Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac główny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac główny
Główny plac Doliny Godryka to sporych rozmiarów, prostokątny, brukowany dziedziniec, na którym zbiega się większość ulic przebiegających przez wioskę. Położony w samym centrum zabudowań, przylega bezpośrednio do jedynego odwiedzanego kościoła, odgrodzonego szpalerem drzew cmentarza, poczty (również sowiej, ukrytej sprytnie za zaczarowaną witryną z widokówkami), ratusza i magicznego pubu Pod Rozbrykanym Hipogryfem.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Żebym ci jeszcze nie pokazał takiego srajca... — warknął w myślach, lecz przez zaciśnięte w gniewie wargi nie przedarło się ani jedno słowo. Przez moment powrócił natychmiastowo do Wrzosowej Przystani, wtedy, jeszcze na początku listopada. Do różdżki Justine wbijającej się w żebra skryte pod czerwonym swetrem należącym do Michaela. Do krótkich uśmiechów wymienianych z Gabrielem i kota — jak się później okazało należącego do Kerstin. I niemal złapał się za głowę, bo wraz z powrotem do placu głównego w Dolinie Godryka uświadomił sobie, ile zdążyło się wydarzyć w tak krótkim czasie. Już nawet przełknął fakt, że będąc w gościnie u Michaela stał się dla niego ciężarem, od którego przyjaciel z jakiegoś powodu uciekał. I nie tylko uciekał, ale był jeszcze dodatkowo, pewnie umyślnie, niemiły. Tak, jakby sam chciał znów zepchnąć Sprouta do dystansu; pierwszej nuty ich wzajemnego zatracenia.
Niedoczekanie twoje.
Nagła łagodność płynąca z tonu Thalii rozluźniła napięte ramiona Sprouta, który zwrócił się ku niej raz jeszcze, nieco rozkojarzony tym, co właściwie usłyszał. Co w gruncie rzeczy pragnął usłyszeć, ale zarzucił wszelkie nadzieje na spełnienie scenariusza marzeń. Nieśmiały uśmiech poruszył drżące kąciki ładnie skrojonych warg, a on sam wystrzelił ręką w górę, długie, chude palce wplatając w miodowe kosmyki z tyłu własnej głowy.
— Środki, warunki i chęci to najmniejszy problem. Znaczy nie, cofam, chęci są ważne. Ale zobaczysz, to nie jest wcale takie trudne — odezwał się wreszcie, tonem nieco ściszonym, ale niezmiernie wręcz łagodnym. Zupełnie tak, jakby zwracał się teraz do przestraszonego dziecka, które pogubiło gdzieś swoją mamę, a najważniejszą rzeczą na świecie było uspokojenie rozkołatanego serca. Albo tak, jak robią to ludzie, którzy przed chwilą zostali chcąc nie chcąc wyśmiani z powodu własnych zainteresowań, a ktoś jednak postanowił dać im szansę. Tak czy siak, stanowisko Thalii pozwoliło Castorowi na znaczne złagodnienie, co odbiło się na jego postawie.
Nie do końca jednak odrzuciło demony napięcia — wciąż nie był w stanie zostawić swych dłoni w spokoju. Gdy palce wyplotły się spomiędzy rozwianych przez wiatr pukli, prawa dłoń ułożona została na materiale płaszcza, na wysokości pępka, zaś lewa zajęła się najpierw delikatnym głaskaniem palców prawej, począwszy od knykci do paznokci, a na koniec, gdy Tonks spytał, dlaczego podcień skóry miałby być takim wielkim problemem, szarpnęły nagle palcem wskazującym.
Kość przeskoczyła; zaskakująco donośnie.
Lecz on nie powiedział ani słowa. Tylko spojrzał raz jeszcze na Tonksa, dziwnie smutno jakoś, może trochę matowo. Podbródek mu nie drżał, nie uciekał spojrzeniem gdzieś na boki, tak jak wtedy, w szopie, ale... coś w tym wejrzeniu podobne było do tamtego dnia. Zatrzymał się, z szarością coraz mocniej wypierającą błękit, na szaliku, którego nigdy więcej nie chciał widzieć. On nie jest Justine. Pachnie inaczej.
— Nie chcę ci podcinać skrzydeł, najdroższa, ale... Ja i Mike to jednak za mała audiencja, byś mogła nazwać to wykładem — uśmiechnął się blado, zadzierając jednocześnie głowę w górę. Jeden płatek śniegu upadł idealnie na czubek jego nosa, a on, w odruchu dziecięcej chyba wesołości (czy kogoś już dziwiło, jak bardzo skakał po emocjach?) wysunął język do góry, próbując dotknąć śnieżynki. Ale nie był nawet w połowie tak utalentowany jak Racuszek, plany więc pozostały tylko planami. — Chyba, że do słuchaczy zaliczysz jego ego, wtedy możesz mieć problem ze znalezieniem odpowiednio dużej auli.
A była to naturalnie odpowiedź na kuksańca. Bo wiedział, co pomyślał w tej chwili Tonks. Wystarczyło przecież, że cofnął się od niego jak oparzony. Ale było w tej reakcji coś, co tylko podsyciło niezdrowe zapędy Sprouta. Skrzywdzonego szczeniaka, który za wszelką cenę chciał odgryźć się temu, który według niego odpowiedzialny był za jego cierpienie. Jeżeli jego niejedzenie było dla Michaela okolicznością nieprzyjemną, a jemu, Castorowi, zapewniało przynajmniej częściowe poczucie kontroli... Niech tak będzie dalej.
Na słowa Thalii ugryzł się w język. Miał oczywiście przygotowaną pewną ripostę, jednak wystosowanie jej byłoby, nawet w odczuciu umysłu nasączonego szczególnym rodzajem zazdrosnej trucizny, zbyt dużym nietaktem. Zamiast tego wywrócił tylko oczami, w sposób właściwy tylko sobie. I powrócił do dalszego gładzenia się po palcach, bo cóż innego mu pozostało?
Jednakże spoważniał natychmiast, słysząc ton, w którym Mike zwrócił się do rudej. Nawet Racuszek zatrzymał się w połowie jedzenia, pozwalając Castorowi zawisnąć między koniecznością zrobienia głupiej miny dla zatrzymania kichnięcia, a pełną powagą, której wymagała sytuacja.
— Dobra, dobra... bujać to my, ale nie nas, co nie, Mike? — nie tylko to zdanie, które wprost sugerowało jakąś jedność myśli przebiegającą na linii powyżej metra osiemdziesięciu (akurat na wysokości głów blondynów, no proszę) mu się wymsknęło. Jeszcze kontrolne, szukające zapewnienia spojrzenie posłane w kierunku aurora i odruchowy niemal uśmiech. Merlinie, pomocy. Drobny dreszcz przeszedł po jego ciele, gdy zrozumiał, co właściwie robi. I tak oto przeniósł raz jeszcze spojrzenie na Wellers. — Może być i Yvette, ale... Na pewno wszystko w porządku? Nie będziemy się śmiać, serio. Znaczy ja nie będę na pewno. Nie chcesz usiąść?
Niedoczekanie twoje.
Nagła łagodność płynąca z tonu Thalii rozluźniła napięte ramiona Sprouta, który zwrócił się ku niej raz jeszcze, nieco rozkojarzony tym, co właściwie usłyszał. Co w gruncie rzeczy pragnął usłyszeć, ale zarzucił wszelkie nadzieje na spełnienie scenariusza marzeń. Nieśmiały uśmiech poruszył drżące kąciki ładnie skrojonych warg, a on sam wystrzelił ręką w górę, długie, chude palce wplatając w miodowe kosmyki z tyłu własnej głowy.
— Środki, warunki i chęci to najmniejszy problem. Znaczy nie, cofam, chęci są ważne. Ale zobaczysz, to nie jest wcale takie trudne — odezwał się wreszcie, tonem nieco ściszonym, ale niezmiernie wręcz łagodnym. Zupełnie tak, jakby zwracał się teraz do przestraszonego dziecka, które pogubiło gdzieś swoją mamę, a najważniejszą rzeczą na świecie było uspokojenie rozkołatanego serca. Albo tak, jak robią to ludzie, którzy przed chwilą zostali chcąc nie chcąc wyśmiani z powodu własnych zainteresowań, a ktoś jednak postanowił dać im szansę. Tak czy siak, stanowisko Thalii pozwoliło Castorowi na znaczne złagodnienie, co odbiło się na jego postawie.
Nie do końca jednak odrzuciło demony napięcia — wciąż nie był w stanie zostawić swych dłoni w spokoju. Gdy palce wyplotły się spomiędzy rozwianych przez wiatr pukli, prawa dłoń ułożona została na materiale płaszcza, na wysokości pępka, zaś lewa zajęła się najpierw delikatnym głaskaniem palców prawej, począwszy od knykci do paznokci, a na koniec, gdy Tonks spytał, dlaczego podcień skóry miałby być takim wielkim problemem, szarpnęły nagle palcem wskazującym.
Kość przeskoczyła; zaskakująco donośnie.
Lecz on nie powiedział ani słowa. Tylko spojrzał raz jeszcze na Tonksa, dziwnie smutno jakoś, może trochę matowo. Podbródek mu nie drżał, nie uciekał spojrzeniem gdzieś na boki, tak jak wtedy, w szopie, ale... coś w tym wejrzeniu podobne było do tamtego dnia. Zatrzymał się, z szarością coraz mocniej wypierającą błękit, na szaliku, którego nigdy więcej nie chciał widzieć. On nie jest Justine. Pachnie inaczej.
— Nie chcę ci podcinać skrzydeł, najdroższa, ale... Ja i Mike to jednak za mała audiencja, byś mogła nazwać to wykładem — uśmiechnął się blado, zadzierając jednocześnie głowę w górę. Jeden płatek śniegu upadł idealnie na czubek jego nosa, a on, w odruchu dziecięcej chyba wesołości (czy kogoś już dziwiło, jak bardzo skakał po emocjach?) wysunął język do góry, próbując dotknąć śnieżynki. Ale nie był nawet w połowie tak utalentowany jak Racuszek, plany więc pozostały tylko planami. — Chyba, że do słuchaczy zaliczysz jego ego, wtedy możesz mieć problem ze znalezieniem odpowiednio dużej auli.
A była to naturalnie odpowiedź na kuksańca. Bo wiedział, co pomyślał w tej chwili Tonks. Wystarczyło przecież, że cofnął się od niego jak oparzony. Ale było w tej reakcji coś, co tylko podsyciło niezdrowe zapędy Sprouta. Skrzywdzonego szczeniaka, który za wszelką cenę chciał odgryźć się temu, który według niego odpowiedzialny był za jego cierpienie. Jeżeli jego niejedzenie było dla Michaela okolicznością nieprzyjemną, a jemu, Castorowi, zapewniało przynajmniej częściowe poczucie kontroli... Niech tak będzie dalej.
Na słowa Thalii ugryzł się w język. Miał oczywiście przygotowaną pewną ripostę, jednak wystosowanie jej byłoby, nawet w odczuciu umysłu nasączonego szczególnym rodzajem zazdrosnej trucizny, zbyt dużym nietaktem. Zamiast tego wywrócił tylko oczami, w sposób właściwy tylko sobie. I powrócił do dalszego gładzenia się po palcach, bo cóż innego mu pozostało?
Jednakże spoważniał natychmiast, słysząc ton, w którym Mike zwrócił się do rudej. Nawet Racuszek zatrzymał się w połowie jedzenia, pozwalając Castorowi zawisnąć między koniecznością zrobienia głupiej miny dla zatrzymania kichnięcia, a pełną powagą, której wymagała sytuacja.
— Dobra, dobra... bujać to my, ale nie nas, co nie, Mike? — nie tylko to zdanie, które wprost sugerowało jakąś jedność myśli przebiegającą na linii powyżej metra osiemdziesięciu (akurat na wysokości głów blondynów, no proszę) mu się wymsknęło. Jeszcze kontrolne, szukające zapewnienia spojrzenie posłane w kierunku aurora i odruchowy niemal uśmiech. Merlinie, pomocy. Drobny dreszcz przeszedł po jego ciele, gdy zrozumiał, co właściwie robi. I tak oto przeniósł raz jeszcze spojrzenie na Wellers. — Może być i Yvette, ale... Na pewno wszystko w porządku? Nie będziemy się śmiać, serio. Znaczy ja nie będę na pewno. Nie chcesz usiąść?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Thalia była przynajmniej bardziej taktowna niż Michael - który też zobaczył wzburzenie Castora, ale nie mógł powstrzymać drwiny, licząc chyba, że żarty rozpogodzą pochmurnego Promyczka. Przeliczył się. Sprout, o ile to możliwe, spochmurniał jeszcze bardziej, a Tonksowi nagle zrobiło się wstyd. Postanowił już nic nie mówić i zostawić dwójkę w spokoju, Wellers zwracała się do Sprouta tak ciepło, a on przy niej jakoś łagodniał...
