących się knotów i wosku, ale zaraz potem czas znów ruszył swoim typowym tempem.
- Tradycje to wspaniała rzecz, należy o nich pamiętać. - Przytaknął zdawkowo, myślami odchodząc do tych zwyczajów, które kultywowali pośród równych sobie. Historia magii należała do dziedzin znanych mu doskonale, zatem wspomnienie rytuałów norweskich korzeni nie brzmiało aż tak obco, bo chociaż nie specjalizował się w ich kulturze, to poprzez wieloletnie nauki zdobył wiedzę ogólną wystarczająco szczegółową.
Z odpowiedniego dystansu przyglądnął się jej ponownie, tym razem obserwując zmiany w reakcji, jaką wywołały jego czyny. A więc jednak coś kobietę obchodziło, pokrętną drogą był w stanie musnąć, być może niewielki, ale wciąż obecny kawałek serca. Miał tylko nadzieję, iż historie, która skrywała za spojrzeniem, nie okażą się rozczarowujące. Na oko liczyła niecałe trzydzieści lat, różnica między nimi rozciągała się na lata doświadczeń, a Rhysand zdążył poznać nie jedno oblicze piękna. Doceniał je pod wieloma postaciami, ale stając się koneserem nie tylko sztuki, rosło wraz z apetytem rozczarowanie. Ileż młodych, naiwnych kobiet stanęło na jego drodze w nadziei na coś, czego od początku nie zamierzał im zapewnić, ani obiecać.
- Ciekaw jestem twoich historii, w takim razie wyczekuję momentu gdy wysnujesz mi swoje opowieści. - Uśmiechnął się lekko, przekrzywiając głowę na bok w geście analitycznego przejrzenia jej gestów. Niezmiennie prócz rozrywki potrzebował też współpracy, a z pewnością ktoś o doświadczeniu w tworzeniu artefaktów mógł okazać się dla potrzeb ich rodu wartościową znajomością.
- Za takie spotkania kocham to miasto. - Przytaknął, unosząc palce do swojej brody w geście zastanowienia. - Powiedz, dalej parasz się kreowaniem artefaktów? Gdybym miał dla ciebie zlecenie znalazłabyś na nie czas w swych sprawunkach? - Zmienił temat płynnie, przechodząc powolnym krokiem w drugi kąt pomieszczenia, ten bliższy wyjścia z kaplicy. Nie należał do mężczyzn lubiących przedłużające się dramaty, jedna chwila upewniła go w tym, że iskra, którą wyczuł podczas pierwszego spotkania, wciąż płonęła intensywnym blaskiem. Tyle mu wystarczyło. Na razie.
- Tradycje to wspaniała rzecz, należy o nich pamiętać. - Przytaknął zdawkowo, myślami odchodząc do tych zwyczajów, które kultywowali pośród równych sobie. Historia magii należała do dziedzin znanych mu doskonale, zatem wspomnienie rytuałów norweskich korzeni nie brzmiało aż tak obco, bo chociaż nie specjalizował się w ich kulturze, to poprzez wieloletnie nauki zdobył wiedzę ogólną wystarczająco szczegółową.
Z odpowiedniego dystansu przyglądnął się jej ponownie, tym razem obserwując zmiany w reakcji, jaką wywołały jego czyny. A więc jednak coś kobietę obchodziło, pokrętną drogą był w stanie musnąć, być może niewielki, ale wciąż obecny kawałek serca. Miał tylko nadzieję, iż historie, która skrywała za spojrzeniem, nie okażą się rozczarowujące. Na oko liczyła niecałe trzydzieści lat, różnica między nimi rozciągała się na lata doświadczeń, a Rhysand zdążył poznać nie jedno oblicze piękna. Doceniał je pod wieloma postaciami, ale stając się koneserem nie tylko sztuki, rosło wraz z apetytem rozczarowanie. Ileż młodych, naiwnych kobiet stanęło na jego drodze w nadziei na coś, czego od początku nie zamierzał im zapewnić, ani obiecać.
- Ciekaw jestem twoich historii, w takim razie wyczekuję momentu gdy wysnujesz mi swoje opowieści. - Uśmiechnął się lekko, przekrzywiając głowę na bok w geście analitycznego przejrzenia jej gestów. Niezmiennie prócz rozrywki potrzebował też współpracy, a z pewnością ktoś o doświadczeniu w tworzeniu artefaktów mógł okazać się dla potrzeb ich rodu wartościową znajomością.
