Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia :: Miododajnia
Lawendowe ścieżki
AutorWiadomość
Lawendowe ścieżki
Lawendowe pola ciągną się niemal po sam horyzont - są największe i miód z nich produkowany jest chlubą Miododajni. Między równo posadzonymi kępami purpurowej lawendy można się swobodnie przechadzać, oddychając uzdrowieńczymi zapachami wytwarzanymi przez te delikatne rośliny. Właściciele pozwalają, a nawet zachęcają do tego, by zebrać gałązkę, rozetrzeć ją w palcach, a powstały na palcach olejek wetrzeć za uszami. Lawendowy olejki eteryczne słyną z właściwości relaksacyjnych, uspokajających i zapewniających zdrowy sen.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:03, w całości zmieniany 3 razy
Trzynaście długich oddechów zajęło Jaydenowi, by się uspokoić. Musiał wrócić pamięcią do początku dnia, w którym to poprosił po raz kolejny jednego ze skrzatów zamkowych, żeby został z Cassianem, Ardenem i Samuelem. Ci mali przyjaciele okazywali się wielkim wsparciem w chwilach zwątpienia, czy po prostu całkowitej bezsilności, która nawiedzała świeżo upieczonego ojca. Astronom wciąż zapoznawał się z tym, co oznaczało zajmowanie się dziećmi i dbanie o nie w takim aspekcie, by nie popełnić błędu. Oczywiście, że one były nieuniknione i dawały najwięcej aspektów, z których wyciągało się naukę, ale jednak jako rodzic Vane wolał je zminimalizować do absolutnego minimum. Aktualnie potrzebował pomocy skrzatów nie pod względem zwykłego złapania oddechu, ale po to, aby spotkać się z panem Rineheartem. Wcześniej sądził, że uda mu się wyrwać z chłopcami do Miododajni i spędzić trochę czasu razem, ale odkąd konflikt zaczął się zaostrzać, a otoczenie stawało się coraz mniej przyjazne, zrezygnował z tego pomysłu. Udał się samotnie pod Irlandii, nie pojawiając się w Upper Cottage - pisał już do Roselyn, że jego obecność w domu będzie zdawkowa z oczywistych względów. Teraz nie miał czasu, żeby tam wpaść - chciał załatwić z Vincentem wszystko, co było potrzebne i wracać do chłopców. Pod pewnymi względami było to wciąż szokujące, że przywiązał się do nich w tak krótkim czasie. Z drugiej strony wcale takie nie było. Nie było na pewno dla Jaydena, który nie wyobrażał sobie już życia bez nich. Bez swoich dzieci. I nieważne ile razy w nocy się budzili, ile wymagali opieki - nie zostawiłby ich nigdy. Nawet w momentach gdy wątpił i chciał iść szukać Pomony, zawracał, bo wiedział, że miał swoją małą trójcę. Nie mógł pozwolić, by pozostali zupełnie bez rodziców - w końcu i tak już ich zawiódł, nie zapewniając im obecności matki. Nie mógł pozbawić ich również obecności ojca. Więc dbał o to, by być obecnym i zaangażowanym. Nie chciał później stawać przed chłopcami, nastolatkami, dorosłymi mężczyznami i być świadomym własnych zaniedbań. Braków, że czegoś od niego nie otrzymali czy nie zrobił wszystkiego, co było w jego mocy, żeby zapewnić im najlepszy byt.
Dlatego też właśnie spotykał się z mężczyzną, z którym do tej pory jedynie korespondował - by poszerzyć swoją wiedzę, którą miał wykorzystać dla dobra swoich dzieci. I mimo że początkowo ktoś mógł nie dostrzegać żadnego związku, chwila zastanowienia, uzmysłowienia sobie, czym był kapitał społeczny i jak działał, zapewniała wszelką odpowiedź. Ubrany ciepło astronom przeniósł się więc ze Szkocji do Irlandii odpowiednim świstoklikiem - całe szczęście w Hogsmeade wciąż znajdował się aktywny punkt, bo inaczej byłoby trudno przedostać się z jednego kraju do drugiego. Już słyszano o nielegalnych próbach przeskoków, jednak te sprawnie wychwytywało Ministerstwo Magii, a na razie Jayden wolał trzymać się od niego z daleka. Nie spodziewał się jednak, że ta wizyta miała mieć taki przebieg... Początkowo gdy zdał sobie sprawę, co się wydarzyło, malutkie serduszko zaczęło mu kołotać w klatce piersiowej, ale kto nie spanikowałby, widząc, że znów miał siedem lat?! Całe jego ciało dosłownie się skurczyło, a to za sprawą jednego, małego kamienia! Kamienia, którego nie był właścicielem i którego pochodzenia nie znał... Został mu podrzucony przez nieznaną mu wcześniej czarownicę i która zniknęła prędzej, niż mógł zareagować. Wbiegła na niego, wciskając coś do kieszeni i zniknęła w charakterystycznych odgłosie teleportacji. Tuż za nią biegł jakiś mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu dosłownie uderzenie serca później. I nic by się szokującego już nie zdarzyło, gdyby sam Jayden nie trącił ramieniem nieznanego sobie mężczyzny, przemierzając lawendowe ścieżki... Dokładnie w tym samym momencie poczuł dziwne łaskotanie w nosie, zapach domowej szarlotki mamy, a później... - Ja cię trolluję! Jezteź tesz mały! - wykrzyknął, wskazując palcem przed siebie w postać chłopca, który jeszcze chwilę wcześniej był dorosłym czarodziejem. Głosik Jaydena wcale nie przypominał tego normalnego i, na Merlina, zaczął myśleć tylko o słodyczach. Znów miał siedem lat.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Starodawny, ścienny zegar wybił godzinę trzynastą. Trochę zdezorientowany odkleił się od pasjonujących notatek zdając sobie sprawę jak niewiele czasu zostało mu do umówionego spotkania. Odruchowo sięgnął po stojący nieopodal, aromatyczny kubek z ziołowym naparem, lecz jego zawartość już dawno schyliła się ku końcowi. Wchłonął pojedyncze, opadające krople i z ciężkim westchnieniem, ociężale podniósł się z drewnianego krzesła. Przetarł twarz wierzchem dłoni czując jak lekko zaspane powieki deformują rzeczywistość. Rozprostował spięte kończyny wznosząc je w domowe przestworza, aby po krótkiej chwili rozpocząć przygotowania do sąsiedniej wyprawy. Wyczekiwał ów dnia dość niecierpliwie. Badania, które przeprowadzał oraz wymiana listownej korespondencji była czymś pasjonującym, rozwojowym; pozwalała na ucieczkę od nagromadzonych problemów, tragicznych sytuacji mających miejsce na przestrzeni kilku ostatnich dni. Starał się odepchnąć złe myśli, paraliżujące wizje nachodzące w najmniej spodziewanym momencie. Zgarniając z oparcia mniejszą, skórzaną torbę, wsunął do jej wnętrza pieczołowicie i skrupulatnie prowadzone zapiski, kilka istotnych rycin oraz notatnik z kilkoma dodatkowymi ołówkami. Podświadomie wyczuwał, że dzisiejszego dnia będą mu naprawdę potrzebne. Nie zamierzał zmarnować ani chwili chłonąc przekazywaną wiedzę. Zebrał jeszcze podstawowe wyposażenie i zakładając cienką kurtkę ruszył z domu wdychając przyjemne, orzeźwiające powietrze zapowiadające przyczajoną w oddali, złocistą i niespodziewaną jesień.
Nie potrafił wyobrazić sobie nadchodzącego spotkania. Nie miał tez pewności czy bez problemu rozpozna zamgloną sylwetkę profesora; absolwenta tego samego, najlepszego domu w szkole magii i czarodziejstwa Hogwart. Chciał wypaść jak najlepiej, zaprezentować się profesjonalnie, dumnie, wykazując pewność nabytych umiejętności. Powietrzna korespondencja, którą mieli w zwyczaju wymieniać od kilku miesięcy opływała w kurtuazyjne zwroty – nie prezentowała całej gamy realnych emocji skłębionych we wnętrzu początkującego naukowca. Idąc wąską, kamienistą ścieżką czuł ogromne podekscytowanie, stres ściskający wnętrzności. A co jeśli pojawiły się jakieś błędy? Czegoś nie zanotował, pominął niezwykle istotne elementy? Zapisał coś niewyraźnie? Nie mógł być przecież, aż tak krytyczny! Robił to dla siebie, dbał o rozwój osobisty, a także przyszłą, raczkującą karierę. Odetchnął głośno poprawiając kołnierzyk ciasno zapiętej koszuli. Wszystko będzie dobrze, to tylko kolejne wyzwanie, któremu trzeba stawić czoło!
Pozbawiony ograniczeń teleportacyjnych rozciągniętych na smaganych wojną, krwawych terenach Anglii, stawił się w wyznaczonym miejscu kilka minut przed umówioną godziną. Rozejrzał się dookoła dostrzegając piękno ożywionej, rozkwitającej natury; był teraz w swoim żywiole. Ogromne tereny lawendowego dywanu prezentowały swe najlepsze oblicze z każdej, możliwej strony. Czuł słodkawy zapach tej niesamowitej rośliny oraz ciche brzęczenie zafascynowanych, zapracowanych owadów. Zatrzymując się przy bardziej dorodnych krzakach, musnął je palcami i nie mogąc powstrzymać pragnienia uciął kilka okazów, aby przerobić je na najświeższe ingrediencje. Nikt przecież nie zauważy, prawda? Słonce schowane za chmurami zabrało upragnione ciepło. Przycisnął do siebie klapy cienkiej kurtki zachowując ostatki podwyższonej temperatury. Szedł powolnie kierowany krętymi korytarzami fioletowych przewodników. W oddali dostrzegał pojedyncze, rozmarzone jednostki spacerujące w akompaniamencie darów przyrody. Delikatnie mrużąc powieki próbował wypatrzeć i rozpoznać profil umówionego badacza. Czyżby się spóźniał? To chyba niemożliwe? Zagapił się nieznacznie poprawiając opadający pasek skórzanej torby. Wydawało mu się, że przed chwila, w zasięgu wzroku pojawił się chłopiec… Mały rozpędzony osobnik, który nieświadomie, nagle trącił jego ramię. Rineheart zachwiał się, zatrzymał i poczuł coś naprawdę dziwnego. Chciał odwrócić się do niego, przeprosić, zapytać o rodziców, lecz coś stało się z rzeczywistością… Zamrugał kilkukrotnie iście zdezorientowany. Wyciągnął przed siebie dłonie widząc jakie są malutkie. On sam skurczył się do niebotycznych rozmiarów, jak to możliwe? Z zakłopotaną miną odkręcił się do chłopczyka, krzyczącego w jego stronę plątaninę dziwnych słów: – Ale ty też jesteś mały! – wypaplał przez zęby odrobinę sepleniąc. Co tu się właściwie stało? Bardzo, ale to bardzo pragnął teraz rzucić się w te piękne pola i pobawić w ganianego. Biec przed siebie i o nic nie martwić! Czy towarzysz też miał takie marzenia? Przypatrywał mu się bardzo uważnie przekrzywiając główkę w prawą stronę. Ręce splótł z tyłu pleców. Odezwał się ponownie, trochę nieśmiało: – A co tu robisz? Jak masz na imię? – faktycznie, znów miał siedem lat.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie potrafił wyobrazić sobie nadchodzącego spotkania. Nie miał tez pewności czy bez problemu rozpozna zamgloną sylwetkę profesora; absolwenta tego samego, najlepszego domu w szkole magii i czarodziejstwa Hogwart. Chciał wypaść jak najlepiej, zaprezentować się profesjonalnie, dumnie, wykazując pewność nabytych umiejętności. Powietrzna korespondencja, którą mieli w zwyczaju wymieniać od kilku miesięcy opływała w kurtuazyjne zwroty – nie prezentowała całej gamy realnych emocji skłębionych we wnętrzu początkującego naukowca. Idąc wąską, kamienistą ścieżką czuł ogromne podekscytowanie, stres ściskający wnętrzności. A co jeśli pojawiły się jakieś błędy? Czegoś nie zanotował, pominął niezwykle istotne elementy? Zapisał coś niewyraźnie? Nie mógł być przecież, aż tak krytyczny! Robił to dla siebie, dbał o rozwój osobisty, a także przyszłą, raczkującą karierę. Odetchnął głośno poprawiając kołnierzyk ciasno zapiętej koszuli. Wszystko będzie dobrze, to tylko kolejne wyzwanie, któremu trzeba stawić czoło!