...ale słowa już zawisły w powietrzu, nie powstrzymał pytania o wizaż. Drgnął lekko, widząc co Castor wyczynia z rękami, a potem omal nie cofnął się o krok, pod naporem jego spojrzenia.
Przez moment znowu poczuł się jak w lecie, gdy żegnali się - jak im się wtedy zdawało - ostatecznie. Niby podobne obawy to bzdura, teraz Castor zapewnił, że to był błąd, że zostanie, że chce walczyć w tej wojnie - ale na widok jego miny i szarości w chmurnym spojrzeniu, znów podskórnie czuł, że Castor zaraz odejdzie. Może już odchodził, nieświadomie, wycofując się coraz mocniej w głąb siebie i irracjonalnej obrazy o szalik. Może zaś odchodził Mike, lękając się kolejnego przekroczenia granicy, niechcący przekuwając własny strach w dystans - dystans, który tak drażnił jego przyjaciela. Spuścił wzrok, z wyraźnym wstydem, z wyraźnym smutkiem. Dobrze, że nie wiedział, co działo się teraz w głowie Castora. Gdyby wiedział, że Sprout nie je aby zrobić jemu na złość, to chyba już nigdy nie powiedziałby do niego nic o jedzeniu. Chyba już nigdy nie odezwałby się w c a l e. A teraz przecież też milczał, przecież tylko cofnął rękę i zdawało mu się, że nikt nie zauważy troski
Przynajmniej Thalia, jako jedyna, zachowywała się normalnie. Do czasu, ale o tym dopiero się przekonają.
-Masz rację. - przyznał jej z bladym uśmiechem, gdy wyzwała ich od dzieci. Uśmiechnął się nieco pewniej, gdy Castor wreszcie zaczął żartować. Potem się przytulili i znów było świątecznie, znów wszystko wróciło do względnej normy, gdyby nie...
...Spoglądał na Thalię uważnie, przypominając sobie, że widział już przecież tą minę. W szklarniach nie zareagowała tak gwałtownie, a on był zajęty nadciągającym pojedynkiem, ale...
-To my, ale nie nas. - powtórzył pogodnie za Castorem, ale na Thalię nadal patrzył uważnie. -Daj spokój, Wellers, mamy czas. Po tym co właśnie odstawiliśmy, niczym nas nie zaskoczysz. - znów dał Sproutowi żartobliwego kuksańca, ale tym razem przygotował się psychicznie i utrzymał na twarzy uśmiech, tak jakby wystające żebra nie robiły na nim wrażenia. -No i zawsze wyglądasz jak człowiek. - zapewnił Thalię, bo on tutaj nie zwracał uwagi na to, czy ktoś dobiera kolor ubrania do barwy swojej cery czy coś tam coś tam.
...ale słowa już zawisły w powietrzu, nie powstrzymał pytania o wizaż. Drgnął lekko, widząc co Castor wyczynia z rękami, a potem omal nie cofnął się o krok, pod naporem jego spojrzenia.
Przez moment znowu poczuł się jak w lecie, gdy żegnali się - jak im się wtedy zdawało - ostatecznie. Niby podobne obawy to bzdura, teraz Castor zapewnił, że to był błąd, że zostanie, że chce walczyć w tej wojnie - ale na widok jego miny i szarości w chmurnym spojrzeniu, znów podskórnie czuł, że Castor zaraz odejdzie. Może już odchodził, nieświadomie, wycofując się coraz mocniej w głąb siebie i irracjonalnej obrazy o szalik. Może zaś odchodził Mike, lękając się kolejnego przekroczenia granicy, niechcący przekuwając własny strach w dystans - dystans, który tak drażnił jego przyjaciela. Spuścił wzrok, z wyraźnym wstydem, z wyraźnym smutkiem. Dobrze, że nie wiedział, co działo się teraz w głowie Castora. Gdyby wiedział, że Sprout nie je aby zrobić jemu na złość, to chyba już nigdy nie powiedziałby do niego nic o jedzeniu. Chyba już nigdy nie odezwałby się w c a l e. A teraz przecież też milczał, przecież tylko cofnął rękę i zdawało mu się, że nikt nie zauważy troski
Przynajmniej Thalia, jako jedyna, zachowywała się normalnie. Do czasu, ale o tym dopiero się przekonają.
-Masz rację. - przyznał jej z bladym uśmiechem, gdy wyzwała ich od dzieci. Uśmiechnął się nieco pewniej, gdy Castor wreszcie zaczął żartować. Potem się przytulili i znów było świątecznie, znów wszystko wróciło do względnej normy, gdyby nie...
...Spoglądał na Thalię uważnie, przypominając sobie, że widział już przecież tą minę. W szklarniach nie zareagowała tak gwałtownie, a on był zajęty nadciągającym pojedynkiem, ale...
-To my, ale nie nas. - powtórzył pogodnie za Castorem, ale na Thalię nadal patrzył uważnie. -Daj spokój, Wellers, mamy czas. Po tym co właśnie odstawiliśmy, niczym nas nie zaskoczysz. - znów dał Sproutowi żartobliwego kuksańca, ale tym razem przygotował się psychicznie i utrzymał na twarzy uśmiech, tak jakby wystające żebra nie robiły na nim wrażenia. -No i zawsze wyglądasz jak człowiek. - zapewnił Thalię, bo on tutaj nie zwracał uwagi na to, czy ktoś dobiera kolor ubrania do barwy swojej cery czy coś tam coś tam.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- W takim razie, Promyczku, kiedyś zrobisz mi wykład. I nie mów o wykładach w takich sposób, w końcu jakby co to jedna osoba to już jest widownia. W kwestii ego Mike’a zaś…cóż, może spróbować podskakiwać, ale źle się to dla niego skończy. – Uniosła lekko brwi, zdecydowanie wiedząc, że nie miałaby problemów z tym, żeby postawić na swoim, nawet ostatecznym kosztem. Zastanawiające, jak przez tyle lat potrafiła zmądrzeć w niektórych kwestiach, w innych dalej pozostając matołem.
- Oczywiście, że mam rację. Popływajcie kiedyś, jak będziecie mieli na głowie konflikty żeglarzy to przemyślicie swoje zachowanie. – W sumie to w pewien sposób doceniała to, jak niektóre kłótnie kończyli mężczyźni. Ot, dać sobie w twarz i przynajmniej na chwilę zażegnać konflikt. Oczywiście od każdej „reguły” było sporo wyjątków, ale to kobiety głównie chowały urazy głęboko by potem rozpuszczać słowa niczym sieć jadowitych kłamstw. Thalia po prostu wolała oberwać w nos i wiedzieć na czym stoi.
Przez chwilę wyglądała tak, jak nigdy. Jak zwierzę, zdenerwowane i skulone po to, aby zagrożenie przeszło obok. Tym razem jednak nie myślała o odszczekaniu, zastanawiając się, w jakim kierunku miałaby pociągnąć tę całą rozmowę. Nie będzie dziwniej? Chyba nie do końca wiedzieli o czym mówili…
W zasadzie to wiecie, widzę wszędzie upiorne dusze zmarłych, jedna właśnie patrzy jak twój zwierzak je ci twoje gile, drugi chucha ci na kark Mike, jeden łazi tak za mną ciągle, ale ponieważ nikt inny ich nie widzi, to nie wiem, czy to jednak to dzieło moich kolegów, czy to ja wariuję tak, jak myślę, że oszalała moja matka. Ale spokojnie, idzie się przyzwyczaić, a ja nad tym zaczynam pracować, to co, szarlotka na wieczór? Pewnie Yv coś upiecze. I tak, wszystkie upiory będą na spotkaniu.
W jej miesięcznej liście „Rzeczy które mogłabym powiedzieć, ale potem musiałabym sobie za nie przywalić w twarz” zdecydowanie znalazłoby się to na szczycie. Nie chciała nikomu psuć Wigilii, ani sobie, ani Michaelowi, a już w szczególności Castorowi. W końcu to był dzień którego potrzebował i w którym chciała, aby jednak udało mu się odpocząć od trosk i zmartwień i nic mu nie ciążyło na sercu. Przynajmniej na chwilę, przynajmniej na ten wieczór. Nie dałaby oczywiście rady pomóc mu na co dzień, ale mogła postarać się nie psuć dzisiaj.
- Dzięki – rzuciła jeszcze w parsknięciu, nie wiedząc, czy powinna doceniać ten komplement czy jednak zastanawiając się o co chodziło z tym wyglądaniem jak człowiek. Zawahała się przez chwilę, jakby rzeczywiście decydowała się, czy im powiedzieć, ostatecznie jednak machnęła dłonią. – Nie dzisiaj, naprawdę. Teraz to ja muszę uciekać, bo jeszcze się nie zdążę przygotować. A muszę wpaść w jedno miejsce po drodze. – Sprawnym ruchem rozplotła węzeł z szyi, szalik zarzucając na głowę Castora i uśmiechając się kiedy widziała jak wygląda jak chusta. – Zobaczymy się wieczorem, Promyczku. Postarajcie się nie zacząć bez nas.
Odwróciła się na pięcie zanim któryś z nich nie postanowił dodać coś jeszcze, wskakując sprawnie na murek i zerkając jeszcze na nich aby pomachać im z uśmiechem zanim nie oddaliła się w kierunku, w którym spokojnie mogłaby zmienić postać i udać się do Londynu. Musiała pędzić aby ona i Yv wyrobiły się ze wszystkim.
- Oczywiście, że mam rację. Popływajcie kiedyś, jak będziecie mieli na głowie konflikty żeglarzy to przemyślicie swoje zachowanie. – W sumie to w pewien sposób doceniała to, jak niektóre kłótnie kończyli mężczyźni. Ot, dać sobie w twarz i przynajmniej na chwilę zażegnać konflikt. Oczywiście od każdej „reguły” było sporo wyjątków, ale to kobiety głównie chowały urazy głęboko by potem rozpuszczać słowa niczym sieć jadowitych kłamstw. Thalia po prostu wolała oberwać w nos i wiedzieć na czym stoi.
Przez chwilę wyglądała tak, jak nigdy. Jak zwierzę, zdenerwowane i skulone po to, aby zagrożenie przeszło obok. Tym razem jednak nie myślała o odszczekaniu, zastanawiając się, w jakim kierunku miałaby pociągnąć tę całą rozmowę. Nie będzie dziwniej? Chyba nie do końca wiedzieli o czym mówili…
W zasadzie to wiecie, widzę wszędzie upiorne dusze zmarłych, jedna właśnie patrzy jak twój zwierzak je ci twoje gile, drugi chucha ci na kark Mike, jeden łazi tak za mną ciągle, ale ponieważ nikt inny ich nie widzi, to nie wiem, czy to jednak to dzieło moich kolegów, czy to ja wariuję tak, jak myślę, że oszalała moja matka. Ale spokojnie, idzie się przyzwyczaić, a ja nad tym zaczynam pracować, to co, szarlotka na wieczór? Pewnie Yv coś upiecze. I tak, wszystkie upiory będą na spotkaniu.
W jej miesięcznej liście „Rzeczy które mogłabym powiedzieć, ale potem musiałabym sobie za nie przywalić w twarz” zdecydowanie znalazłoby się to na szczycie. Nie chciała nikomu psuć Wigilii, ani sobie, ani Michaelowi, a już w szczególności Castorowi. W końcu to był dzień którego potrzebował i w którym chciała, aby jednak udało mu się odpocząć od trosk i zmartwień i nic mu nie ciążyło na sercu. Przynajmniej na chwilę, przynajmniej na ten wieczór. Nie dałaby oczywiście rady pomóc mu na co dzień, ale mogła postarać się nie psuć dzisiaj.
- Dzięki – rzuciła jeszcze w parsknięciu, nie wiedząc, czy powinna doceniać ten komplement czy jednak zastanawiając się o co chodziło z tym wyglądaniem jak człowiek. Zawahała się przez chwilę, jakby rzeczywiście decydowała się, czy im powiedzieć, ostatecznie jednak machnęła dłonią. – Nie dzisiaj, naprawdę. Teraz to ja muszę uciekać, bo jeszcze się nie zdążę przygotować. A muszę wpaść w jedno miejsce po drodze. – Sprawnym ruchem rozplotła węzeł z szyi, szalik zarzucając na głowę Castora i uśmiechając się kiedy widziała jak wygląda jak chusta. – Zobaczymy się wieczorem, Promyczku. Postarajcie się nie zacząć bez nas.