- Za takie spotkania kocham to miasto. - Przytaknął, unosząc palce do swojej brody w geście zastanowienia. - Powiedz, dalej parasz się kreowaniem artefaktów? Gdybym miał dla ciebie zlecenie znalazłabyś na nie czas w swych sprawunkach? - Zmienił temat płynnie, przechodząc powolnym krokiem w drugi kąt pomieszczenia, ten bliższy wyjścia z kaplicy. Nie należał do mężczyzn lubiących przedłużające się dramaty, jedna chwila upewniła go w tym, że iskra, którą wyczuł podczas pierwszego spotkania, wciąż płonęła intensywnym blaskiem. Tyle mu wystarczyło. Na razie.
angels would damn themselves for me
Przez wiele lat skrzętnie, za własną zgodą zrzekała się jakichkolwiek zrywów serca. Kontakty damsko-męskie nie niosły ze sobą żadnego pożytku, no może poza przyjemnością cielesną. Całą uwagę skupiała na sobie; tworząc, podróżując, zdobywając, czerpiąc z samotności, która przyjemnie opatulała ciało garściami. Tylko ojciec i rodzina miały jakieś znaczenie, a jej marzeniem nigdy nie było bycie przykutym do jednej osoby, jednego miejsca, gromadki dzieci i niekończących obowiązków związanych z rodziną. Miłość odwracała uwagę od tego co najważniejsze, bezkresnej siły, a tej niezmiennie pragnęła najbardziej na świecie. Pragnęła być pustą powłoką; nie czuć przyciągania, tęsknoty czy pożądania, istnieć tylko dla siebie. Pluła sobie w brodę, bo to nie tak miało być; powinna odbyć z nim niezobowiązującą rozmowę o sprawach mało ważnych i udać w swoją stronę, ale tak się nie stało. Teraz odczuwała tego skutki, bo uczucie, jakie nią zawładnęło, to ziarno chorej fascynacji, jakie zasiał w jej umyśle mogło sprowadzić Heidrun w niepożądane miejsca. Była to jednak bardzo osobliwa odskocznia, a ciało łaknęło jeszcze więcej, kolejnego spotkania. Może i była w tej materii słaba, może i była bezsilna, ale wiedziała, że prędzej czy później zacznie go szukać, chociażby nieświadomie.
Jego entuzjazm i odpowiedź wcale nie ucieszyły serca blondynki, mocniej pogrążając Heidrun w rozpaczy. Po cichu liczyła, że wcale tak nie jest, że na to nie liczy, że zainteresują go losy innej, podobnej albo i całkowicie różnej kobiety i tylko ta specyficzna, arystokratyczna ogłada, zmusza Selwyna do twierdzącej odpowiedzi.
- Tak i nie wiem, - odparła szczerze, chociaż chyba oboje zdawali sobie sprawę, że wszystko zależy od złotych monet, które byłby w stanie zaoferować - To zależy, ostatnio działam tylko i wyłącznie na terenie Anglii, a niektóre przedmioty wymagają odpowiednich składników, które mogą być trudne do zdobycia - często to była gra niewarta ścieżki, razem z upływem lat musiała skoncentrować się na swoim rozwoju, podejmować bardziej wymagających zadań, coś podpowiadało jednak Borgin, że Selwyn nie mówi o amulecie odmładzającym ani byle zabaweczce, która miałaby powstać tylko ku uciesze jego znajomych. - ale, jeśli dalej jesteś zainteresowany to Twoja sowa mnie znajdzie. - zakończyła, ostatecznie dochodząc do siebie.
Nadszedł czas powrotu, kolejne dni nie zapowiadały się zbyt ciekawie, zważając, że jej prywatne poszukiwania również stanęły w miejscu. Coś, chociaż starannie starała się te niepotrzebną, nielogiczną, niemożliwie irytującą myśl ignorować, mówiło, że warto, że ta znajomość może nieść ze sobą wielkie korzyści i chociaż trochę zbliżyć czarownicę do celu. Nie przedłużając, krótkim skinieniem głowy, pożegnała się z mężczyzną, ulatniając z kapliczki, pozostawiając za sobą jedynie ciężką woń kobiecych perfum.