Pozbawiony ograniczeń teleportacyjnych rozciągniętych na smaganych wojną, krwawych terenach Anglii, stawił się w wyznaczonym miejscu kilka minut przed umówioną godziną. Rozejrzał się dookoła dostrzegając piękno ożywionej, rozkwitającej natury; był teraz w swoim żywiole. Ogromne tereny lawendowego dywanu prezentowały swe najlepsze oblicze z każdej, możliwej strony. Czuł słodkawy zapach tej niesamowitej rośliny oraz ciche brzęczenie zafascynowanych, zapracowanych owadów. Zatrzymując się przy bardziej dorodnych krzakach, musnął je palcami i nie mogąc powstrzymać pragnienia uciął kilka okazów, aby przerobić je na najświeższe ingrediencje. Nikt przecież nie zauważy, prawda? Słonce schowane za chmurami zabrało upragnione ciepło. Przycisnął do siebie klapy cienkiej kurtki zachowując ostatki podwyższonej temperatury. Szedł powolnie kierowany krętymi korytarzami fioletowych przewodników. W oddali dostrzegał pojedyncze, rozmarzone jednostki spacerujące w akompaniamencie darów przyrody. Delikatnie mrużąc powieki próbował wypatrzeć i rozpoznać profil umówionego badacza. Czyżby się spóźniał? To chyba niemożliwe? Zagapił się nieznacznie poprawiając opadający pasek skórzanej torby. Wydawało mu się, że przed chwila, w zasięgu wzroku pojawił się chłopiec… Mały rozpędzony osobnik, który nieświadomie, nagle trącił jego ramię. Rineheart zachwiał się, zatrzymał i poczuł coś naprawdę dziwnego. Chciał odwrócić się do niego, przeprosić, zapytać o rodziców, lecz coś stało się z rzeczywistością… Zamrugał kilkukrotnie iście zdezorientowany. Wyciągnął przed siebie dłonie widząc jakie są malutkie. On sam skurczył się do niebotycznych rozmiarów, jak to możliwe? Z zakłopotaną miną odkręcił się do chłopczyka, krzyczącego w jego stronę plątaninę dziwnych słów: – Ale ty też jesteś mały! – wypaplał przez zęby odrobinę sepleniąc. Co tu się właściwie stało? Bardzo, ale to bardzo pragnął teraz rzucić się w te piękne pola i pobawić w ganianego. Biec przed siebie i o nic nie martwić! Czy towarzysz też miał takie marzenia? Przypatrywał mu się bardzo uważnie przekrzywiając główkę w prawą stronę. Ręce splótł z tyłu pleców. Odezwał się ponownie, trochę nieśmiało: – A co tu robisz? Jak masz na imię? – faktycznie, znów miał siedem lat.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kto by pomyślał, że jego dzień potoczy się właśnie w ten sposób... Miał spotkać się z drugim czarodziejem, żeby omówić istotne kwestie związane z badaniami, nad którymi wspólnie się pochylali, ale zamiast tego magia uznała, że świetnym pomysłem będzie zagrać astronomowi na nosie. W ten też sposób dziwny zbieg wypadków doprowadził, że z trzydziestolatka stał się siedmiolatkiem. Wystarczyło pokonać go w ten łatwy sposób, jakim było podrzucenie mu magicznego kamienia... Szanowany profesor, naukowiec, ojciec trójki dzieci. Potomek Vane'ów - słynnych na całą Wielką Brytanię i dalej ludzi nauki. Co chcesz, to wymieniaj. Nigdy nie wyobraziłby sobie tego, co go aktualnie spotkało. A działo się po prostu to, że z mężczyzny wrócił do postaci chłopięcej i nawet nie czuł faktu, że wraz z cofnięciem się cielesnego rozwoju, jego umysł również dostosował się do aktualnego stanu rzeczy. Do mentalności kilkulatka. Trefnie zmieniony czarodziej nie podejrzewał się o to. Ba! Nie czuł różnicy oprócz fizycznych niedogodności. Wszak każde dziecko było przekonane, że wiedziało wszystko na tej samej stopie co dorośli i małego Jaydena wcale to nie ominęło. Na nieszczęście lub i szczęście - co by zrobił, gdyby czuł się... Mniej doświadczony? Koszmar!
Dość spanikowany swoją przemianą, nie zauważył, że po drodze wpadł na nieznajomego mężczyznę, który po chwili również miał niewiele mniej wzrostu od Vane'a - mama zawsze mówiła swojemu ukochanemu synkowi, że był wysoki jak na swój wiek. Najwidoczniej wcale nie bez powodu. Gdy Jay wykrzykiwał swoje owacje w kierunku nieznajomego, chłopiec zawstydził się, a mały astronom nie miał pojęcia czemu. Obserwował go przez chwilę, ale zaraz padło pytanie, które było bardzo proste. Na szczęście! Mały JJ nie lubił trudnych pytań. Często się w nich gubił, ale odpowiedź na to znał bardzo dobrze. - Jeśtem plofesiolem - odparł wesoło. - Jay. Jeśtem Jay - poklepał się dłonią w okolicach serca, jakby chciał tym samym przekazać dosadniej to, co się właśnie działo. To był ważny moment! Właśnie zawierał przyjaźń, pewnie na całe życie jak i nie dłużej! Wyciągnął ochoczo paluszki w stronę swojego nowego, najlepszego przyjaciela, czekając, aż ten drugi nimi potrząśnie. Jak przystało na porządnych ludzi. - A ty? Maś śłodycie? - spytał od razu. Tak na zaś. W końcu może w tych kieszeniach coś mu się uchowało, a JJ miał tak okropną ochotę na coś słodkiego... Jejku! Zaraz, zaraz! Może sam coś miał? Być może - w końcu mama mu zawsze coś tam ukrywała. Tym razem może też? Szybko zaczął przeszukiwać swoje ubrania, jakby w nadziei na to, że znajdzie tam jakiś zasuszony cukierek. Nawet stary! Każdy by zjadł, taką miał ochotę na cukier. Mimo usilnych starań oraz modlitw błagalnych zamiast słodkości trafił na podłużne drewienko, które wymacał, wyciągnął i pokazał swojemu towarzyszowi z dumą. Różdżka! Jak dorośli! Prawdziwi dorośli! Aj, musiał ją podtrzymać drugą rączką, bo jakieś to takie mało poręczne... - Pać teraz! - ostrzegł z podnieceniem wypisanym na twarzy, patrząc na chłopca obok. - Divirdzieńto! - rzucił, próbując się zamachnąć tą wielką różdżką. Ba! Zrobił to perfekcyjnie! Na tyle perfekcyjnie jak perfekcyjnie umie wywijać drewienkiem siedmiolatek. Nic się nie jednak nie zadziało. Różdżka nawet nie zadrżała, a żadna blada smuga nie opuściła jej końca. - Nie działa! Zepsiuta! - wykrzyknął zdumiony, przenosząc spojrzenie z twarzy swojego towarzysza na różdżkę i z powrotem. Mały JJ przypomniał sobie gwałtownie o czymś i wytrzeszczył z przerażeniem oczy. - Jak ja wjucę do moich dzieciów?! - Złapał się za głowę, dość teatralnie to wszystko robiąc, a przy okazji wyglądając komicznie dla dorosłych, którzy mogli znajdować się w okolicy. On wszak czuł głęboką rozpacz całą sytuacją! Może jednak coś było na rzeczy? W końcu każdy mężczyzna nosił w sobie dziecko. Te ich po prostu przybrały fizyczny kształt...
Dość spanikowany swoją przemianą, nie zauważył, że po drodze wpadł na nieznajomego mężczyznę, który po chwili również miał niewiele mniej wzrostu od Vane'a - mama zawsze mówiła swojemu ukochanemu synkowi, że był wysoki jak na swój wiek. Najwidoczniej wcale nie bez powodu. Gdy Jay wykrzykiwał swoje owacje w kierunku nieznajomego, chłopiec zawstydził się, a mały astronom nie miał pojęcia czemu. Obserwował go przez chwilę, ale zaraz padło pytanie, które było bardzo proste. Na szczęście! Mały JJ nie lubił trudnych pytań. Często się w nich gubił, ale odpowiedź na to znał bardzo dobrze. - Jeśtem plofesiolem - odparł wesoło. - Jay. Jeśtem Jay - poklepał się dłonią w okolicach serca, jakby chciał tym samym przekazać dosadniej to, co się właśnie działo. To był ważny moment! Właśnie zawierał przyjaźń, pewnie na całe życie jak i nie dłużej! Wyciągnął ochoczo paluszki w stronę swojego nowego, najlepszego przyjaciela, czekając, aż ten drugi nimi potrząśnie. Jak przystało na porządnych ludzi. - A ty? Maś śłodycie? - spytał od razu. Tak na zaś. W końcu może w tych kieszeniach coś mu się uchowało, a JJ miał tak okropną ochotę na coś słodkiego... Jejku! Zaraz, zaraz! Może sam coś miał? Być może - w końcu mama mu zawsze coś tam ukrywała. Tym razem może też? Szybko zaczął przeszukiwać swoje ubrania, jakby w nadziei na to, że znajdzie tam jakiś zasuszony cukierek. Nawet stary! Każdy by zjadł, taką miał ochotę na cukier. Mimo usilnych starań oraz modlitw błagalnych zamiast słodkości trafił na podłużne drewienko, które wymacał, wyciągnął i pokazał swojemu towarzyszowi z dumą. Różdżka! Jak dorośli! Prawdziwi dorośli! Aj, musiał ją podtrzymać drugą rączką, bo jakieś to takie mało poręczne... - Pać teraz! - ostrzegł z podnieceniem wypisanym na twarzy, patrząc na chłopca obok. - Divirdzieńto! - rzucił, próbując się zamachnąć tą wielką różdżką. Ba! Zrobił to perfekcyjnie! Na tyle perfekcyjnie jak perfekcyjnie umie wywijać drewienkiem siedmiolatek. Nic się nie jednak nie zadziało. Różdżka nawet nie zadrżała, a żadna blada smuga nie opuściła jej końca. - Nie działa! Zepsiuta! - wykrzyknął zdumiony, przenosząc spojrzenie z twarzy swojego towarzysza na różdżkę i z powrotem. Mały JJ przypomniał sobie gwałtownie o czymś i wytrzeszczył z przerażeniem oczy. - Jak ja wjucę do moich dzieciów?! - Złapał się za głowę, dość teatralnie to wszystko robiąc, a przy okazji wyglądając komicznie dla dorosłych, którzy mogli znajdować się w okolicy. On wszak czuł głęboką rozpacz całą sytuacją! Może jednak coś było na rzeczy? W końcu każdy mężczyzna nosił w sobie dziecko. Te ich po prostu przybrały fizyczny kształt...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Już dawno przekonał się, że zwodniczy, zmienny los lubił z niego drwić. Spotkanie, na które szykował się większość słonecznego przedpołudnia było dla ciemnowłosego nadzwyczaj istotne. Chciał zaprezentować się profesjonalnie, wybrzmieć kompetentnie. Pragnął przekonać i uświadomić znamienitego profesora o swych górnolotnych ambicjach, wyszukanych pomysłach oraz ponadprzeciętnej wiedzy. Listowna korespondencja tłumiła podekscytowanie, prawdziwe emocje. Pochłonięty przez pasję całkowicie oddał się zleconym badaniom. Prowadził obserwacje, wyciągał wnioski, formułował szczegółowe raporty, których kopie spoczywały w szczelnej, skórzanej torbie. Wierzył, że podczas konfrontacji wejdą w fascynującą polemikę traktującą zawiły świat nauki przeznaczony dla pasjonatów i zdobywców ponadprzeciętnej wiedzy. A ta była przecież na wyciągnięcie ręki; drzemała w niewielkim, kosmicznym kamieniu rozświetlającym ciemne, niedostępne przestrzenie.
