Zapomniany kościół
AutorWiadomość
Zapomniany kościół
Kiedyś budynek zbierający mugoli na wspólną modlitwę. Po tym, jak wyspa zaczęła pustoszeć, kościół jako pierwszy stał się celem rzezimieszków, który chcieli prędko się wzbogacić. Bardzo szybko zniknęły stąd wszystkie cenne przedmioty - rzeźby przedstawiające świętych, pozłacane relikwie czy nawet organy. Czas również odcisnął na tym miejscu swoje piętno. Dziś kościół w niczym nie przypomina już wspaniałej budowli, raczej straszy ryzykiem zawalenia, bo jego ściany w wielu miejscach zdążyły już popękać.
Dzienne światło zniknęło dawno z uliczek Śmiertelnego Nokturnu, po raz kolejny w tym roku nadając otoczeniu wrażenia bezpiecznej kryjówki. Z cieni mogły wypełznąć szczury, zza ścian błyskały sztylety, ostatnimi błyskami latarni lśniły matowe drewna różdżek, o które z rzadka ktoś dbał. Wyglądając zza okna zobaczyła spieszącą się za rogiem sylwetkę owitą czarnym lub granatowym płaszczem, ale umknęła prędko za budynek, więc Yana nie była w stanie stwierdzić, czy był to mężczyzna, czy jednak kobieta. Przeniosła znów wzrok na śnieg zalegający na niewielkim placyku przed ich domem, by następnie zerknąć na wzory tworzone przez wieczorny mróz. W dłoniach wciąż ściskała niewielką łamigłówkę, którą udało jej się wczoraj rozwiązać. Uśmiechnęła się kątem ust, pogodnie, z satysfakcją, która nawet zdołała delikatnie musnąć jasne, chłodne tęczówki lśniące pod długimi rzęsami. Nie miała żadnych nadziei względem niego. Wciąż czuwała, była ostrożna, ale zdecydowała się postawić jeden krok nad przepaścią, żeby sprawdzić, jak bardzo zaboli ją upadek. Isle of Dogs, dwudziesty szósty lutego, dwudziesta.
Jej wzrok spoczął na purpurowej sofie, na której jeszcze chwilę temu siedział jasnowłosy chłopiec. Dała mu schronienie, miejsce, gdzie mógł odpocząć, przespać spokojnie noc; nakarmiła go, za ostatnie pieniądze kupiła cieplejsze ubrania. Nie uważała się za matkę, prędzej za opiekunkę – dawała mu więcej wolności, mógł chodzić po Nokturnie, mógł odwiedzać londyńskie dzielnice, ale przestrzegała go, że musi uważać, bo każdy jego krok może się okazać ostatnim. Jeśli był silny, przetrwa, a był, widziała to w jego lśniących, chłodnych oczach, które tak bardzo przypominały jej własne. Wzięła głęboki wdech, łamigłówkę schowała do podłużnej kieszeni szaty, w korytarzu ubrała ciepłe botki, chwyciła za płaszcz z czarnego lisa i zniknęła, czując ciągnącą za pępek linę magii. Isle of Dogs przywitała ją ciszą przerywaną poszczególnymi odgłosami brzmiącymi między ścianami ponurym echem. Było ciemno, ale latarnie zawieszone przy kilku kanciasto zakończonych ścianach wskazywały mdłymi strzałkami proste, pokryte gruzami ulice. Ruszyła w podróż, zapinając dokładnie płaszcz, żeby kolejne podmuchy zimnego wiatru nie wywołały fali dreszczy na jej karku. Musiała go znaleźć, bo o ile podał jej miejsce spotkania, o tyle dokładnych współrzędnych pożałował. Kolejna łamigłówka. Nie chciała przed sobą przyznać, że ta przedziwna, pokrętna zabawa zaczyna sprawiać jej pewnego rodzaju przyjemność.
Kolejne kroki odbijały się echem od ścian, gdy pokonywała dzielący ją od budynków dystans. Przeszła obok miejsca, gdzie nad taflą wody unosiły się zarysy starych, oblepionych przez glony figurek, przystanęła nawet, próbując wypatrzeć znajomą postać wśród innych, nachylonych ku sobie, ale żadna z nich nie skojarzyła jej się z Ramseyem. Ruszyła dalej, wciąż ufając instynktowi. Wróciła na główną ulicę, minęła starą fabrykę konserw, ale nim w jej głowie pojawiła się myśl, żeby rozejrzeć się po betonowych korytarzach, zza wysokich ścian wyłoniła się masywna postura starego kościoła. Poczuła, jak pod skórą rodzi się rozkaz, by tam poszła. Zwolniła, sprawdzając po raz ostatni, czy w kieszeni płaszcza kryje się jej różdżka, figowe drewno otulające szarawo-brązowymi włóknami włos wyrwany szyszymorze.
Akustyka kościoła powitała jej sylwetkę kolejnym echem kroków, tym razem jednak był on inny, miał podniosły charakter, brzmiał niczym niosące się daleko dźwięki nieistniejących igieł tłukących delikatne szkło. Stał tam, kilkanaście metrów przed nią. I znów poczuła uderzający w jej ciało dreszcz. Nie widziała czarnej mgły. Ale może dziś znów uraczy ją tym fascynującym widokiem?
– Świetna łamigłówka – odezwała się pierwsza, niepytana, nieproszona, łagodnie, kobieco, drąc ciszę między kolumnami podpierającymi nawę. – Kostkę sobie zostawię, jeśli pozwolisz. Szyfr może jeszcze kiedyś się przydać. – patrzyła na niego, czując bijące szybko pod piersią serce. Czuła się niepewnie na tym gruncie, ale żądza wiedzy była silniejsza niż chęć pozostawienia wszystkiego za sobą. – Cieszę się, że zgodziłeś się spotkać.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Wiadomość od niej przeczytał dwukrotnie. Za pierwszym razem ledwie przebiegł po nakreślonych przez nią słowach, odrzucając pergamin na kraniec w biurka, gdzie z założenia musiały znajdować się dokumenty i zwoje nieszczególnie warte jej uwagi. Jednocześnie nie dał mu zbyt długo spokoju, choć owe rodzinne wynurzenia wytłumaczył przed samym sobą naukową ciekawością dotyczącą jej numerologicznych umiejętności. Nie brzmiała w treści listu, jakby wiedziała kim był i czym się zajmował, nie spodziewał się też po niej wyrachowanej sztuczki, którą miałaby go zwabić, by osiągnąć swój cel. Jaki miał być? Pisała jesteś częścią mojej historii, czy tego chciał, czy nie, ocierał się o nią przez całe swoje życie. Mógłby wypierać się łączących ich koligacji z powodu naturalnej eliminacji osoby kobiety-matki ze swojego świata, ale w jego przypadku zawsze to rozsądek wiódł prym nad wszystkim innym. Dlatego też doskonale wiedział, jak wiele prawdy niosła w sobie jej wiadomość, niezależnie od tego, jak bardzo była dla niego w tej chwili niewygodna. Byli spokrewnieni, wydało ich na świat to samo łono, choć poza nim dzieliło ich właściwie wszystko. Yana Dolohov była dla niego nikim, obcą osoba, którą nie zaprzątał sobie głowy ani w Hogwarcie, gdy dowiedział się o jej istnieniu, ani odkąd poznał ją osobiście. Rozsądek podpowiadał mu więc, że unikanie jej osoby byłoby wyrazem żalu, którego przecież w sobie nie nosił. Nie próbował pochować jej imienia w pamięci, nie starał się o niej zapomnieć, nie żywił względem niej żadnych obaw. Była kobietą, jak wszystkie inne, które spotykał na ulicach każdego dnia, z którymi sypiał, dywagował, pracował. Nie musiał myśleć o łączącym ich pokrewieństwie, ono samo w sobie niewielką miało dla niego wartość.
Nie jej próba podania ręki — wszak o nic się z nią nie kłócił — okazała się powodem, dla którego postanowił jej odpisać. Była numerologiem, tak twierdziła. W jej naturze tkwiła ciekawość, do tego próbowała go przekonać, a on zamierzał sprawdzić, ile prawdy tkwi w tym, co pragnęła mu przekazać. Chciała się dowiedzieć czym był, kiedy zniknął sprzed jej oblicza, kim się stał, co umiał, o czym wiedział. Wiedza słono jednak kosztowała, a on nie pomagał nigdy nikomu, bezinteresowności nie poznał za swojego życia. Jeśli była choć trochę bystra, powinna dać radę sobie z odpowiedzią, w której zaszyfrował wiadomość zwrotną. Krótką i treściwą. Nie sądził, by mieli rzeczywiście rozmawiać o ich powiązaniach, ale mogli o nauce. Zjawił się więc w planowanym miejscu chwilę przed czasem — chciał mieć pewność, że dotrze tu sama i to za sprawą numerologicznej zagadki, a także prostego szyfru, a nie śledząc go aż z Nokturnu. Pojawił się więc w kościele pod postacią mgły, przechadzał po nim chwilę, uważnie przyglądając się otoczeniu — jego silnym i słabym stronom, zapamiętując najistotniejsze elementy, i przystanął na środku głównej nawy, plecami do zapadającego się wejścia. Zdjął czarne, skórzane rękawiczki, które od razu owiało zimne powietrze i wyciągał z metalowego pudełka papierosa, którego czym prędzej odpalił, spoglądając przed siebie. Wkroczyła do środka w akompaniamencie niosącego się wraz z jej krokami echa. Podobnie rozniósł się jej głos — elektryzujący, dźwięczny i kobiecy. Nie odwracał się jednak do niej, powoli, wręcz leniwie zaciągając się tytoniem.
— Bardzo proszę — odpowiedział jej, patrząc na gruzowisko przed sobą. Tu tam mugolscy kapłani odprawiali te swoje rytuały. Milczał przez dłuższą chwilę, zastanawiając nad jej słowami. Tak, coś było w tej zgodzie. — Nie była szczególnie trudna — powrócił do tematu zagadkowej odpowiedzi, chcąc podważyć jej pewność siebie. Kostka wymagała znajomości numerologicznych aspektów i bystrego, wartkiego umysłu — a takowy nie każdy posiadał. — Zawsze chciałem mieć siostrę, z którą mógłbym spędzać święta i urodziny — skłamał gładko, strzepując popiół, wciąż stojąc do niej tyłem. — Twoje przyznanie się do bycia wstrętną, nieznośną i arogancką, a także przeprosiny ujęły me serce. I zostały przyjęte. Możemy dać sobie teraz buzi i umawiać na wspólną herbatę co niedziele. — Jego ton głosu był melodyjny i dźwięczny, ale skierowany w przód wyraz twarzy całkiem beznamiętny, pozbawiony jakiegokolwiek wyrazu.
Nie jej próba podania ręki — wszak o nic się z nią nie kłócił — okazała się powodem, dla którego postanowił jej odpisać. Była numerologiem, tak twierdziła. W jej naturze tkwiła ciekawość, do tego próbowała go przekonać, a on zamierzał sprawdzić, ile prawdy tkwi w tym, co pragnęła mu przekazać. Chciała się dowiedzieć czym był, kiedy zniknął sprzed jej oblicza, kim się stał, co umiał, o czym wiedział. Wiedza słono jednak kosztowała, a on nie pomagał nigdy nikomu, bezinteresowności nie poznał za swojego życia. Jeśli była choć trochę bystra, powinna dać radę sobie z odpowiedzią, w której zaszyfrował wiadomość zwrotną. Krótką i treściwą. Nie sądził, by mieli rzeczywiście rozmawiać o ich powiązaniach, ale mogli o nauce. Zjawił się więc w planowanym miejscu chwilę przed czasem — chciał mieć pewność, że dotrze tu sama i to za sprawą numerologicznej zagadki, a także prostego szyfru, a nie śledząc go aż z Nokturnu. Pojawił się więc w kościele pod postacią mgły, przechadzał po nim chwilę, uważnie przyglądając się otoczeniu — jego silnym i słabym stronom, zapamiętując najistotniejsze elementy, i przystanął na środku głównej nawy, plecami do zapadającego się wejścia. Zdjął czarne, skórzane rękawiczki, które od razu owiało zimne powietrze i wyciągał z metalowego pudełka papierosa, którego czym prędzej odpalił, spoglądając przed siebie. Wkroczyła do środka w akompaniamencie niosącego się wraz z jej krokami echa. Podobnie rozniósł się jej głos — elektryzujący, dźwięczny i kobiecy. Nie odwracał się jednak do niej, powoli, wręcz leniwie zaciągając się tytoniem.