/zt
Jego entuzjazm i odpowiedź wcale nie ucieszyły serca blondynki, mocniej pogrążając Heidrun w rozpaczy. Po cichu liczyła, że wcale tak nie jest, że na to nie liczy, że zainteresują go losy innej, podobnej albo i całkowicie różnej kobiety i tylko ta specyficzna, arystokratyczna ogłada, zmusza Selwyna do twierdzącej odpowiedzi.
- Tak i nie wiem, - odparła szczerze, chociaż chyba oboje zdawali sobie sprawę, że wszystko zależy od złotych monet, które byłby w stanie zaoferować - To zależy, ostatnio działam tylko i wyłącznie na terenie Anglii, a niektóre przedmioty wymagają odpowiednich składników, które mogą być trudne do zdobycia - często to była gra niewarta ścieżki, razem z upływem lat musiała skoncentrować się na swoim rozwoju, podejmować bardziej wymagających zadań, coś podpowiadało jednak Borgin, że Selwyn nie mówi o amulecie odmładzającym ani byle zabaweczce, która miałaby powstać tylko ku uciesze jego znajomych. - ale, jeśli dalej jesteś zainteresowany to Twoja sowa mnie znajdzie. - zakończyła, ostatecznie dochodząc do siebie.
Nadszedł czas powrotu, kolejne dni nie zapowiadały się zbyt ciekawie, zważając, że jej prywatne poszukiwania również stanęły w miejscu. Coś, chociaż starannie starała się te niepotrzebną, nielogiczną, niemożliwie irytującą myśl ignorować, mówiło, że warto, że ta znajomość może nieść ze sobą wielkie korzyści i chociaż trochę zbliżyć czarownicę do celu. Nie przedłużając, krótkim skinieniem głowy, pożegnała się z mężczyzną, ulatniając z kapliczki, pozostawiając za sobą jedynie ciężką woń kobiecych perfum.
/zt
Þat er þá reynt,
er þú at rúnum spyrr inum reginkunnum, þeim er gerðu ginnregin ok fáði fimbulþulr, þá hefir hann bazt, ef hann þegir
Heidrun Borgin
Zawód : łamaczka klątw, tworzy własne artefakty
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
i n s p i r e d
by the fear of being
a v e r a g e
by the fear of being
a v e r a g e
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cieszyło go, że nie straciła głowy do interesów. Umysł przerzucał kolejne informacje, zastanawiając się jak bardzo potrzebne jemu oraz jego bratu będą usługi zaklinaczki w najbliższym czasie. Drobne spotkanie, którego nikt się nie spodziewał, a przyniosło więcej niż jedną obietnicę przyszłości. Satysfakcja wywołała przyjemne uczucie ciepła w sercu, podczas gdy wzrok nie opuszczał oblicza Borgin. Jakiż obraz Rhysanda musiała teraz widzieć, nie był pewny, czy pragnął znać odpowiedź. Rzadko kiedy zastanawiał się nad obrazem w oczach innych, zamiast tego idąc przed siebie drogą pewną i zdecydowaną. Dla Selwyna najważniejsza była przyszłość, zdanie matki i troska o młodszego brata, którego, chociaż ukochał irytować, to w praktyce oddałby za niego życie bez mrugnięcia okiem.
Musieli również rozważać trwałe współprace i decyzje wspólnie, skupiając się przede wszystkim na ambitnym planie przywrócenia ich nazwisku zasłużonego szacunku. Należała im się ta chwała, na którą zapracowali od dawnych wieków przez poświęcenie przodkini Wendeliny, ród, do jakiego należeli, nie mógł zginąć poprzez zdradzieckie czyny kilku z ich niechlubnych potomków. Żadna wielka siła nie przetrwała bez problemów, a chociaż te stojące przed Selwynami momentami wydawały się groźne, to Rhysand wierzył w ich wspólną pracę.
Otrząsnął się lekko z przemyśleń, a luźne loki ciemnych włosów opadły na czoło. Niegdyś całkowicie czarne włosy poczynały przeplatać się pierwszymi nićmi srebra, a chociaż wynikało to prędzej ze stresu i napiętego trybu życiu, nie zamierzał korzystać z rozległych zabiegów kosmetycznych, na których temat rozgadywała się matka. Zawsze potwarzała Rhysandowi, że na tym właśnie polegał jego urok. Riordan miał swoją niedostępność, Morgana blask atrakcji, a Rhys pewnego rodzaju nieopanowaną grozę temperamentu, która siłą potrafiła zdominować rozmówcę.