Pierzaste chmury sunęły po niebie towarzysząc samotnemu spacernikowi. Mężczyzna skupił wzrok na fioletowych wierzchołkach wciskając dłonie w miękkie, głębokie kieszenie. W głowie wizualizował plan najbliższej konwersacji. Zastanawiał się jakie pytania padną z ust uczonego, na co tak naprawdę powinien być przygotowany? Nie spodziewał się, że wtargnięcie miniaturowego osobnika na kilka chwil, całkowicie odmieni otaczającą rzeczywistość. Wszystko stało się tak olbrzymie i niedostępne, a może to on skurczył się do niebotycznych rozmiarów? Nieskoordynowane kroki plątały się pod malutkimi stópkami biegnącymi szeroką, piaszczystą dróżką. Poważne myśli zmieniły się w te beztroskie, typowo dziecięce. Świat rozpostarty przed chłonnymi, niebieskimi tęczówkami ozdobionymi wachlarzem ciemnych rzęs był tak fascynujący, niebywały, wołający do jak najszybszego odkrycia. Wszystkie dorosłe sprawunki zdawały się odejść w zapomnienie, znikać z każdą, przemijającą sekundą. Po co tu był? Kogo tak naprawdę szukał? Dlaczego niesie ze sobą jakieś dziwne tobołki? Czy mama byłaby zadowolona z takiego bukietu? A może uplecie jej wianek?
W końcu natknął się na osobnika podobnych rozmiarów, o równie dziecięcej aparycji. Odrobinę zawstydzony badał współtowarzysza szeroko rozwartymi oczętami. Te iskrzyły się jakimś rozochoconym, świetlistym blaskiem; a może by tak spróbować się odezwać? Zapoznać niespodziewanego kolegę i zaprosić go do zabawy? Delikatny uśmiech wpłynął na rumiane policzki, kiedy chłopczyk próbował zawzięcie powtórzyć bardzo dziwne i niezrozumiałe słowo: – Plofsoelem? Co to znaczy? – zapytał zaciekawiony przekręcając główkę na prawą stronę i marszcząc brwi w zadziwionym grymasie, który w późniejszych latach stanie się dlań tak bardzo charakterystyczny. – Mam na imię Vincent. – powiedział po krótkiej chwili chwytając paluszki nowego przyjaciela i potrząsając nimi ochoczo, troszkę zbyt energicznie. – Potobają mi się te kfiatki, a tobie? To lafenda? – wybełgotał poruszony, przypominając sobie tak istotny fakt. Zastosowanie liliowego okazu przemknęło przez dziecięce myśli. Z ogromnym zamiłowaniem dotykał podłużnej roślinki wybudzając ten słodkawy, przyjemny zapach. Zerwał pojedyncze ździebło pokazując współrozmówcy: – Zobac, to dla mamy. Słodyce? – nie spodziewał się tak trudnego pytania. Przez moment stał w bezruchu próbując przypomnieć sobie czy zabrał ze sobą jakikolwiek smakołyk. Otworzył usta w wyraźnym zdumieniu, a małe rączki przesuwały się po kieszeniach ciemnej kurtki, materiałowych spodni i zakamarków zawieszonej na ramieniu, bardzo ciężkiej torby. Nie znalazł cukierków, natrafił na coś o wiele bardziej ciekawego. Prostokątna paczka wypadła na zakurzoną powierzchnię. Chłopczyk nachylił się po zdobycz i przyjrzał się jej uważnie. Podszedł do stojącego naprzeciw malca i ukazał swe nietypowe znalezisko: – Popac, wiesz co to jest? – zapytał otwierając paczkę i wyciągając podłużny, miękki przedmiot pachnący ususzonymi ziołami i czymś drażniącym dziecięce nozdrza. Zmarszczył malutki nosek nieprzyzwyczajony do intensywnej woni tytoniu, szałwii dopełnionej listkami mięty pieprzowej: – Dziwnie pachnie, zobac. – podsunął ręczne zawiniątka, próbując wcisnąć je w dłoń drobnego bruneta. On jednak wydawał się być czymś niezmiernie zaoferowany. Vincent przyglądał się usilnym poczynaniom wydobycia przyjemnej niespodzianki. Może będzie miał jakieś żelki, albo kawałek batonika? Ten jednak wyciągnął patyk. Czyżby to była różdżka? Młody rozszerzył zazdrosne powieki, zdumiony widokiem tak dorosłego atrybutu. A może jakimś dziwnym trafem on też go miał? Znów nachylił się do porzuconej na ziemi torby i grzebiąc w zawartości odnalazł nową broń: – O zobac, ja też taką mam! Bijemy się na miecze? – wykrzyczał podekscytowany, po czym ruszył na nowego przeciwnika wydając z siebie szalone dźwięki walki: – A masz, dziub! – dźgnął profesora w okolicach żeber nie robiąc mu żadnej krzywdy. Roześmiał się gromkim, perlistym dziecięcym śmiechem zginając się w pół. Tak bardzo rozbawiła go ta niespodziewana reakcja. – Dzieciów? Ale tfoich? – zapytał zdumiony przerywając salwę rozbawienia. A on miał przecież psa, zostawił go w domu, całkiem samego. Pewnie płacze i jest mu smutno… Powinien natychmiast wracać.
Pierzaste chmury sunęły po niebie towarzysząc samotnemu spacernikowi. Mężczyzna skupił wzrok na fioletowych wierzchołkach wciskając dłonie w miękkie, głębokie kieszenie. W głowie wizualizował plan najbliższej konwersacji. Zastanawiał się jakie pytania padną z ust uczonego, na co tak naprawdę powinien być przygotowany? Nie spodziewał się, że wtargnięcie miniaturowego osobnika na kilka chwil, całkowicie odmieni otaczającą rzeczywistość. Wszystko stało się tak olbrzymie i niedostępne, a może to on skurczył się do niebotycznych rozmiarów? Nieskoordynowane kroki plątały się pod malutkimi stópkami biegnącymi szeroką, piaszczystą dróżką. Poważne myśli zmieniły się w te beztroskie, typowo dziecięce. Świat rozpostarty przed chłonnymi, niebieskimi tęczówkami ozdobionymi wachlarzem ciemnych rzęs był tak fascynujący, niebywały, wołający do jak najszybszego odkrycia. Wszystkie dorosłe sprawunki zdawały się odejść w zapomnienie, znikać z każdą, przemijającą sekundą. Po co tu był? Kogo tak naprawdę szukał? Dlaczego niesie ze sobą jakieś dziwne tobołki? Czy mama byłaby zadowolona z takiego bukietu? A może uplecie jej wianek?
W końcu natknął się na osobnika podobnych rozmiarów, o równie dziecięcej aparycji. Odrobinę zawstydzony badał współtowarzysza szeroko rozwartymi oczętami. Te iskrzyły się jakimś rozochoconym, świetlistym blaskiem; a może by tak spróbować się odezwać? Zapoznać niespodziewanego kolegę i zaprosić go do zabawy? Delikatny uśmiech wpłynął na rumiane policzki, kiedy chłopczyk próbował zawzięcie powtórzyć bardzo dziwne i niezrozumiałe słowo: – Plofsoelem? Co to znaczy? – zapytał zaciekawiony przekręcając główkę na prawą stronę i marszcząc brwi w zadziwionym grymasie, który w późniejszych latach stanie się dlań tak bardzo charakterystyczny. – Mam na imię Vincent. – powiedział po krótkiej chwili chwytając paluszki nowego przyjaciela i potrząsając nimi ochoczo, troszkę zbyt energicznie. – Potobają mi się te kfiatki, a tobie? To lafenda? – wybełgotał poruszony, przypominając sobie tak istotny fakt. Zastosowanie liliowego okazu przemknęło przez dziecięce myśli. Z ogromnym zamiłowaniem dotykał podłużnej roślinki wybudzając ten słodkawy, przyjemny zapach. Zerwał pojedyncze ździebło pokazując współrozmówcy: – Zobac, to dla mamy. Słodyce? – nie spodziewał się tak trudnego pytania. Przez moment stał w bezruchu próbując przypomnieć sobie czy zabrał ze sobą jakikolwiek smakołyk. Otworzył usta w wyraźnym zdumieniu, a małe rączki przesuwały się po kieszeniach ciemnej kurtki, materiałowych spodni i zakamarków zawieszonej na ramieniu, bardzo ciężkiej torby. Nie znalazł cukierków, natrafił na coś o wiele bardziej ciekawego. Prostokątna paczka wypadła na zakurzoną powierzchnię. Chłopczyk nachylił się po zdobycz i przyjrzał się jej uważnie. Podszedł do stojącego naprzeciw malca i ukazał swe nietypowe znalezisko: – Popac, wiesz co to jest? – zapytał otwierając paczkę i wyciągając podłużny, miękki przedmiot pachnący ususzonymi ziołami i czymś drażniącym dziecięce nozdrza. Zmarszczył malutki nosek nieprzyzwyczajony do intensywnej woni tytoniu, szałwii dopełnionej listkami mięty pieprzowej: – Dziwnie pachnie, zobac. – podsunął ręczne zawiniątka, próbując wcisnąć je w dłoń drobnego bruneta. On jednak wydawał się być czymś niezmiernie zaoferowany. Vincent przyglądał się usilnym poczynaniom wydobycia przyjemnej niespodzianki. Może będzie miał jakieś żelki, albo kawałek batonika? Ten jednak wyciągnął patyk. Czyżby to była różdżka? Młody rozszerzył zazdrosne powieki, zdumiony widokiem tak dorosłego atrybutu. A może jakimś dziwnym trafem on też go miał? Znów nachylił się do porzuconej na ziemi torby i grzebiąc w zawartości odnalazł nową broń: – O zobac, ja też taką mam! Bijemy się na miecze? – wykrzyczał podekscytowany, po czym ruszył na nowego przeciwnika wydając z siebie szalone dźwięki walki: – A masz, dziub! – dźgnął profesora w okolicach żeber nie robiąc mu żadnej krzywdy. Roześmiał się gromkim, perlistym dziecięcym śmiechem zginając się w pół. Tak bardzo rozbawiła go ta niespodziewana reakcja. – Dzieciów? Ale tfoich? – zapytał zdumiony przerywając salwę rozbawienia. A on miał przecież psa, zostawił go w domu, całkiem samego. Pewnie płacze i jest mu smutno… Powinien natychmiast wracać.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Życia Jaydena zdecydowanie nie można było nazwać nudnym. Od zawsze działo się coś. Przez ostatni rok ów coś zmieniło się w szalone koło niesamowitości, a nowe doświadczenia bombardowały astronoma z każdej strony. Jeśli kiedykolwiek spodziewałby się czegoś podobnego, to jedynie w powieściach przygodowych, które pochłaniał jako mały chłopiec. Opowieści o bohaterach, złoczyńcach, walce i wygranych bitwach nie były już zamknięte na stronicach książek. To wszystko istniało i miało się zaskakująco dobrze w realnym świecie. Również zaklęte kamienie nie stanowiły dla niego żadnej zagadki czy niesamowitości - jeszcze nie tak dawno temu trzymał w dłoniach tętniące magią serca meteorytów, które posiadały niesamowite właściwości. Pobudzały roślinność do wzrostu, magiczne stworzenia do rozwoju energii. A co z ludźmi? Być może mogły nawet uzdrawiać? To jednak nie ów skutek wywołał wrzucony do płaszcza Jaydena kawałek kruszcu. Nieznajoma być może świetnie zdawała sobie sprawę z działania przedmiotu, a być może to wcale nie było jej intencją, by obdarzyć młodością przypadkowego mężczyznę. Cokolwiek się jednak zdarzyło przed zaczarowaniem astronoma w dziecko, nie miało już znaczenia. Liczyło się już tylko tu i teraz i co mogli z tym zrobić. Lub o czym zdawać by się mogło, zapomnieli wspólnie z Vincentem...