Odwróciła się na pięcie zanim któryś z nich nie postanowił dodać coś jeszcze, wskakując sprawnie na murek i zerkając jeszcze na nich aby pomachać im z uśmiechem zanim nie oddaliła się w kierunku, w którym spokojnie mogłaby zmienić postać i udać się do Londynu. Musiała pędzić aby ona i Yv wyrobiły się ze wszystkim.
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie uważał, że to, co zrobili, co on zrobił. było złe. Nie zamierzał jednocześnie tłumaczyć się ze swoich uczuć, bo te — tłumaczył sobie, pojawiły się nagle i dzięki owym czekoladowym żabom. Czuł na języku resztki czekolady, czuł je niemal we własnym żołądku i wiedział, że gdy jadł, jego ciało otrzymywało dodatkową energię. Energię, którą poza podtrzymywaniem podstawowych funkcji życiowych mogło przeznaczyć także na odczuwanie emocji. Przed żabami nie tknął właściwie nic poza kilkoma plastrami jabłek, które złapał po drodze, gdy mama przygotowywała się do wypiekania jabłecznika. Nie było to wiele, nie było z pewnością wystarczające do zgubienia wrednych odruchów ciała, do osiągnięcia poczucia sytości, ale... Dawało choć trochę chęci do przebywania z innymi. Tłumaczył sobie przecież, że skoro dzisiejsza wigilia miała być w założeniu chrześcijańska, musiał spełnić także obowiązek postny. Wieczorem się naje, przestanie być humorzasty, wszystko będzie w porządku. Przyjdzie ciocia Hattie, przyjdą Greyowie, Tonksowie, Thalia i Yvette, będzie Aurora, tata i mama. Spora gromadka, ale razem dadzą sobie radę. Na pewno.
Wsłuchiwał się w głos Thalii, potakując jej co jakiś czas samą głową. Ale gdyby spytać się, czy zrozumiał chociaż fragment, niewielki wycinek ze słów, które mu przekazywała, chyba nie byłby zdolny do ułożenia odpowiednio składnej odpowiedzi. Bo słuchał nie jej słów, a głosu, głosu, który jakimś cudem dziwnie go uspokajał. Nie leczył rany, wyrwy, którą chyba sam stworzył we własnym sercu, jeszcze wtedy w czerwcu, ale przykrywał ją całunem. Odcinał od wzroku wciąż pobudzonej świadomości, że coś jest nie tak, coś mu ucieka, a szalik stał się nagle kumulacją wszystkich negatywnych emocji, które krążyły wokół Sprouta od dłuższego czasu.
Głodu. Nie chcę jeść, naprawdę. Jestem najedzony, nie żałujcie sobie, kto wie, kiedy następnym razem to dostaniemy.
Smutku. Nie jest szczęśliwy. Boi się i to widać, ale myśli, że jest tak wspaniałym aktorem, że tego nie zauważymy.
Poczucia winy. Nie powinienem ich tak wszystkich zostawiać. Nie powinienem go zostawiać, bez tłumaczenia, bez naciskania, by uciekł ze mną.
Złości. Nienawidzę, gdy kłamiesz.
Zazdrości. Jest ktoś jeszcze.
Ale głos Thalii podobny był — cholera, gdyby pomyślał o tym tego dnia, gdy pojawiła się w jego szopie, pewnie umarłby ze śmiechu — do dłoni, którą troskliwa matka gładziła swoje dziecko. Uspokajał go na jakiś bardzo pokrętny sposób, tak samo jak próbował uspokajać się sam. Dłonie powróciły do wzajemnego głaskania, a przejmująca szarość spojrzenia oplotła swym zasięgiem plac przed Castorem, by odbić się wreszcie od jednej z kolumn i wrócić do Thalii.
Teraz już widział.
Zimny dreszcz przeskoczył prędko pomiędzy kręgami jego szyi, a on sam, zupełnie odruchowo i chyba nieco na wyrost, przysunął się bliżej niej i objął kościstym ramieniem. Nie stanowiło to jakiejś szczególnej pociechy, nie od człowieka, który sam właściwie runął w kawałki, gdzieś pomiędzy płatkami śniegu. Cokolwiek działo się z Thalią, cokolwiek udało mu się zauważyć, nie było to przyjemne. Nie chciał, by była z tym sama, przynajmniej fizycznie.
Nie spodziewał się jednak kolejnego kuksańca.
— Ała — jęknął cicho, zupełnie niechcący. Takie uderzenia, choć oczywiście o zabarwieniu humorystycznym, wciąż go nieco bolały. Nie wypuścił jednak biednej rudej z własnych objęć, uśmiechnął się za to słabo, nie tracąc chwili na próbę tłumaczenia się z reakcji. Skoro nie zamierzali rozmawiać, niech i tak będzie. Udadzą, przynajmniej teraz, że wszystko będzie dobrze, zjedzą wspólnie kolację, wymienią prezentami i jakoś przeczołgają się do nowego roku. Idealny plan.
— Dobra, dobra. Wrócę do domu i jeszcze raz wyślę wam te zaproszenia, one na pewno gdzieś się zapodziały... Pamiętajcie, zaczynamy o osiemnastej, więc jak nie przyjdziecie w punkt, to poczekam tylko kwadrans. Poza tymi żabami jadłem dziś tylko jabłko, będę... — przerwał na moment, bo Wellers oczywiście musiała gdzieś pędzić. Była jak wiatr, zawsze niespokojna, nie do zatrzymania, nie do pochwycenia. Posłał jej jeszcze jeden, rozbawiony uśmiech, zezując na szalik, który zarzuciła mu na głowę. Jeszcze raz położył puszka na własnej głowie, a końcówkę zdania przeznaczył już tylko dla uszu Tonksa.
— Wilczo głodny. Trzymaj się, Mike. Będę czekał.
|z/t x3 [bylobrzydkobedzieladnie]
Wsłuchiwał się w głos Thalii, potakując jej co jakiś czas samą głową. Ale gdyby spytać się, czy zrozumiał chociaż fragment, niewielki wycinek ze słów, które mu przekazywała, chyba nie byłby zdolny do ułożenia odpowiednio składnej odpowiedzi. Bo słuchał nie jej słów, a głosu, głosu, który jakimś cudem dziwnie go uspokajał. Nie leczył rany, wyrwy, którą chyba sam stworzył we własnym sercu, jeszcze wtedy w czerwcu, ale przykrywał ją całunem. Odcinał od wzroku wciąż pobudzonej świadomości, że coś jest nie tak, coś mu ucieka, a szalik stał się nagle kumulacją wszystkich negatywnych emocji, które krążyły wokół Sprouta od dłuższego czasu.
Głodu. Nie chcę jeść, naprawdę. Jestem najedzony, nie żałujcie sobie, kto wie, kiedy następnym razem to dostaniemy.
Smutku. Nie jest szczęśliwy. Boi się i to widać, ale myśli, że jest tak wspaniałym aktorem, że tego nie zauważymy.
Poczucia winy. Nie powinienem ich tak wszystkich zostawiać. Nie powinienem go zostawiać, bez tłumaczenia, bez naciskania, by uciekł ze mną.
Złości. Nienawidzę, gdy kłamiesz.
Zazdrości. Jest ktoś jeszcze.
Ale głos Thalii podobny był — cholera, gdyby pomyślał o tym tego dnia, gdy pojawiła się w jego szopie, pewnie umarłby ze śmiechu — do dłoni, którą troskliwa matka gładziła swoje dziecko. Uspokajał go na jakiś bardzo pokrętny sposób, tak samo jak próbował uspokajać się sam. Dłonie powróciły do wzajemnego głaskania, a przejmująca szarość spojrzenia oplotła swym zasięgiem plac przed Castorem, by odbić się wreszcie od jednej z kolumn i wrócić do Thalii.
Teraz już widział.
Zimny dreszcz przeskoczył prędko pomiędzy kręgami jego szyi, a on sam, zupełnie odruchowo i chyba nieco na wyrost, przysunął się bliżej niej i objął kościstym ramieniem. Nie stanowiło to jakiejś szczególnej pociechy, nie od człowieka, który sam właściwie runął w kawałki, gdzieś pomiędzy płatkami śniegu. Cokolwiek działo się z Thalią, cokolwiek udało mu się zauważyć, nie było to przyjemne. Nie chciał, by była z tym sama, przynajmniej fizycznie.
Nie spodziewał się jednak kolejnego kuksańca.
— Ała — jęknął cicho, zupełnie niechcący. Takie uderzenia, choć oczywiście o zabarwieniu humorystycznym, wciąż go nieco bolały. Nie wypuścił jednak biednej rudej z własnych objęć, uśmiechnął się za to słabo, nie tracąc chwili na próbę tłumaczenia się z reakcji. Skoro nie zamierzali rozmawiać, niech i tak będzie. Udadzą, przynajmniej teraz, że wszystko będzie dobrze, zjedzą wspólnie kolację, wymienią prezentami i jakoś przeczołgają się do nowego roku. Idealny plan.
— Dobra, dobra. Wrócę do domu i jeszcze raz wyślę wam te zaproszenia, one na pewno gdzieś się zapodziały... Pamiętajcie, zaczynamy o osiemnastej, więc jak nie przyjdziecie w punkt, to poczekam tylko kwadrans. Poza tymi żabami jadłem dziś tylko jabłko, będę... — przerwał na moment, bo Wellers oczywiście musiała gdzieś pędzić. Była jak wiatr, zawsze niespokojna, nie do zatrzymania, nie do pochwycenia. Posłał jej jeszcze jeden, rozbawiony uśmiech, zezując na szalik, który zarzuciła mu na głowę. Jeszcze raz położył puszka na własnej głowie, a końcówkę zdania przeznaczył już tylko dla uszu Tonksa.
— Wilczo głodny. Trzymaj się, Mike. Będę czekał.
|z/t x3 [bylobrzydkobedzieladnie]
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 17.08.21 22:32, w całości zmieniany 1 raz
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Sheila & Jayden
styczeń 1958
« Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek. »
Zaciśnięta pięść trzymała mocno zgnieciony pergamin, który poszarpany w niektórych miejscach przypominał staroć — nie zaś świeżo otrzymany list. Reakcja ciała wyprzedziła jednak reakcję umysłu, nadając wymownej szczerości temu, co się właśnie wydarzyło. Słowa spisane na papierze wyryły się w umyśle czarodzieja i chociaż nie potrafił jeszcze dostosować się do rzeczywistości, szok ustępował złości, gniewowi oraz poruszeniu, które w naturalnym procesie musiały się ujawnić. Jayden nie potrafił uspokoić reakcji swojego ciała, a umysł pracował na najwyższych obrotach. W końcu jak... Jak, do cholery... Krótka wiadomość, ledwie notka dostarczona znajomą sową o znajomych oczach całkowicie zaskoczyła i zmieniła nastrój, jaki dotąd panował w męskim gabinecie. Spokój i wdzięczność za milczący — bez odgłosów krzątających się głośno kobiet, ich przytłumionych głosów, które uważały na to, aby profesor ich nie usłyszał, bez płaczu dzieci, bez jęczenia ducha praprababki — wieczór sprawił, iż w Upper Cottage panowała harmonia. Pierwszy raz od długiego czasu. Zamierzał przeznaczyć ten rzadki moment na zajęcie się swoimi sprawami i dokształcanie się w grze na fortepianie, którą studiował od kilku tygodni. Ciche, wolne uderzenia wpierw układały się w chaos, lecz z czasem palce — wciąż koślawo i niepewnie — uderzały kolejne klawisze. Każdego dnia inaczej. Lepiej. Nie doskonale, ale nie było już tego grzmotu pierwszego zapoznania. Jednak czy były one widoczne w grze profesora? Wychowywał się wszak z tym instrumentem, a jego rodzicielka układała własne opowieści dzięki dźwiękom. Znał więc możliwości, brzmienie i piękno. Już w tamtych czasach błogiego dzieciństwa znajdował w tych melodiach spokój — gdy chaos zagościł w jego dorosłym życiu, a profesor nie znał drogi ucieczki, zdecydował się właśnie na to. Na poznawanie czegoś, co już znał, lecz nigdy się faktycznie nie uczył. Razem z mamą stukanie małymi paluszkami po biało-czarnych klawiszach się nie liczyło. Nie liczyło aż do teraz... Marcel, James i Thomas trafili do Tower.