- Zaryzukuję w takim razie i dam znać o kolejnym spotkaniu. - Nie były czarodziejowi straszne komponenty, które wymagały większej gimnastyki finansowej. W przypadku wielu mógł korzystać ze swoich zagranicznych kontaktów, by uzyskać atrakcyjną cenę, ale koniec końców nie grała ona szczególnej roli.
- Owszem, wydaje się, iż w istocie jestem zainteresowany. - Czy nią samą, czy oferowanymi usługami, tego nie zamierzał precyzować. Zamiast tego, rzucił ostatnie spojrzenie płonącej świecy, a następnie skinął głową, rozpływając się w cieniu, tak aż wreszcie w kaplicy pozostała tylko cisza i ci, których imion nikt już nie pamiętał.
|zt.
Musieli również rozważać trwałe współprace i decyzje wspólnie, skupiając się przede wszystkim na ambitnym planie przywrócenia ich nazwisku zasłużonego szacunku. Należała im się ta chwała, na którą zapracowali od dawnych wieków przez poświęcenie przodkini Wendeliny, ród, do jakiego należeli, nie mógł zginąć poprzez zdradzieckie czyny kilku z ich niechlubnych potomków. Żadna wielka siła nie przetrwała bez problemów, a chociaż te stojące przed Selwynami momentami wydawały się groźne, to Rhysand wierzył w ich wspólną pracę.
Otrząsnął się lekko z przemyśleń, a luźne loki ciemnych włosów opadły na czoło. Niegdyś całkowicie czarne włosy poczynały przeplatać się pierwszymi nićmi srebra, a chociaż wynikało to prędzej ze stresu i napiętego trybu życiu, nie zamierzał korzystać z rozległych zabiegów kosmetycznych, na których temat rozgadywała się matka. Zawsze potwarzała Rhysandowi, że na tym właśnie polegał jego urok. Riordan miał swoją niedostępność, Morgana blask atrakcji, a Rhys pewnego rodzaju nieopanowaną grozę temperamentu, która siłą potrafiła zdominować rozmówcę.
- Zaryzukuję w takim razie i dam znać o kolejnym spotkaniu. - Nie były czarodziejowi straszne komponenty, które wymagały większej gimnastyki finansowej. W przypadku wielu mógł korzystać ze swoich zagranicznych kontaktów, by uzyskać atrakcyjną cenę, ale koniec końców nie grała ona szczególnej roli.
- Owszem, wydaje się, iż w istocie jestem zainteresowany. - Czy nią samą, czy oferowanymi usługami, tego nie zamierzał precyzować. Zamiast tego, rzucił ostatnie spojrzenie płonącej świecy, a następnie skinął głową, rozpływając się w cieniu, tak aż wreszcie w kaplicy pozostała tylko cisza i ci, których imion nikt już nie pamiętał.
|zt.
angels would damn themselves for me
| 14 IX
Wieści o tajemnicach, które skrywała niepozorna kapliczka, dotarły do Deirdre stosunkowo niedawno. Początkowo im nie dowierzała, traktując je jak byle plotkę, lecz gdy aż trzy niezależne źródła przybyły do niej z tymi samymi podszeptami, kierującymi uwagę Śmierciożerczyni ku pozornie nieinteresującemu budyneczkowi, postawionemu niemal na krańcu Londynu, postanowiła potwierdzić przypuszczenia informatorów. Głębiej interesując się tematem. Zasięgnęła języka jeszcze raz, samodzielnie, a gdy i wtedy otrzymała satysfakcjonującą ją informację, postanowiła działać. Oczywiście, że mogłaby zlecić odwiedziny jednemu z Rycerzy lub sojuszników, ba, zrzucenie tego na barki osób, które pierwsze przyniosły jej w zębach wieści o kapliczce znacząco oszczędziłoby jej czasu, lecz...potrzebowała tego. Była przemęczona, przepracowana, przytłoczona ogromem obowiązków i odpowiedzialności. Stężała w oczekiwaniu na kolejną tragedię. Biała Willa jeszcze nie nadawała się do zamieszkania, pozbawiono więc ją nawet domu, miejsca, w którym naprawdę mogła odpocząć - musiała poszukać więc relaksu gdzieś indziej. Kierowana raczej pikantnym kaprysem niż zdrowym rozsądkiem, ale nie zamierzała wycofywać zaproszenia, które wystosowała listownie poprzedniego wieczoru. Robiła wszystko, co mogła, by ochronić Londyn, zasługiwała chyba na odrobinę przyjemności - złożonej na ołtarzu słusznej sprawy.