A to wcale nie tak, że nie podobał mu się ów dzień. Nie. Nieprawda! Był całkiem fajny! Brakowało tylko słodyczy, ale przecież znajdowali się w miejscu, gdzie miód podobno płynął w złotych rzeczkach! Wszystko więc się dało, jeśli tylko użyło się chociaż odrobiny wyobraźni. Tak mówiła mu mama, tata i dziadek. Jak oni coś mówili, to znaczy, że to była prawda. A kto mógł mieć większą wyobraźnię od Jaydena Vane? Planisty podróży w kosmos, które opracował, mając pięć lat! - No, wieś... - zaczął, wzruszając drobnymi ramionkami, jakby mówił o czymś oczywistym. - To jak dużo plosisz to zostajesz plofesiolem! - wykrzyknął pod koniec, dodając dramatycznego efektu, po czym roześmiał się serdecznie. Miał nadzieję, że nie wystarczył swojego towarzysza, ale okazało się, że wcale nie. - Viń-cie-nt - powtórzył za nim, starając się jak najdokładniej wyartykułować odpowiednie literki. Starał się najlepiej, jak umiał, a chyba i tak się gdzieś pomylił. Powtórzył jeszcze parę razy, aż nie opanował do perfekcji imienia kolegi. Trwało to trochę, ale gdy w końcu JJ uznał, że umiał wymówić miano towarzysza, uśmiechnął się szeroko w uroczym uśmiechu. - Vińcient, od teraz jesteśmy przyjaciółmi - zadeklarował, po czym klasnął w pulchne dłonie. Ależ się ucieszył! Przyjaciel! To było przeznaczenie! Byli związani już po deskę grobową i dalej; co do tego nie miał wątpliwości. Dlatego tak ochoczo przytaknął, gdy najlepszy kolega na świecie powiedział mu coś o kwiatkach. Jay w sumie mało go słuchał, taki był podekscytowany! A gdy Vincent wyjął coś dziwnego z kieszeni i podstawił przyjacielowi pod nos, mały Vane przerwał swoje poszukiwania słodyczy na chwilę, wziął dziwny przedmiot i dotknął językiem - bo może to takie dziwne słodkości? Zaraz jednak zdał sobie sprawę, jak poważny to był błąd. - Fuj! - krzyknął, ukazując swoje obrzydzenie wyraźną ekspresją nie tylko głosu, lecz również i twarzą. Cały się wykrzywił i aż drgnął. - Paskućtwo! - I rzucił niewiadomą rzeczą, która była papierosem na ziemię. Mama mówiła, żeby nie niszczyć cudzych własności, ale jak Vincent mógł mieć przy sobie coś tak obrzydliwego?! - Siorka, ale to było straśne... - bąknął na koniec, gdy już rozprawił się z tym paskudnym czymś i posłał przyjacielowi przepraszające spojrzenie. Miał nadzieję, że nie miał być na niego zły! Szybko jednak dziecięce smutek odszedł i został zastąpiony radością. - Bijemy! - rzucił szalenie i zachichotał, gdy drugi chłopiec tyknął go swoim patykiem. - Jeśtem siel Lancelot! A maś! - krzyknął i zamachał różdżką przed nosem przeciwnika. Ale czy prawdziwy Lancelot nie miał żony i dzieci?
Dzieciów? Ale tfoich?
- Chyba moich. - Jay podrapał się po główce, zastanawiając się, co właściwie miał na myśli. Zaraz jednak zapomniał, o co mu chodziło i instynktownie sięgnął do kieszonki płaszczyka. Wymacał tam coś twardego i okrągłego. Co to mogło być? - Ty! W ogóle! Obciaj jaki fajny kamjeń! - I wyciągnął go na dłoni, by pokazać koledze. Faktycznie - mała skała mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i błyszczała w słońcu. Dorosły Jayden zapewne zastanowiłby się nad specjalnymi właściwościami, ale jego siedmioletnia miniwersja wcale tak na to nie patrzyła. - Pogramy w quiddicija? - spytał, po czym podrzucił kamień, żeby trafić go kijkiem. Jak prawdziwy pałkarz!
A to wcale nie tak, że nie podobał mu się ów dzień. Nie. Nieprawda! Był całkiem fajny! Brakowało tylko słodyczy, ale przecież znajdowali się w miejscu, gdzie miód podobno płynął w złotych rzeczkach! Wszystko więc się dało, jeśli tylko użyło się chociaż odrobiny wyobraźni. Tak mówiła mu mama, tata i dziadek. Jak oni coś mówili, to znaczy, że to była prawda. A kto mógł mieć większą wyobraźnię od Jaydena Vane? Planisty podróży w kosmos, które opracował, mając pięć lat! - No, wieś... - zaczął, wzruszając drobnymi ramionkami, jakby mówił o czymś oczywistym. - To jak dużo plosisz to zostajesz plofesiolem! - wykrzyknął pod koniec, dodając dramatycznego efektu, po czym roześmiał się serdecznie. Miał nadzieję, że nie wystarczył swojego towarzysza, ale okazało się, że wcale nie. - Viń-cie-nt - powtórzył za nim, starając się jak najdokładniej wyartykułować odpowiednie literki. Starał się najlepiej, jak umiał, a chyba i tak się gdzieś pomylił. Powtórzył jeszcze parę razy, aż nie opanował do perfekcji imienia kolegi. Trwało to trochę, ale gdy w końcu JJ uznał, że umiał wymówić miano towarzysza, uśmiechnął się szeroko w uroczym uśmiechu. - Vińcient, od teraz jesteśmy przyjaciółmi - zadeklarował, po czym klasnął w pulchne dłonie. Ależ się ucieszył! Przyjaciel! To było przeznaczenie! Byli związani już po deskę grobową i dalej; co do tego nie miał wątpliwości. Dlatego tak ochoczo przytaknął, gdy najlepszy kolega na świecie powiedział mu coś o kwiatkach. Jay w sumie mało go słuchał, taki był podekscytowany! A gdy Vincent wyjął coś dziwnego z kieszeni i podstawił przyjacielowi pod nos, mały Vane przerwał swoje poszukiwania słodyczy na chwilę, wziął dziwny przedmiot i dotknął językiem - bo może to takie dziwne słodkości? Zaraz jednak zdał sobie sprawę, jak poważny to był błąd. - Fuj! - krzyknął, ukazując swoje obrzydzenie wyraźną ekspresją nie tylko głosu, lecz również i twarzą. Cały się wykrzywił i aż drgnął. - Paskućtwo! - I rzucił niewiadomą rzeczą, która była papierosem na ziemię. Mama mówiła, żeby nie niszczyć cudzych własności, ale jak Vincent mógł mieć przy sobie coś tak obrzydliwego?! - Siorka, ale to było straśne... - bąknął na koniec, gdy już rozprawił się z tym paskudnym czymś i posłał przyjacielowi przepraszające spojrzenie. Miał nadzieję, że nie miał być na niego zły! Szybko jednak dziecięce smutek odszedł i został zastąpiony radością. - Bijemy! - rzucił szalenie i zachichotał, gdy drugi chłopiec tyknął go swoim patykiem. - Jeśtem siel Lancelot! A maś! - krzyknął i zamachał różdżką przed nosem przeciwnika. Ale czy prawdziwy Lancelot nie miał żony i dzieci?
Dzieciów? Ale tfoich?
- Chyba moich. - Jay podrapał się po główce, zastanawiając się, co właściwie miał na myśli. Zaraz jednak zapomniał, o co mu chodziło i instynktownie sięgnął do kieszonki płaszczyka. Wymacał tam coś twardego i okrągłego. Co to mogło być? - Ty! W ogóle! Obciaj jaki fajny kamjeń! - I wyciągnął go na dłoni, by pokazać koledze. Faktycznie - mała skała mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i błyszczała w słońcu. Dorosły Jayden zapewne zastanowiłby się nad specjalnymi właściwościami, ale jego siedmioletnia miniwersja wcale tak na to nie patrzyła. - Pogramy w quiddicija? - spytał, po czym podrzucił kamień, żeby trafić go kijkiem. Jak prawdziwy pałkarz!
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
On również przyzwyczaił się do życiowych rewolucji. Ostatnie miesiące niosły za sobą pokaźną ilość niespodziewanych wrażeń wynikających z przypadkowych spotkań, losowych zdarzeń, odgórnych nakazów wydawanych przez konserwatywną władzę. I choć przez pierwsze tygodnie zaskoczenie wymalowane na zarośniętej twarzy ukazywało się dość często, pędzący czas zniwelował je do ledwie dostrzegalnego minimum. Niektóre przypadki wydawały się niedorzeczne, wręcz abstrakcyjne, lecz czy świat magii nie charakteryzował się skomplikowaniem, wyraźną niestabilnością i nieodkrytym potencjałem? Tak było i tym razem. Niezidentyfikowany przedmiot przypominający znajomy kruszec dotknął oblicza dorosłych czarodziejów. Muskając fragment odkrytej skóry uruchomił niewyobrażalne właściwości ludzkiej metamorfozy. Bez żadnej, odgórnej zgody cofnęli się w czasie stając przed sobą jako niedoświadczeni, niewyrośnięci, siedmioletni chłopcy. Czyżby ktoś złorzeczył wyśmienitemu profesorowi? Postanowił zabawić się perfidną drwiną zaginając rzeczywistość? Czy los mógł okazać się jeszcze bardziej nieprzewidywalny?