— Bardzo proszę — odpowiedział jej, patrząc na gruzowisko przed sobą. Tu tam mugolscy kapłani odprawiali te swoje rytuały. Milczał przez dłuższą chwilę, zastanawiając nad jej słowami. Tak, coś było w tej zgodzie. — Nie była szczególnie trudna — powrócił do tematu zagadkowej odpowiedzi, chcąc podważyć jej pewność siebie. Kostka wymagała znajomości numerologicznych aspektów i bystrego, wartkiego umysłu — a takowy nie każdy posiadał. — Zawsze chciałem mieć siostrę, z którą mógłbym spędzać święta i urodziny — skłamał gładko, strzepując popiół, wciąż stojąc do niej tyłem. — Twoje przyznanie się do bycia wstrętną, nieznośną i arogancką, a także przeprosiny ujęły me serce. I zostały przyjęte. Możemy dać sobie teraz buzi i umawiać na wspólną herbatę co niedziele. — Jego ton głosu był melodyjny i dźwięczny, ale skierowany w przód wyraz twarzy całkiem beznamiętny, pozbawiony jakiegokolwiek wyrazu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Kiedy pisała w liście o swojej historii, obejmowała myślami wszystkie figurujące w spisie nazwiska, ale kiedy przez stertę idei przewijała się definicja rodziny, szczęściem omijała kilka z nich, usuwając efekty uboczne mijających lat. Jednym z nich była ojciec – demonizowała jego postać przez kilka ostatnich lat, rozpoczynając od pierwszego ukończonego roku w Hogwarcie, gdy po powrocie okazał się niezainteresowany sylwetką swojej córki, zdolnej, pracującej na swój sukces wytrwale, a skończywszy na momencie, w którym był pierwszym stopniem wiodącym do unicestwienia jej ciała. Stał się intruzem w jej życiu, zaraz po nim odszedł Graham – los odebrał go nagle, bez względu na to, jak bardzo samej Yanie się to nie podobało – a na sam koniec opuścił ją Augustus Bonnard, jej opoka, jej schronienie. Potem została już tylko pustka zapychana czarną smołą, ratowana troskliwymi dłońmi przyjaciółek. Męskie towarzystwo odsuwała od siebie jak najdalej, póki nie zdała sobie sprawy, że potrzebuje go jak powietrza. Brakowało jej filaru, na którym mogłaby się wesprzeć, cienia, w którym mogłaby schronić się, gdy rzeczywistość stała się nieznośna. Ale co było chyba najważniejsze – brakowało jej celu i rosnących wyzwań, dzięki którym mogła pokazać jak dobra jest w tym, co robi, jak wiele wie i jeszcze więcej żąda. Bez mężczyzny stawała się nikim, mleczem porwanym przez wiatr, pisklęciem pozostawionym w gnieździe samopas.
Ramsey na początku zdawał się plasować gdzieś między niechcianym przywilejem a wymuszonym obowiązkiem. Matka w liście wzbudziła ciekawość córki pisząc o tym, że Graham nie był jedyną figurą unoszącą się blisko niej, jednocześnie złożyła na jej barki ciężar, jaki miała unieść tym razem całkiem sama. Nie poznali się w sposób właściwy, obrzuciła go błotem i wciąż uważała, że miała ku temu powody, ale mimo odrzucenia krew wołała, wrzała w karmazynowych kanałach jej ciała. Zwłaszcza, gdy okazało się, że prócz czarnej magii włada czymś więcej – czymś, czego nie znała, nad jego naturą zastanawiała się niezmiennie, tworzyła teorie i wizualizowała w wyobraźni proces tworzenia tej osobliwej masy. Nęcił, możliwe, że nieświadomie, wiedzą, której nie posiadała. Musiała ją zdobyć – dla samej potrzeby gromadzenia złota w swoim skarbcu.
Zwalniała krok, im mniejszy stawał się między nimi dystans. Echo stukających o starą podłogę obcasów wybrzmiewało coraz głośniej, aż w końcu słychać było głos. Był donośny, przesiąknięty ironią, ale w jej głowie przesuwał się jak mechanizm w podarowanej mu przez niego kostce – jak klikający rytm odkrywający szyfr, odsłaniający sekrety. Uśmiechnęła się kątem ust, nieco pobłażliwie, patrząc na niego lekko z boku. Oglądała go po raz pierwszy z zainteresowaniem, bez osądzania, bez oceniania. Nie zmienił się zbytnio – wciąż był charakterologicznie odpychający, cieleśnie – szczupły i szary, ale płaszcz ciekawie zakreślał łuki na jego ciele.
– Nad czymś trudniejszym też bym posiedziała. Samotne wieczory potrafią dać w kość, rozrywki są zawsze mile widziane – odparła głosem lekkim, naturalnym, niskim, bez zdenerwowania. Chciała oddać wiele tylko za to, by posiąść to, co posiadał teraz on. Porzuciła bunt i upór. Chciała dać mu do zrozumienia, że szukała porozumienia, nie wojny, która i tak dostatecznie mocno gorzała za ich plecami. Wzrosła w niej chęć wycofania wystawionej do niego ręki, gdy tak łatwo wyliczył jej charakter, ale wzięła powoli głęboki wdech i zmyła z siebie to paskudne uczucie. Skup się na celu. – Potrafię parzyć dobrą herbatę, nie znam mężczyzny, który narzekał też na moje usta, więc sądzę, że cię zadowolę – potrzebowała tej wiedzy, musiała ją mieć, musiała poznać zaklęcie, które stosował. Mentalny garb zaczynał otaczać jej plecy, zamieniała się w swoich oczach żądnego krwi potwora. – Zawczasu wyjmę stare albumy z rodzinnymi zdjęciami, jeśli jeszcze jakieś zostały. Może nawet uda mi się upiec jakieś smaczne ciasteczka. Herbatniki wyszły z mody. Lubisz marcepan? Albo gorzkie przyprawy korzenne? – wyjęła z kieszeni płaszcza dłonie przyozdobione czarnymi, skórzanymi rękawiczkami. Wykonała jeden krok w stronę jednej ze starych, zniszczonych ław, przesunęła dłonią po nierównej krawędzi nadgryzionej zębem czasu. Drobne okruchy kamienia zleciały na podłogę, poruszyły świętą atmosferę gęstego powietrza nad ołtarzem. – Pokazałeś mi, że potrafisz biegle władać czarną magią, ale nie sądziłam, że sztuka transmutacji również jest ci bliska. – przemawiała spokojnie, jakby wymieniała kolejne właściwości znanych jej numerologicznych formuł. – Dematerializacja ciała wymaga ogromnego pokładu mocy i energii, złożenie go w dymną masę i zachowanie nad nią kontroli kolejnych wyrzeczeń. Kto cię tego nauczył?
Nie pytała go, jak długo pracował nad tym procesem, było dla niej oczywiste, że nie nauczył się tego w jeden dzień, musiał oddać nauce lwią część swojego czasu. Nie pytała również, jak się tego nauczył, bo wiedziała, że jej nie powie, tak niecodzienna zdolność musiała być okraszona tajemnicą, a Ramsey nie należał do ludzi, z którymi łatwo się współpracowało. Jeśli jednak zdradzi jej personalia nauczyciela, znajdzie go, choćby miała zdechnąć.
Ramsey na początku zdawał się plasować gdzieś między niechcianym przywilejem a wymuszonym obowiązkiem. Matka w liście wzbudziła ciekawość córki pisząc o tym, że Graham nie był jedyną figurą unoszącą się blisko niej, jednocześnie złożyła na jej barki ciężar, jaki miała unieść tym razem całkiem sama. Nie poznali się w sposób właściwy, obrzuciła go błotem i wciąż uważała, że miała ku temu powody, ale mimo odrzucenia krew wołała, wrzała w karmazynowych kanałach jej ciała. Zwłaszcza, gdy okazało się, że prócz czarnej magii włada czymś więcej – czymś, czego nie znała, nad jego naturą zastanawiała się niezmiennie, tworzyła teorie i wizualizowała w wyobraźni proces tworzenia tej osobliwej masy. Nęcił, możliwe, że nieświadomie, wiedzą, której nie posiadała. Musiała ją zdobyć – dla samej potrzeby gromadzenia złota w swoim skarbcu.
Zwalniała krok, im mniejszy stawał się między nimi dystans. Echo stukających o starą podłogę obcasów wybrzmiewało coraz głośniej, aż w końcu słychać było głos. Był donośny, przesiąknięty ironią, ale w jej głowie przesuwał się jak mechanizm w podarowanej mu przez niego kostce – jak klikający rytm odkrywający szyfr, odsłaniający sekrety. Uśmiechnęła się kątem ust, nieco pobłażliwie, patrząc na niego lekko z boku. Oglądała go po raz pierwszy z zainteresowaniem, bez osądzania, bez oceniania. Nie zmienił się zbytnio – wciąż był charakterologicznie odpychający, cieleśnie – szczupły i szary, ale płaszcz ciekawie zakreślał łuki na jego ciele.
– Nad czymś trudniejszym też bym posiedziała. Samotne wieczory potrafią dać w kość, rozrywki są zawsze mile widziane – odparła głosem lekkim, naturalnym, niskim, bez zdenerwowania. Chciała oddać wiele tylko za to, by posiąść to, co posiadał teraz on. Porzuciła bunt i upór. Chciała dać mu do zrozumienia, że szukała porozumienia, nie wojny, która i tak dostatecznie mocno gorzała za ich plecami. Wzrosła w niej chęć wycofania wystawionej do niego ręki, gdy tak łatwo wyliczył jej charakter, ale wzięła powoli głęboki wdech i zmyła z siebie to paskudne uczucie. Skup się na celu. – Potrafię parzyć dobrą herbatę, nie znam mężczyzny, który narzekał też na moje usta, więc sądzę, że cię zadowolę – potrzebowała tej wiedzy, musiała ją mieć, musiała poznać zaklęcie, które stosował. Mentalny garb zaczynał otaczać jej plecy, zamieniała się w swoich oczach żądnego krwi potwora. – Zawczasu wyjmę stare albumy z rodzinnymi zdjęciami, jeśli jeszcze jakieś zostały. Może nawet uda mi się upiec jakieś smaczne ciasteczka. Herbatniki wyszły z mody. Lubisz marcepan? Albo gorzkie przyprawy korzenne? – wyjęła z kieszeni płaszcza dłonie przyozdobione czarnymi, skórzanymi rękawiczkami. Wykonała jeden krok w stronę jednej ze starych, zniszczonych ław, przesunęła dłonią po nierównej krawędzi nadgryzionej zębem czasu. Drobne okruchy kamienia zleciały na podłogę, poruszyły świętą atmosferę gęstego powietrza nad ołtarzem. – Pokazałeś mi, że potrafisz biegle władać czarną magią, ale nie sądziłam, że sztuka transmutacji również jest ci bliska. – przemawiała spokojnie, jakby wymieniała kolejne właściwości znanych jej numerologicznych formuł. – Dematerializacja ciała wymaga ogromnego pokładu mocy i energii, złożenie go w dymną masę i zachowanie nad nią kontroli kolejnych wyrzeczeń. Kto cię tego nauczył?
Nie pytała go, jak długo pracował nad tym procesem, było dla niej oczywiste, że nie nauczył się tego w jeden dzień, musiał oddać nauce lwią część swojego czasu. Nie pytała również, jak się tego nauczył, bo wiedziała, że jej nie powie, tak niecodzienna zdolność musiała być okraszona tajemnicą, a Ramsey nie należał do ludzi, z którymi łatwo się współpracowało. Jeśli jednak zdradzi jej personalia nauczyciela, znajdzie go, choćby miała zdechnąć.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Numerologiem mógł nazwać się każdy, kto choćby odrobinę znał się na rzeczy, choć oczywiście samodzielny tytuł nijak miał się do umiejętności. Łamigłówka, którą dla niej przygotował miała ją sprawdzić, ale wciąż nie dowodziła tego, co potrafiła i jaką wiedzę posiadała; była stosunkowo prosta, dla każdego otwartego umysłu, choć na sposób rozwiązania jej należało wpaść, a przeciętny czarodziej nigdy by nie wpadł na właściwy trop. Dotąd nieznana Yana była dla niego więc sama w sobie zagadką, którą w sposób naukowy chciał rozwiązać — zaciekawiła go i to wystarczyło. Jeśli była tym, kim sądził, że była naprawdę, mogła okazać się przydatna. Nie potrzebował jednak od niej odbudowy relacji rodzinnych i nie był jeszcze do końca pewien, czy właśnie o to chodziło jej w liście. Nie znał jej wcale właściwie. Relacje Grahama zawsze były skąpe, a i on nigdy nie pytał, nigdy nie był zainteresowany, traktując dziewczynę jako zupełnie osobny twór, kiedy to jego brat bliźniak stał się centrum jego wszechświata. Ona, dziecko jego matki, nieznanej, niepasującej do wyobrażenia kreowanego przez kilkanaście lat, nosząca obce geny, z brudną, bo inną krwią znajdowała się w odrębnej galaktyce, a dziś, stała tuż obok niego, tak realna, prawdziwa i w jakiś pokręty sposób tożsama; jej związki z nauką, ścisły umysł gotowy podejmować działania i kroki, których nie odważyłby się nikt inny. Bystra, czy przez to głupia? Przejawem czego była propozycja dzisiejszego spotkania? Wiedziała już, że znał czarną magię i nie wahał się jej użyć, wiedziała też, że posiadał wiedzę niedostępną dla ogółu społeczeństwa. Znała się z Cassandrą — mógłby zaufać jej wierze w nią, jeśli czuła się w jej towarzystwie bezpieczna, ale czy uważała ją również za godną?
Czuł, że jest obiektem jej zainteresowania, a jej przenikliwe spojrzenie jasnych, podobnych do jego własnych oczu, prześlizguje się po nim z zaciekawieniem. Niespeszony stał, jak dotąd, nie prezentując z dumą mroku, który skrywał w sobie i nie próbując grać uprzejmością, która rozbrzmiewała dotąd w jego przyjaznym tonie. Patrzył przed siebie surowym spojrzeniem lekko zmrużonych oczu, spod gęstych, ściągniętych ku sobie brwi.
— Nie wiem, czy mam dla ciebie dostatecznie dużo zabawek, którymi możesz się zająć. Niezbyt dobrze idzie mi niańczenie dzieci — powiedział, zaciągając się papierosem powoli i po chwili wypuszczając dym pomiędzy rozchylonymi wargami, wciągnął go znów nosem. Był ciekaw, jak daleko może się posunąć w prowokacji, by ją zirytować, by zedrzeć jej spokojne i cierpliwe oblicze i odsłonić to pełne drżących emocji, które już widział w sytuacji z pewnością dla niej stresującej. Zawsze był zdania, że pod wpływem silnych uniesień ludzie ukazują swoją wewnętrzną prawdę; Yana więc taka była? Dogłębnie poruszona i niepewna, a jednocześnie godząca się na ryzyko? Była pełna buntu i chęci protestu, a jednocześnie świadoma swej kruchości w obliczu zagrożenia? — Świetnie, w takim razie będziemy pić herbatę — potwierdził, a w jego głosie rozbrzmiał entuzjazm, przerywający monotonię. Spojrzał na nią po raz pierwszy i omiótł jej twarz wzrokiem. Zabawna gra słów, której użyła, ale tym lepiej mógł się dzięki temu bawić, postanowił więc posunąć się jeszcze krok dalej. Odwrócił się ku niej i wolną dłonią ujął ją za twarz, jak szczenię, zarówno kciuk jak i pozostałe palce wbijając w jej policzki po obu stronach warg.— Trudno mnie zadowolić. Zależy do czego zamierzasz użyć tych ust — mruknął, spoglądając na jej wargi; pamiętał, jak wzbraniała się przed dotykiem, jak brzydziła się bliskością. Zbliżył się więc i pochylił. — Ponoć nagość zaczyna się od twarzy, a bezwstyd od słów.— Z nieskrywanym rozbawieniem przytoczył słowa zasłyszane od jakiejś równie butnej i krzykliwej francuskiej czarownicy o śmiesznych poglądach. Co chciała osiągnąć, czego dokonać? Czego oczekiwała od tego spotkania? Jeśli była cwana, mogła ukrywać prawdę, sądząc — może i słusznie — że złośliwie nie dałby jej właśnie tego. — Oczywiście, uwielbiam marcepan. Ciastka korzenne też są niczego sobie, chociaż nieco przejadły mi się po sytych, rodzinnych świętach.— Puścił ją w końcu i uniósł brew, by znów papieros zacisnąć w suchych wargach. Spojrzał w dół, kiedy wyciągnęła ręce z kieszeni, czujnie, jakby chciał się upewnić, że nie dźgnie go lada moment różdżką w brzuch, ale ona podeszła do starych ław i dotknęła ich lekko. Drobiny zgromadzone na nich razem z kurzem runęły na ziemię, a pustka wewnątrz kościoła i towarzyszące ścianom echo uczyniły z tego drobnego gestu lawinę głazów, które posypały się w przepaść, wprost na popękane kamienne płyty. — Sądziłaś, że wystarczy jedno spojrzenie numerologa, żeby prześwietlić na wskroś człowieka i wyczytać z niego, co potrafi? — spytał drwiąco, oglądając się za nią. Już przeczuwał do czego nawiązywała — zaintrygował ją swoją przemianą, wzbudził ciekawość i głęboką potrzebę poznania tego zjawiska. Nie musiał jednak i nie zamierzał ukrywać swoich związków z Rycerzami Walpurgii. Zawsze było to dla niego powodem do największej dumy, podobnie jak zaufanie, jakim darzył go Czarny Pan, ale świat nie był gotów, by oswoić się z tym, a on nie chciał rezygnować z możliwości jakie posiadał, a które prawda zakułaby w ciężkie, więzienne kajdany. Brnął więc w to dalej, bawiąc się tą prowokacją coraz bardziej; zamierzał jej odpowiedzieć szczerze. — Najpotężniejszy czarodziej jaki stąpa po tym świecie. Ale to tylko przedsmak jego możliwości. Naszych możliwości.
Czuł, że jest obiektem jej zainteresowania, a jej przenikliwe spojrzenie jasnych, podobnych do jego własnych oczu, prześlizguje się po nim z zaciekawieniem. Niespeszony stał, jak dotąd, nie prezentując z dumą mroku, który skrywał w sobie i nie próbując grać uprzejmością, która rozbrzmiewała dotąd w jego przyjaznym tonie. Patrzył przed siebie surowym spojrzeniem lekko zmrużonych oczu, spod gęstych, ściągniętych ku sobie brwi.
— Nie wiem, czy mam dla ciebie dostatecznie dużo zabawek, którymi możesz się zająć. Niezbyt dobrze idzie mi niańczenie dzieci — powiedział, zaciągając się papierosem powoli i po chwili wypuszczając dym pomiędzy rozchylonymi wargami, wciągnął go znów nosem. Był ciekaw, jak daleko może się posunąć w prowokacji, by ją zirytować, by zedrzeć jej spokojne i cierpliwe oblicze i odsłonić to pełne drżących emocji, które już widział w sytuacji z pewnością dla niej stresującej. Zawsze był zdania, że pod wpływem silnych uniesień ludzie ukazują swoją wewnętrzną prawdę; Yana więc taka była? Dogłębnie poruszona i niepewna, a jednocześnie godząca się na ryzyko? Była pełna buntu i chęci protestu, a jednocześnie świadoma swej kruchości w obliczu zagrożenia? — Świetnie, w takim razie będziemy pić herbatę — potwierdził, a w jego głosie rozbrzmiał entuzjazm, przerywający monotonię. Spojrzał na nią po raz pierwszy i omiótł jej twarz wzrokiem. Zabawna gra słów, której użyła, ale tym lepiej mógł się dzięki temu bawić, postanowił więc posunąć się jeszcze krok dalej. Odwrócił się ku niej i wolną dłonią ujął ją za twarz, jak szczenię, zarówno kciuk jak i pozostałe palce wbijając w jej policzki po obu stronach warg.— Trudno mnie zadowolić. Zależy do czego zamierzasz użyć tych ust — mruknął, spoglądając na jej wargi; pamiętał, jak wzbraniała się przed dotykiem, jak brzydziła się bliskością. Zbliżył się więc i pochylił. — Ponoć nagość zaczyna się od twarzy, a bezwstyd od słów.— Z nieskrywanym rozbawieniem przytoczył słowa zasłyszane od jakiejś równie butnej i krzykliwej francuskiej czarownicy o śmiesznych poglądach. Co chciała osiągnąć, czego dokonać? Czego oczekiwała od tego spotkania? Jeśli była cwana, mogła ukrywać prawdę, sądząc — może i słusznie — że złośliwie nie dałby jej właśnie tego. — Oczywiście, uwielbiam marcepan. Ciastka korzenne też są niczego sobie, chociaż nieco przejadły mi się po sytych, rodzinnych świętach.— Puścił ją w końcu i uniósł brew, by znów papieros zacisnąć w suchych wargach. Spojrzał w dół, kiedy wyciągnęła ręce z kieszeni, czujnie, jakby chciał się upewnić, że nie dźgnie go lada moment różdżką w brzuch, ale ona podeszła do starych ław i dotknęła ich lekko. Drobiny zgromadzone na nich razem z kurzem runęły na ziemię, a pustka wewnątrz kościoła i towarzyszące ścianom echo uczyniły z tego drobnego gestu lawinę głazów, które posypały się w przepaść, wprost na popękane kamienne płyty. — Sądziłaś, że wystarczy jedno spojrzenie numerologa, żeby prześwietlić na wskroś człowieka i wyczytać z niego, co potrafi? — spytał drwiąco, oglądając się za nią. Już przeczuwał do czego nawiązywała — zaintrygował ją swoją przemianą, wzbudził ciekawość i głęboką potrzebę poznania tego zjawiska. Nie musiał jednak i nie zamierzał ukrywać swoich związków z Rycerzami Walpurgii. Zawsze było to dla niego powodem do największej dumy, podobnie jak zaufanie, jakim darzył go Czarny Pan, ale świat nie był gotów, by oswoić się z tym, a on nie chciał rezygnować z możliwości jakie posiadał, a które prawda zakułaby w ciężkie, więzienne kajdany. Brnął więc w to dalej, bawiąc się tą prowokacją coraz bardziej; zamierzał jej odpowiedzieć szczerze. — Najpotężniejszy czarodziej jaki stąpa po tym świecie. Ale to tylko przedsmak jego możliwości. Naszych możliwości.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Być może uważał ją za desperatkę, kiedy czytał list. Być może uśmiechał się pogardliwie pod nosem, myśląc o tym, że niczym naiwny wróbel wplątała się w sieć, której być może celowo nie tkał. Pozwalała na to nie tylko jemu, ale i sobie, kreując się na podobny obraz, usiłując ukryć rzeczywistość, choć domyślała się, że zbyt długo nie utrzyma tak zafałszowanej wizji swojej osoby – zwłaszcza, gdy mierzyli się wzrokiem tak uważnym, tak przypominającym drapieżniki szukające w swoim przeciwniku jego słabych punktów. Chciała mu dorównać, w fizycznych aspektach prostując plecy, by stać się wyższa, w psychicznych – pozorując uległość, by zachęcić do bliższego poznania.
– Tak bardzo brakuje ci dzieci, że oskarżasz mnie o bycie jednym z nich? Wiem, że nie uczestniczyliśmy w swoich życiorysach, nie bawiliśmy się razem lalkami ani nie ułożyliśmy Azkabanu z drewnianych klocków, ale wydaje mi się, że ten element opowieści możemy sobie podarować – odparła, wciąż spokojnie, z wyczuwalną nutą pychy, ale bez zbędnej prowokacji, która brzmiała jeszcze chwilę temu. Musiała trzymać język za zębami, kiedy lśnił przed nią tak łakomy cel. Był bramą do przejścia, ale by ją otworzyć, nie należało napierać na nią z całych sił, kopać w zamek i gryźć klamkę. Klucz wymagał wprawnej dłoni, przekręcenie go – wyrobionego i sprawnego umysłu. Unikała sposobów na podejście Ramseya – te na pewno dałby odwrotny rezultat, bo jak przystało na równie inteligentnego czarodzieja, prędko odkryłby jej zamiary. Dlatego musiała ostrożnie, ale i mądrze dobierać kroki. Musiała podejść do niego jak do zagadki.
I przede wszystkim – musiała pozwolić mu na więcej. I pozwalała, gdy podchodził do niej coraz bliżej, a ona nie reagowała, spojrzeniem jedynie coraz uważniej i baczniej śledziła jego ruchy. Była niemal pewna, że zatrzyma się tak blisko jak teraz, posłucha jej oddechu, momentu, kiedy przyspiesza i odbija się zygzakiem o kościelne mury. A on nagle chwycił jej szczękę i skrócił dystans jeszcze bardziej, jakby chciał udowodnić jej, jak wiele jest w stanie dla niego poświęcić. By zdobyć pożądaną wiedzę. Nie odtrąciła go, choć jej źrenice w tych ciemnościach rozszerzały się i zwężały, podobnie jak nozdrza sygnalizując narastające w ciele napięcie. Złączyła spierzchnięte przez zimno wargi, by nie pozostawić dla niego miejsca na nadinterpretacje. I pozwalała, by jej wzrok zanurzył się w jego oczach przesłoniętych cieniem kościelnych naw, by wydarł z nich wszystkie tajemnice, jakie chciała odkryć. W pewnym momencie mógł poczuć, jak jej mięśnie rozluźniają się pod jego palcami, a jej spojrzenie z przestraszonego, zaskoczonego, staje się bardziej rozluźnione, miękkie, ponure i ciemne jak jego własne. Dostrzegła w jego jasnych tęczówkach iskrę magii, której poszukiwała u siebie – łakomej, czarnej i pięknej magii. Usta, do tej pory skurczone jak wyschnięta skóra, teraz rozchyliły się łagodnie, jakby zapraszająco. Ale on ją puścił. Nie czuła potrzeby poszukiwania ulgi, dziwne.