- James... - mruknął cicho do siebie, analizując całą sytuację. Oparł czoło o dłoń i przez chwilę pusto wpatrywał się w podłogę, jakby szukał w niej odpowiedzi. Czy to nie było dokładnie to, czego chciał, aby młody Doe uniknął? Czy nie przed tym próbował go ostrzec? To była jego wina. Jego wina, że nie poszedł za nim, gdy uciekł mu sprzed oczu tamtego dnia. Że nie przymusił do... Do czegokolwiek. Przecież mógł go zabrać z ulicy. James nie musiał kraść. Nigdy nie musiał tego robić, a teraz jeszcze Thomas... Marcel... Marcelius — o ile był to ten sam jasnowłosy chłopak, który kręcił się w tej samej grupie dzieciaków. Nie. To było za dużo. Dużo za dużo, aby mógł się z tym pogodzić... Nie spodziewał się, że cokolwiek mogło zaburzyć dzisiejszy tok wydarzeń, ale rzeczywistość miała ostro zweryfikować jego wyobrażenia. I co miał zrobić? Co miał zrobić?! - Myśl! - warknął do siebie cicho, wciąż chowając twarz w dłoni, gdy w pewnym momencie wyprostował się gwałtownie. Imię skrzata domowego przecięło powietrze, a drobna istotka pojawiła się w pomieszczeniu jeszcze zanim echo profesorskiego głosu zamilkło w ścianach. - Znajdź Sheilę. Teraz. - Nie było czasu na prośby i wyjaśnienia. Zresztą Vane wiedział, że jego drobny pomocnik ich nie potrzebował. Jayden mógł mu wyjaśnić wszystko później. Teraz potrzebowali innej fory działania. Śpioszek zniknął z zadaniem odszukania dziewczyny, bo przecież mogła być wszędzie — niekoniecznie we własnym domu w Londynie — a astronom w tym samym czasie przywołał zaklęciem płaszcz, upewniając się, że reszta domu spokojnie spała. Gdy był w połowie drogi do pokoju Roselyn, Śpioszek zmaterializował się przed nim i wyciągnął rękę. Jedno niepewne spojrzenie poleciało w stronę zamkniętych drzwi od kobiecej sypialni, ale powrót kolejnych wspomnień o zdaniach zapisanych na pergaminie sprawiło, że czarodziej złapał skrzata za dłoń i wspólnie przeteleportowali się w odpowiednie miejsce. Gdyby się skupił chociaż odrobinę na okolicy, poznałby ją bez najmniejszego problemu, ale nie tego aktualnie poszukiwał. Rozglądał się po pokrytym śniegiem placu, szukając tej konkretnej postaci. I nie było tak trudno mu ją namierzyć. - Sheila! - zawołał w stronę znajomej sylwetki, chcąc zwrócić jej uwagę. Stała kawałek dalej, ale rozpoznał ją od razu. Instynktownie przyspieszył kroku, chociaż dość szybko złapał się na tym, że dosłownie biegł w jej stronę.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miała luksusu czekania, zastanawiania się. Nie wtedy, kiedy serce biło szybko, a pęd rozwiewał jej ciemne włosy. Myślała, że uciekną, że wszyscy pamiętają dni, kiedy takie wydarzenia wciąż były jeszcze zabawą, a w tym wszystkim wyłaniał się tylko jeden komunikat - uciekaj. Nie było co zgrywać bohatera, stawać w szranki, dowodzić niegodziwości losu...lepiej było być żywym tchórzem niż martwym bohaterem.
Coś chyba poszło zdecydowanie nie tak, bo tłum zagęścił się, chowając ją przed wzrokiem policjantów, ale nie wypatrzyła w tłumie znajomych czupryn, radosnych uśmiechów, zdyszanych chłopców którzy w ostatniej chwili umknęliby przed niebezpieczeństwem. Dopiero silna dłoń Eve, łapiąca ją mocniej i jednocześnie ostrożniej niż zazwyczaj sprawiła, że w Sheili coś zamarło. Nie było ich, a to oznaczało najgorsze.
Przed oczyma stanął jej obraz Thomasa wracającego z Tower pod koniec listopada - jak bardzo bolało go wtedy wszystko, jak chował się przed nią z obrażeniami, a przecież miał już za sobą wizytę u uzdrowicielki. Bolało go wszystko, chociaż przyjmował swój zwyczajowy uśmiech. "Paprotko, uważaj, musiałem się zarejestrować na swoje prawdziwe nazwisko...". Jej myśli zaczęły kierować się na najwyższe obroty - nie wiedziała, ilu Doe siedzi w Londynie, ale ciekawski i wścibski urzędnik mógł chcieć dogłębnie poszukać, czy ktoś przypadkiem się nie trafił, zwłaszcza, że rejestrowali się praktycznie dzień po sobie... Jeżeli teraz zniknie bez słowa, Adela nie powinna mieć problemów - w końcu prawdę im powie, że nie będzie wiedzieć, gdzie zniknęła dziewczyna, która u niej pracowała.
Wpadła do mieszkania, nie spoglądając nawet dokładnie na otoczenie, pierwszy raz od dawna nie zastanawiając się, jakie czekają ją dzisiaj obowiązki. Rzuciła się do stołu, przerzucając jeden pergamin za drugim, atramentem kreśląc ciemne słowa, kiedy to śpieszyła się z kreśleniem kolejnych słów, nie patrząc, iż smugi pozostają na jej dłoni. Ludzie, którzy powinni wiedzieć i móc coś z tym zrobić. Ludzie, którzy musieli wiedzieć i być bezpieczni. Ludzie, którzy mogli pomóc. Nie obchodziło ją, czego zażądają sobie w zamian, byleby tylko mogła znów zobaczyć wszystkich bliskich - Jamesa, Thomasa, Marcela...
W międzyczasie zgarniała każde ubranie, wszystko, co mogło się przydać, a magia pozwalała jej to zmniejszyć by wcisnąć wszystkie ubrania, książki, przybory do walizki. Przyzwyczajona do przemieszczania się, do znikania, do szybkich ucieczek - pakuj się lekko, czeka cię dużo drogi. Szybkiej drogi. Wypuściła sowy, odsyłając je do Doliny Godryka, wiedząc, że tam mogła zająć się swoim pierwszym przystankiem. Mieli tam przyjaciół i to takich, którzy znali się na magii leczniczej i zabezpieczeniach, więc jak nie tam...to gdzie?
Prosiła, błagała, przekonywała Eve aby ta udała się razem z nią. Mogła tu wracać pod postacią sroki, rozglądać się czy ich odesłali. Ta jednak chciała zostać, a Sheila nie miała ani siły ani czasu aby się o to wykłócać. Wzięła wszystko, co kosztowne, by ucieczka z tego miejsca była jeszcze łatwiejsza niż wcześniej, a kiedy miała już wychodzić z Marsem przy boku i Dynią upchniętym za kołnierz płaszcza...przybył niespodziewany gość, który sprawił, że serce zabiło jej jeszcze szybciej.
Podroż do Doliny Godryka wydawała się abstrakcją, a może po prostu nigdy nie korzystała ze skrzaciej magii? Nie wiedziała, stojąc tak obładowana, ze zwierzakami, z walizką, z harfą i nie mając bladego pojęcia co dalej. Powinna myśleć, ale wydawało się, że drętwieje cała i nic nie przychodzi jej na myśl.
Ciche trzaśnięcie zwiastowało nadejście nowej osoby, być może Jaydena? Dostrzegła jego sylwetkę niedaleko i otworzyła usta, aby go zawołać...ale nic się z nich nie wydobyło. Jak zawsze, kiedy potrzebny był jej głos, ona milkła...tak jak za małego, kiedy ojciec podnosił rękę, tak jak w późniejszych latach, kiedy bracia broili, tak i dziś, teraz...skuliła się nieco, nie wiedząc, co ma zrobić i powiedzieć, ale nie odsunęła się przed biegnącym w jej stronę mężczyzną.
Coś chyba poszło zdecydowanie nie tak, bo tłum zagęścił się, chowając ją przed wzrokiem policjantów, ale nie wypatrzyła w tłumie znajomych czupryn, radosnych uśmiechów, zdyszanych chłopców którzy w ostatniej chwili umknęliby przed niebezpieczeństwem. Dopiero silna dłoń Eve, łapiąca ją mocniej i jednocześnie ostrożniej niż zazwyczaj sprawiła, że w Sheili coś zamarło. Nie było ich, a to oznaczało najgorsze.
Przed oczyma stanął jej obraz Thomasa wracającego z Tower pod koniec listopada - jak bardzo bolało go wtedy wszystko, jak chował się przed nią z obrażeniami, a przecież miał już za sobą wizytę u uzdrowicielki. Bolało go wszystko, chociaż przyjmował swój zwyczajowy uśmiech. "Paprotko, uważaj, musiałem się zarejestrować na swoje prawdziwe nazwisko...". Jej myśli zaczęły kierować się na najwyższe obroty - nie wiedziała, ilu Doe siedzi w Londynie, ale ciekawski i wścibski urzędnik mógł chcieć dogłębnie poszukać, czy ktoś przypadkiem się nie trafił, zwłaszcza, że rejestrowali się praktycznie dzień po sobie... Jeżeli teraz zniknie bez słowa, Adela nie powinna mieć problemów - w końcu prawdę im powie, że nie będzie wiedzieć, gdzie zniknęła dziewczyna, która u niej pracowała.
Wpadła do mieszkania, nie spoglądając nawet dokładnie na otoczenie, pierwszy raz od dawna nie zastanawiając się, jakie czekają ją dzisiaj obowiązki. Rzuciła się do stołu, przerzucając jeden pergamin za drugim, atramentem kreśląc ciemne słowa, kiedy to śpieszyła się z kreśleniem kolejnych słów, nie patrząc, iż smugi pozostają na jej dłoni. Ludzie, którzy powinni wiedzieć i móc coś z tym zrobić. Ludzie, którzy musieli wiedzieć i być bezpieczni. Ludzie, którzy mogli pomóc. Nie obchodziło ją, czego zażądają sobie w zamian, byleby tylko mogła znów zobaczyć wszystkich bliskich - Jamesa, Thomasa, Marcela...
W międzyczasie zgarniała każde ubranie, wszystko, co mogło się przydać, a magia pozwalała jej to zmniejszyć by wcisnąć wszystkie ubrania, książki, przybory do walizki. Przyzwyczajona do przemieszczania się, do znikania, do szybkich ucieczek - pakuj się lekko, czeka cię dużo drogi. Szybkiej drogi. Wypuściła sowy, odsyłając je do Doliny Godryka, wiedząc, że tam mogła zająć się swoim pierwszym przystankiem. Mieli tam przyjaciół i to takich, którzy znali się na magii leczniczej i zabezpieczeniach, więc jak nie tam...to gdzie?
Prosiła, błagała, przekonywała Eve aby ta udała się razem z nią. Mogła tu wracać pod postacią sroki, rozglądać się czy ich odesłali. Ta jednak chciała zostać, a Sheila nie miała ani siły ani czasu aby się o to wykłócać. Wzięła wszystko, co kosztowne, by ucieczka z tego miejsca była jeszcze łatwiejsza niż wcześniej, a kiedy miała już wychodzić z Marsem przy boku i Dynią upchniętym za kołnierz płaszcza...przybył niespodziewany gość, który sprawił, że serce zabiło jej jeszcze szybciej.
Podroż do Doliny Godryka wydawała się abstrakcją, a może po prostu nigdy nie korzystała ze skrzaciej magii? Nie wiedziała, stojąc tak obładowana, ze zwierzakami, z walizką, z harfą i nie mając bladego pojęcia co dalej. Powinna myśleć, ale wydawało się, że drętwieje cała i nic nie przychodzi jej na myśl.