Niewysokie wcielenie rozejrzało się po rozległych połaciach fioletowej rośliny. Słodkawy zapach drażnił wrażliwe nozdrza, a całe ciało rwało się do bezdennej gonitwy między najwyższymi okazami. Owady brzęczały w rozwartych kielichach, a szum ciepłego wiatru dopełniał znamienitą, wręcz bajkową całość. Niemalże od razu wyobraził sobie kasztanowego rumaka, na którym pędziłby przez wydeptane ścieżki. Niesiony królewskim rozkazem wykonywałby skomplikowaną misję ratując życie niewinnym jednostkom. Miecz przyczepiony do srebrzystej zbroi czekałby na swoją kolej. Byłby najlepszy, niezwyciężony, potężny…
Zamrugał kilkukrotnie wybudzony z niesamowitej wizji. Wielkie błękitne oczy zatrzymały się na rumianej twarzy. Ukazywał niezrozumienie, chłopiec wypowiadał coś naprawdę dziwnego: – Ale, ale… – zaczął jękliwie zbierając słowa. – Ale jak mam plosić? – zapytał w końcu rozkładając rączki na obie strony świata. Czy, aby zostać profesorem powinien być po prostu grzeczny? Słuchać się rodziców, kiedy wyraźnie zakazują pochłaniania trzeciego cukierka pod rząd, a może wtedy gdy nie chce położyć się spać i umyć zębów? A może powinien po prostu mniej płakać, więcej się odzywać, nie zaczepiać siostry i nie grzebać w rzeczach taty? Dlaczego to wszystko było, aż takie trudne? Pokręcił główką odrobinę zagubiony. Zerknął na nowego kolegę, którego uśmiech przywrócił mu swobodę. Odwdzięczył się tym samym zarażony energetycznym entuzjazmem: – Ale fajnie! Przyjedzies do mnie do domu? – zapytał od razu. Skoro byli prawdziwymi przyjaciółmi to przecież zrozumiałe, iż powinni spędzać czas razem. Nocować, bawić się w chowanego, poszukiwać skarbów i dziwnych insektów ukrytych pod różanym krzaczkiem. – Pokazałbym ci moje ksiąszki i kilka zabafek. – zaproponował. Kolejność nie była przypadkowa, odkąd pamiętał przepadał za szelestem papierowych stronic i starannych ilustracji. Gubił się pomiędzy emocjonującymi historiami wierząc, że sam jest głównym bohaterem popularnego opowiadania. Przyjaciel zdawał się nie zaoferowany pachnącymi roślinkami, jednakże ciemnowłosy szybko sięgnął po nie rączką zrywając kilka łodyżek. Nie wiedzieć czemu, zbłąkana podświadomość podpowiadała mu, że mogą się do czegoś przydać – są cenne i wartościowe. Czy, aby na pewno spodobają się mamie?
– Fesme sobie kilka. – zakomunikował publicznie, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Gdy niezidentyfikowana paczuszka przysunęła się do noska profesora, ten odskoczył obrzydzony, jakby zawartość była co najmniej trująca. Vincent popatrzył na niego spode łba i sam powąchał podłużne, zakręcone przedmioty. Pachniały czymś cierpkim, ziołowym, jakby odurzającym: – No coś ty, przecież to pachnie sałwią. Nie cułeś? – wyjaśnił pospiesznie. Nachylił się i szybkim ruchem zabrał ów rzecz. Otrzepał ją z kurzu i schował do kieszeni. Już nigdy nie pokaże mu tak ciekawych rarytasów. Usta wykrzywiły się w niezadowoloną podkówkę. Chciał powiedzieć mu coś jeszcze, lecz przeciwnik wyraził zgodę na niezobowiązującą bijatykę. Wystawił swój patyk i machnął nim energiczne uderzając w patyk kolegi. – I jeszcze raz, a masz, wziu! – krzyczał rozradowany przemieszczając się po złocistej drodze. Jeszcze chwilę zajęło im siłowe mocowanie, zanim rozmowa ponownie przeniosła się na naprawdę trudne tematy. Zatrzymał się i popatrzył na bruneta podejrzliwie. Założył rączki na wątłej klatce piersiowej i powiedział z nutą niedowierzania: – Ej, nie osukuj mnie. Ty nie mas dzieciuf. Czemu osukujes… – wyrzucił ze złością tupiąc nóżką i zaciskając ramiona w obrażonym geście. Nie lubił takiego zachowania, koledzy nigdy się nie okłamują, prawda? Chłopiec nie reagował, grzebiąc w kieszeni natrafił na przedziwny artefakt; pojedynczy promień słońca spadł na tęczową strukturę przyciągając wzrok małego zielarza. Wyciągnął szyję i z pasją wyrzucił: – Pokaz! Mogę go potszymać? – a może przyjaciel chciałby mu go oddać? Jest przecież taki piękny, wzbogaciłby jego domową, ukrytą przed światem kolekcję. A co jeśli ten kamień był przeklęty, a może miał jakąś dodatkową, magiczną moc? Bardzo, ale to bardzo chciał to sprawdzić, lecz Jayden wystosował ciekawą propozycję. – Ja chyba, chyba nie umiem w to glać. Ej cekaj! – krzyknął przerażony widząc jak szykuje się do rzutu. – Nie rzucaj tak tym, bo go zgubis! – tak niesamowicie pragnął go dostać, gdyby zapodział się w rozległej gęstwinie, jego małe serduszko złamałoby się na pół.
Niewysokie wcielenie rozejrzało się po rozległych połaciach fioletowej rośliny. Słodkawy zapach drażnił wrażliwe nozdrza, a całe ciało rwało się do bezdennej gonitwy między najwyższymi okazami. Owady brzęczały w rozwartych kielichach, a szum ciepłego wiatru dopełniał znamienitą, wręcz bajkową całość. Niemalże od razu wyobraził sobie kasztanowego rumaka, na którym pędziłby przez wydeptane ścieżki. Niesiony królewskim rozkazem wykonywałby skomplikowaną misję ratując życie niewinnym jednostkom. Miecz przyczepiony do srebrzystej zbroi czekałby na swoją kolej. Byłby najlepszy, niezwyciężony, potężny…
Zamrugał kilkukrotnie wybudzony z niesamowitej wizji. Wielkie błękitne oczy zatrzymały się na rumianej twarzy. Ukazywał niezrozumienie, chłopiec wypowiadał coś naprawdę dziwnego: – Ale, ale… – zaczął jękliwie zbierając słowa. – Ale jak mam plosić? – zapytał w końcu rozkładając rączki na obie strony świata. Czy, aby zostać profesorem powinien być po prostu grzeczny? Słuchać się rodziców, kiedy wyraźnie zakazują pochłaniania trzeciego cukierka pod rząd, a może wtedy gdy nie chce położyć się spać i umyć zębów? A może powinien po prostu mniej płakać, więcej się odzywać, nie zaczepiać siostry i nie grzebać w rzeczach taty? Dlaczego to wszystko było, aż takie trudne? Pokręcił główką odrobinę zagubiony. Zerknął na nowego kolegę, którego uśmiech przywrócił mu swobodę. Odwdzięczył się tym samym zarażony energetycznym entuzjazmem: – Ale fajnie! Przyjedzies do mnie do domu? – zapytał od razu. Skoro byli prawdziwymi przyjaciółmi to przecież zrozumiałe, iż powinni spędzać czas razem. Nocować, bawić się w chowanego, poszukiwać skarbów i dziwnych insektów ukrytych pod różanym krzaczkiem. – Pokazałbym ci moje ksiąszki i kilka zabafek. – zaproponował. Kolejność nie była przypadkowa, odkąd pamiętał przepadał za szelestem papierowych stronic i starannych ilustracji. Gubił się pomiędzy emocjonującymi historiami wierząc, że sam jest głównym bohaterem popularnego opowiadania. Przyjaciel zdawał się nie zaoferowany pachnącymi roślinkami, jednakże ciemnowłosy szybko sięgnął po nie rączką zrywając kilka łodyżek. Nie wiedzieć czemu, zbłąkana podświadomość podpowiadała mu, że mogą się do czegoś przydać – są cenne i wartościowe. Czy, aby na pewno spodobają się mamie?
– Fesme sobie kilka. – zakomunikował publicznie, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Gdy niezidentyfikowana paczuszka przysunęła się do noska profesora, ten odskoczył obrzydzony, jakby zawartość była co najmniej trująca. Vincent popatrzył na niego spode łba i sam powąchał podłużne, zakręcone przedmioty. Pachniały czymś cierpkim, ziołowym, jakby odurzającym: – No coś ty, przecież to pachnie sałwią. Nie cułeś? – wyjaśnił pospiesznie. Nachylił się i szybkim ruchem zabrał ów rzecz. Otrzepał ją z kurzu i schował do kieszeni. Już nigdy nie pokaże mu tak ciekawych rarytasów. Usta wykrzywiły się w niezadowoloną podkówkę. Chciał powiedzieć mu coś jeszcze, lecz przeciwnik wyraził zgodę na niezobowiązującą bijatykę. Wystawił swój patyk i machnął nim energiczne uderzając w patyk kolegi. – I jeszcze raz, a masz, wziu! – krzyczał rozradowany przemieszczając się po złocistej drodze. Jeszcze chwilę zajęło im siłowe mocowanie, zanim rozmowa ponownie przeniosła się na naprawdę trudne tematy. Zatrzymał się i popatrzył na bruneta podejrzliwie. Założył rączki na wątłej klatce piersiowej i powiedział z nutą niedowierzania: – Ej, nie osukuj mnie. Ty nie mas dzieciuf. Czemu osukujes… – wyrzucił ze złością tupiąc nóżką i zaciskając ramiona w obrażonym geście. Nie lubił takiego zachowania, koledzy nigdy się nie okłamują, prawda? Chłopiec nie reagował, grzebiąc w kieszeni natrafił na przedziwny artefakt; pojedynczy promień słońca spadł na tęczową strukturę przyciągając wzrok małego zielarza. Wyciągnął szyję i z pasją wyrzucił: – Pokaz! Mogę go potszymać? – a może przyjaciel chciałby mu go oddać? Jest przecież taki piękny, wzbogaciłby jego domową, ukrytą przed światem kolekcję. A co jeśli ten kamień był przeklęty, a może miał jakąś dodatkową, magiczną moc? Bardzo, ale to bardzo chciał to sprawdzić, lecz Jayden wystosował ciekawą propozycję. – Ja chyba, chyba nie umiem w to glać. Ej cekaj! – krzyknął przerażony widząc jak szykuje się do rzutu. – Nie rzucaj tak tym, bo go zgubis! – tak niesamowicie pragnął go dostać, gdyby zapodział się w rozległej gęstwinie, jego małe serduszko złamałoby się na pół.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Cudowny był umysł dziecka. Jayden nie zdawał sobie z tego sprawy, będąc pod konkretnym zaklęciem, bo wszystko wydawało mu się tak naturalne... Tak prawdziwie na wyciągnięcie ręki. Wszystko było przygodą, wszystko było nową odsłoną codzienności i nic nie mogło pozostać bez chociażby odrobiny jego uwagi. Dlatego można było mieć wrażenie, że małego Vane'a interesuje wszystko a równocześnie nic. Tak jednak wcale nie było, bo właśnie w ten sposób doświadczał chwytania dnia i życia jako takiego. Nie znał innego i w sumie nie chciał innego. Dziedziczna ciekawość wobec rzeczywistości została mu przekazana wraz z urodzeniem, gdy jako spadkobierca szanowanej rodziny miał stać się kolejnym istotnym punktem naukowej socjety. Nie. Nie był geniuszem, ale pojmował z łatwością rzeczy, które dla części społeczeństwa pozostawały nieuchwytne lub zwyczajnie niezrozumiałe. Uwielbiał astronomię, lecz nie rozumiał zielarstwa, eliksirów, nie pojmował sztuki starożytnych run. Inni, lepsi od niego mieli władać tymi dziedzinami, podczas gdy on miał rozwijać się we własnym kierunku. Tak szczerze kochaną już od dziecka. A jednak zapomniał o niej i o powodzie, dla którego znalazł się w Miododajni. Najważniejszym punktem był wszak jego towarzysz - najlepszy przyjaciel stojący tuż przed nim i domagający się uwagi. Uwagi, którą Jayden zamierzał mu oczywiście podarować!