Zanim zjawiła się na rozdrożu dróg, przestąpiła próg lokalnej karczmy. Włosy zaplotła w dwa proste warkocze, czoło przesłoniła postrzępiona grzywka; nie miała na sobie makijażu ani drogiego ubrania, ciągle przechowywała pelerynę i suknię z dawnych lat - zapobiegliwość okazała się przydatna - wyglądała więc jak jedna z wielu zwykłych kobiet. Egzotyczne rysy schodziły na dalszy plan, rozmywając się za ogólną aurą szarości; za zgarbieniem, zagubieniem; potrafiła odegrać wiele ról, przemęczenie ostatnimi tygodniami pozwalało na opanowanie ich do perfekcji. Nie wzbudzała podejrzeń, jeśli już - to litość. I o to właśnie chodziło, o poruszenie odpowiednich strun w sercu jednego z barmanów. Deirdre działała może z przesadną ostrożnością, ale nie lubiła marnować czasu, musiała otrzymać ostateczne potwierdzenie, że kapliczka stojąca kilka jardów dalej stała się centrum wymiany informacji dla grupy rebeliantów. Zasięgnięcie języka nie sprawiło większego problemu, mężczyzna nie wyczuwał zagrożenia, a wilgotne od łez oczy nieznajomej, zagubionej i przejętej żałobą po zmarłym w sierpniowym kataklizmie mężu, dość szybko wydrążyły skałę ostrożności. W żaden sposób nie zdradziła, że kilka chrząknięć i zdawkowe potwierdzenie jej przypuszczeń sprawiło jej radość; drżącymi rękami sięgnęła do prawie pustej sakiewki, chcąc zostawić siwowłosemu czarodziejowi niewielki, ale szczery napiwek, odmówił jednak. Poklepując ją pokrzepiająco po wspaniale drżących, chłodnych dłoniach, pozbawionych tego wieczoru jakichkolwiek ozdób.
Pub opuściła dyskretnie, nie porzucając swej roli. Nie czuła się źle w zgrzebnych ciuchach, obcej fryzurze i lekko zgarbionej pozie; jej siła tkwiła właśnie w tym, w kłamstwie, którego personifikacją się stawała, mieniąc się złotem lub brudem, zależnie od sytuacji. W tym - i w różdżce, którą pieszczotliwie obracała w dłoniach, gdy znalazła się tuż przed kapliczką. Na razie niewidoczną, skrytą za zaklęciem i kilkoma sędziwymi dębami. Stanęła w cieniu jednego z nich, obserwując skrzyżowanie, na którym miał pojawić się towarzysz tego wieczoru. Nie musiała czekać długo, wkrótce promienie gasnącego słońca otuliły sylwetkę Corneliusa ciemnopomarańczową aureolą.
Powoli odsunęła się od grubego pnia drzewa, podchodząc do niego równie nieśpiesznie, świadoma, że na pierwszy rzut oka nie przypomina przesadnie siebie, a jeśli już - pomijając przykurzoną letnią pelerynę i nieco pożółkłą brązową sukienkę pod spodem - to siebie sprzed lat; pilną stażystkę z włosami zaplecionymi w warkocze, gotową sumiennie wypełnić postawione przed nią zadanie. Czy ten widok wzbudzi w nim jakiekolwiek refleksje, może tęsknotę - nie wiedziała. Albo nie chciała wiedzieć.
- W okolicy krąży nowa grupka buntowników. Podobno niezależni od Zakonu. Zajmują się zapewnieniem bezpiecznego lokum mugolom, którzy pozostali jeszcze w okolicach Londynu - zaczęła od razu rzeczowo, bez żadnych ckliwych powitań, pytań o samopoczucie i zdrowie żony. Świat rozpadł się u ich stóp - wiedziała, że miał się źle, nawet jeśli tak nie wyglądał. - Informację o najświeższym miejscu przerzutu rodzin przekazują sobie przy pomocy tutejszej kapliczki - krótkim ruchem głowy wskazała na półcień, szemrzący między dębami. Bez wiedzy informatorów i lokalnych mieszkańców nie sposób było na nią trafić. Dla bezpieczeństwa wieści pozostawiano tu w ostatniej chwili - dziś, podczas nowiu, mieli szansę, by odczytać pergamin i dotrzeć do tych, którzy wymagali ukarania. Deirdre uniosła głowę i rzuciła Corneliusowi jedno tylko, spokojne spojrzenie, po czym ruszyła w stronę bocznej ścieżynki, uderzając po drodze różdżką w odpowiednie miejsce na dębowej korze. Barman nie kłamał, po kilku krokach ich oczom ukazała się niewielka kapliczka. Jedno wejście, ażurowe, drewniane drzwiczki, łuna chyboczących się za skromnymi witrażami świec. Deirdre przystanęła w progu tylko na moment, po czym weszła do środka.