– Ciekawa idea. Idąc dalej wypowiedzianą przez ciebie hipotezą – czy pożądanie rodzi się w takim razie ze spojrzenia czy z ust? – zerknęła na niego z ukosa, obniżone ramiona rysowały wyraźniej opadające i unoszące się w oddechu pod płaszczem piersi, na policzek opadł jeden z zagubionych kosmyków. – Syte? Szkoda, że nie dostałam zaproszenia. Tym razem spędziłam je sama. Nikt nawet nie przystroił ze mną choinki. – przechyliła głowę na drugą stronę, sprawiając wrażenie przygnębionej, ale w rzeczywistości to był tylko jej osobisty teatr, drobny monolog.
Trzymał ją w napięciu, sztywno i twardo, jak w tańcu – dobrze wiedział, że górował nad nią w tej kwestii, jako partner dominował ją, trzymał w szachu. A ona czekała w napięciu, jak na szpilkach, czekała, aż zdradzi sekret, opowie bajkę. A on kręcił i wodził ją za nos. Żeby go piorun spopielił.
– Jesteśmy tylko zbiorem liczb. Równaniem, które można rozwiązać. Nieważne, czy jest ono jednym z najtrudniejszych, czy wręcz przeciwnie, trywialnym, nieważnym i zdecydowanie zbyt prostym. Zawsze na końcu znajdziemy odpowiedź na dręczące nas pytania – obniżała głos, sprawiała, że stawał się głębszy z każdym słowem. Zapewniała go w ten sposób, że ona również rozwiąże go.
Skrzywiła się, słysząc jego ton, zwerbalizowane myśli, nie jednak z oburzeniem czy zniechęceniem – skrzywiła się jak przy przekręcaniu kluczyka w drobnej pozytywce, drobnego, zardzewiałego elementu, który wymagał odrobiny więcej pracy i siły niż zazwyczaj. Łączyła ze sobą fragmenty, dedukowała. Nie mówił o Cronosie Malfoyu, jego wykluczyła na samym początku. Waleczny Mag niedawno rozpisywał się o kimś z wielką czcią, pochwalając jego postawę, siłę…
– Mówisz o dzierżycielu legendarnej Czarnej Różdżki? – wysunęła pytanie, sięgając pamięcią do przeczytanego tekstu, który wzniecił w niej nie tylko ciekawość, ale i łakomstwo poznania dalszych faktów.
– Tak bardzo brakuje ci dzieci, że oskarżasz mnie o bycie jednym z nich? Wiem, że nie uczestniczyliśmy w swoich życiorysach, nie bawiliśmy się razem lalkami ani nie ułożyliśmy Azkabanu z drewnianych klocków, ale wydaje mi się, że ten element opowieści możemy sobie podarować – odparła, wciąż spokojnie, z wyczuwalną nutą pychy, ale bez zbędnej prowokacji, która brzmiała jeszcze chwilę temu. Musiała trzymać język za zębami, kiedy lśnił przed nią tak łakomy cel. Był bramą do przejścia, ale by ją otworzyć, nie należało napierać na nią z całych sił, kopać w zamek i gryźć klamkę. Klucz wymagał wprawnej dłoni, przekręcenie go – wyrobionego i sprawnego umysłu. Unikała sposobów na podejście Ramseya – te na pewno dałby odwrotny rezultat, bo jak przystało na równie inteligentnego czarodzieja, prędko odkryłby jej zamiary. Dlatego musiała ostrożnie, ale i mądrze dobierać kroki. Musiała podejść do niego jak do zagadki.
I przede wszystkim – musiała pozwolić mu na więcej. I pozwalała, gdy podchodził do niej coraz bliżej, a ona nie reagowała, spojrzeniem jedynie coraz uważniej i baczniej śledziła jego ruchy. Była niemal pewna, że zatrzyma się tak blisko jak teraz, posłucha jej oddechu, momentu, kiedy przyspiesza i odbija się zygzakiem o kościelne mury. A on nagle chwycił jej szczękę i skrócił dystans jeszcze bardziej, jakby chciał udowodnić jej, jak wiele jest w stanie dla niego poświęcić. By zdobyć pożądaną wiedzę. Nie odtrąciła go, choć jej źrenice w tych ciemnościach rozszerzały się i zwężały, podobnie jak nozdrza sygnalizując narastające w ciele napięcie. Złączyła spierzchnięte przez zimno wargi, by nie pozostawić dla niego miejsca na nadinterpretacje. I pozwalała, by jej wzrok zanurzył się w jego oczach przesłoniętych cieniem kościelnych naw, by wydarł z nich wszystkie tajemnice, jakie chciała odkryć. W pewnym momencie mógł poczuć, jak jej mięśnie rozluźniają się pod jego palcami, a jej spojrzenie z przestraszonego, zaskoczonego, staje się bardziej rozluźnione, miękkie, ponure i ciemne jak jego własne. Dostrzegła w jego jasnych tęczówkach iskrę magii, której poszukiwała u siebie – łakomej, czarnej i pięknej magii. Usta, do tej pory skurczone jak wyschnięta skóra, teraz rozchyliły się łagodnie, jakby zapraszająco. Ale on ją puścił. Nie czuła potrzeby poszukiwania ulgi, dziwne.
– Ciekawa idea. Idąc dalej wypowiedzianą przez ciebie hipotezą – czy pożądanie rodzi się w takim razie ze spojrzenia czy z ust? – zerknęła na niego z ukosa, obniżone ramiona rysowały wyraźniej opadające i unoszące się w oddechu pod płaszczem piersi, na policzek opadł jeden z zagubionych kosmyków. – Syte? Szkoda, że nie dostałam zaproszenia. Tym razem spędziłam je sama. Nikt nawet nie przystroił ze mną choinki. – przechyliła głowę na drugą stronę, sprawiając wrażenie przygnębionej, ale w rzeczywistości to był tylko jej osobisty teatr, drobny monolog.
Trzymał ją w napięciu, sztywno i twardo, jak w tańcu – dobrze wiedział, że górował nad nią w tej kwestii, jako partner dominował ją, trzymał w szachu. A ona czekała w napięciu, jak na szpilkach, czekała, aż zdradzi sekret, opowie bajkę. A on kręcił i wodził ją za nos. Żeby go piorun spopielił.
– Jesteśmy tylko zbiorem liczb. Równaniem, które można rozwiązać. Nieważne, czy jest ono jednym z najtrudniejszych, czy wręcz przeciwnie, trywialnym, nieważnym i zdecydowanie zbyt prostym. Zawsze na końcu znajdziemy odpowiedź na dręczące nas pytania – obniżała głos, sprawiała, że stawał się głębszy z każdym słowem. Zapewniała go w ten sposób, że ona również rozwiąże go.
Skrzywiła się, słysząc jego ton, zwerbalizowane myśli, nie jednak z oburzeniem czy zniechęceniem – skrzywiła się jak przy przekręcaniu kluczyka w drobnej pozytywce, drobnego, zardzewiałego elementu, który wymagał odrobiny więcej pracy i siły niż zazwyczaj. Łączyła ze sobą fragmenty, dedukowała. Nie mówił o Cronosie Malfoyu, jego wykluczyła na samym początku. Waleczny Mag niedawno rozpisywał się o kimś z wielką czcią, pochwalając jego postawę, siłę…
– Mówisz o dzierżycielu legendarnej Czarnej Różdżki? – wysunęła pytanie, sięgając pamięcią do przeczytanego tekstu, który wzniecił w niej nie tylko ciekawość, ale i łakomstwo poznania dalszych faktów.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Jej uległość i wyrażona chęć — brzmiąca nieco desperacko, nienaturalnie, wyjątkowo silnie zaciekawiła go. Na tyle, że zgodził się podsycić jej ciekawość, wiedział bowiem, że udało mu się ją w niej wzbudzić, prowokując do podjęcia rozważań, ale również i działań, których efektem mogło być dzisiejsze spotkanie. Upewniała go tym samym wolno w przekonaniu, że była równie ciekawa świata i nieznanych form magii, co on. Chciała poznać jego tajemnice, a nie jego. Nie mógłby dać się nabrać na chęci zacieśnienia rodzinnych więzi po tych wszystkich latach, po tych ostatnich spotkaniach — wpierw w jej domu rodzinnym, a później pod lecznicą uzdrowicielki. Nie wierzył w te intencje, w potrzebę zbliżenia się do niego. Chciała go podejść, chciała wykraść jego wiedzę, tajemnice, umiejętności. Była przebiegła; widział to w jej oczach, które nawet teraz, w tej dziwnej bliskości dopuszczały go tak blisko i ulegle, kiedy testował jej zamiary, po raz kolejny naruszając jej cielesną intymną strefę. Jej jasne, chłodne oczy połyskiwały bezbrzeżną ciekawością i potrzebą zdobycia informacji, których poszukiwała bez względu na cenę. Jeśli wzdrygnęła się z powodu jego obecności, dotyku, bliskości, walczyła ze sobą dzielnie, chcąc dać mu przyzwolenie na czynienie z nią i z jej ciałem, co tylko chciał. Dostrzegał w tym echo przekonań Cassandry, która potrafiła równie pewnie poddawać się takim praktykom, jeśli musiała, lub jeśli chciała cokolwiek tym osiągnąć. Ktoś, kto ich nie znał mógłby się na to nabrać i zadziornie zadrzeć brodę do góry, widząc w tym wyłącznie swój tryumf — zwycięstwo siły nad słabością, mężczyzny dominującego nad kobietą nieporadną i zależną. Ale zbyt długo obcował z uzdrowicielką, by dać się pochwycić w lepką sieć, w którą miało wpaść jego nabrzmiałe ego. Obserwował jej reakcje ze spokojem, nie zdradzając w swej twarzy ani intencji ani odniesionych wrażeń.
— Chyba nie do końca pojęłaś. To nie oskarżenie, a spostrzeżenie.— Zachowała się dziecinnie, wtedy, pod lecznicą Cassandry. Wciąż pamiętał, że udało jej się jakimś dziwnym trafem dotknąć go zwykłymi słowami; trafnie wycelowanym pomiędzy żebra. Zadra pozostała. Musiał mieć ją w pamięci, by uczyć się na błędach, ostrożniej kroczyć przed siebie. — Nie szkodzi, z pewnością szybko się uczysz i weźmiesz te słowa do swego serca, wyciągając z nich wnioski na przyszłość — zawyrokował, nieco prowokująco. Nie mogła odmówić; spodziewał się więc przy tym milczącej zgody.
— Pożądanie zaczyna się w głowie. — Zerknął na nią kątem oka, unosząc brew, wyłapując jej niebezpośredni wzrok. Czyż nie pożądali tak skrajnych i odmiennych rzeczy, że nie sposób było ich prosto zakwalifikować? Nieczułość i niewrażliwość na pewne bodźce ułatwiała mu funkcjonowanie, nie poddawał się zbyt łatwo prostym i banalnym żądzom, ale musiał być świadom, jak wiele przyjemności przez to traci. — Wszystko sprowadza się do wymagań i potrzeb. Czego więc potrzebujesz ode mnie, Yano? — spytał wprost, odwracając się przodem do niej i zadzierając brodę wyżej; chciał by zwerbalizowała swe pragnienia. — Czego pożądasz?— Zniżył nieco głos, nie spuszczając z niej wzroku. — Mogę cię więc pozostawić z tym równaniem samą. Z pewnością świetnie poradzisz sobie z rozwiązaniem i tejże zagadki — dodał, usłyszawszy jej odpowiedź; zgadzał się z nią — to oczywiste. Wszystko było nauką, nauka była wszystkim, ale jak wiele czasu zajmie jej rozwikłanie tych tajemnic? Ruszył się z miejsca, wolnym krokiem w kierunku wyjścia z kościoła, niczym pan na własnych włościach, gospodarz martwych i kamiennych ogrodów, które ich otaczały. Niespiesznie — na tyle, by wzbudzić niepokój, a jednocześnie nie opuścić ruin przybytku zbyt prędko, jakby jednocześnie bezdźwięcznie proponował jej wspólny spacer. Musiałą tylko dołączyć.
— Jego imię to Lord Voldemort — nie powinna się go obawiać. Dla nich, dla wybrańców był dziś Czarnym Panem, ale świat powinien znać jego imię i drżeć pod jego dźwiękiem. — To najpotężniejszy czarodziej, jaki się narodził. Jego możliwości są nieograniczone, wiedza nie zna granic, a umiejętności przewyższają wszystkich magów, jakich zna historia. — Był tego pewien, tak jak tego, że już teraz zasłużył się na tyle, by karty historii wyraźnie wskazywały jego imię. A dopiero początek świata, któremu miał przewodzić. — Przy nim można zaznać nie tylko chwały i wielkości, ale osiągnąć to, co dotąd wydawało się niemożliwe. Wystarczy tylko oddać się słusznej sprawie.— Zwodzenie obietnicami osiągnięcia zamierzonych celów i zaspokajania potrzeb nie wymagały wiele wysiłku. Służba Panu była jednak znacznie trudniejsza, niż to wyraził. On sam oddał mus wszystko; oddał swoje życie i własną duszę. — Nie chciałabyś poznać największych tajemnic tego świata?— Nie odwrócił się do niej. Spojrzał jednak w górę, na popękane sklepienie i uśmiechnął się do siebie.
— Chyba nie do końca pojęłaś. To nie oskarżenie, a spostrzeżenie.— Zachowała się dziecinnie, wtedy, pod lecznicą Cassandry. Wciąż pamiętał, że udało jej się jakimś dziwnym trafem dotknąć go zwykłymi słowami; trafnie wycelowanym pomiędzy żebra. Zadra pozostała. Musiał mieć ją w pamięci, by uczyć się na błędach, ostrożniej kroczyć przed siebie. — Nie szkodzi, z pewnością szybko się uczysz i weźmiesz te słowa do swego serca, wyciągając z nich wnioski na przyszłość — zawyrokował, nieco prowokująco. Nie mogła odmówić; spodziewał się więc przy tym milczącej zgody.
— Pożądanie zaczyna się w głowie. — Zerknął na nią kątem oka, unosząc brew, wyłapując jej niebezpośredni wzrok. Czyż nie pożądali tak skrajnych i odmiennych rzeczy, że nie sposób było ich prosto zakwalifikować? Nieczułość i niewrażliwość na pewne bodźce ułatwiała mu funkcjonowanie, nie poddawał się zbyt łatwo prostym i banalnym żądzom, ale musiał być świadom, jak wiele przyjemności przez to traci. — Wszystko sprowadza się do wymagań i potrzeb. Czego więc potrzebujesz ode mnie, Yano? — spytał wprost, odwracając się przodem do niej i zadzierając brodę wyżej; chciał by zwerbalizowała swe pragnienia. — Czego pożądasz?— Zniżył nieco głos, nie spuszczając z niej wzroku. — Mogę cię więc pozostawić z tym równaniem samą. Z pewnością świetnie poradzisz sobie z rozwiązaniem i tejże zagadki — dodał, usłyszawszy jej odpowiedź; zgadzał się z nią — to oczywiste. Wszystko było nauką, nauka była wszystkim, ale jak wiele czasu zajmie jej rozwikłanie tych tajemnic? Ruszył się z miejsca, wolnym krokiem w kierunku wyjścia z kościoła, niczym pan na własnych włościach, gospodarz martwych i kamiennych ogrodów, które ich otaczały. Niespiesznie — na tyle, by wzbudzić niepokój, a jednocześnie nie opuścić ruin przybytku zbyt prędko, jakby jednocześnie bezdźwięcznie proponował jej wspólny spacer. Musiałą tylko dołączyć.
— Jego imię to Lord Voldemort — nie powinna się go obawiać. Dla nich, dla wybrańców był dziś Czarnym Panem, ale świat powinien znać jego imię i drżeć pod jego dźwiękiem. — To najpotężniejszy czarodziej, jaki się narodził. Jego możliwości są nieograniczone, wiedza nie zna granic, a umiejętności przewyższają wszystkich magów, jakich zna historia. — Był tego pewien, tak jak tego, że już teraz zasłużył się na tyle, by karty historii wyraźnie wskazywały jego imię. A dopiero początek świata, któremu miał przewodzić. — Przy nim można zaznać nie tylko chwały i wielkości, ale osiągnąć to, co dotąd wydawało się niemożliwe. Wystarczy tylko oddać się słusznej sprawie.— Zwodzenie obietnicami osiągnięcia zamierzonych celów i zaspokajania potrzeb nie wymagały wiele wysiłku. Służba Panu była jednak znacznie trudniejsza, niż to wyraził. On sam oddał mus wszystko; oddał swoje życie i własną duszę. — Nie chciałabyś poznać największych tajemnic tego świata?— Nie odwrócił się do niej. Spojrzał jednak w górę, na popękane sklepienie i uśmiechnął się do siebie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Mówiła sobie, że to nie desperacja. Że to zwierzęcy pociąg do wiedzy sprawiał, że chwytała się wszystkich możliwych sposobów, by dopiąć swego. Nieważne jednak, jak bardzo zaklinała rzeczywistość, ta okazywała się zupełnie inna. Niezgodna z jej oczekiwaniami, tak wysoko przecież postawionymi. Czując się panią swego losu nie zauważyła, że dawno już była jego ofiarą. Chcąc stać się katem, udawała, że nie czuje, jak topór przedziera się przez skórę i dociera do tkanek, miękkich, bogato ukrwionych, boleśnie poranionych. Więc tak, odpychała od siebie tę czarną opcję desperacji, która swymi łapskami dusiła w niej poczucie wyższości. Wzięcie kolejnego oddechu miało być lekarstwem na gorycz słów wypowiadanych przez jej brata. Był starszy, nie znała go całe życie, przywileje skończyły się dla niego dawno temu – właściwie nigdy nawet nie mógł z nich skorzystać. Z początku przecież nie miała zamiaru dawać mu do nich dostępu, a teraz? Teraz potrzebowała odpowiedzi. I wiedzy, którą on posiadał.
Stała się zwierzęciem u jego stóp. Posłusznym psem, któremu wystarczy pokazać odpowiednio silną podnietę, by z wywieszonym językiem pobiegł wypełnić rozkaz. Denerwowało ją to. Frustrowało do szpiku kości. Ta słabość. Ten kunszt darowania własnego człowieczeństwa na rzecz kilku słów. Przyjmowała jego słowa ulegle, odrzucała dumę, by zakosztować tylko gorzkiego smaku ambrozji – wyczekiwanego cudu stworzenia. Był zdolny dać jej to, czego chciała, ale nie bez zapłacenia odpowiedniej ceny. Przecież to oczywiste.
– Dobrze wiesz, czego – odparła, obniżając głos zgodnie ze swoimi potrzebami. Bo potrzebowała wiedzy z najgłębszych czeluści ciemności. – Chcę wiedzy. Bo wiedza daje nam możliwości zawładnięcia umysłem. Nie tylko swoim, ale i cudzym. Wiedza daje potęgę i moc, której pożądają inni. Możesz przestać nęcić mnie słownymi gierkami. Jeśli nie zależy ci na pieniądzach i na cielesnych potrzebach, być może wymienimy się tym, co mamy oboje. Ty powiesz mi jak swoje ciało poddać tak ujmującej przemianie, a ja zaproponuję ci możliwość stworzenia z kilku luster sieci przypominającej tę stworzoną z kominków, które aktualnie nadają się do niczego.
Podawała mu na tacy to, nad czym pracowała tak uparcie, tak zawzięcie przez czas spędzony z Aspenem. Podsuwała mu pod nos własne dokonania, by mógł spojrzeć na nie i tak ją ocenić – bez chwytania za szczękę i sprawdzania, jak daleko posunie się, by sprzedać się za skrawek czyjegoś umysłu. To znaczyło dla niej więcej, niż oddanie własnej cielesności. Badania były jej duszą, tak samo zawiłe i skomplikowane, by nikt niepowołany nie mógł ich dotknąć.
Gdy podjął krok, obserwowała go. Z początku z uwagą i dystansem, wzrokiem odgraniczając jego sylwetkę z tym, co go otaczało – kamieniem, starym, zniszczonym, unoszącym się w powietrzu w formie drobnego pyłu. Bonnard wielokrotnie przypominał jej, że mądrość nie zawsze bierze się z książek, które tak namiętnie czytywała w każdej wolnej chwili, znacznie częściej dzielona była przez ludzi. Dlatego miał tak wielu klientów – każdy z nich miał do zaoferowania kilka słów wiedzy, kilka informacji, które Augustus spinał w całość, szczycąc się najbardziej rozwiniętym zmysłem dopasowywania potrzeb do danego czarodzieja. Wiele go to kosztowało, a teraz Yana miała wyciągnąć z tego naukę. Podjęła lekki, być może nieco niepewny krok w stronę Ramseya, jednocześnie godząc się na wszystkie warunki, które zaproponował, i nie pozwalając, by wydostał się stąd, zanim powie jej to, co chciała usłyszeć. Oczekiwała przecież tak niewiele, prostą regułę.
A on powiedział jej znacznie więcej. Już w momencie, gdy przedstawił Jego, poczuła, że podjęła w ostatnim czasie kilka dobrych decyzji, choć te wymagały ogromnej dawki wyrzeczeń i poświęceń. Dziś jednak Mulciber pociągnął za odpowiednie sznurki, drobne linki podtrzymujące mur zawziętości i skruszył go zaledwie kilkoma słowami. Lawirująca między uporem a łakomstwem i pożądaniem Yana stała się białym płótnem, oczyszczoną fakturą, którą znów można było ukształtować. Od śmierci Bonnarda gubiła się we własnym doświadczeniu i poszukiwała kolejnej ikony, postaci godnej zaufania; postaci, która zdolna była uczynić ją lepszą, silniejszą, pełniejszą. Czarodziej większy od najpotężniejszych magów. Czarodziej zdolniejszy niż najmądrzejsi tego świata. Mogłaby uszczknąć z jego potęgi. Mogłaby w końcu coś znaczyć.
– Widzę, że znasz go wyjątkowo dobrze – zauważyła, przełykając gorzki smak budzącej się do życia fascynacji. Nie mogła pozwolić sobie na pokazanie mu, jak bardzo w rzeczywistości potrafiła oddać się sprawie, w którą wierzyła. A mogła oddać całą siebie, by tylko napchać sobie do ust słodkiego zwycięstwa i sławy. – Mam wiele do zaoferowania. Jeśli tylko On to przyjmie i pozwoli mi czerpać ze swojej mocy, oddam się sprawie, o której mówisz. Co muszę zrobić?
Bo przecież to niemożliwe, żeby tylko głos mógł tu decydować; by oddanie dało się przeliczyć za pomocą kilku wypowiedzianych słów. Czuła, że to zaledwie początek tej drogi. Że decyzja była zaledwie zapowiedzią. I że od tej pory musiała być gotowa, by oddać znacznie, znacznie więcej niż była gotować stracić kiedykolwiek.
Stała się zwierzęciem u jego stóp. Posłusznym psem, któremu wystarczy pokazać odpowiednio silną podnietę, by z wywieszonym językiem pobiegł wypełnić rozkaz. Denerwowało ją to. Frustrowało do szpiku kości. Ta słabość. Ten kunszt darowania własnego człowieczeństwa na rzecz kilku słów. Przyjmowała jego słowa ulegle, odrzucała dumę, by zakosztować tylko gorzkiego smaku ambrozji – wyczekiwanego cudu stworzenia. Był zdolny dać jej to, czego chciała, ale nie bez zapłacenia odpowiedniej ceny. Przecież to oczywiste.
– Dobrze wiesz, czego – odparła, obniżając głos zgodnie ze swoimi potrzebami. Bo potrzebowała wiedzy z najgłębszych czeluści ciemności. – Chcę wiedzy. Bo wiedza daje nam możliwości zawładnięcia umysłem. Nie tylko swoim, ale i cudzym. Wiedza daje potęgę i moc, której pożądają inni. Możesz przestać nęcić mnie słownymi gierkami. Jeśli nie zależy ci na pieniądzach i na cielesnych potrzebach, być może wymienimy się tym, co mamy oboje. Ty powiesz mi jak swoje ciało poddać tak ujmującej przemianie, a ja zaproponuję ci możliwość stworzenia z kilku luster sieci przypominającej tę stworzoną z kominków, które aktualnie nadają się do niczego.
Podawała mu na tacy to, nad czym pracowała tak uparcie, tak zawzięcie przez czas spędzony z Aspenem. Podsuwała mu pod nos własne dokonania, by mógł spojrzeć na nie i tak ją ocenić – bez chwytania za szczękę i sprawdzania, jak daleko posunie się, by sprzedać się za skrawek czyjegoś umysłu. To znaczyło dla niej więcej, niż oddanie własnej cielesności. Badania były jej duszą, tak samo zawiłe i skomplikowane, by nikt niepowołany nie mógł ich dotknąć.
Gdy podjął krok, obserwowała go. Z początku z uwagą i dystansem, wzrokiem odgraniczając jego sylwetkę z tym, co go otaczało – kamieniem, starym, zniszczonym, unoszącym się w powietrzu w formie drobnego pyłu. Bonnard wielokrotnie przypominał jej, że mądrość nie zawsze bierze się z książek, które tak namiętnie czytywała w każdej wolnej chwili, znacznie częściej dzielona była przez ludzi. Dlatego miał tak wielu klientów – każdy z nich miał do zaoferowania kilka słów wiedzy, kilka informacji, które Augustus spinał w całość, szczycąc się najbardziej rozwiniętym zmysłem dopasowywania potrzeb do danego czarodzieja. Wiele go to kosztowało, a teraz Yana miała wyciągnąć z tego naukę. Podjęła lekki, być może nieco niepewny krok w stronę Ramseya, jednocześnie godząc się na wszystkie warunki, które zaproponował, i nie pozwalając, by wydostał się stąd, zanim powie jej to, co chciała usłyszeć. Oczekiwała przecież tak niewiele, prostą regułę.
A on powiedział jej znacznie więcej. Już w momencie, gdy przedstawił Jego, poczuła, że podjęła w ostatnim czasie kilka dobrych decyzji, choć te wymagały ogromnej dawki wyrzeczeń i poświęceń. Dziś jednak Mulciber pociągnął za odpowiednie sznurki, drobne linki podtrzymujące mur zawziętości i skruszył go zaledwie kilkoma słowami. Lawirująca między uporem a łakomstwem i pożądaniem Yana stała się białym płótnem, oczyszczoną fakturą, którą znów można było ukształtować. Od śmierci Bonnarda gubiła się we własnym doświadczeniu i poszukiwała kolejnej ikony, postaci godnej zaufania; postaci, która zdolna była uczynić ją lepszą, silniejszą, pełniejszą. Czarodziej większy od najpotężniejszych magów. Czarodziej zdolniejszy niż najmądrzejsi tego świata. Mogłaby uszczknąć z jego potęgi. Mogłaby w końcu coś znaczyć.
– Widzę, że znasz go wyjątkowo dobrze – zauważyła, przełykając gorzki smak budzącej się do życia fascynacji. Nie mogła pozwolić sobie na pokazanie mu, jak bardzo w rzeczywistości potrafiła oddać się sprawie, w którą wierzyła. A mogła oddać całą siebie, by tylko napchać sobie do ust słodkiego zwycięstwa i sławy. – Mam wiele do zaoferowania. Jeśli tylko On to przyjmie i pozwoli mi czerpać ze swojej mocy, oddam się sprawie, o której mówisz. Co muszę zrobić?
Bo przecież to niemożliwe, żeby tylko głos mógł tu decydować; by oddanie dało się przeliczyć za pomocą kilku wypowiedzianych słów. Czuła, że to zaledwie początek tej drogi. Że decyzja była zaledwie zapowiedzią. I że od tej pory musiała być gotowa, by oddać znacznie, znacznie więcej niż była gotować stracić kiedykolwiek.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Udawał obojętnego, takiego, na którym nie robi to żadnego wrażenia; ale wewnętrznie łapczywie chłonął jej prośby, te zwerbalizowane i milczące, wygłoszone i zdradzone przypadkiem potrzeby. Przyglądał jej się z góry, z wyższością, dumą bijąca ze stalowych oczu, pewnością, że wiedza, którą posiadał była warta dosłownie wszystkiego. Nie potrzebne były dodatkowe starania, działania, wystarczyło podsycić jej ciekawość. Miał jej uwagę, miał zainteresowanie, pomógł wzbudzić w niej coś, czego od dawna nie czuła. Okazało się to dość łatwe, wszak wiedział czego szukać. Nie był pewien, czy to dlatego, że byli podobni, czy może dzielili jednakowe zainteresowania; czy to dlatego, że dla nich obojga wiedza i możliwości były tak istotne i potrzebne do codziennego funkcjonowania. Traciła cierpliwość. Kącik jego ust drgnął, ale nie pozwolił sobie na to, by uśmiech zniekształcił twarz pozbawioną wyrazu, niczym wykutą z marmuru, nieruchomą, gładką i jednocześnie tak pustą, niewyrażającą żadnych emocji. Chciała informacji natychmiast, tu i teraz, a przecież doskonale zdawała sobie sprawę, że nie dostanie ich od zaraz.
— Wiedza, o którą prosisz jest cenna. A ja mam wątpliwości, czy cię na nią stać — odparł powoli, równie spokojnie, melancholijnie wręcz unosząc papierosa do ust, by zaciągnąć się tytoniem. Zrobił krótką pauzę, na wypuszczenie dymu spomiędzy warg i nosem, analizując jej propozycję. Była kusząca, ale spotkał się już z projektami i pomysłami, równie wspaniale brzmiącymi o wielkim potencjale, z których nic nie wyszło. — Robiłaś to już kiedyś?— Taką sieć z luster, o której wspominasz. Czy proponowała może kota w worku, eksperyment, który mógł, a nie musiał wyjść. Droczył się z nią jednak, nie potrzebował ani zapewnień, ani tym bardziej dowodów na to, że jest w stanie się przydać. Rycerze potrzebowali silnych, trzeźwych umysłów, a ona mogła wzmocnić ich zaplecze tym, co potrafiła — a nawet tym, czego jeszcze nie umiała, a czego nauczy ją on sam lub co pojmie z czasem otrzymawszy nieograniczone możliwości sięgania po wszystko, czego tylko zapragnie.
Wokół panowała cisza, wokół była tylko pustka i zniszczenie malujące się w popękanych ścianach, zniszczonych ławkach, sypiących się kolumnach głównej nawy. Doskonale słyszał jej kroki, drżącą w każdym nich niepewność, ale i podekscytowanie. Jakby miało jakiś smak, byłby to słodko-słony. Wyraz oczekiwania na to, co lada moment nastąpi. Nie musiał taki być — wiedziała o tym? Nie mogła, bo skąd. I gdyby jego działania okazały się nie przynosić żadnego efektu, gdyby mu odmówiła, nie zawahałby się wyciągnąć różdżki przeciwko niej i zmusić ją do złożenia przyrzeczenia, słodkiej obietnicy pełnienia służby dla Niego i w Jego imieniu. Nie przywykł prosić, brał przecież co tylko chciał, czego potrzebował. Ale wykazała się rozumiem, intuicja jej nie zawiodła. Potrafiła szybko oszacować możliwe zyski, przyjął to z zadowoleniem i satysfakcją. Sojusznicy, którzy dobrowolnie wierzyli w to wszystko, byli wierniejsi, bardziej lojalni. Dobrowolnie wnikali w sieć głęboko, na tyle, że gdyby z jakiegoś niezrozumiałego powodu zmienili nagle zdanie było już zbyt późno, aby się wycofać.
— Owszem — przyznał krótko i dumnie; ale przecież nie znał Go tak, jakby tego chciał, wbrew temu co prezentował. Kiedyś, przed wieloma laty mógł odważnie tak sądzić, ale i wtedy nie znał go na wskroś, choć towarzyszył mu od pierwszego dnia szkoły. Charyzmatyczny, bystry chłopiec nosił w sobie wiele tajemnic, których nie zdradzały ani oczy, ani usta, ani zatrute jadem słowa. Było nim coś niezwykłego — coś, co już wtedy nakazywało takim jak Mulciber podążać za jego śladem, uczyć się od niego, chłonąć jego wiedzę i obserwować jego poczynania. Patrzył przed siebie, czekając na jej ruch, jeszcze nim zdecyduje się zrobić coś wbrew jej woli. Pokiwał głową na znak zrozumienia, odrzucił papierosa i spojrzał na nią. — Ceni sobie wyjątkowe umysły. Jeśli się wykażesz, ofiaruje ci wszystko to, czego nawet nie masz śmiałości w tej chwili pragnąć, ale musisz mu się oddać całkowicie. Tu nie ma miejsca na wątpliwości, czy rozważania. Nie muszę ci chyba mówić, jaki los czeka zdrajców?— Nie, nie musiał. Wiedziała, co się działo wokół, wiedziała kim był i co potrafił. Mogła, musiała postawić wszystko na jedną kartę. Tylko tak jej zaangażowanie mogło odpowiednio zaprocentować. — Rozpoczniesz swoje badania, a jeśli okażą się sukcesem, zostaniesz odpowiednio nagrodzona. Od tej pory jesteś z nami nierozerwalnie związana. Podlegasz nam. Wszystkim potężnym czarodziejom, którzy z dumą noszą jego symbol. Tristan Rosier, Deirdre Tsagairt, Ignotus Mulciber, Craig Burke, Sigrun Rookwood. Zapamiętaj te personalia. To jego najwierniejsi sojusznicy. — mówił powoli, nie spuszczając z niej wzroku, ale wiedział, że nie musi czekać na przytaknięcie, łapała wszystko w mig. — Jesteśmy Śmierciożercami, przewodzimy Rycerzom Walpurgii. Powinnaś wiedzieć, że mamy też swoich wrogów. Szlamolubów, zwolenników Longbottoma. Zakon Feniksa. Ale nie powinnaś się nimi martwić, nie dziś. — Na to przyjdzie inna pora. Jeśli będzie potrzebowała pomocy, wsparcia - otrzyma je od każdego z nich. Po chwili spojrzał znów przed siebie. — Cassandra będzie potrzebować twojego wsparcia teraz. Powinnaś jej pomóc— dodał na zakończenie, jakby mimochodem i jakby było to oderwane od tematu ich rozmowy. Nie chciał zdradzać jej uczestnictwa w tym wszystkim; ani jej, ani nikomu innemu. Do Dolohov nie miał za grosz zaufania, pomimo tego, że była zadeklarowana przyjaciółką uzdrowicielki. Ale jeśli Vablatsky sama uzna, że zechce, by poznała prawdę, powinna otrzymać taką możliwość. Sugestia, że może się do niej zwrócić z pomocą powinna zachęcić Yanę do dalszego poszukiwania informacji.
— Wiedza, o którą prosisz jest cenna. A ja mam wątpliwości, czy cię na nią stać — odparł powoli, równie spokojnie, melancholijnie wręcz unosząc papierosa do ust, by zaciągnąć się tytoniem. Zrobił krótką pauzę, na wypuszczenie dymu spomiędzy warg i nosem, analizując jej propozycję. Była kusząca, ale spotkał się już z projektami i pomysłami, równie wspaniale brzmiącymi o wielkim potencjale, z których nic nie wyszło. — Robiłaś to już kiedyś?— Taką sieć z luster, o której wspominasz. Czy proponowała może kota w worku, eksperyment, który mógł, a nie musiał wyjść. Droczył się z nią jednak, nie potrzebował ani zapewnień, ani tym bardziej dowodów na to, że jest w stanie się przydać. Rycerze potrzebowali silnych, trzeźwych umysłów, a ona mogła wzmocnić ich zaplecze tym, co potrafiła — a nawet tym, czego jeszcze nie umiała, a czego nauczy ją on sam lub co pojmie z czasem otrzymawszy nieograniczone możliwości sięgania po wszystko, czego tylko zapragnie.
Wokół panowała cisza, wokół była tylko pustka i zniszczenie malujące się w popękanych ścianach, zniszczonych ławkach, sypiących się kolumnach głównej nawy. Doskonale słyszał jej kroki, drżącą w każdym nich niepewność, ale i podekscytowanie. Jakby miało jakiś smak, byłby to słodko-słony. Wyraz oczekiwania na to, co lada moment nastąpi. Nie musiał taki być — wiedziała o tym? Nie mogła, bo skąd. I gdyby jego działania okazały się nie przynosić żadnego efektu, gdyby mu odmówiła, nie zawahałby się wyciągnąć różdżki przeciwko niej i zmusić ją do złożenia przyrzeczenia, słodkiej obietnicy pełnienia służby dla Niego i w Jego imieniu. Nie przywykł prosić, brał przecież co tylko chciał, czego potrzebował. Ale wykazała się rozumiem, intuicja jej nie zawiodła. Potrafiła szybko oszacować możliwe zyski, przyjął to z zadowoleniem i satysfakcją. Sojusznicy, którzy dobrowolnie wierzyli w to wszystko, byli wierniejsi, bardziej lojalni. Dobrowolnie wnikali w sieć głęboko, na tyle, że gdyby z jakiegoś niezrozumiałego powodu zmienili nagle zdanie było już zbyt późno, aby się wycofać.
— Owszem — przyznał krótko i dumnie; ale przecież nie znał Go tak, jakby tego chciał, wbrew temu co prezentował. Kiedyś, przed wieloma laty mógł odważnie tak sądzić, ale i wtedy nie znał go na wskroś, choć towarzyszył mu od pierwszego dnia szkoły. Charyzmatyczny, bystry chłopiec nosił w sobie wiele tajemnic, których nie zdradzały ani oczy, ani usta, ani zatrute jadem słowa. Było nim coś niezwykłego — coś, co już wtedy nakazywało takim jak Mulciber podążać za jego śladem, uczyć się od niego, chłonąć jego wiedzę i obserwować jego poczynania. Patrzył przed siebie, czekając na jej ruch, jeszcze nim zdecyduje się zrobić coś wbrew jej woli. Pokiwał głową na znak zrozumienia, odrzucił papierosa i spojrzał na nią. — Ceni sobie wyjątkowe umysły. Jeśli się wykażesz, ofiaruje ci wszystko to, czego nawet nie masz śmiałości w tej chwili pragnąć, ale musisz mu się oddać całkowicie. Tu nie ma miejsca na wątpliwości, czy rozważania. Nie muszę ci chyba mówić, jaki los czeka zdrajców?— Nie, nie musiał. Wiedziała, co się działo wokół, wiedziała kim był i co potrafił. Mogła, musiała postawić wszystko na jedną kartę. Tylko tak jej zaangażowanie mogło odpowiednio zaprocentować. — Rozpoczniesz swoje badania, a jeśli okażą się sukcesem, zostaniesz odpowiednio nagrodzona. Od tej pory jesteś z nami nierozerwalnie związana. Podlegasz nam. Wszystkim potężnym czarodziejom, którzy z dumą noszą jego symbol. Tristan Rosier, Deirdre Tsagairt, Ignotus Mulciber, Craig Burke, Sigrun Rookwood. Zapamiętaj te personalia. To jego najwierniejsi sojusznicy. — mówił powoli, nie spuszczając z niej wzroku, ale wiedział, że nie musi czekać na przytaknięcie, łapała wszystko w mig. — Jesteśmy Śmierciożercami, przewodzimy Rycerzom Walpurgii. Powinnaś wiedzieć, że mamy też swoich wrogów. Szlamolubów, zwolenników Longbottoma. Zakon Feniksa. Ale nie powinnaś się nimi martwić, nie dziś. — Na to przyjdzie inna pora. Jeśli będzie potrzebowała pomocy, wsparcia - otrzyma je od każdego z nich. Po chwili spojrzał znów przed siebie. — Cassandra będzie potrzebować twojego wsparcia teraz. Powinnaś jej pomóc— dodał na zakończenie, jakby mimochodem i jakby było to oderwane od tematu ich rozmowy. Nie chciał zdradzać jej uczestnictwa w tym wszystkim; ani jej, ani nikomu innemu. Do Dolohov nie miał za grosz zaufania, pomimo tego, że była zadeklarowana przyjaciółką uzdrowicielki. Ale jeśli Vablatsky sama uzna, że zechce, by poznała prawdę, powinna otrzymać taką możliwość. Sugestia, że może się do niej zwrócić z pomocą powinna zachęcić Yanę do dalszego poszukiwania informacji.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Byli do siebie tak podobni. Już nie chodziło o wygląd, o podobny odcień srebra zakotwiczony w tęczówkach, nie chodziło o wzrost czy rysy twarzy, uginające się pod napięciem matczynych cech. Chodziło o sposób bycia. Wrodzone czy nabyte – chłód, ironia, świadomość swojej dominacji nad jednostkami słabszymi, wybrakowanymi. To oni mieli czystą krew, ciężką od szlachetności, nabrzmiałą od potęgi. To oni stanowili niezaprzeczalny fundament magicznej społeczności. Ci, którzy znali swoją wartość pośród gruzów i wysokość pośród karaluchów godnych zaledwie ich obcasów, które mogłyby ich zdeptać. Próbowała podejmować z nim wyścig zbrojeń, naturalnie ustanowić swoją pozycję księżnej na dworze, ale tym razem to on górował – wiedział więcej, potrafił więcej, posiadał więcej mocy, a lista jego możliwości była rozleglejsza. Znał samego Lorda Voldemorta. Czarodzieja, którego pochwycenie się mogło przynieść jej sławę i chwałę, a jego potęga mogła również stać się jej własną. Marzenia goniły jedno za drugim – miała je, paradoksalnie. Krzemienie iskrzące się raz po raz, gdy rozbudzana do życia była wola i ambicje. Czarna Różdżka, legendarny artefakt, starożytne drewno obdarowane mocą ponad inne moce. A ona mogła być niej tak blisko.
Nęcił ją marchewką na różdżce, a ona, chociaż w całej swej mądrości świadoma, że znajduje się przed nią pułapka, szła za nim, pozwalając, by na jej szyi zacisnął ciasną pętlę. Wzięła powoli głęboki wdech, pozwalając sobie na luksusową iluzję wolnej woli i pewnego kroku. Przełknęła ślinę, gorzką maź, całkiem tę możliwość tracąc.
– To moje badania. To ja je stworzyłam i doprowadziłam do pierwszych efektów. Zmiana formuły zaklęcia dała pozytywne efekty, tafla lustra odpowiedziała na żądania. Nie zdążyłam jedynie zrobić wstępnych testów na obiektach żywych. Cyrkulacja magiczna między kamieniem docelowym a startowym była klarowna i niezaburzona. Mam na to dowody, które chętnie przedstawię ci w trakcie posuwających się prac – musiała umocnić swoją pozycję w jego oczach, żeby zdobyć to, czego pragnęła. Kolejne kroki i ruchy musiały być dobierane ostrożnie.
Istota jego postaci, relacje połączone krwistą nicią, traciły na znaczeniu, choć nie na wartości. Wciąż był jej bratem, jednostką wskazaną przez matkę w ostatnim jej liście, ale oprócz tego był również ogniwem spajającym ją z niezwykle ciężkim i mocnym łańcuchem. Mogła go badać i wciąż analizować, ale o wiele mocniej zależało jej na badaniach, które mogły być paszportem do uznania kogoś, kto naprawdę się liczył. Dlatego gdy podjął historii o Nim, o Tym, którego imienia nie wymawiano, bo wzniecało ono strach wśród miernych pcheł magicznego społeczeństwa, słuchała. Obietnice były dla niej wodą na młyn, ambrozją dla spierzchniętych ust. Potrafiła się przecież starać, potrafiła oddawać wszystkie swoje siły nauce, byleby tylko coś osiągnąć – coś w tej chwili było zaledwie kurzem, ziarenkiem piasku. Dziś uwierzyła w swoją przyszłość. W świeżość następnego dnia.
W końcu smycz okazała się jednak niezwykle krótka i możliwa do kontrolowania przez innych, nie tylko przez Niego albo Ramseya. Brwi drgnęły jej, gdy usłyszała nazwisko swojej przyjaciółki, a potem personalia mężczyzny poznanego w noc, gdy z nieba lał się ozdrowieńczy deszcz. Nazwiska wpływowe i potężne. Ale czyż to nie równa się z możliwościami, Yano? Czy ta smycz to nie zaledwie efekt uboczny? Zacisnęła zęby na krótką chwilę, wystarczającą jednak, by w okolicach kości policzkowych zapiekło. Rycerze Walpurgii. Zakon Feniksa. Śmierciożercy. Lord Voldemort. Oko cyklonu czy sam środek wojennej batalii? Gdzie zostałaś wepchnięta?
– Oddaję się w wasze ręce. Pokażę, że stać mnie na wiele i wyjdę naprzeciw waszym wymaganiom – wzięła głęboki wdech. Powietrze pachniało piaskowym pyłem, mdłą mieszanką betonu z zalegającym gruzem, chłodem nocy i wilgocią. – Dołączę do wojny, jednak w walce nie radzę sobie dobrze. Czarną magią i transmutacją posługuję się w stopniu wystarczającym, by z rozkoszą odciąć jednemu karaluchowi łeb. Znacznie lepiej odnajdę się w zapewnianiu wam wszelkich ułatwień. Sieć teleportacyjna będzie wasza. Potrzebuję jedynie do tego środków. – uniosła lekko brodę, by wiedział, że podpisała ten cyrograf własną krwią, ale potrzebuje też ich zaangażowania, by całość miała jakikolwiek sens.
Potrzebowała pieniędzy. Potrzebowała ludzi. Potrzebowała jego krzepkiego umysłu. Ale o tym być może dowie się w odpowiednim czasie. Zmarszczyła łagodnie brwi, gdy wspomniał o Cassandrze. Domyślała się, że mówił o jej ciąży.
– Pomogę jej. Wciąż mieszkam blisko. Choć dobrze słyszeć, że zmieniłeś zdanie o mojej obecności w lazarecie. To podnosi morale – odpowiedziała niezmienionym głosem, naturalnie, bez nacisku. To było dla niej naturalne. O ile Vablatsky tej pomocy nie odrzuci.
Nęcił ją marchewką na różdżce, a ona, chociaż w całej swej mądrości świadoma, że znajduje się przed nią pułapka, szła za nim, pozwalając, by na jej szyi zacisnął ciasną pętlę. Wzięła powoli głęboki wdech, pozwalając sobie na luksusową iluzję wolnej woli i pewnego kroku. Przełknęła ślinę, gorzką maź, całkiem tę możliwość tracąc.
– To moje badania. To ja je stworzyłam i doprowadziłam do pierwszych efektów. Zmiana formuły zaklęcia dała pozytywne efekty, tafla lustra odpowiedziała na żądania. Nie zdążyłam jedynie zrobić wstępnych testów na obiektach żywych. Cyrkulacja magiczna między kamieniem docelowym a startowym była klarowna i niezaburzona. Mam na to dowody, które chętnie przedstawię ci w trakcie posuwających się prac – musiała umocnić swoją pozycję w jego oczach, żeby zdobyć to, czego pragnęła. Kolejne kroki i ruchy musiały być dobierane ostrożnie.
Istota jego postaci, relacje połączone krwistą nicią, traciły na znaczeniu, choć nie na wartości. Wciąż był jej bratem, jednostką wskazaną przez matkę w ostatnim jej liście, ale oprócz tego był również ogniwem spajającym ją z niezwykle ciężkim i mocnym łańcuchem. Mogła go badać i wciąż analizować, ale o wiele mocniej zależało jej na badaniach, które mogły być paszportem do uznania kogoś, kto naprawdę się liczył. Dlatego gdy podjął historii o Nim, o Tym, którego imienia nie wymawiano, bo wzniecało ono strach wśród miernych pcheł magicznego społeczeństwa, słuchała. Obietnice były dla niej wodą na młyn, ambrozją dla spierzchniętych ust. Potrafiła się przecież starać, potrafiła oddawać wszystkie swoje siły nauce, byleby tylko coś osiągnąć – coś w tej chwili było zaledwie kurzem, ziarenkiem piasku. Dziś uwierzyła w swoją przyszłość. W świeżość następnego dnia.
W końcu smycz okazała się jednak niezwykle krótka i możliwa do kontrolowania przez innych, nie tylko przez Niego albo Ramseya. Brwi drgnęły jej, gdy usłyszała nazwisko swojej przyjaciółki, a potem personalia mężczyzny poznanego w noc, gdy z nieba lał się ozdrowieńczy deszcz. Nazwiska wpływowe i potężne. Ale czyż to nie równa się z możliwościami, Yano? Czy ta smycz to nie zaledwie efekt uboczny? Zacisnęła zęby na krótką chwilę, wystarczającą jednak, by w okolicach kości policzkowych zapiekło. Rycerze Walpurgii. Zakon Feniksa. Śmierciożercy. Lord Voldemort. Oko cyklonu czy sam środek wojennej batalii? Gdzie zostałaś wepchnięta?
– Oddaję się w wasze ręce. Pokażę, że stać mnie na wiele i wyjdę naprzeciw waszym wymaganiom – wzięła głęboki wdech. Powietrze pachniało piaskowym pyłem, mdłą mieszanką betonu z zalegającym gruzem, chłodem nocy i wilgocią. – Dołączę do wojny, jednak w walce nie radzę sobie dobrze. Czarną magią i transmutacją posługuję się w stopniu wystarczającym, by z rozkoszą odciąć jednemu karaluchowi łeb. Znacznie lepiej odnajdę się w zapewnianiu wam wszelkich ułatwień. Sieć teleportacyjna będzie wasza. Potrzebuję jedynie do tego środków. – uniosła lekko brodę, by wiedział, że podpisała ten cyrograf własną krwią, ale potrzebuje też ich zaangażowania, by całość miała jakikolwiek sens.
Potrzebowała pieniędzy. Potrzebowała ludzi. Potrzebowała jego krzepkiego umysłu. Ale o tym być może dowie się w odpowiednim czasie. Zmarszczyła łagodnie brwi, gdy wspomniał o Cassandrze. Domyślała się, że mówił o jej ciąży.
– Pomogę jej. Wciąż mieszkam blisko. Choć dobrze słyszeć, że zmieniłeś zdanie o mojej obecności w lazarecie. To podnosi morale – odpowiedziała niezmienionym głosem, naturalnie, bez nacisku. To było dla niej naturalne. O ile Vablatsky tej pomocy nie odrzuci.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Nie było powodu, dla którego miałby wątpić w samodzielny wkład w projekt, który mu zademonstrowała, ale jej podkreślenie owego faktu wzbudziło w nim uśpioną dotąd czujność. W swej krótkiej wypowiedzi zawarła jednak ogrom informacji na temat tego, w jaki sposób zamierzała osiągnąć swój cel. Przeanalizował naprędce wskazane elementy i nie mógł nie przyznać — choć nie głośno, na taki wyraz aprobaty nie mógł sobie pozwolić — że brzmiało imponująco. Jeśli projekt miał szansę zadziałać i sprawdzić się, mógł okazać się wyjątkowo przydatny, dla nich, dla Rycerzy, a także sojuszników. Przyglądał jej się w milczeniu, próbując nie doszukiwać się zbyt wielu cech wspólnych, ponad te, które ujrzał już gołym okiem w trakcie minionych rozmów. Królowa lodu, bo to właśnie on błyszczał w jej szarych oczach, kiedy spoglądał wprost na niego intrygowała swoimi planami i tym, co mogła mu jeszcze zaoferować. Czuł, jak w jej słowach grzmi pewność siebie, zdecydowanie i niezaprzeczalny tryumf, jakby wybiegając w przyszłość zwiastowała sukces nadchodzącym badaniom.
— Z przyjemnością będę się im przyglądał. — Nie kłamał, nie tym razem. Będzie trzymał pieczę nad jej projektem; wprowadzając ją w świat Rycerzy Walpurgii był odpowiedzialny za jej wyniki. Miał za zadanie dopilnować, by jej działania nie budziły podejrzeń, a lojalność zadowalała Czarnego Pana. Każdy przejaw odstawania od tych oczekiwań spotka się z konsekwencjami, których nie chciała doświadczać. CHoć nie groził, nie ostrzegał jej głośno, w tonie jego głosu, spojrzeniu tliły się sygnały, które mogła bez trudu odczytać — każdy jej błąd, każda pomyłka od teraz, moment wahania i niesubordynacja będą odpowiednio karane. Nie była dzieckiem, które należało karcić, ale Rycerze ostatnimi czasy zawodzili. Nie zamierzał dopuścić, by trwało to w nieskończoność. Tych, którzy nie potrafili podołać należało się pozbyć, bądź wykorzystać ich do celów mogących przynieść zadowalający efekt.
Nie czuł względem niej niczego, ale oczekiwania wobec niej rosły z minuty na minutę. Rosło w nim pragnienie uzyskania spełnienia, dzięki niej, odnalezienia w jej pracy i działaniach satysfakcji. W niej samej. Pod postacią kobiety, którą była. Nie miewał złudzeń, lecz patrzył na nią tak, jakby wierzył, że będzie tą, która go nie zawiedzie. Po tych wszystkich rozczarowaniach, krewnych, którzy nie ofiarowali mu nic, z czego mógł być zadowolony, przyszedł czas na nią; na tą obca, z którą łączyła go krew.
Kącik ust uniósł się wreszcie, patrząc na mieszaninę emocji malujących się na jej bladym licu.
Spójrz. Spójrz wyżej. Popatrz dalej niż mury twojego marnego świata, na horyzont i dalej jeszcze, w samą przyszłość. Popatrz za koniec własnego nosa, w górę, niebo. Nie oglądaj się na wczoraj. Spójrz na dzisiaj, spójrz w jutro. Spójrz dalej, głębiej, wnikliwiej, uważniej. Spójrz na przesteń pomiędzy tobą, a mną. Zimną. Złą.
— Wiem o tym — odparł pewnie, nie odrywając od niej wzroku. Zwrócił się ku niej przodem, całym sobą, otwierał się tak, jak otwiera się świat o wschodzie słońca, otulając ją ciepłem swoich promieni. Ciepło i bliskość zastępowały chłód; prowokacja niechęć i pogardę. — Nie martw się tym teraz, nie dziś. O twoje umiejętności zadba każdy, kogo poprosisz. Nikt nie śmie ci odmówić. A jeśli będziesz potrzebować wsparcia lub wiedzy, otrzymasz je. Podobnie jak środki. Od dziś jedynym twoim zmartwieniem będzie tylko to, by wygrać wyścig z czasem, którego nigdy nie jest wystarczająco wiele.
Mógłby sięgnąć do jej ramion, w pokrzepiającym kogoś, kto przyjmuje nową duszę miedzy swych braci. Nie uczynił tego jednak, odrzucając od siebie końcówkę papierosa, patrząc jak ginie w kurzu, gruzie i brudzie dawno opuszczonego budynku. Zgasł bezdźwięcznie, a nad nim uniósł się, choć na krótko, szarawy dymek.
— Spisz mi wszystko czego potrzebujesz, do rozpoczęcia swoich badań. Uwzględnij w liście osoby, które będą ci niezbędne, a także przydatne. — Zasoby Rycerzy wydawały się nieograniczone, wystarczyło poprosić. — Nie będziesz długo czekać na odpowiedź — zapewnił ją, zerkając jeszcze w jej oczy; jasne, głodne wiedzy. Nie odpowiedział już na jej słowa — jeszcze nie rozumiała, dlaczego to powiedział, ale może z czasem pojmie, dlaczego wysłał ją właśnie tam, pod skrzydła uzdrowicielki. Na razi pozwolił jej myśleć, że zmienił zdanie. Ale nie opinia jej uległa, a cel. — Bywaj, Yano— pożegnał ją skromnie i krótko nim odsunął się, by odejść, ale tylko kilka kroków — później zmieniając się w czarną i gęstą jak noc mgłę.
| zt
— Z przyjemnością będę się im przyglądał. — Nie kłamał, nie tym razem. Będzie trzymał pieczę nad jej projektem; wprowadzając ją w świat Rycerzy Walpurgii był odpowiedzialny za jej wyniki. Miał za zadanie dopilnować, by jej działania nie budziły podejrzeń, a lojalność zadowalała Czarnego Pana. Każdy przejaw odstawania od tych oczekiwań spotka się z konsekwencjami, których nie chciała doświadczać. CHoć nie groził, nie ostrzegał jej głośno, w tonie jego głosu, spojrzeniu tliły się sygnały, które mogła bez trudu odczytać — każdy jej błąd, każda pomyłka od teraz, moment wahania i niesubordynacja będą odpowiednio karane. Nie była dzieckiem, które należało karcić, ale Rycerze ostatnimi czasy zawodzili. Nie zamierzał dopuścić, by trwało to w nieskończoność. Tych, którzy nie potrafili podołać należało się pozbyć, bądź wykorzystać ich do celów mogących przynieść zadowalający efekt.
Nie czuł względem niej niczego, ale oczekiwania wobec niej rosły z minuty na minutę. Rosło w nim pragnienie uzyskania spełnienia, dzięki niej, odnalezienia w jej pracy i działaniach satysfakcji. W niej samej. Pod postacią kobiety, którą była. Nie miewał złudzeń, lecz patrzył na nią tak, jakby wierzył, że będzie tą, która go nie zawiedzie. Po tych wszystkich rozczarowaniach, krewnych, którzy nie ofiarowali mu nic, z czego mógł być zadowolony, przyszedł czas na nią; na tą obca, z którą łączyła go krew.
Kącik ust uniósł się wreszcie, patrząc na mieszaninę emocji malujących się na jej bladym licu.
Spójrz. Spójrz wyżej. Popatrz dalej niż mury twojego marnego świata, na horyzont i dalej jeszcze, w samą przyszłość. Popatrz za koniec własnego nosa, w górę, niebo. Nie oglądaj się na wczoraj. Spójrz na dzisiaj, spójrz w jutro. Spójrz dalej, głębiej, wnikliwiej, uważniej. Spójrz na przesteń pomiędzy tobą, a mną. Zimną. Złą.
— Wiem o tym — odparł pewnie, nie odrywając od niej wzroku. Zwrócił się ku niej przodem, całym sobą, otwierał się tak, jak otwiera się świat o wschodzie słońca, otulając ją ciepłem swoich promieni. Ciepło i bliskość zastępowały chłód; prowokacja niechęć i pogardę. — Nie martw się tym teraz, nie dziś. O twoje umiejętności zadba każdy, kogo poprosisz. Nikt nie śmie ci odmówić. A jeśli będziesz potrzebować wsparcia lub wiedzy, otrzymasz je. Podobnie jak środki. Od dziś jedynym twoim zmartwieniem będzie tylko to, by wygrać wyścig z czasem, którego nigdy nie jest wystarczająco wiele.
Mógłby sięgnąć do jej ramion, w pokrzepiającym kogoś, kto przyjmuje nową duszę miedzy swych braci. Nie uczynił tego jednak, odrzucając od siebie końcówkę papierosa, patrząc jak ginie w kurzu, gruzie i brudzie dawno opuszczonego budynku. Zgasł bezdźwięcznie, a nad nim uniósł się, choć na krótko, szarawy dymek.
— Spisz mi wszystko czego potrzebujesz, do rozpoczęcia swoich badań. Uwzględnij w liście osoby, które będą ci niezbędne, a także przydatne. — Zasoby Rycerzy wydawały się nieograniczone, wystarczyło poprosić. — Nie będziesz długo czekać na odpowiedź — zapewnił ją, zerkając jeszcze w jej oczy; jasne, głodne wiedzy. Nie odpowiedział już na jej słowa — jeszcze nie rozumiała, dlaczego to powiedział, ale może z czasem pojmie, dlaczego wysłał ją właśnie tam, pod skrzydła uzdrowicielki. Na razi pozwolił jej myśleć, że zmienił zdanie. Ale nie opinia jej uległa, a cel. — Bywaj, Yano— pożegnał ją skromnie i krótko nim odsunął się, by odejść, ale tylko kilka kroków — później zmieniając się w czarną i gęstą jak noc mgłę.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Odprawa była krótka, rzeczowa i jasna. Poruszający się po biurze detektyw jasno przydzielił każdemu wskazówki. Dzisiejsza noc miała być wspaniałym zwieńczeniem długiej i ciężkiej pracy. Do grypy dołączyła niedawno, właściwie tylko na przygotowanie tej jednej akcji, wcześniej zajmowali się tym wyżej postawieni policjanci, jednak na samą akcję potrzebne było wsparcie. Grupa dziesięciu czarodziejów uzbrojonych w różdżki, partię odpowiednich eliksirów i pewność, że nikt nie spodziewa się dzisiejszej akcji. Informator przekazał im wszystkie dostępne informacje, znaleźli plany budynków. Nic nie mogło pójść nie tak.
Jeśli cokolwiek by się stało, dajcie znak. - Wszyscy wiedzieli o jaki znak chodzi. Nie mogli być dzisiaj pewni, ilu ludzi będzie w środku, informacje z wiedźmiej straży mówiły, że powinno być około piętnastu, którzy w ostatnim czasie poruszali się po tym miejscu. Policjanci przybywali partiami - po dwie osoby, by nie zwrócić niczyjej uwagi zbyt szybko. W ciągu ledwie pół godziny zostało obstawione każde wejście do opuszczonego, mugolskiego budynku.
Stała parę metrów od jednego ze swoich towarzyszy, przy jednym z wybitych witraży, który kiedyś mógł mieć znaczenie, dzisiaj jednak był tylko kupą szkła roztrzaskanego na podłodze, a jego fragmenty ukryły się gdzieś w pobliskich krzakach. Noc była chłodna, choć nie mroźna - a mimo to nieskryte pod rękawiczkami dłonie kostniały zaciśnięte na różdżce. Słychać było rozmowy, jednak nie tak głośne, by można było wyciągnąć z nich jakiekolwiek słowo. Mieli zakaz używania zaklęć zbyt destrukcyjnych, bo w każdej chwili budynek mógł zawalić im się na głowy i pogrzebać wszystkie dowody. A co gorsze - ich samych.
Chmurka chłodnego powietrza zaznaczyła się przed jej twarzą, gdy zerkała ukradkiem do wnętrza budynku, nie mogła się jednak w ogóle wychylić, by nie zdradzić swojej pozycji. Na chwilę wszystkie głosy rozmów ucichły i ta chwila wydawała się ciągnąć godzinami. Miała wrażenie, że nawet bicie jej serca może wywołać teraz dość hałasu, by została usłyszana, ale jedyne co docierało do jej uszu to odległe głosy mew.
Gliny!
Po głównej sali rozległ się krzyk, zaraz przed rozpostarciem się pod sufitem zaklęcia Ignis fatuus, sugerującego, że muszą wkroczyć do gry. W tej chwili w każdym oknie, w każdych drzwiach pojawił się czarodziej. Kobieta pociągnęła się na ramie okna i wskoczyła do środka tego kompletnego chaosu.
Teraz wydawało jej się, że już nic nie słyszała, choć momentalnie pomieszczenie wypełnił dźwięk miotanych zaklęć obezwładniających. Głośne trzeszczenie magii w powietrzu wypełniło atmosferę i rozświetliło miejsce, pokazało twarze ich przeciwników. Nie widziała ilu ich było, jednak na pewno więcej niż policjantów. Na chwilę tylko łypnęła wzrokiem w stronę detektywa prowadzącego sprawę, który bez problemu obezwładniał kolejnych przeciwników. Nie mogła się skupiać na tym jednak, widziała jak czarodziej tuż obok podnosi na nią różdżkę, jednak jasne zaklęcie minęło jej ciało i dało jej pole manewru do rzucenia głośnego Petryficus Totalum, a rosły mężczyzna upadł na deski kościoła. Twarz kolejnego z nich błysnęła w poświacie niedalekiego zaklęcia. Czas zawiesił się na chwilę, gdy jej różdżka, o brązowej, stylizowanej na smocze łuski rączce wycelowała prosto w bladookiego. W jednym, krótkim spojrzeniu odczytała jedynie, że wyglądał, jakby w ogóle nie chciał tu być.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Zapomniany kościół
Szybka odpowiedź