Ale fajnie! Przyjedzies do mnie do domu?
- No, jaśne! Choćmy. Dzie mieśkaś? - spytał od razu pełen werwy, fefloniąc radośnie i nie przejmując się wcale faktem, że Vincent mógł mieć dom oddalony o kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, w którym się znajdowali. Ba! Mógł mieć dom w innym kraju. Nic to! Dla niego mógłby przejść i na koniec świata. Dla prawdziwej przyjaźni nie było ograniczeń, prawda? - Jakie ksionśki? O kosmosie?! - zawołał podekscytowany i zaraz też się rozmarzył o podróżach palcem po mapie Wszechświata. Wcześniej wędrował z dziadkiem, mamą, tatą, lecz nigdy z kolegą. Przyjacielem. Mógłby pokazać mu wszystko to, co chciał! Mógłby zabrać Vincenta na Księżyc, Słońce, poza granice galaktyki! Byle tylko ruszyli do niego do domu. Nieważne gdzie mieszkał. JJ był wszak gotowy do poświęceń i nigdy nie zostawiał tych, którzy go potrzebowali. A Vincent potrzebował go do zabawy w qudditcha i do następnych długich lat życia. Potrzebowali siebie. Byli wszak idealnie dobrani. Nic nie mogło ich poróżnić! No, prawie... Jayden w ferworze walk na miecze, żucia dziwnych liści, szukania po kieszeniach słodyczy nie sądził, że wspomnienie o zostawionych w domu dzieciach tak zezłości jego kamrata. - Nie osiukuję! - zaprzeczył tylko trochę z opóźnieniem, nie chcąc złościć swojego nowego przyjaciela. Przecież nie kłamał! Naprawdę! - To takie małe lalki. Po koleziance. Zostawiła jak wychodziła - wyjaśnił cierpliwie, nie zamierzając pozwolić na niedopowiedzenia. Bo przecież pamiętał dziewczynkę, która je zostawiła. Była ładna. I kogoś mu przypominała, ale nie mógł sobie przypomnieć kogo... Zaraz jednak jego uwagę zwrócił kamyk, którego znalazł w kieszeni płaszczyka. Gdyby tylko Vincent zareagował szybciej... Nawet nie czekając na reakcję kolegi, Vane odbił różdżką kamyk, który w zderzeniu z magią drewna oraz swoją własną, skumulowaną wewnątrz, poszybował daleko w stronę kamiennego muru otaczającego granice Miododajni. Wyglądał odrobinę jak meteoryt, a kolorowy warkocz ciągnął się za nim jeszcze dłuższy czas, zostawiając po sobie wspaniały kalejdoskop tęczy. - Jakie piękne! - wyrwało się oszołomionemu astronomowi z ust, który nawet nie zwrócił uwagi na to, że kamyk rozsypał się podczas lotu w pył przypominający gwiezdny kurz. - Kulde! Za późno! Sorki, Vińcient - bąknął zaraz też zawstydzony, wracając do rzeczywistości i analizując słowa przyjaciela. Wyciągnął też pulchną dłoń, by położyć ją na ramieniu kamrata w geście pocieszenia, gdy nagle cofnął się o krok. - Vińcent? - zagaił, czując jak coś zaczęło mu mrowić w całym ciele. - Nie ciuję się dobrze...
Ale fajnie! Przyjedzies do mnie do domu?
- No, jaśne! Choćmy. Dzie mieśkaś? - spytał od razu pełen werwy, fefloniąc radośnie i nie przejmując się wcale faktem, że Vincent mógł mieć dom oddalony o kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, w którym się znajdowali. Ba! Mógł mieć dom w innym kraju. Nic to! Dla niego mógłby przejść i na koniec świata. Dla prawdziwej przyjaźni nie było ograniczeń, prawda? - Jakie ksionśki? O kosmosie?! - zawołał podekscytowany i zaraz też się rozmarzył o podróżach palcem po mapie Wszechświata. Wcześniej wędrował z dziadkiem, mamą, tatą, lecz nigdy z kolegą. Przyjacielem. Mógłby pokazać mu wszystko to, co chciał! Mógłby zabrać Vincenta na Księżyc, Słońce, poza granice galaktyki! Byle tylko ruszyli do niego do domu. Nieważne gdzie mieszkał. JJ był wszak gotowy do poświęceń i nigdy nie zostawiał tych, którzy go potrzebowali. A Vincent potrzebował go do zabawy w qudditcha i do następnych długich lat życia. Potrzebowali siebie. Byli wszak idealnie dobrani. Nic nie mogło ich poróżnić! No, prawie... Jayden w ferworze walk na miecze, żucia dziwnych liści, szukania po kieszeniach słodyczy nie sądził, że wspomnienie o zostawionych w domu dzieciach tak zezłości jego kamrata. - Nie osiukuję! - zaprzeczył tylko trochę z opóźnieniem, nie chcąc złościć swojego nowego przyjaciela. Przecież nie kłamał! Naprawdę! - To takie małe lalki. Po koleziance. Zostawiła jak wychodziła - wyjaśnił cierpliwie, nie zamierzając pozwolić na niedopowiedzenia. Bo przecież pamiętał dziewczynkę, która je zostawiła. Była ładna. I kogoś mu przypominała, ale nie mógł sobie przypomnieć kogo... Zaraz jednak jego uwagę zwrócił kamyk, którego znalazł w kieszeni płaszczyka. Gdyby tylko Vincent zareagował szybciej... Nawet nie czekając na reakcję kolegi, Vane odbił różdżką kamyk, który w zderzeniu z magią drewna oraz swoją własną, skumulowaną wewnątrz, poszybował daleko w stronę kamiennego muru otaczającego granice Miododajni. Wyglądał odrobinę jak meteoryt, a kolorowy warkocz ciągnął się za nim jeszcze dłuższy czas, zostawiając po sobie wspaniały kalejdoskop tęczy. - Jakie piękne! - wyrwało się oszołomionemu astronomowi z ust, który nawet nie zwrócił uwagi na to, że kamyk rozsypał się podczas lotu w pył przypominający gwiezdny kurz. - Kulde! Za późno! Sorki, Vińcient - bąknął zaraz też zawstydzony, wracając do rzeczywistości i analizując słowa przyjaciela. Wyciągnął też pulchną dłoń, by położyć ją na ramieniu kamrata w geście pocieszenia, gdy nagle cofnął się o krok. - Vińcent? - zagaił, czując jak coś zaczęło mu mrowić w całym ciele. - Nie ciuję się dobrze...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W końcu, w jednym krótkim momencie zapomniał o problemach przytłaczającej doczesności. Świat okazał się ogromną skarbnicą pasjonujących zdarzeń, w których mógł brać udział bez żadnych, odgórnych ograniczeń. Wszystko wydawało się tak niepojęte, fascynujące i zajmujące: kolorowy kamyk leżący wśród piaskowego pyłu, fioletowe wierzchołki pobliskich roślin, które mogły znaleźć się w jego rączkach, śpiew ptaków na bezchmurnym niebie, twarz nowo poznanego towarzysza wykrzywiona w jeden z najpiękniejszych i pokrzepiających uśmiechów. Mógł przekraczać granice, być po prostu sobą. Nikt nie dyktował mu niezrozumiałej powinności, nie krytykował niezrozumiałego postępowania charakteryzującego wrażliwą duszę siedmioletniego, trochę zagubionego chłopca. Wyobrażał sobie, że jest bohaterem jednej z przeczytanych ostatnio, przygodowych powieści. Malownicze miejsce było punktem kulminacyjnym bardzo istotnej misji. Musiał ocalić uciemiężony lud, znaleźć współpracownika, dzięki któremu wygrają okrutną wojną z nieprzyjacielem. Mieli przecież magiczne bronie, którymi powstrzymaliby najsilniejszych. Odważni, nieustępliwi, gnali przed siebie w gąszczu prawdziwych wyzwań. Pragnął opuścić to miejsce, pobiec w nieznane odciskając ślady na wąskiej drużce prowadzącej chyba donikąd. Szum wiatru naznaczył zmysł słuchu, zachwiał lawendowym polem wybudzając tak intensywny, drażniący zapach. Zaciągnął się nim niczym odurzony i rozmarzonym wzrokiem otulił twarz ciemnowłosego rówieśnika. Odpowiedział po krótkiej chwili, wyrywając się z hibernacji, krótkiego zamyślenia. Nie do końca wiedział co odpowiedź. Pamięć podsuwała mu dwie lokalizacje: jedna skoncentrowana w samym środku ruchliwego miasta, niewielka, ciasna, współdzielona z domownikami. Druga natomiast umiejscowiona na odległych, zielonych przedmieściach. Była stara, zrujnowana, lecz iście wyjątkowa… – W takim, w takim ładnym, duszym domu. Ma dużo dzzef i kfiatków wokół. – wyjaśnił niepewnie marszcząc policzki i drapiąc się po głowie. A co jeśli go okłamał i nowy przyjaciel nie będzie wiedział jak do niego dojechać? Może lepiej będzie jeśli go po prostu tam zaprowadzi?