Ciche trzaśnięcie zwiastowało nadejście nowej osoby, być może Jaydena? Dostrzegła jego sylwetkę niedaleko i otworzyła usta, aby go zawołać...ale nic się z nich nie wydobyło. Jak zawsze, kiedy potrzebny był jej głos, ona milkła...tak jak za małego, kiedy ojciec podnosił rękę, tak jak w późniejszych latach, kiedy bracia broili, tak i dziś, teraz...skuliła się nieco, nie wiedząc, co ma zrobić i powiedzieć, ale nie odsunęła się przed biegnącym w jej stronę mężczyzną.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
« Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek. »
Jak tam w Hogwarcie? Wciąż syto zastawione stoły? Sale pełne są dzieciaków w czystych, wykrochmalonych sztach? Stołek w gabinecie wciąż ciepły?Bijące ciepło kominka ustąpiło chłodnemu powiewowi wczesnego stycznia, a spokój malujący się wcześniej na twarzy przeszedł w grymas gniewu. Niewiadoma. Zaczęło się. Zaczęło się coś, co musiało być w końcu złamane, a co w naiwności było odsuwane od rzeczywistości. Jayden zdawał sobie doskonale sprawę, że rozsądek kruszał i załamał się ostatecznie. Cienka linia pękła, chociaż tak naprawdę nie była to ocena skierowana do świata — ten wszak już dawno stracił logikę. Chodziło o niego samego. O brak reakcji. To jego własny światopogląd, moc, siła nie były już jedynie wystawione na próbę — cierpliwość, którą jeszcze miał, zniknęły. Odurzone i odtrącone wraz z kilkoma szybkimi słowami spisanymi na pergaminie. Nie. Nie zamierzał zostawać na miejscu. Nie zamierzał pozostawać bierny. Już raz to zrobił i nie zamierzał powtarzać tego samego błędu. Gdy Pomona zniknęła, został z dziećmi. Wybrał to i finalnie poległ w ocaleniu żony. Spotkał się z nią już na jej własnym pogrzebie. Otrzymując list od Sheili, zdał sobie sprawę z okrutnej złośliwości losu. Wszak historia zataczała koło... Znów działo się coś potwornego. Znów dotykało to jego bliskich. Znów tyczyło się Tower... W tym samym miejscu, gdzie Pomona straciła życie. W tym samym miejscu, w którym mieli znajdować się teraz młodzi czarodzieje. W tym samym miejscu, gdzie zawiódł... Nie. Dość. Nigdy więcej. Nigdy. Więcej. Nie. Nie miał planu. Nie miał wyszczególnionych działań. Jego planem było postawienie sobie jednego celu, a następnie myślenie o kolejnym. Gdyby zaczął myśleć w takim stanie o wszystkim, nie wyszłoby z tego nic dobrego. Dlatego też w umyśle profesora pojawiło się wpierw zadanie, by odnaleźć Sheilę. Ona była priorytetem, skoro zaufała mu na tyle, zawierzyła, aby poinformować o sytuacji. Jayden nawet nie myślał o tym, aby ruszyć na poszukiwania samodzielnie. Własna teleportacja nie wchodziła w grę — Śpioszek musiał wspomóc go swoją magią.
Nie miał pojęcia, co miał zastać po drugiej stronie. Skrzat wiedział, kiedy milczeć. Kiedy czarodziej nie potrzebował żadnych słów. Co one by teraz zresztą dały? Miał się przekonać sam. Serce jednak biło szybko, a płynąca w ciele krew zagłuszała dźwięki z zewnątrz. Wszystko było jak przytłumione i głośne równocześnie. Oczywiście, że zamierzał zrobić, co tylko było w jego mocy, aby pomóc chłopcom. Zamkniętych zapewne nie bez przyczyny, lecz nie oznaczało to, że miał ich tam zostawić. Nie wiedział, co dokładnie się stało ani dlaczego. To nie tak, że się nie bał. Że nie martwił się o to, co się działo. Bo pomimo względnego spokoju sytuacja profesora nie była dobra. Najmniejsze wahanie mogło spowodować wahanie, a zła decyzja doprowadzić do katastrofy. I to nie promieniowało jedynie na jego samego — wybory kształtowały innych. Tak jak i teraz. Tak jak i tutaj. Gdy w końcu stanął przed Sheilą, zaskoczyła go jej postawa. Nie fakt, że się trzęsła i wyraźnie przerażona, ale to, że w żaden sposób nie zareagowała. Widząc, jak się skuliła, chciał ją przytulić, ale dłonie w połowie drogi do jej ramion zawisły w powietrzu. Nie wiedział, czy mógł. Czy chciała takiego pocieszenia, dlatego też zrobił to powoli, chociaż całe wnętrze galopowało mu od emocji i skrajnych odczuć. Od niewiedzy. - Wszystko dobrze? Jesteś cała? Co ty tu robisz? Co się stało? - Pytania bombardowały ją jedno za drugim, ale nie mógł się powstrzymać. Szybko jednak się zreflektował, zamykając usta i po prostu obserwując. Obserwując z bólem rozerwanie prezentujące się przed jego oczami. Dlatego też przez dłuższą chwilę milczał, łapiąc ją delikatnie za ramiona i czując drżenie mięśni pod palcami. Czyich? Jej czy jego? A może oboje drżeli, nie zdając sobie sprawy, co właśnie z nich wychodziło. - Jak mogę ci pomóc? Sheila... Mów do mnie - poprosił cicho i łagodnie, nie chcąc być bezużyteczny. Nie chcąc czuć tej bezradności. Nie chcąc patrzeć na strach. Jej strach.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zima stulecia. Tak o niej mówili kiedy prognozowali najbliższe miesiące - co mieli na myśli? Emocje, które nią teraz szarpały, wydawały się znacznie gorsze, niż mróz, niż chłodne powietrze zmieniające jej barwę policzków, kryjących piegi które dało się przeoczyć jeżeli dobrze się nie wpatrywało. Teraz nie przejmowała się temperaturą, tym, czy śnieg wiałby na nią całymi tumanami. Serce biło tak szybko, że miała wrażenie, iż cała okolica będzie mogła je usłyszeć.
Towarzystwo Jaydena było...czymś nowym. Chciałaby powiedzieć, że dawało nadzieję, ale tej Sheila nie umiała w sobie podsycić - panika budziła się, zaraz też zduszana potrzebą znalezienia rozwiązania, szukania wyjścia, znalezienia punktu zaczepienia...czuła się jednak, jakby błądziła w ciemnościach, dłońmi mogąc jedynie uderzać w ściany przed sobą aby próbować znaleźć wyjście, a w rzeczywistości kręcąc się jedynie w koło, bez celu i bez ostatecznego rozwiązania. A znaleźli się ledwie dwa miesiące temu, ona i James...potem Thomas i Eve...Czy teraz miała liczyć na brak obecności w jej życiu, tym razem ostatecznie wiedząc, że przynajmniej dwójka z nich nie żyje? Czy Eve wróciłaby aby z nią mieszkać? Tyle niewiadomych i żadnej odpowiedzi.
Objęły ją ramiona, silniejsze od jej samej, a Sheila powoli przycisnęła się do Jaydena, chociaż wciąż w jej gestach przebijało oszołomienie i niezrozumienie sytuacji. Mars za to nie poddawał się atmosferze, poskakując by łapy oprzeć na boku Jaydena i próbując zwrócić na siebie uwagę, oczekując powitania również dla siebie, Dynia zaś niecierpliwie wiercił się w kołnierzu, próbując zrozumieć sytuację i miąucząc z niezadowoleniem na to poruszenie się.
Mów do mnie.
Musiała mówić, bo milczenie oznaczało, że czas uciekał coraz bardziej. Wzięła więc oddech, potem kolejny i jeszcze następny. Jasno i klarownie, Sheila, tak, by wiadome było od razu o co chodzi.
- Poszliśmy na jarmark świąteczny, Thomas znalazł w tłumie jakąś parę i zaczął ich zagadywać. James próbował okraść mężczyznę kiedy wpadły na niego dzieciaki i go popchnęły. Para zaczęła wzywać pomocy, ludzie zwrócili uwagę, Marcel przechodził obok i przypadkiem trącił mężczyznę, ale trzymał łyżwy, ten uznał, że Marcel chciał mu nimi zrobić krzywdę kiedy niechcący Marcel rozciął mu policzek. Uciekłam jak się wszystko zaczęło, ale oni nie...tylko ja i Eve jesteśmy, a Eve chciała zostać w Londynie i pilnować powrotu. - Czy coś pominęła? Czy coś powiedziała nie tak? Starała się uchwycić wszystko, ale prawdę powiedziawszy, stres sprawiał, że każda myśl o tym zdarzeniu przynosiła nowe szczegóły i nowe skupienie na czymś, o czym myśleć nie powinna. Ściskało ją w żołądku, a gardło również wydawało się ściśnięte, ale jeszcze jedna myśl przyszła jej do głowy.
- Nie wiem, co się da zrobić, ale...mam pieniądze... - Do działań jakichkolwiek, kupowania składników, czegokolwiek w sumie....leczenie na pewno będzie potrzebne, a to kosztowało.
Towarzystwo Jaydena było...czymś nowym. Chciałaby powiedzieć, że dawało nadzieję, ale tej Sheila nie umiała w sobie podsycić - panika budziła się, zaraz też zduszana potrzebą znalezienia rozwiązania, szukania wyjścia, znalezienia punktu zaczepienia...czuła się jednak, jakby błądziła w ciemnościach, dłońmi mogąc jedynie uderzać w ściany przed sobą aby próbować znaleźć wyjście, a w rzeczywistości kręcąc się jedynie w koło, bez celu i bez ostatecznego rozwiązania. A znaleźli się ledwie dwa miesiące temu, ona i James...potem Thomas i Eve...Czy teraz miała liczyć na brak obecności w jej życiu, tym razem ostatecznie wiedząc, że przynajmniej dwójka z nich nie żyje? Czy Eve wróciłaby aby z nią mieszkać? Tyle niewiadomych i żadnej odpowiedzi.
Objęły ją ramiona, silniejsze od jej samej, a Sheila powoli przycisnęła się do Jaydena, chociaż wciąż w jej gestach przebijało oszołomienie i niezrozumienie sytuacji. Mars za to nie poddawał się atmosferze, poskakując by łapy oprzeć na boku Jaydena i próbując zwrócić na siebie uwagę, oczekując powitania również dla siebie, Dynia zaś niecierpliwie wiercił się w kołnierzu, próbując zrozumieć sytuację i miąucząc z niezadowoleniem na to poruszenie się.
Mów do mnie.
Musiała mówić, bo milczenie oznaczało, że czas uciekał coraz bardziej. Wzięła więc oddech, potem kolejny i jeszcze następny. Jasno i klarownie, Sheila, tak, by wiadome było od razu o co chodzi.
- Poszliśmy na jarmark świąteczny, Thomas znalazł w tłumie jakąś parę i zaczął ich zagadywać. James próbował okraść mężczyznę kiedy wpadły na niego dzieciaki i go popchnęły. Para zaczęła wzywać pomocy, ludzie zwrócili uwagę, Marcel przechodził obok i przypadkiem trącił mężczyznę, ale trzymał łyżwy, ten uznał, że Marcel chciał mu nimi zrobić krzywdę kiedy niechcący Marcel rozciął mu policzek. Uciekłam jak się wszystko zaczęło, ale oni nie...tylko ja i Eve jesteśmy, a Eve chciała zostać w Londynie i pilnować powrotu. - Czy coś pominęła? Czy coś powiedziała nie tak? Starała się uchwycić wszystko, ale prawdę powiedziawszy, stres sprawiał, że każda myśl o tym zdarzeniu przynosiła nowe szczegóły i nowe skupienie na czymś, o czym myśleć nie powinna. Ściskało ją w żołądku, a gardło również wydawało się ściśnięte, ale jeszcze jedna myśl przyszła jej do głowy.