- Szukaj błękitnej świecy z motywem wilka - poleciła Corneliusowi, podchodząc do jednej z prostych, kamiennych półek: to ten zwierzęcy symbol wolności i nieposkromienia miał skrywać wiadomość dotyczącą miejsca ostatniego przerzutu mugolskiego ścierwa z okolic Londynu dalej, w głąb bezpiecznych ziem przyjaznych Zakonowi Feniksa. Zaczęła rozglądać się po ciasnym wnętrzu, stojąc tu niemal dotykała własnymi plecami tych należących do Sallowa; nie czuła się jednak skrępowana. Świadoma, że dość rzeczowe i chłodne powitanie jest pewnym zabezpieczeniem; niemą reakcją na palący żar, który rozsypał się pomiędzy nimi w czasie festiwalu. Nie chcąc zgasnąć do końca mimo upływu czasu.
Wieści o tajemnicach, które skrywała niepozorna kapliczka, dotarły do Deirdre stosunkowo niedawno. Początkowo im nie dowierzała, traktując je jak byle plotkę, lecz gdy aż trzy niezależne źródła przybyły do niej z tymi samymi podszeptami, kierującymi uwagę Śmierciożerczyni ku pozornie nieinteresującemu budyneczkowi, postawionemu niemal na krańcu Londynu, postanowiła potwierdzić przypuszczenia informatorów. Głębiej interesując się tematem. Zasięgnęła języka jeszcze raz, samodzielnie, a gdy i wtedy otrzymała satysfakcjonującą ją informację, postanowiła działać. Oczywiście, że mogłaby zlecić odwiedziny jednemu z Rycerzy lub sojuszników, ba, zrzucenie tego na barki osób, które pierwsze przyniosły jej w zębach wieści o kapliczce znacząco oszczędziłoby jej czasu, lecz...potrzebowała tego. Była przemęczona, przepracowana, przytłoczona ogromem obowiązków i odpowiedzialności. Stężała w oczekiwaniu na kolejną tragedię. Biała Willa jeszcze nie nadawała się do zamieszkania, pozbawiono więc ją nawet domu, miejsca, w którym naprawdę mogła odpocząć - musiała poszukać więc relaksu gdzieś indziej. Kierowana raczej pikantnym kaprysem niż zdrowym rozsądkiem, ale nie zamierzała wycofywać zaproszenia, które wystosowała listownie poprzedniego wieczoru. Robiła wszystko, co mogła, by ochronić Londyn, zasługiwała chyba na odrobinę przyjemności - złożonej na ołtarzu słusznej sprawy.
Zanim zjawiła się na rozdrożu dróg, przestąpiła próg lokalnej karczmy. Włosy zaplotła w dwa proste warkocze, czoło przesłoniła postrzępiona grzywka; nie miała na sobie makijażu ani drogiego ubrania, ciągle przechowywała pelerynę i suknię z dawnych lat - zapobiegliwość okazała się przydatna - wyglądała więc jak jedna z wielu zwykłych kobiet. Egzotyczne rysy schodziły na dalszy plan, rozmywając się za ogólną aurą szarości; za zgarbieniem, zagubieniem; potrafiła odegrać wiele ról, przemęczenie ostatnimi tygodniami pozwalało na opanowanie ich do perfekcji. Nie wzbudzała podejrzeń, jeśli już - to litość. I o to właśnie chodziło, o poruszenie odpowiednich strun w sercu jednego z barmanów. Deirdre działała może z przesadną ostrożnością, ale nie lubiła marnować czasu, musiała otrzymać ostateczne potwierdzenie, że kapliczka stojąca kilka jardów dalej stała się centrum wymiany informacji dla grupy rebeliantów. Zasięgnięcie języka nie sprawiło większego problemu, mężczyzna nie wyczuwał zagrożenia, a wilgotne od łez oczy nieznajomej, zagubionej i przejętej żałobą po zmarłym w sierpniowym kataklizmie mężu, dość szybko wydrążyły skałę ostrożności. W żaden sposób nie zdradziła, że kilka chrząknięć i zdawkowe potwierdzenie jej przypuszczeń sprawiło jej radość; drżącymi rękami sięgnęła do prawie pustej sakiewki, chcąc zostawić siwowłosemu czarodziejowi niewielki, ale szczery napiwek, odmówił jednak. Poklepując ją pokrzepiająco po wspaniale drżących, chłodnych dłoniach, pozbawionych tego wieczoru jakichkolwiek ozdób.