– Idźemy tam od razu? – zaproponował ochoczo. Ujął pasek skórzanej torby i pociągnął ją za sobą idąc przed siebie. Wyprzedził małego towarzysza i odwracając głowę wykrzyknął: – No choć, to na pewno niedaleko. – zawtórował z ochotą podskakując w rytm nieznanej muzyki. Ogromna przestrzeń roznosiła wydobywany dźwięk, dlatego z łatwością dosłyszał kolejne pytania. Zmarszczył brewki w niezrozumieniu, nigdy dotąd nie czytał książek o kosmosie, czy powinien poprosić mamę, aby kupiła mu kilka nowych? – Nieee, mam ksiąszki o podróżnikach, sławnych rycesach co zabijają smoki. O roślinkach co mają dużo obrazkuf i takie z dziwnymi znackami. Nie pamiętam teraz ich nazf. – machnął rączką, jakby w tym momencie nie było to, aż tak istotne. Skupił się na trudzie wędrówki do oddalonego o setki kilometrów, malutkiego domku. Torba szurała po podłożu zostawiając nierównomierny, wyżłobiony ślad. Potrzebował towarzysza, już nigdy nie mógł być sam. Chciał pokazać mu swoje znaleziska, ususzone rośliny porozkładane po cienkich, szklanych fiolkach. Pragnął narysować z nim fascynujące obrazy ujrzane po drodze. Mogli rozmawiać aż do nocy, wybudować bazę z tysiąca poduszek. Mały Jay poznałby jego psa, który zapewne czeka na niego zwinięty w kłębek na dużej, beżowej kanapie. Naprawdę nie mógł się doczekać! Co jakiś czas oglądał się za siebie sprawdzając czy chłopiec podąża jego krokiem. Dopiero kilka wersetów skąpanych w zachodzącym słońcu zatrzymało drobnego odkrywcę, który odkręcił się gwałtownie i zatrzymał w jednym miejscu. Pasek wylądował na ziemi, gdy rączki zacisnęły się na klatce piersiowej. Cała twarz ściągnęła się w niezadowoleniu, a ogromne, błękitne tęczówki świdrowały kolegę z wyraźną podejrzliwością, brakiem zaufania: – Na pefno? – poprosił o potwierdzenie, aby zaraz dodać: – To ty mosesz bawić się lalakami? Jesteś chłopcem… – nic z tego nie rozumiał. Nie umiał sobie tego wyobrazić, to wszystko było chyba trochę za trudne. Jego oczy rozszerzyły się nagle, gdy wymarzony kamień nikł w liliowych przestworzach. Zrobiło mu się smutno, naprawdę smutno. Dlaczego nie zapytał go, czy chciałby go w prezencie? Przecież już nigdy go nie znajdzie. Był tak piękny, tak wyjątkowy… Woda zaszkliła się pod powiekami, a usta zadrżały niebezpiecznie. Pociągnął nosem bełkotając żarliwe: – Ja, jaa go tak baldzo chciałem… – i wtedy też to poczuł. Dziwne mrowienie rozchodzące po całym ciele, pulsujący ból w okolicy skroni. Czuł jakby coś rozciągało jego członki, rozjaśniało umysł, przywracało utracone wspomnienia. Głos przyjaciela przemawiał do niego jak przez mgłę, rzucił jeszcze ostatnie: – Ja tes… – zakręciło mu się w głowie, zachwiał się odpychając walczącą o równowagę, obcą rękę. Żołądek wykręcił się niebezpiecznie, zebrało mu się na mdłości. Spoglądając pod nogi zauważył jak unosi się nad ziemią, rośnie, ewoluuje. Co się stało, czy właśnie umierał? Otworzył oczy mrugając kilkukrotnie. Pokręcił głową przywracając świadomość i rozmasował czoło. Nabrał do płuc świeżego powietrza i skonfrontował się z frontowym obrazem; rosła sylwetka znajomego czarodzieja przeżywała podobne objawy. Zgięta w pół powracała do chłodnej rzeczywistości przeganiając dezorientację. Siłowy głos o nienaturalnym brzmieniu zapytał z troską: – Profesorze, profesorze Vane, wszystko w porządku?
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Idźemy tam od razu? – zaproponował ochoczo. Ujął pasek skórzanej torby i pociągnął ją za sobą idąc przed siebie. Wyprzedził małego towarzysza i odwracając głowę wykrzyknął: – No choć, to na pewno niedaleko. – zawtórował z ochotą podskakując w rytm nieznanej muzyki. Ogromna przestrzeń roznosiła wydobywany dźwięk, dlatego z łatwością dosłyszał kolejne pytania. Zmarszczył brewki w niezrozumieniu, nigdy dotąd nie czytał książek o kosmosie, czy powinien poprosić mamę, aby kupiła mu kilka nowych? – Nieee, mam ksiąszki o podróżnikach, sławnych rycesach co zabijają smoki. O roślinkach co mają dużo obrazkuf i takie z dziwnymi znackami. Nie pamiętam teraz ich nazf. – machnął rączką, jakby w tym momencie nie było to, aż tak istotne. Skupił się na trudzie wędrówki do oddalonego o setki kilometrów, malutkiego domku. Torba szurała po podłożu zostawiając nierównomierny, wyżłobiony ślad. Potrzebował towarzysza, już nigdy nie mógł być sam. Chciał pokazać mu swoje znaleziska, ususzone rośliny porozkładane po cienkich, szklanych fiolkach. Pragnął narysować z nim fascynujące obrazy ujrzane po drodze. Mogli rozmawiać aż do nocy, wybudować bazę z tysiąca poduszek. Mały Jay poznałby jego psa, który zapewne czeka na niego zwinięty w kłębek na dużej, beżowej kanapie. Naprawdę nie mógł się doczekać! Co jakiś czas oglądał się za siebie sprawdzając czy chłopiec podąża jego krokiem. Dopiero kilka wersetów skąpanych w zachodzącym słońcu zatrzymało drobnego odkrywcę, który odkręcił się gwałtownie i zatrzymał w jednym miejscu. Pasek wylądował na ziemi, gdy rączki zacisnęły się na klatce piersiowej. Cała twarz ściągnęła się w niezadowoleniu, a ogromne, błękitne tęczówki świdrowały kolegę z wyraźną podejrzliwością, brakiem zaufania: – Na pefno? – poprosił o potwierdzenie, aby zaraz dodać: – To ty mosesz bawić się lalakami? Jesteś chłopcem… – nic z tego nie rozumiał. Nie umiał sobie tego wyobrazić, to wszystko było chyba trochę za trudne. Jego oczy rozszerzyły się nagle, gdy wymarzony kamień nikł w liliowych przestworzach. Zrobiło mu się smutno, naprawdę smutno. Dlaczego nie zapytał go, czy chciałby go w prezencie? Przecież już nigdy go nie znajdzie. Był tak piękny, tak wyjątkowy… Woda zaszkliła się pod powiekami, a usta zadrżały niebezpiecznie. Pociągnął nosem bełkotając żarliwe: – Ja, jaa go tak baldzo chciałem… – i wtedy też to poczuł. Dziwne mrowienie rozchodzące po całym ciele, pulsujący ból w okolicy skroni. Czuł jakby coś rozciągało jego członki, rozjaśniało umysł, przywracało utracone wspomnienia. Głos przyjaciela przemawiał do niego jak przez mgłę, rzucił jeszcze ostatnie: – Ja tes… – zakręciło mu się w głowie, zachwiał się odpychając walczącą o równowagę, obcą rękę. Żołądek wykręcił się niebezpiecznie, zebrało mu się na mdłości. Spoglądając pod nogi zauważył jak unosi się nad ziemią, rośnie, ewoluuje. Co się stało, czy właśnie umierał? Otworzył oczy mrugając kilkukrotnie. Pokręcił głową przywracając świadomość i rozmasował czoło. Nabrał do płuc świeżego powietrza i skonfrontował się z frontowym obrazem; rosła sylwetka znajomego czarodzieja przeżywała podobne objawy. Zgięta w pół powracała do chłodnej rzeczywistości przeganiając dezorientację. Siłowy głos o nienaturalnym brzmieniu zapytał z troską: – Profesorze, profesorze Vane, wszystko w porządku?
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 24.01.21 1:43, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czy miło było oderwać się od spraw codziennych? Gdyby Jayden w ogóle zdawał sobie sprawę, że jakiekolwiek sprawy codzienne posiadał, chciałby wrócić do nich czym prędzej. Nawet pomimo chwili dziecięcej naiwności i niefrasobliwości zdawał sobie sprawę z uwagi oraz obowiązków, które miał. To nie były nakazy, a część jego aktualnego życia i nie wyobrażał sobie, by miało ich kiedykolwiek zabraknąć. Nawet jeśli było ciężko, nawet jeśli było trudno - spychicznie i często już nawet fizycznie - nie zrezygnowałby. Wiedział wszak, z czym ów wymęczenie się wiązało i dla kogo to robił. Bo przecież gdyby miał to robić dla siebie, poddałby się. Zrezygnował. Zapewne wciąż byłby tą zagubioną częścią siebie, która trafiła pod pomonowe drzwi tej samej nocy, w której dowiedział się, że jego kuzynki straciły życie. Nie poradziłby sobie sam, bo nie wiedziałby jak. Nie miał motywacji. Ona mu ją dała. Ona podała mu rękę i nadała cel. A jego celem w tamtym czasie było wyczekiwanie jej powrotu ze szkoły. Stał w oknie, wyglądając o odpowiedniej godziny czy nie nadchodziła, a gdy się spóźniała, denerwował się i nie raz wychodził jej naprzeciw, by dowiedzieć się, co ją zatrzymało. Wciąż pamiętał ów uczucie nieprzyjemnego mrowienia pod skórą, gdy podejrzewał, że coś mogło się stać. To była trochę paranoja czasami, jednak Pomona dość szybko stała się jego wyczekiwaną codziennością i nie chciał w żadnym wypadku z niej rezygnować. Nigdy. Bo w końcu byli parą najlepszych przyjaciół i pozostawali nimi również w małżeństwie, chociaż mogło się wydawać, że pod koniec zgubili swoje porozumienie. Być może tak to wyglądało, jednak im dalej od zdarzenia tym Jayden zaczął myśleć odwrotnie. Kłamstwa wyszły na jaw, nieścisłości, ale gdy trzymali razem swoje dzieci ten jeden jedyny raz - nie czuł tego rozłamu wcale.
Jako chłopiec nie miał tych doświadczeń. Nie miał o nich pojęcia ani nie pamiętał czegokolwiek takiego. Pamiętał koleżankę, którą kiedyś spotkał, ale nic więcej. Teraz miał co innego na głowie i w głowie. Chciał ruszyć przed siebie z Vincentem u boku i pokonać siedem gór, siedem lasów, siedem jezior - byle tylko skończyć wędrówkę z możliwością poznania domu swojego przyjaciela. Bo dom to przyjemne miejsce. Dom to miejsce, gdzie wszyscy się kochają i nigdy nie jest smutno. Taki właśnie był dom dla Jaydena i nie wyobrażał sobie, że może być inaczej. Nie, nie mogło po prostu być inaczej i koniec. - Bawiłem się z kolezianką. To takie nasie wspólne lalki - wyjaśnił, gdy przyjaciel chciał się upewnić, że go nie okłamywał. A Jayden nie kłamał. Nie mógł. Nie komuś, kto był w tym momencie dla niego najważniejszy. A Vincent właśnie taki był. Obiecali sobie być dla siebie najlepszymi przyjaciółmi i tak właśnie miało się stać. Cóż... Prawie, bo wyprzedzając fakty, Vane zniszczył coś, co niesamowicie fascynowało Rinehearta. I chciał go przeprosić. Zapewnić, że pójdzie poszukać kamienia, gdy wszystko się zaczęło zmieniać. Drastycznie i nieprzyjemnie.
Jemu też zrobiło się słabo. Słabo i niedobrze. Jakby zjadł jakieś przeterminowane jedzenie lub zjadł po prostu za dużo. Pękający żołądek jeszcze by przeżył, ale to... Aż musiał przyłożyć rączkę do buzi, sądząc, że jeszcze chwila i mógłby zwrócić to, co było na śniadanie. A przecież mamusia zawsze robiła takie pyszne rzeczy... To nie mogło być to! Nie trwało jednak długo nim z dziecka wyrosło ciało mężczyzny - dłonie opierające się na kolanach urosły, odległość od ziemi również. Jego oddech stał się szybszy, bardziej zachrypnięty. I wtedy też usłyszał głos, którego nie słyszał wcześniej. Profesorze, profesorze Vane, wszystko w porządku? - Rineheart? Vincent? - wydusił, z trudnością łapiąc oddech, a co dopiero formując jakiekolwiek słowa. Wciąż kręciło mu się w głowie - wyprostowanie się było niemożliwe w tym stanie. Nie mówiąc już o spojrzeniu na swojego towarzysza. Dlatego nieco nie kontrolując swoich ruchów, Jayden przesunął się w stronę miękkiej trawy, gdzie po prostu opadł, czekając, aż świat przestanie się kręcić. - Posiedźmy tu chwilę... - poprosił. I zrobili to. Posiedzieli jakiś czas, nic nie mówiąc i wpatrując się w lawendowe ścieżki, zupełnie jakby nie wiedzieli, co zrobić dalej. Jak dzieci.
|zt
Jako chłopiec nie miał tych doświadczeń. Nie miał o nich pojęcia ani nie pamiętał czegokolwiek takiego. Pamiętał koleżankę, którą kiedyś spotkał, ale nic więcej. Teraz miał co innego na głowie i w głowie. Chciał ruszyć przed siebie z Vincentem u boku i pokonać siedem gór, siedem lasów, siedem jezior - byle tylko skończyć wędrówkę z możliwością poznania domu swojego przyjaciela. Bo dom to przyjemne miejsce. Dom to miejsce, gdzie wszyscy się kochają i nigdy nie jest smutno. Taki właśnie był dom dla Jaydena i nie wyobrażał sobie, że może być inaczej. Nie, nie mogło po prostu być inaczej i koniec. - Bawiłem się z kolezianką. To takie nasie wspólne lalki - wyjaśnił, gdy przyjaciel chciał się upewnić, że go nie okłamywał. A Jayden nie kłamał. Nie mógł. Nie komuś, kto był w tym momencie dla niego najważniejszy. A Vincent właśnie taki był. Obiecali sobie być dla siebie najlepszymi przyjaciółmi i tak właśnie miało się stać. Cóż... Prawie, bo wyprzedzając fakty, Vane zniszczył coś, co niesamowicie fascynowało Rinehearta. I chciał go przeprosić. Zapewnić, że pójdzie poszukać kamienia, gdy wszystko się zaczęło zmieniać. Drastycznie i nieprzyjemnie.