- Nie wiem, co się da zrobić, ale...mam pieniądze... - Do działań jakichkolwiek, kupowania składników, czegokolwiek w sumie....leczenie na pewno będzie potrzebne, a to kosztowało.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
« Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek. »
Zima nowego roku zwiastowała chaos wydarzeń, nad którymi profesor nie potrafił zapanować. Których nie kontrolował. Były one tak skrajne, że gubił się we własnych emocjach. Wszak zmiany w edukacji były okrutnym zagraniem na wolności i dostępności wiedzy, jednak nauka została doceniona, gdy obłożnie zaczęto kupować jego książki. Jakżeby miał się cieszyć z własnego sukcesu i zaproszenia do Szwajcarii, gdy więziono bliskie mu osoby? Tego nawet nie dało się opisać — jak prędko i jak gwałtownie skakała sinusoida na profesorskim życiu, przyspieszając ponownie. Dokładnie jak wtedy gdy dowiedział się o śmierci Pandory i Mii. Wtedy także wszystko leciało na łeb na szyję, nie dając mu czasu na dostosowanie się, spokojne przemyślenie. Zastanowienie się. Odpoczynek. Raz kłócił się z Pomoną o Stonehenge, później się z nią godził i znowu rzucała mu w twarz rozstaniem w Sylwestra. Wiadomość o dzieciach, spontaniczne zaręczyny, nowe życie i listy gończe. Odejście żony, próba odnalezienia się w roli samotnego ojca zwieńczona własnoręcznie wykopanym grobem. Kłamstwa Roselyn, Maeve, a teraz odcięcie mugolskich uczniów od magii, prześladowania oraz areszty z wtrąceniem do więzienia. W międzyczasie walka z własnymi słabościami i niedoskonałościami jako rodzica. Czy to nie było za dużo? Dużo za dużo? Kiedy mógł odpocząć? Jak mógł odpocząć? Najwyraźniej nie było już czegoś podobnego, a lata spokoju dawno zostały za nim. Rzeczywistość upominała się o swoje, zrzucając na Jaydena hałdę pytań i problemów bez odpowiedzi. A jednak był tam dalej. Stał o własnych siłach, dając oparcie dla przerażonej Sheili. Zagubionej tak samo jak on, a być może nawet poważniej. Kto miał ją w tym momencie podtrzymać? Nie mógł przecież powiedzieć nie mogę. Nie mam czasu. Poproś kogoś innego. To było śmieszne... Fakt, że wydawał się irrelewantną jednostką dla samego siebie, podczas gdy teraz Sheila napisała do niego. Nie napisałaby po nic. Nie napisałaby, gdyby nie liczyła na pomoc, którą oczywiście, że miał jej zapewnić. Na ten moment jednak chciał poznać sprawę w dokładnych szczegółach oraz pomóc uspokoić się dziewczynie. Dlatego pytał. Poprosił, a gdy zaczęła mówić, słuchał uważnie, chociaż gdyby nie powaga, zapewne roześmiałby się z całego zdarzenia. Zarys sytuacji wydawał się wszak absurdalny. Nie dlatego, że stan Sheili, gdy opowiadała, był pełen roztrzęsienia, ale dlatego, że elementy były... Niecodzienne. Nie element kradzieży, lecz łyżwy, reakcja ludzi, a na koniec zabranie winnych do Tower...
Nie wiem, co się da zrobić, ale...mam pieniądze...
Wyprostował się, tworząc między czarownicą a sobą niewielki dystans, lecz przerywając blikość. - Po pierwsze — uspokój się. Z nieprzemyślanych decyzji nie wychodzi nic dobrego. Wdech. Wydech - poinstruował ją, odsuwając się na trochę i opierając dłonie na jej barkach. Gdy mówił o oddychaniu, sam nawet je zainicjował, by wspomóc ją w odświeżeniu umysłu. W otrzeźwieniu. To nie była żadna bezmyślna porada i dobrze o tym wiedział. Sam zresztą musiał wszystko przeanalizować i poukładać dudniące w nim uczucia. - Thomas, twój brat i Marcel... Ten chłopiec, który się z wami przyjaźni, tak? - Chciał, aby skupiła się na konkretach, a nie martwiła na zapas. Wiedział, że miało to być słabe pocieszenie, ale czasami nawet najdrobniejsze elementy przeważały. - Mówisz na jarmarku. Więc było pewnie duże zamieszanie. - Urwał, przypatrując się czarownicy, po czym na powrót przyciągnął ją do siebie, zostawiając pocałunek na czubku jej głowy i przykładając zaraz policzek do dziewczęcych włosów. Przez chwilę milczał, stojąc z nią tak w objęciach, analizując, myśląc, rozważając opcję, jakie mieli. A mieli ich niewiele. Nie znał nikogo, kto pracował w Ministerstwie Magii i kto mógłby pomóc. Desperacja nie zaprowadziła jego umysłu tak daleko, by pomóc o wsparcie Zakon Feniksa. Nie. Miał w tym wypadku jedynie siebie i własne zasoby. - Widziałaś, jak ich aresztowali? - spytał w końcu, przerywając ciszę i chcąc być pewnym. - Jesteś pewna, że trafili do Tower?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wdech. Wydech. Spokój nie chciał nadejść, ale przynajmniej dawał jej chwilę, w której nie musiała mówić o tym, bo przecież trwanie w rozmyślaniu o tym było już trudne, o co dopiero mówienie o tym. Słowa powinny płynąć, ale tak naprawdę wybrzmiewały bardzo pusto. Nie było to nic dobrego, bo czas w końcu przeciekał przez palce, a z każdą chwilą mogło być go coraz mniej dla Jamesa, Thomasa i Marcela. Czy Jayden ma jakiekolwiek szanse. Wiedziała, że system działał tak, jak chciał. W końcu sama straciła różdżkę na dwa tygodnie tylko wtedy, kiedy chciała po prostu poruszać się bezpiecznie po Londynie. Teraz zaś zbierano na przesłuchanie ludzi z "nieodpowiednim" pochodzenie, a oni nie wracali. Czy taka ją miała czekać przyszłość, jeżeli chciałaby zostać w stolicy kraju? Takiej, w której nic nie zrobiła, ale jednak to ona będzie mieć problem z tego tytułu?
Trwała w uścisku, zastanawiając się, czemu rzeczy musiały się toczyć tym torem. Tak, jakby teraz wierzyła, że nie było łatwo zostać Doe, bo zaraz spotykało cię jakieś nieszczęście. Z początku ta cała sytuacja z rodziną, potem te lata spokoju przetykane jedynie dziecięcą troską by ostatecznie dwa lata zniknęły i skończyły się na...na właśnie czym? Myślała, że dwa miesiące temu odnaleźli się i teraz, chociaż będzie ciężko, to przynajmniej uda im się być ze sobą, razem, tak jak to było zawsze. Zwłaszcza, kiedy była ich czwórka - nie, jak zawsze to było, ale przynajmniej ten zalążek, który był bliski. Teraz zaś stała tutaj, z walizkami, z menażerią zwierzęcą, z niczym, tak jak dwa lata temu...uciekając.
Teraz jednak stał obok niej Jayden i nie była sama. Wiele ludzi jej pomogło i chciało pomóc, a nie umiała wcale im się odwdzięczyć. Jej kultura wymagała pewnego oddzielenia. Swoich od cudzych. A jednak teraz to obcy jej pomagali, teraz to na nich mogła liczyć. Gdyby spotkała inny tabor...prawda jednak była taka, że naprawdę nie sądziła, że Jayden zrobi coś więcej, niż wesprze ją tutaj. Napisała do niego w pośpiechu, ale kiedy teraz tak stała i zastanawiała się, kiedy oddech miał uspokajać bijące serce...zastanawiała się tak właściwie, co mógłby zrobić. Wzmianka o pieniądzach wydawała się idiotyczna, bo teraz...przecież nie mogła go do niczego namówić ani prosić o nic, co zagroziłoby jemu samemu. Pozycja profesorska niosła ze sobą odpowiedzialność, której nie mógł ponosić.
Odetchnęła już, chociaż wciąż znajdowała się w jego ramionach i chociaż wciąż łapała go za krawędzie jego płaszcza, teraz jednak już spokojniejsza. Co chciała zrobić dalej? Był tu Steffen, był Castor...czuła się jednak zagubiona na tyle, jakby nie do końca wiedziała, co dalej powinna zrobić. Jakby miała jeszcze chwilę, mogłaby odpocząć i się zastanowić. Zacząć myśleć z sensem, zastanowić się nieco lepiej. Czy miała ten luksus?
- Eve widziała, nie stała przy nas więc jej nie zauważyli. A skoro ich aresztowali, to wezmą ich do Tower... Thomas trafił tam jeszcze w listopadzie i kazali mu donosić na buntowników, chociaż nie ma z nimi kontaktu. - Czuła przez to kolejne zmęczenie i troskę, co jednak miała robić? Nie była cudownym dzieckiem które mogłoby chronić wszystkich, chociaż by chciało. - I tak, Marcel to nasz przyjaciel. Dbał o Jamesa przez ostatni rok, bez niego...James pewnie by się poddał. - Wiedziała, że to może mieć jakieś znaczenie, a przynajmniej chciała, aby to było ważne w jakikolwiek sposób. Żeby Marcela też jakoś udało się uratować. Żeby ich wszystkich się dało.
Trwała w uścisku, zastanawiając się, czemu rzeczy musiały się toczyć tym torem. Tak, jakby teraz wierzyła, że nie było łatwo zostać Doe, bo zaraz spotykało cię jakieś nieszczęście. Z początku ta cała sytuacja z rodziną, potem te lata spokoju przetykane jedynie dziecięcą troską by ostatecznie dwa lata zniknęły i skończyły się na...na właśnie czym? Myślała, że dwa miesiące temu odnaleźli się i teraz, chociaż będzie ciężko, to przynajmniej uda im się być ze sobą, razem, tak jak to było zawsze. Zwłaszcza, kiedy była ich czwórka - nie, jak zawsze to było, ale przynajmniej ten zalążek, który był bliski. Teraz zaś stała tutaj, z walizkami, z menażerią zwierzęcą, z niczym, tak jak dwa lata temu...uciekając.
Teraz jednak stał obok niej Jayden i nie była sama. Wiele ludzi jej pomogło i chciało pomóc, a nie umiała wcale im się odwdzięczyć. Jej kultura wymagała pewnego oddzielenia. Swoich od cudzych. A jednak teraz to obcy jej pomagali, teraz to na nich mogła liczyć. Gdyby spotkała inny tabor...prawda jednak była taka, że naprawdę nie sądziła, że Jayden zrobi coś więcej, niż wesprze ją tutaj. Napisała do niego w pośpiechu, ale kiedy teraz tak stała i zastanawiała się, kiedy oddech miał uspokajać bijące serce...zastanawiała się tak właściwie, co mógłby zrobić. Wzmianka o pieniądzach wydawała się idiotyczna, bo teraz...przecież nie mogła go do niczego namówić ani prosić o nic, co zagroziłoby jemu samemu. Pozycja profesorska niosła ze sobą odpowiedzialność, której nie mógł ponosić.
Odetchnęła już, chociaż wciąż znajdowała się w jego ramionach i chociaż wciąż łapała go za krawędzie jego płaszcza, teraz jednak już spokojniejsza. Co chciała zrobić dalej? Był tu Steffen, był Castor...czuła się jednak zagubiona na tyle, jakby nie do końca wiedziała, co dalej powinna zrobić. Jakby miała jeszcze chwilę, mogłaby odpocząć i się zastanowić. Zacząć myśleć z sensem, zastanowić się nieco lepiej. Czy miała ten luksus?