Pub opuściła dyskretnie, nie porzucając swej roli. Nie czuła się źle w zgrzebnych ciuchach, obcej fryzurze i lekko zgarbionej pozie; jej siła tkwiła właśnie w tym, w kłamstwie, którego personifikacją się stawała, mieniąc się złotem lub brudem, zależnie od sytuacji. W tym - i w różdżce, którą pieszczotliwie obracała w dłoniach, gdy znalazła się tuż przed kapliczką. Na razie niewidoczną, skrytą za zaklęciem i kilkoma sędziwymi dębami. Stanęła w cieniu jednego z nich, obserwując skrzyżowanie, na którym miał pojawić się towarzysz tego wieczoru. Nie musiała czekać długo, wkrótce promienie gasnącego słońca otuliły sylwetkę Corneliusa ciemnopomarańczową aureolą.
Powoli odsunęła się od grubego pnia drzewa, podchodząc do niego równie nieśpiesznie, świadoma, że na pierwszy rzut oka nie przypomina przesadnie siebie, a jeśli już - pomijając przykurzoną letnią pelerynę i nieco pożółkłą brązową sukienkę pod spodem - to siebie sprzed lat; pilną stażystkę z włosami zaplecionymi w warkocze, gotową sumiennie wypełnić postawione przed nią zadanie. Czy ten widok wzbudzi w nim jakiekolwiek refleksje, może tęsknotę - nie wiedziała. Albo nie chciała wiedzieć.
- W okolicy krąży nowa grupka buntowników. Podobno niezależni od Zakonu. Zajmują się zapewnieniem bezpiecznego lokum mugolom, którzy pozostali jeszcze w okolicach Londynu - zaczęła od razu rzeczowo, bez żadnych ckliwych powitań, pytań o samopoczucie i zdrowie żony. Świat rozpadł się u ich stóp - wiedziała, że miał się źle, nawet jeśli tak nie wyglądał. - Informację o najświeższym miejscu przerzutu rodzin przekazują sobie przy pomocy tutejszej kapliczki - krótkim ruchem głowy wskazała na półcień, szemrzący między dębami. Bez wiedzy informatorów i lokalnych mieszkańców nie sposób było na nią trafić. Dla bezpieczeństwa wieści pozostawiano tu w ostatniej chwili - dziś, podczas nowiu, mieli szansę, by odczytać pergamin i dotrzeć do tych, którzy wymagali ukarania. Deirdre uniosła głowę i rzuciła Corneliusowi jedno tylko, spokojne spojrzenie, po czym ruszyła w stronę bocznej ścieżynki, uderzając po drodze różdżką w odpowiednie miejsce na dębowej korze. Barman nie kłamał, po kilku krokach ich oczom ukazała się niewielka kapliczka. Jedno wejście, ażurowe, drewniane drzwiczki, łuna chyboczących się za skromnymi witrażami świec. Deirdre przystanęła w progu tylko na moment, po czym weszła do środka.
- Szukaj błękitnej świecy z motywem wilka - poleciła Corneliusowi, podchodząc do jednej z prostych, kamiennych półek: to ten zwierzęcy symbol wolności i nieposkromienia miał skrywać wiadomość dotyczącą miejsca ostatniego przerzutu mugolskiego ścierwa z okolic Londynu dalej, w głąb bezpiecznych ziem przyjaznych Zakonowi Feniksa. Zaczęła rozglądać się po ciasnym wnętrzu, stojąc tu niemal dotykała własnymi plecami tych należących do Sallowa; nie czuła się jednak skrępowana. Świadoma, że dość rzeczowe i chłodne powitanie jest pewnym zabezpieczeniem; niemą reakcją na palący żar, który rozsypał się pomiędzy nimi w czasie festiwalu. Nie chcąc zgasnąć do końca mimo upływu czasu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 2 z 2 • 1, 2
Kapliczka zapomnianych
Szybka odpowiedź