Jemu też zrobiło się słabo. Słabo i niedobrze. Jakby zjadł jakieś przeterminowane jedzenie lub zjadł po prostu za dużo. Pękający żołądek jeszcze by przeżył, ale to... Aż musiał przyłożyć rączkę do buzi, sądząc, że jeszcze chwila i mógłby zwrócić to, co było na śniadanie. A przecież mamusia zawsze robiła takie pyszne rzeczy... To nie mogło być to! Nie trwało jednak długo nim z dziecka wyrosło ciało mężczyzny - dłonie opierające się na kolanach urosły, odległość od ziemi również. Jego oddech stał się szybszy, bardziej zachrypnięty. I wtedy też usłyszał głos, którego nie słyszał wcześniej. Profesorze, profesorze Vane, wszystko w porządku? - Rineheart? Vincent? - wydusił, z trudnością łapiąc oddech, a co dopiero formując jakiekolwiek słowa. Wciąż kręciło mu się w głowie - wyprostowanie się było niemożliwe w tym stanie. Nie mówiąc już o spojrzeniu na swojego towarzysza. Dlatego nieco nie kontrolując swoich ruchów, Jayden przesunął się w stronę miękkiej trawy, gdzie po prostu opadł, czekając, aż świat przestanie się kręcić. - Posiedźmy tu chwilę... - poprosił. I zrobili to. Posiedzieli jakiś czas, nic nie mówiąc i wpatrując się w lawendowe ścieżki, zupełnie jakby nie wiedzieli, co zrobić dalej. Jak dzieci.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brakowało mu wytchnienia. Tak prostej, dziecięcej beztroski zmieniającej problemy w najciekawsze i zajmujące wyzwania. Chciał jeszcze kiedyś poczuć ogrom obezwładniającej energii, której nie można było spożytkować podczas jednego, wielogodzinnego dnia. W tamtym czasie wszystko przychodziło z jakąś naturalną i niewymuszoną łatwością; z ogromnym uśmiechem na pulchniej twarzy i niebagatelną kreatywnością tworzono strategiczne plany, szalone misje, strzeliste budowle, które zawsze kończyły się sukcesem. Lubił kombinować, głowić się nad błahymi dylematem. Nie przejmował się zdartymi kolanami, obitymi łokciami, sprzeczką z najlepszym przyjacielem, który nie zrozumiał nowatorskiej wizji, lub nie lubił ciemniejszego odcienia zieleni. Człowiek miał tendencję do niemożliwych, nieprawdziwych wyobrażeń chcąc dorosnąć zdecydowanie zbyt szybko. On, od zawsze pragnął zatrzymać najmłodsze lata beztroskiego dzieciństwa wypełnionego jasną aparycją ukochanej matki, pachnącej tak intensywnym kwiatem jabłoni. Marzył o powrocie do zimowych, długich wieczorów, gdy wybierając ulubiony tomik czytany kolejny raz z rzędu, wsłuchiwał się w jej ciepły głos, głaskał długie i smukłe palce, które po niej odziedziczył. Patrzył w ten sam, bezkresny błękit dużych oczu oddający bezpieczeństwo i tak istotne poczucie przynależności. Mógł być sobą, nie bać się o przyszłość, marzenia, swój własny wyraz. Gdy odeszła świat zawalił się momentalnie wbijając twarde szpikulce żalu, winy i niezrozumienia. Od tamtej pory chciał być dorosły, przerwać nieustającą porażkę, uciec z ziemi, która parzyła stopy utrudniając swobodne przemieszczanie.
Czy ciemnowłosy też miał taką koleżankę? Sięgnął pamięcią do niedawnych wspomnień rysującej eteryczną postać filigranowej blondynki. Była mu bliska, poczuł to w dole brzucha, przez który przemknęło stado falujących motyli: cóż za dziwne uczucie! Kim dla niego była? Znajomą z podwórka, koleżanką, a może kimś naprawdę szczególnym, kogo chciał złapać za rękę przy wszystkich. Przytulić czasami, podzielić się ulubioną kanapką, pokazać najpiękniejszą ilustrację w roślinnym atlasie. Mógł biegać z nią po lawendowym polu, wskoczyć w najgorętszy ogień. Czy właśnie o takiej koleżance opowiadał młodociany przyjaciel? Przełknął ślinę rozemocjonowany krocząc przed siebie, w zaparte. Wydawało mu się, że są już naprawdę blisko. Zmarszczył brwi, gdy chłopiec odezwał się ponownie. Kolejny raz, nic nie zrozumiał: – Ale ja tes mam kolesankę. I nie mamy lalek, to śle? – zatrzymał się zmieszany i popatrzył wymownie na swego kompana. Czy mógłby opowiedzieć mu nieco więcej? Skoro nie dopuszczał się paskudnego kłamstwa, jak mógł to udowodnić? Zamyślił się na moment po czym machną rączką. Nie mieli czasu na przeszkadzające niesnaski, robiło się coraz później, a dom nie pojawiał się za horyzontem; czy mama będzie na niego zła, że dziś wróci odrobinę później? Westchnął przeciągle ciągnąć zbyt ciężką torbę – co go podkusiło, aby zabierać ją ze sobą?
Nagle świat zaczął się zmieniać. Zobaczył ciemność rozlaną po całej siatkówce oka. Zgiął się w pół, zrobiło mu się niedobrze. Przyłożył rączkę do skroni chcąc zatrzymać intensywne falowanie. Nie zarejestrował momentu, w którym ciało zaczęło się zmieniać; powrócił do standardowych, ponadprzeciętnych rozmiarów patrząc na wszystko z góry. Nabrał haust świeżego powietrza i rozejrzał się wokoło drapiąc się po tyle karku, co się właściwie stało? Gdzie dokładnie był? Mętne spojrzenie napotkało drugiego, skołowanego wyrostka. Przez myśl przeszło mu najgorsze, czy mogli paść ofiarą jakiejś paskudnej klątwy? Unormował oddech, lecz zniekształcony głos wydobywał się z gardła dość niechętnie: – Tak. – wyrzucił siłowo na pytanie profesora. Podciągnął torbę i zawiesił ją sobie na ramieniu. Drżały mu ręce. Widząc śmiałe poczynania mężczyzny uczynił to samo; upadł na miękkie podłoże kładąc się między wonne, lawendowe kwiecie. Przymknął oczy, gdyż nadal nie czuł się najlepiej. Zawroty, drażniące światło, dziwna mrukliwość i senność: – Mhm. - nie odzywali się. Siedzieli tak przez jakiś czas obserwując bajeczne kolory wymalowane przez zachodzące słońce. Tak było lepiej. Na koniec uścisnęli sobie dłonie. Klątwołamacz wręczył Profesorowi obiecany składnik potrzebny do stworzenia świstoklika: srebrny gwiezdny pył. Był wdzięczny za szansę oraz bezinteresowną pomoc.
| zt
Czy ciemnowłosy też miał taką koleżankę? Sięgnął pamięcią do niedawnych wspomnień rysującej eteryczną postać filigranowej blondynki. Była mu bliska, poczuł to w dole brzucha, przez który przemknęło stado falujących motyli: cóż za dziwne uczucie! Kim dla niego była? Znajomą z podwórka, koleżanką, a może kimś naprawdę szczególnym, kogo chciał złapać za rękę przy wszystkich. Przytulić czasami, podzielić się ulubioną kanapką, pokazać najpiękniejszą ilustrację w roślinnym atlasie. Mógł biegać z nią po lawendowym polu, wskoczyć w najgorętszy ogień. Czy właśnie o takiej koleżance opowiadał młodociany przyjaciel? Przełknął ślinę rozemocjonowany krocząc przed siebie, w zaparte. Wydawało mu się, że są już naprawdę blisko. Zmarszczył brwi, gdy chłopiec odezwał się ponownie. Kolejny raz, nic nie zrozumiał: – Ale ja tes mam kolesankę. I nie mamy lalek, to śle? – zatrzymał się zmieszany i popatrzył wymownie na swego kompana. Czy mógłby opowiedzieć mu nieco więcej? Skoro nie dopuszczał się paskudnego kłamstwa, jak mógł to udowodnić? Zamyślił się na moment po czym machną rączką. Nie mieli czasu na przeszkadzające niesnaski, robiło się coraz później, a dom nie pojawiał się za horyzontem; czy mama będzie na niego zła, że dziś wróci odrobinę później? Westchnął przeciągle ciągnąć zbyt ciężką torbę – co go podkusiło, aby zabierać ją ze sobą?
Nagle świat zaczął się zmieniać. Zobaczył ciemność rozlaną po całej siatkówce oka. Zgiął się w pół, zrobiło mu się niedobrze. Przyłożył rączkę do skroni chcąc zatrzymać intensywne falowanie. Nie zarejestrował momentu, w którym ciało zaczęło się zmieniać; powrócił do standardowych, ponadprzeciętnych rozmiarów patrząc na wszystko z góry. Nabrał haust świeżego powietrza i rozejrzał się wokoło drapiąc się po tyle karku, co się właściwie stało? Gdzie dokładnie był? Mętne spojrzenie napotkało drugiego, skołowanego wyrostka. Przez myśl przeszło mu najgorsze, czy mogli paść ofiarą jakiejś paskudnej klątwy? Unormował oddech, lecz zniekształcony głos wydobywał się z gardła dość niechętnie: – Tak. – wyrzucił siłowo na pytanie profesora. Podciągnął torbę i zawiesił ją sobie na ramieniu. Drżały mu ręce. Widząc śmiałe poczynania mężczyzny uczynił to samo; upadł na miękkie podłoże kładąc się między wonne, lawendowe kwiecie. Przymknął oczy, gdyż nadal nie czuł się najlepiej. Zawroty, drażniące światło, dziwna mrukliwość i senność: – Mhm. - nie odzywali się. Siedzieli tak przez jakiś czas obserwując bajeczne kolory wymalowane przez zachodzące słońce. Tak było lepiej. Na koniec uścisnęli sobie dłonie. Klątwołamacz wręczył Profesorowi obiecany składnik potrzebny do stworzenia świstoklika: srebrny gwiezdny pył. Był wdzięczny za szansę oraz bezinteresowną pomoc.
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Lawendowe ścieżki
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia :: Miododajnia