- Eve widziała, nie stała przy nas więc jej nie zauważyli. A skoro ich aresztowali, to wezmą ich do Tower... Thomas trafił tam jeszcze w listopadzie i kazali mu donosić na buntowników, chociaż nie ma z nimi kontaktu. - Czuła przez to kolejne zmęczenie i troskę, co jednak miała robić? Nie była cudownym dzieckiem które mogłoby chronić wszystkich, chociaż by chciało. - I tak, Marcel to nasz przyjaciel. Dbał o Jamesa przez ostatni rok, bez niego...James pewnie by się poddał. - Wiedziała, że to może mieć jakieś znaczenie, a przynajmniej chciała, aby to było ważne w jakikolwiek sposób. Żeby Marcela też jakoś udało się uratować. Żeby ich wszystkich się dało.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
« Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek. »
Im więcej czasu mijało, odkąd dostał wiadomość, tym jego umysł coraz bardziej się uspokajał. Przechodziła fala dekoncentracji, niewiedzy i bezmyślnego gniewu, które aktualnie przekuwały się powoli w motywację do myślenia. Miały swój cel, nie były zaś pustymi emocjami wysłanymi w eter. Jayden wierzył w siłę umysłu i chociaż w momentach takich, jak ten ciężko było się do niego odwołać, był on najlepszym wyjściem. Co miało przyjść Jamesowi, Thomasowi i Marcelowi z ich paniki? Skoro mieli w jakikolwiek sposób ich wspomóc, to nie w ten sposób. Chłopcy potrzebowali planu, jaki mógł im zapewnić ktoś jedynie względnie trzeźwy emocjonalnie, a kto mógł być lepszą opcją do podobnego myślenia, jeśli nie oklumenta? Panowanie nad własnym wewnętrznym chaosem nie było łatwe, ale Jayden nie był początkujący — nawet jeżeli posiadł tę umiejętność ponad rok wstecz, sytuacje, w jakich używał swojego daru, były ekstremalnie nieprawdopodobne. Żaden legilimenta po jego nauczycielce nie zakradał się do myśli profesora, lecz to nie legilimencja była najgorszą z tortur. Radzenie sobie z codziennością było o wiele gorsze. Będąc przy Sheili i czując łapy Marsa na boku, potrafił sięgnąć do przywoływania spokoju oraz klarowności umysłu, jakie charakteryzowały jego treningi oraz rozwój. I chociaż nie było to takie proste, powoli szalejące jak dotąd w niewiadomej serce zwalniało tempa, oddech stawał się dłuższy i głębszy. Myśli nie latały jak szalone, a ustawiały się w rzędzie, czekając na odrzucenie bądź akceptację. I nie tylko dlatego — dla chłodnej kalkulacji — musiał nad sobą zapanować. Chciał, aby i ten spokój przeszedł na Sheilę. Chciał ukoić jej strach i dać grunt pod nogami, na którym mogła się oprzeć, chociaż wszystko wokół zdawało się walić. Chciał też zapytać, kim jest Eve, ale to nie było istotne. Mogła być każdym, a przecież to nie na niej mieli się skupiać. Nie chciał też, żeby młoda czarownica traciła niepotrzebnie wątek. Dłonie mężczyzny z barków zjechały ponownie na ramiona, pocierając je w ruchu niewerbalnego dodania otuchy. - Masz gdzie się zatrzymać? - Kolejne pytanie, ale zanim poczuła ciężar odpowiedzi, wystąpił z propozycją tak oczywistą, jak nic innego. Oczywistą dla niego samego, lecz dla niej samej w tym stanie, mogło takie nie być. - Pomogę ci. Możesz zostać ze mną, jeśli tego chcesz. - Chciał wyłapać jej spojrzenie, chociaż wiedział, że i tak miała z nim kontakt. Drobne dłonie zaciskały się na jego płaszczu, podążała za jego instrukcjami. Dobrze. Panika jeszcze nigdy się nikomu nie przysłużyła. Kolejny jednak raz zamknął ją w ramie własnego ciała. - Przy mnie nie musisz się bać. Zajmę się tobą - dodał ciszej, ale jego uścisk wokół jej drobnego istnienia zacieśnił się, jakby chciał w ten sposób dodać jej otuchy i zapewnić, że nie miał się nigdzie ruszyć. W końcu był tam dla niej i nie zamierzał pozostawić jej bez odpowiedzi na najważniejsze z pytań. - Nie zostawię ich. Wymyślę coś. Obiecuję. - Nie tylko tobie. Nie tylko im. Obiecuję Pomonie. Kim w końcu by był, jeśli nie starał się ocalić każdego istnienia?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pamiętała jeszcze to wrażenie z czasów dzieciństwa i szkoły - że dorośli wiedzieli lepiej i umieli wszystko. Sama pamiętała, jak od czasu trafienia do taboru dreptała niemal wszędzie uczepiona babcinej spódnicy, chłonąc jej słowa niczym gąbka. Młody umysł wierzył we wszystko, co jej podsuwano, zwłaszcza, że przyszło to po czasach kłopotów. Tu nie było krzyków, a cierpliwe tłumaczenie, zamiast ciemnej i chłodnej piwnicy było otwarte przestrzenie. Łatwo było jej uwierzyć, że starsi wszystko wierzą lepiej i to im należy ufać. Na tym opierało się jej wychowanie - starszyzna trzymała tabor razem i to dzięki nim byli bezpieczni. Kiedy przyszła do szkoły, w pierwszej chwili miała problem, aby zaufać obcym, nie wiedząc, co konkretnie miałby dzięki temu zyskać, bo byli przecież obcy. Ale w końcu, z biegiem czasu, udało jej się zyskać nieco zaufania wobec Jaydena. W końcu jednak astronom został w jej życiu nie tylko autorytetem, ale również realnym wsparciem...
Pewnie dlatego odruchowo sięgała po jego porady, zwłaszcza wtedy, kiedy nie mogła polegać już na nikim innym. Wiele zawdzięczała Adeli, ale nigdy nie była dla niej kimś, kogo chciałaby mieć przy sobie w czasach ostatecznego kryzysu - może dlatego, że wiedziała że kiedyś przyjdzie jej opuścić ją na rzecz zamieszkania z jej rodziną. Miała też nadzieję, że krawcowa wybaczy jej to nagłe zniknięcie, bo wolała nie informować jej o tym, co się stało. Na wypadek, gdyby jednak ktoś szukał Sheili po Camden Town. Nie chciała też uciekać tam, bo wiedziała, że zabrałaby ze sobą zapasy i i tak uciekła. Londyn nie był już bezpiecznym miejscem i wątpliwe, żeby miała do niego kiedykolwiek wrócić.
Czy teraz wierzyła w Jaydena? Raczej przyzwyczaiła się do faktu, że w jakiś sposób wystarczyło zwierzenie się mu. Wdzięczna była jednak za wszystko, co chciał zrobić, za to teraz była jeszcze bardziej wdzięczna. Uśmiechnęła się na perspektywę zamieszkania w jego domu - niekoniecznie z radości, gdyż jej myśli wciąż biegły w stronę rozważań na temat losu wszystkich. Wiedziała jednak, że towarzystwo Vane'a, chłopców, w miejscu, w którym byłaby odległa od Londynu i nie musiałaby się martwić o to, miałaby nadzieję, że tam jej nikt nie znajdzie. Ale wiedziała też, czemu chciała tu zostać...transport do tego miejsca był łatwiejszy, a tutaj byli też ludzie, którzy od razu mogliby się zajać leczeniem. Gdzie mogłaby tu od razu przygotowywać wszystko na ich przyyjazd.
- Ja...dziękuję. Ale najpierw chciałabym zobaczyć u znajomych tutaj...bo...tu łatwiej dotrzeć... - Przynajmniej z Londynu, a jej tak się wydawało. Spojrzała jednak niepewnie na Jaydena, tak jakby poczuła, że właśnie w jakiś sposób zdradza jego dobroć i hojną ofertę i posłała mu niepewny uśmiech. - Ale jakbym mogła cię odwiedzić... - Mars poddał się w zaczepianiu Jaydena, siadając teraz przy nodze Sheili i obserwując ze spokojem całą sytuację. Wydawał się najbardziej opanowany ze wszystkich, w przeciwieństwie do jego właścicielki, którą teraz chwyciło wzruszenie. Odsunęła się już, poza zasięg ramiona Vane'a, nie z niechęci ale dla zebrania się w sobie.
- Dziękuję, za wszystko! - Uśmiechnęła się jeszcze do niego. - Czy...czy jeszcze coś powinnam powiedzieć? - Może zapomniała o czymś, coś pominęła w całym skołowaniu i przerażeniu?
Pewnie dlatego odruchowo sięgała po jego porady, zwłaszcza wtedy, kiedy nie mogła polegać już na nikim innym. Wiele zawdzięczała Adeli, ale nigdy nie była dla niej kimś, kogo chciałaby mieć przy sobie w czasach ostatecznego kryzysu - może dlatego, że wiedziała że kiedyś przyjdzie jej opuścić ją na rzecz zamieszkania z jej rodziną. Miała też nadzieję, że krawcowa wybaczy jej to nagłe zniknięcie, bo wolała nie informować jej o tym, co się stało. Na wypadek, gdyby jednak ktoś szukał Sheili po Camden Town. Nie chciała też uciekać tam, bo wiedziała, że zabrałaby ze sobą zapasy i i tak uciekła. Londyn nie był już bezpiecznym miejscem i wątpliwe, żeby miała do niego kiedykolwiek wrócić.
Czy teraz wierzyła w Jaydena? Raczej przyzwyczaiła się do faktu, że w jakiś sposób wystarczyło zwierzenie się mu. Wdzięczna była jednak za wszystko, co chciał zrobić, za to teraz była jeszcze bardziej wdzięczna. Uśmiechnęła się na perspektywę zamieszkania w jego domu - niekoniecznie z radości, gdyż jej myśli wciąż biegły w stronę rozważań na temat losu wszystkich. Wiedziała jednak, że towarzystwo Vane'a, chłopców, w miejscu, w którym byłaby odległa od Londynu i nie musiałaby się martwić o to, miałaby nadzieję, że tam jej nikt nie znajdzie. Ale wiedziała też, czemu chciała tu zostać...transport do tego miejsca był łatwiejszy, a tutaj byli też ludzie, którzy od razu mogliby się zajać leczeniem. Gdzie mogłaby tu od razu przygotowywać wszystko na ich przyyjazd.
- Ja...dziękuję. Ale najpierw chciałabym zobaczyć u znajomych tutaj...bo...tu łatwiej dotrzeć... - Przynajmniej z Londynu, a jej tak się wydawało. Spojrzała jednak niepewnie na Jaydena, tak jakby poczuła, że właśnie w jakiś sposób zdradza jego dobroć i hojną ofertę i posłała mu niepewny uśmiech. - Ale jakbym mogła cię odwiedzić... - Mars poddał się w zaczepianiu Jaydena, siadając teraz przy nodze Sheili i obserwując ze spokojem całą sytuację. Wydawał się najbardziej opanowany ze wszystkich, w przeciwieństwie do jego właścicielki, którą teraz chwyciło wzruszenie. Odsunęła się już, poza zasięg ramiona Vane'a, nie z niechęci ale dla zebrania się w sobie.
- Dziękuję, za wszystko! - Uśmiechnęła się jeszcze do niego. - Czy...czy jeszcze coś powinnam powiedzieć? - Może zapomniała o czymś, coś pominęła w całym skołowaniu i przerażeniu?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
« Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek. »
Chciał być takim dorosłym, który bez względu na wszystko, umiał dojść do celu. Który umiał pomóc bez strat i karygodnych moralnie decyzji. Zapewniającym wsparcie bliskim i będącym ich podporą w chwilach kryzysu. Nie należał jednak do osób nieomylnych i często popełniał błędy ciągnące się w jego życiu przez długi czas, a od jakiegoś czasu również miały promieniować szerzej — na istnienie jego dzieci oraz dalej. Nie był w stanie przewidzieć wszystkiego, nieważne jak bardzo by się starał. Porażki były wpisane w bycie człowiekiem, lecz Jayden wiedział, że na wiele rzeczy nie miał wpływu. Nie miał, chociaż równocześnie czuł na sobie odpowiedzialność zawodu. Dlaczego? Dlaczego tak właśnie się działo? Dlaczego czuł się tak boleśnie winny odejścia Pomony, chociaż nie był w stanie przewidzieć zachowania żony? Dlaczego zamknięcie Jamesa w Tower of London osiadło na nim, jak gdyby to właśnie jego odpowiedzialność zawiodła? Dlaczego przejrzał dopiero w momencie, gdy tragedia już nastąpiła? Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Wciąż pytania i nienauczona lekcja. Nieodrobione zadanie domowe. Bo przecież winien był uczyć się na własnych błędach — mimo to bez przerwy zawodził. Nie uratował ukochanej, nie powstrzymał chłopca, nie widział rozerwania przyjaciół. Może taka właśnie była jego natura. Wiecznego tułacza, nigdy niebędącego na czas. Wiecznie spóźnionego i zawodzącego. Biorącego na siebie całą winę, mimo że logika przeczyła duchowy podszeptom. Nie znaczyło to jednak, że robił z siebie ofiarę. Ponosił według siebie winę za błędy, lecz nie zamierzał czekać i patrzeć. Dlatego chciał też pomóc. Wesprzeć Sheilę, która nie miała pojęcia, co tak naprawdę zrobić. Bo jaką mogła mieć władzę? Dziewczyna pozostająca postacią w tłumie — teraz blisko spokrewnioną z przestępcami aresztowanymi na zimowym jarmarku. Nic dziwnego, że się bała i obawiała tego, co mogło się stać z jej bliskimi oraz przyjacielem. Władza zawsze kończyła się, a sprawiedliwość upadała, jeśli nie miało się odpowiedniego kapitału kulturowego. To wszak ludzie wywodzący się z inteligenckich domów mieli świadomość swojego klasowego uprzywilejowania. Nieważne więc jak dobrym było się człowiekiem, bez znajomości, bez koneksji ponosiło się porażkę. - Nie musisz się tłumaczyć - odparł od razu, gdy zaczęła mówić o swoich przyjaciołach, bo nawet nie chciał jej stawiać w pozycji. Nie chciał i nie zamierzał dopuszczać do tego, aby czuła się winna, że nie zamierzała skorzystać z jego pomocy. Na pewno gdyby nie miała dokąd pójść, wzięłaby tę opcję pod uwagę. Jayden cieszył się jednak, że młoda czarownica miała kogoś zaufanego. Kogoś, komu mogła oddać swoje troski. Ale jakbym mogła cię odwiedzić... Uśmiech na twarzy profesora pojawił się w delikatnym, ojcowskim uczuciu, który patrzył na swoją podopieczną. Sheila pomimo wieku i bycia młodą dorosłą, wciąż jednak miała w sobie wiele z dziecka, które potrzebowało wsparcia i po prostu zanurzenia się w rodzinnej atmosferze. Nie dziwił się wcale — sam wszak czuł się podobnie u swoich rodziców. - Oczywiście, że możesz - powiedział spokojnie i dopiero wtedy zerknął na psa, który tak domagał się uwagi jeszcze parę minut wcześniej. Astronom przykucnął więc przy nim — nie martwiąc się o poły płaszcza zatapiające się w otaczających ich śniegu — i obiema dłońmi zaczął czochrać zwierzę za uszami. - Dobrze się zajmujesz swoją panią, łobuzie? - mruknął, dostrzegając niemalże szczęście zwierzaka, który wesoło merdał ogonem, jakby na potwierdzenie słów profesora. Dopiero gdy Jayden usłyszał kolejne słowa Sheili, przeniósł na nią spojrzenie, analizując, co powiedziała. - Wszyscy żyjecie w Londynie? Wszyscy jesteście zarejestrowani? - dopytał po chwili zastanowienia, wiedząc, że jeśli miał dowiedzieć się czegokolwiek, musiał wiedzieć kogo szukać. Lub właściwie jak zrobić to w sposób, aby nikt nie został pokrzywdzony. Na dobrą sprawę mógł w ogóle ominąć kwestię nazwisk.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doceniała każdą pomoc, chociaż nie od każdej podchodziła tak otwarcie. Spędziła w końcu trzynaście lat w społeczności, która ceniła sobie zamknięcie i odizolowanie i nawet dwa lata spędzone w miarę samotnie nie były w stanie tego przemóc i przełamać ścian, które już sobie zdążyła postawić. Do Jaydena jednak miała te lata, podczas których mogła przekonać się do jego obecności, dostrzec jego dobre serce i to, że za swoją pomoc najczęściej nie oczekiwał niczego w zamian. Nie zamierzała tego długu pozostawić bez spłacenia, rzecz jasna, ale cieszyła się, kiedy pomoc deklarował najpierw i dopiero czekając na efekty, a dopiero potem rozważając dalsze działania. Dla dziewczyny, której działaniami było bliżej do dziecka, bo nikt nie nauczył go radzić sobie w świecie bez opiekunów, pozostawiona więc sama sobie potrafiła o siebie zadbać, z większymi decyzjami pozostając jednak bezradna.
Zwracała się więc w stronę osoby, której mogła zaufać. Tej, której chciała w tym momencie ufać, że wszystko naprawi. Nie zdawała sobie do końca sprawy, ile może w tym momencie ryzykować Jayden i co to może znaczyć. Dla niego samego, dla jego reputacji, dla rodziny, z którą wcale nie był niewiązany, dla chłopców…Wiedziała, że teraz był bardzo zestresowany, a wiedziała, że zmiana decyzji władzy nie była niczym łatwym. Potrzebowali więcej, zawsze więcej. Jak nienasycona otchłań, która wciągała do siebie i chciała tylko wciągać, nigdy oddawać. Sam jednak człowiek nie dawał sobie rady, a tym bardziej taki jak ona – nic nieznaczący. Nie tylko wzrostem odstawała od niego – wszystko w niej było mniej znaczącego niż w Jaydenie.
Pozwoliła sobie na przytulenie do niego jeszcze mocniej, tym razem już w jakiejś niewyobrażalnej uldze. Westchnęła cicho, pozwalając odetchnąć sobie i schować twarz w jego płaszczu, nie tylko dlatego, aby nie widział jej wyrazu twarzy, ale również przez to, że czuła się dzięki temu bezpiecznie. Tak jak kiedyś chowała się w chustach babcinych, w szerokim płaszczu dziadka, w swetrach które zarzucał na siebie Jimmy. Teraz zaś zaufała Jaydenowi i wlała w niego całą swoją nadzieję.
- Dziękuję… - odsunęła się znów, dając mu przestrzeń. Kiedy Vane kucnął, sama delikatnie pogłaskała Dynię, obserwując jak Mars z zachwytem przyjmuje (w końcu!) uwagę od profesora, szorstkim językiem próbując dorwać się do jego twarzy, ciesząc się z zobaczenia dawno niewidzianej osoby. Pytanie o różdżkę wydawało się sensowne, dlatego też Sheila ponownie skupiła się na rozmowie. Od tego mogło zależeć uwolnienie chłopców.
- Thomas musiał zarejestrować się na swoje dane, James…nie wiem jak, ale na pewno nie rejestrował się na siebie, tak samo jak Eve. – Westchnęła, samej też głaszcząc Marsa po głowie. – Mieszkaliśmy w dokach, Eve została czekając na chłopców, nie udało mi się przekonać jej do wyjazdu ze mną. – Nie miała cierpliwości do tego, żeby się z nią wykłócać, więc została.
Nie wiedziała, czy coś więcej było potrzebne, ale wydawało się, że tyle. Jayden obiecał jej kontakt, a ona udała się do Steffena, z duszą na ramieniu przyjmując to, co dalej miało się wydarzyć.
ztx2
Zwracała się więc w stronę osoby, której mogła zaufać. Tej, której chciała w tym momencie ufać, że wszystko naprawi. Nie zdawała sobie do końca sprawy, ile może w tym momencie ryzykować Jayden i co to może znaczyć. Dla niego samego, dla jego reputacji, dla rodziny, z którą wcale nie był niewiązany, dla chłopców…Wiedziała, że teraz był bardzo zestresowany, a wiedziała, że zmiana decyzji władzy nie była niczym łatwym. Potrzebowali więcej, zawsze więcej. Jak nienasycona otchłań, która wciągała do siebie i chciała tylko wciągać, nigdy oddawać. Sam jednak człowiek nie dawał sobie rady, a tym bardziej taki jak ona – nic nieznaczący. Nie tylko wzrostem odstawała od niego – wszystko w niej było mniej znaczącego niż w Jaydenie.
Pozwoliła sobie na przytulenie do niego jeszcze mocniej, tym razem już w jakiejś niewyobrażalnej uldze. Westchnęła cicho, pozwalając odetchnąć sobie i schować twarz w jego płaszczu, nie tylko dlatego, aby nie widział jej wyrazu twarzy, ale również przez to, że czuła się dzięki temu bezpiecznie. Tak jak kiedyś chowała się w chustach babcinych, w szerokim płaszczu dziadka, w swetrach które zarzucał na siebie Jimmy. Teraz zaś zaufała Jaydenowi i wlała w niego całą swoją nadzieję.
- Dziękuję… - odsunęła się znów, dając mu przestrzeń. Kiedy Vane kucnął, sama delikatnie pogłaskała Dynię, obserwując jak Mars z zachwytem przyjmuje (w końcu!) uwagę od profesora, szorstkim językiem próbując dorwać się do jego twarzy, ciesząc się z zobaczenia dawno niewidzianej osoby. Pytanie o różdżkę wydawało się sensowne, dlatego też Sheila ponownie skupiła się na rozmowie. Od tego mogło zależeć uwolnienie chłopców.
- Thomas musiał zarejestrować się na swoje dane, James…nie wiem jak, ale na pewno nie rejestrował się na siebie, tak samo jak Eve. – Westchnęła, samej też głaszcząc Marsa po głowie. – Mieszkaliśmy w dokach, Eve została czekając na chłopców, nie udało mi się przekonać jej do wyjazdu ze mną. – Nie miała cierpliwości do tego, żeby się z nią wykłócać, więc została.
Nie wiedziała, czy coś więcej było potrzebne, ale wydawało się, że tyle. Jayden obiecał jej kontakt, a ona udała się do Steffena, z duszą na ramieniu przyjmując to, co dalej miało się wydarzyć.
ztx2
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Wciąż był zagubiony i zmęczony, zmartwiony, zdenerwowany - wszystko mieszało mu się na raz. A jednocześnie cieszył się, że Sheila była cała i zdrowa, że Eve również nic się nie stało. Ta myśl przynosiła ulgę, choć tę zaraz spychał w dal lęk o brata. Co on znowu zrobił? Co znowu… dlaczego…
Był zły na niego. Wręcz wściekły! Wysłał do niego wczoraj Leonorę i Bułeczkę, a gołębica nie wróciła. Miał nadzieję, że to był dobry sygnał - znak, że James żył i był… bezpieczny? Wiedział, ze na pewno sobie poradzi, bo radził sobie sam przez tyle czasu, a jednocześnie nie chciał, żeby był sam. Przecież doskonale wiedzieli jak trudna była samotność! I dlaczego, mimo tego co przeżyli nie tylko w styczniu, ale przed ich ponownym spotkaniem w Londynie, nie potrafili być razem i sobie zaufać? Chociaż minimalnie? Zrozumieć, że potrzebowali… po prostu być obok.
Martwił się, że James zrobi coś głupiego i nie mógł tego wyrzucić z głowy. Ledwo zmrużył oczy w nocy zarówno przez koszmary, jak i przez myśli o tym co działo się z bratem. Ale nie odpychał od siebie siostry, nie ukrywał przed nią, że nawiedzały go okropne wizje - tego wszystkiego co działo się w Tower, tego co mogło się dziać z Marcelem. Ah, tak, on był kolejną osobą, do której musiał się odezwać i spojrzeć co się z nim działo. Jak się czuł, nawet jeśli wiedział, że okropnie to… musiał i chciał być przy nim, żeby wiedział, że nie jest sam. I nie zostanie sam. Tak jak mu obiecał jeszcze przed aresztowaniem, że może na nich liczyć tak jak oni mogli zawsze liczyć na niego.
Zawędrował na rynek z kilku powodów. Miał cichą nadzieję, że może… może jednak James tutaj się pojawi? Może jednak był w Dolinie? Gdzieś niedaleko? Po prostu się… zgubił?
Kolejnym natomiast była potrzeba zaopatrzenia się w jakieś produkty - coś do jedzenia, może coś ciepłego. Może wieś mogła być tańsza..?
Ale ostatnim i możliwe, że nawet głównym powodem była ta cicha nadzieja, że ona tutaj była. Nawet jeśli minęła już sobota, nawet jeśli zawiódł już raz i nie pojawił się na miejscu… może… może jednak tutaj była..? Mówiła, że często jest na rynku, że sprzedaje różne przetwory czy jajka. Mówiła, że będzie czekała, nawet jeśli mówili wtedy o sobocie.
Wyglądał prawdopodobnie jeszcze gorzej niż się czuł. Kroki stawiał dość niepewnie, nie wiedząc jak ona zareaguje. Był wciąż zmęczony, podkrążone oczy z pewnością zdradzały brak snu jeśli nie więcej…
A mimo to serce mu mocniej zabiło, dostrzegając znajomą sylwetkę. Czy to była… Czy mogła… Co miał powiedzieć?
Idioto, odezwij się, no już warknął sam do siebie, przez moment jeszcze rozważając ucieczkę. Może nie powinien..? Może byłoby lepiej dla niej, bezpieczniej dla niej, jeśli teraz zawróci i wróci do swojej siostry i bratowej, jeśli nigdy więcej nie pojawi się przed nią. Mogła być bezpieczniejsza w ten sposób, prawda? Kto wiedział, co on mógłby na nią ściągnąć… Nie mógłby sobie wybaczyć, gdyby zadziała się jej krzywda przez niego. Nie mógł na to pozwolić. Może rzeczywiście lepiej by było, gdyby…
Nie, nie. Nie mogę warknął znów sam na siebie w myślach. Nie mógł się poddać. Marcel miał rację - przecież to on sam powinien sterować swoim życiem. Mógł podejmować działania i decyzje, powinien nad tym zapanować. Powinien sam się postarać aby zapewnić dziewczynie bezpieczeństwo jeśli tylko ona zechciałaby, aby był przy niej.
- Kerrie - odezwał się spokojnie, a kiedy tylko zauważył, żeby wzrok dziewczyny spoczął na nim, delikatnie się do niej uśmiechnął. Wesoło i lekko, mimo cieni pod oczami, mimo wysuszonej i zarumienione cery, mimo tych zadrapań i śladów po Tower. - Heh… trochę się spóźniłem. Mam nadzieję, że pozwolisz mi na chwilę swojego czasu, żebym chociaż mógł cię przeprosić za minioną sobotę..?
Plac główny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka