Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Piwnica
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Piwnica
Szemrany lokal i równie szemrane interesy. Strach pomyśleć, co kryje się w piwnicach Parszywego Pasażera. Wewnątrz panuje półmrok, roznosi się intensywny smród martwego szczura i taniej wódki, a ciągnący się korytarz prowadzi do tajemnego wyjścia z pubu. To w tych podziemiach chowają się beczki z ulubionym rumem umieszczone w oddzielnym, zamkniętym pomieszczeniu. Tutaj też dyskretnie załatwiane są pewne wątpliwe transakcje. Wejście do piwnicy znajduje się w wąskim korytarzu za toaletami. Powiadają, że czasami zza tych drzwi dobiegają podejrzane odgłosy, ale nikną one w gwarze głośnych opowieści.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:30, w całości zmieniany 1 raz
Philippa miała świadomość istnienia miedzy swoimi gośćmi pewnej sieci relacji – tej zastanej i tej kreującej się dopiero w piwnicznych półmrokach. Nie między wszystkimi, bo o tajnych znajomościach wiedzieć nie mogła. Przywykła też do tego, że scenki takie jak ta wcale nie prosiły o szczegółowe życiorysy i dotąd misternie skrywane sekrety (choć inną sprawą było to, że przy kieliszku wiele języków niespodziewanie się rozplątywało, potrzebując obcego, nieoceniającego aż tak słuchacza). Joe i jego śliczna uzdrowicielka wyglądali na takich, którzy niejedną już przygodę przeżyli wspólnie. Słysząc o tym, że daleko między nimi do ckliwości, wydała nieco rozczarowany odgłos, choć w głębi duszy nie czuła zawodu. Może wczorajszego dnia zdołała się wręcz przejeść obrazkami mniej lub bardziej szczęśliwie zakochanych. Zdawkowe wypowiedzi Jus potrafiły jednak rozniecić w Moss żar zaintrygowania. – I te inne odmiany wydają się lepsze od tej najbardziej banalnej – oznajmiła, czując, że ją rozumie. Czy podano jej właśnie wskazówkę, aby spoglądała na nich jak na brata i siostrę? Po prostu przyjaciół? – Jestem pewna, że i mój Joe gdzieś się tutaj kręci. Będzie zawiedziony, gdy dowie się, że ominęła go taka zadyma… – mówiła, przywołując niewidzialnie przed oczy obraz Keatona, który przecież lubił od czasu do czasu obić parę szczekających pysków. – I że nie mógł was poznać. Mam nadzieję, że nie zraziliście się całkiem i kiedyś jeszcze zajrzyjcie do Parszywego – oznajmiła nagle i wygodniej oparła się o jedną z beczek. Nie chciałaby tracić tak zaskakująco… normalnych klientów. Każdy, kto nie mieszkał w porcie, stawał się niespodziewaną perłą, której nie chciała tak łatwo wypuścić z rąk. Niestety wiedziała też, że bójki takie jak ta nie wystawiały lokalowi pozytywnych recenzji.
– Już nie mam żadnych wątpliwości, Joe – rzuciła do mężczyzny, a sekundę później mógł zarejestrować puszczone ku niemu oczko. Wyglądał na kawał rozrywkowego chłopa, a do tego wydawał się mieć nieco więcej gracji od buchorożca. Żadne z nich nie znalazło się tutaj jednak przypadkiem. Calstena znała i wiedziała, że może mu ufać, a pozostali… pozostali zostali zaproszeni przez jej intuicję. Wsparli samotną walkę kobiety z burzliwym sztormem niewyparzonych gęb, choć nie musieli, choć prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni wkraczali do syreniego zakątka. Cholernie jej się to podobało.
Percy mógł ujrzeć unoszące się w triumfie kąciki lekko wilgotnych ust – smakujących alkoholem, smakujących wyraźną satysfakcją. Palcem musnęła jego nieco poruszone w niedawnym szaleństwie wdzianko. – Nie wydaję mi się, byś był aż tak marnym mówcą, ja czuję twój urok, choć nawet się nie starasz. Spróbuj kiedyś, chociaż może z nieco inną... metodą – kontynuowała przedziwny dialog, a na końcu do dziewczęcego głosu wkradła się wyraźna nuta rozbawienia. O tak, mógłby wiele zdziałać. Praktyka w końcu czyniła mistrza. Jej pierwsze próby rzucania niemagicznych uroków na portowe pobojowisko były wybitnie mierne. Rzadko kiedy komuś wychodziło ot tak, wszystko wymagało wielu prób, powolnego przenikania do nawalonych serc. Niemniej ta rozmowa już dawno zgubiła wątek powstrzymywania bójki, gdy tylko między słowa zdołał się wkraść dość specyficzny nastrój. Zrobiła krok do tyłu.
Popatrzyła na Justine i Joe.
– On ma rację – powiedziała do Justine, przelotnie zerkając na jej towarzysza. – Poskładałaś nas, a to zdecydowanie więcej niż…coś. Cieszę się, że tutaj z nami jesteś. Że jesteście wszyscy – oznajmiła z jakimś dziwnym patosem, a później przemknęła spojrzeniem po pozostałych. – Nigdy, chociaż może powinnam zacząć – odpowiedziała dziewczynie i poniekąd była to prawda. Teraz miała już pewność, że zaciągnięcie ich do podziemi Parszywego wcale nie było tak kiepskim pomysłem. – Rzadko zdarza się, by ktoś przejął się durną zadymą w portowej spelunie na tyle, by sięgnąć po różdżkę. Albo pięść, by zrobić cokolwiek… – zrobiła pauzę i namoczyła usta w napoju. – W imię powstrzymania bijatyki, tak po prostu. Większość widzi tylko czubek swojego tłustego nochala i nic poza tym. Szczególnie w porcie. Tu brakuje miejsca na wielkie idee i bohaterstwo – odrzekła na koniec nieco ponuro. Gdy wokół rozgrywały się wielkie konflikty, co rusz potrząsające całym krajem, ludzie z doków żyli jak gdyby nigdy nic. Wypatrywali poranka, szli do roboty, zapieprzali ciężko przy rozładunkach, na targu, a potem znów wracali do zapyziałej klitki wpędzeni w rutynę, z której ciężko było się wydostać. Ona również zdawała się w niej tkwić. – Gdybyście kiedyś chcieli wyrwać się ze swojego życia i posmakować doków, wpadajcie śmiało. Calsten i ja możemy zdradzić kilka portowych tajemnic – dorzuciła już z większą energią. Lubiła poznawać ludzi, którzy, choć się z tym obnosili, mieli do zaoferowania znacznie więcej. Nowe twarze oznaczały zwrot w stronę historii, których jeszcze nie poznała.
– Zatem czego oprócz zdrowia powinnam wam życzyć? – spytała wreszcie, pragnąc kolejnego rozdziału opowieści. O nich.
| 12 stycznia?
– Już nie mam żadnych wątpliwości, Joe – rzuciła do mężczyzny, a sekundę później mógł zarejestrować puszczone ku niemu oczko. Wyglądał na kawał rozrywkowego chłopa, a do tego wydawał się mieć nieco więcej gracji od buchorożca. Żadne z nich nie znalazło się tutaj jednak przypadkiem. Calstena znała i wiedziała, że może mu ufać, a pozostali… pozostali zostali zaproszeni przez jej intuicję. Wsparli samotną walkę kobiety z burzliwym sztormem niewyparzonych gęb, choć nie musieli, choć prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni wkraczali do syreniego zakątka. Cholernie jej się to podobało.
Percy mógł ujrzeć unoszące się w triumfie kąciki lekko wilgotnych ust – smakujących alkoholem, smakujących wyraźną satysfakcją. Palcem musnęła jego nieco poruszone w niedawnym szaleństwie wdzianko. – Nie wydaję mi się, byś był aż tak marnym mówcą, ja czuję twój urok, choć nawet się nie starasz. Spróbuj kiedyś, chociaż może z nieco inną... metodą – kontynuowała przedziwny dialog, a na końcu do dziewczęcego głosu wkradła się wyraźna nuta rozbawienia. O tak, mógłby wiele zdziałać. Praktyka w końcu czyniła mistrza. Jej pierwsze próby rzucania niemagicznych uroków na portowe pobojowisko były wybitnie mierne. Rzadko kiedy komuś wychodziło ot tak, wszystko wymagało wielu prób, powolnego przenikania do nawalonych serc. Niemniej ta rozmowa już dawno zgubiła wątek powstrzymywania bójki, gdy tylko między słowa zdołał się wkraść dość specyficzny nastrój. Zrobiła krok do tyłu.
Popatrzyła na Justine i Joe.
– On ma rację – powiedziała do Justine, przelotnie zerkając na jej towarzysza. – Poskładałaś nas, a to zdecydowanie więcej niż…coś. Cieszę się, że tutaj z nami jesteś. Że jesteście wszyscy – oznajmiła z jakimś dziwnym patosem, a później przemknęła spojrzeniem po pozostałych. – Nigdy, chociaż może powinnam zacząć – odpowiedziała dziewczynie i poniekąd była to prawda. Teraz miała już pewność, że zaciągnięcie ich do podziemi Parszywego wcale nie było tak kiepskim pomysłem. – Rzadko zdarza się, by ktoś przejął się durną zadymą w portowej spelunie na tyle, by sięgnąć po różdżkę. Albo pięść, by zrobić cokolwiek… – zrobiła pauzę i namoczyła usta w napoju. – W imię powstrzymania bijatyki, tak po prostu. Większość widzi tylko czubek swojego tłustego nochala i nic poza tym. Szczególnie w porcie. Tu brakuje miejsca na wielkie idee i bohaterstwo – odrzekła na koniec nieco ponuro. Gdy wokół rozgrywały się wielkie konflikty, co rusz potrząsające całym krajem, ludzie z doków żyli jak gdyby nigdy nic. Wypatrywali poranka, szli do roboty, zapieprzali ciężko przy rozładunkach, na targu, a potem znów wracali do zapyziałej klitki wpędzeni w rutynę, z której ciężko było się wydostać. Ona również zdawała się w niej tkwić. – Gdybyście kiedyś chcieli wyrwać się ze swojego życia i posmakować doków, wpadajcie śmiało. Calsten i ja możemy zdradzić kilka portowych tajemnic – dorzuciła już z większą energią. Lubiła poznawać ludzi, którzy, choć się z tym obnosili, mieli do zaoferowania znacznie więcej. Nowe twarze oznaczały zwrot w stronę historii, których jeszcze nie poznała.
– Zatem czego oprócz zdrowia powinnam wam życzyć? – spytała wreszcie, pragnąc kolejnego rozdziału opowieści. O nich.
| 12 stycznia?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wywróciła oczami na słowa którymi odpowiedział Joe, kręcąc przy tym lekko głową. Rozpoznawalność i fanki zdecydowanie przewróciły mu w głowie. A może zwyczajnie nawykł do wysokiej pewności siebie - nie była do końca pewna, jednak sam ten fakt pominęła nie komentując. Wizja wbiegającego z jakimś okrzykiem w tłum Wrighta w kilcie bardziej ją na razie bawił. Zaśmiała się lekko na stwierdzenie Josepha.
- Mogłam strzelić w dramat. - odcięła się swobodnie zajmując się właśnie czołem jednego z poszkodowanych. Przechodząc dalej uniosła dłonie w geście poddania się. Potrafiła trochę, ale nie tyle co inni uzdrowiciele których znała. Nigdy nie była jakaś wybitna jeśli chodziło o magię leczniczą, ale rozumiała ją i potrafiła z niej korzystać.
Przeszła dalej w kierunku Percivala, tutaj w tej piwnicy był dla niej obcym, mimo tego, co tak nie dawano zdarzyło się, a o czym nie powinien wiedzieć nikt z obecnych tutaj osób. Nie było to takie trudne z drugiej strony, chociaż łatwość w tym odnajdywała dlatego, że właściwie go nie znała. Musiała jednak gryźć się w język za każdym razem, gdy z jej ust miał popłynąć zwrot w jego kierunku. Nad nawykami ciężko było zapanować, co nie oznaczało, że było to łatwe. Westchnęła lekko na jego słowa.
- Czemu wszyscy zawsze twierdzą, że to nic takiego. - zapytała retorycznie, przeciągając karcącym spojrzeniem po znajdujących się w pomieszczeniu osobach. A kiedy do skutku doszedł już toast jej lewa dłoń wystrzeliła ponownie łapiąc Blake’a za podbródek i przyciągając do siebie. Różnica wzrostu była widoczna, a ona musiała najpierw obejrzeć ranę by później móc się nią zająć. - Nie ruszaj się chwilę. - poprosiła przesuwając jasnym spojrzeniem po rozcięciu by zaraz unieść białą różdżkę i przytknąć ją delikatnie do skóry obok zranienia. - Curatio Vulnera Horribilis. - przesuwała różdżkę wraz z drogą nacięcia pilnując, by dotrzeć od początku do końca. Magia zadziała na jej oczach zasklepiając ranę, nie pozostawiając po sobie śladu. Puściła podbródek ruszając w kierunku Josepha. Jej wzrok jednak nie zawisł na nim a na niej, kiedy mówiła. Wzruszyła ramionami na jej słowa.
- Dostaliśmy darmowy alkohol - stwierdziła rozbawiona w końcu siadając. Wyciągnęła przed siebie nogi odbierając szklankę od Josepha. - Wychodzi na to, że czasem warto po prostu coś zrobić. - zawyrokowała swobodnie, chociaż mogło to się mijać trochę z prawdą. Na kolejne słowa uniosła wyżej kąciki ust.
- Rozsądku dla Josepha. - zażartowała, zerkając na niego rozbawiona do tego poruszając zabawnie brwiami.
- Mogłam strzelić w dramat. - odcięła się swobodnie zajmując się właśnie czołem jednego z poszkodowanych. Przechodząc dalej uniosła dłonie w geście poddania się. Potrafiła trochę, ale nie tyle co inni uzdrowiciele których znała. Nigdy nie była jakaś wybitna jeśli chodziło o magię leczniczą, ale rozumiała ją i potrafiła z niej korzystać.
Przeszła dalej w kierunku Percivala, tutaj w tej piwnicy był dla niej obcym, mimo tego, co tak nie dawano zdarzyło się, a o czym nie powinien wiedzieć nikt z obecnych tutaj osób. Nie było to takie trudne z drugiej strony, chociaż łatwość w tym odnajdywała dlatego, że właściwie go nie znała. Musiała jednak gryźć się w język za każdym razem, gdy z jej ust miał popłynąć zwrot w jego kierunku. Nad nawykami ciężko było zapanować, co nie oznaczało, że było to łatwe. Westchnęła lekko na jego słowa.
- Czemu wszyscy zawsze twierdzą, że to nic takiego. - zapytała retorycznie, przeciągając karcącym spojrzeniem po znajdujących się w pomieszczeniu osobach. A kiedy do skutku doszedł już toast jej lewa dłoń wystrzeliła ponownie łapiąc Blake’a za podbródek i przyciągając do siebie. Różnica wzrostu była widoczna, a ona musiała najpierw obejrzeć ranę by później móc się nią zająć. - Nie ruszaj się chwilę. - poprosiła przesuwając jasnym spojrzeniem po rozcięciu by zaraz unieść białą różdżkę i przytknąć ją delikatnie do skóry obok zranienia. - Curatio Vulnera Horribilis. - przesuwała różdżkę wraz z drogą nacięcia pilnując, by dotrzeć od początku do końca. Magia zadziała na jej oczach zasklepiając ranę, nie pozostawiając po sobie śladu. Puściła podbródek ruszając w kierunku Josepha. Jej wzrok jednak nie zawisł na nim a na niej, kiedy mówiła. Wzruszyła ramionami na jej słowa.
- Dostaliśmy darmowy alkohol - stwierdziła rozbawiona w końcu siadając. Wyciągnęła przed siebie nogi odbierając szklankę od Josepha. - Wychodzi na to, że czasem warto po prostu coś zrobić. - zawyrokowała swobodnie, chociaż mogło to się mijać trochę z prawdą. Na kolejne słowa uniosła wyżej kąciki ust.
- Rozsądku dla Josepha. - zażartowała, zerkając na niego rozbawiona do tego poruszając zabawnie brwiami.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
- Zaraz, zaraz, zaraz...! - wszedł w słowo barmance, kiedy ta, jeśli dobrze zrozumiał, uznała romantyzm za coś gorszego. - Tutaj pozwolę się nie zgodzić. Każda miłość ma swój urok, nawet ta najbardziej banalna - oświadczył bez cienia skrępowania. I nieważne, że był w towarzystwie i znajomych i nieznajomych osób i że wśród nich byli również faceci. Chrzanić to.
- Nie chciałabyś się banalnie zakochać, panno Moss? - spojrzał na nią z zawadiackim uśmieszkiem lekko uniósłszy jedną z brwi. Oczywiście, prowokował jak zawsze.
- I bez przesady, Just, tego co jest między nami, nie przyszłoby mi do głowy nazywać dramatem - wtrącił jeszcze z uśmiechem na słowa Tonks. Wręcz przeciwnie, nie było żadnych dramatów - była akcja i było wesoło... może dzisiaj faktycznie trochę zawalił podczas poszukiwań mugolskiego pubu, ale cóż... Nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło.
A czy zraził się do Parszywego Pasażera? Hm, chyba ciężko się zrazić do czegoś, co i tak uważa się za spelunę... więc właściwie obecnie to Parszywy raczej zyskał w oczach Joeya niż stracił.
- Nie będę ukrywać, że ten lokal to nie do końca moje klimaty... - odezwał się szczerze - ale ważniejsze od klimatu jest dobre towarzystwo, czyż nie? - posłał barmance kolejny uśmiech, po czym przetoczył spojrzeniem po reszcie zgromadzonych. Owszem, mówił o wszystkich i do wszystkich.
Za to wyraźnie usatysfakcjonowała go reakcja chociaż jednego zainteresowanego historią jego pierwszego spotkania (i w dodatku tak bliskiego) ze smokami. Uśmiechnął się, oczy zalśniły mu rozbawionymi ognikami i napił się jeszcze ze swojej szklanki, nim odchrząknął.
- No, z drugiej strony... gdybym się nie odwrócił, to już nie byłbym taki przystojny - parsknął śmiechem na swój wybitnych lotów żart. Z dwojga złego wolał zostać spalony przez smoka od tyłu niż od przodu, to chyba miało sens...?
- Gdyby to Just mnie składała po tym spotkaniu, to pewnie nie miałbym po nim nawet śladu - dodał jeszcze, kiedy Percy wspomniał o jego przyjaciółce. Był o tym święcie przekonany, chociaż przecież ani na magii leczniczej ani o smoczym ogniu nie wiedział zbyt wiele. Dla niego poparzenie przez wielgachnego gada było tym samym, co złamanie po upadku z miotły podczas meczu, a przecież po złamaniach leczonych przez Just żadnych blizn nie miał, prawda? A więc wysnute przez niego wnioski musiały być słuszne.
- Niestety to było w Szwecji prawie dziesięć lat temu i Just mnie jeszcze wtedy nie składała do kupy - westchnął, spoglądając na nią z uśmiechem. - To był Doroczny Wyścig na Miotłach - dodał jeszcze gwoli wyjaśnienia, coby nie trzymać ich dłużej w napięciu. W zasadzie na tym mógłby skończyć... ale nie był pewny czy wszyscy tutaj obecni wiedzieli czym jest Doroczny Wyścig na Miotłach.
- Nad smoczym rezerwatem, żeby nie było za nudno - doprecyzował z zawadiackim uśmiechem (no tak, bo wyścigi na miotłach to zazwyczaj strasznie nudne zawody...). Teraz, po tych wszystkich latach uważał, że to była czysta głupota z jego strony: wziąć w tym udział i to trzy razy z rzędu. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że magiczne stworzenia go nienawidzą, a zadzieranie ze smokami... no właśnie, może się skończyć nawet śmiercią... lub tak jak się skończyło - paskudną blizną na plecach. Z drugiej strony i tak uważał, że to nic w porównaniu z pójściem na pięści przeciwko urokom. Napił się alkoholu.
- E tam, myślę, że nigdzie nie brakuje miejsca na wielkie idee i bohaterstwo... - grzecznie nie zgodził się ze słowami Philippy. - Po prostu w niektórych miejscach brakuje trzeźwo myślących osób, to wszystko - uśmiechnął się rozbawiony własnym spostrzeżeniem.
Na życzenie mu rozsądku tylko parsknął śmiechem.
- Na to jest już chyba za późno, Just - skwitował wesoło.
- Nie chciałabyś się banalnie zakochać, panno Moss? - spojrzał na nią z zawadiackim uśmieszkiem lekko uniósłszy jedną z brwi. Oczywiście, prowokował jak zawsze.
- I bez przesady, Just, tego co jest między nami, nie przyszłoby mi do głowy nazywać dramatem - wtrącił jeszcze z uśmiechem na słowa Tonks. Wręcz przeciwnie, nie było żadnych dramatów - była akcja i było wesoło... może dzisiaj faktycznie trochę zawalił podczas poszukiwań mugolskiego pubu, ale cóż... Nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło.
A czy zraził się do Parszywego Pasażera? Hm, chyba ciężko się zrazić do czegoś, co i tak uważa się za spelunę... więc właściwie obecnie to Parszywy raczej zyskał w oczach Joeya niż stracił.
- Nie będę ukrywać, że ten lokal to nie do końca moje klimaty... - odezwał się szczerze - ale ważniejsze od klimatu jest dobre towarzystwo, czyż nie? - posłał barmance kolejny uśmiech, po czym przetoczył spojrzeniem po reszcie zgromadzonych. Owszem, mówił o wszystkich i do wszystkich.
Za to wyraźnie usatysfakcjonowała go reakcja chociaż jednego zainteresowanego historią jego pierwszego spotkania (i w dodatku tak bliskiego) ze smokami. Uśmiechnął się, oczy zalśniły mu rozbawionymi ognikami i napił się jeszcze ze swojej szklanki, nim odchrząknął.
- No, z drugiej strony... gdybym się nie odwrócił, to już nie byłbym taki przystojny - parsknął śmiechem na swój wybitnych lotów żart. Z dwojga złego wolał zostać spalony przez smoka od tyłu niż od przodu, to chyba miało sens...?
- Gdyby to Just mnie składała po tym spotkaniu, to pewnie nie miałbym po nim nawet śladu - dodał jeszcze, kiedy Percy wspomniał o jego przyjaciółce. Był o tym święcie przekonany, chociaż przecież ani na magii leczniczej ani o smoczym ogniu nie wiedział zbyt wiele. Dla niego poparzenie przez wielgachnego gada było tym samym, co złamanie po upadku z miotły podczas meczu, a przecież po złamaniach leczonych przez Just żadnych blizn nie miał, prawda? A więc wysnute przez niego wnioski musiały być słuszne.
- Niestety to było w Szwecji prawie dziesięć lat temu i Just mnie jeszcze wtedy nie składała do kupy - westchnął, spoglądając na nią z uśmiechem. - To był Doroczny Wyścig na Miotłach - dodał jeszcze gwoli wyjaśnienia, coby nie trzymać ich dłużej w napięciu. W zasadzie na tym mógłby skończyć... ale nie był pewny czy wszyscy tutaj obecni wiedzieli czym jest Doroczny Wyścig na Miotłach.
- Nad smoczym rezerwatem, żeby nie było za nudno - doprecyzował z zawadiackim uśmiechem (no tak, bo wyścigi na miotłach to zazwyczaj strasznie nudne zawody...). Teraz, po tych wszystkich latach uważał, że to była czysta głupota z jego strony: wziąć w tym udział i to trzy razy z rzędu. Przecież doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że magiczne stworzenia go nienawidzą, a zadzieranie ze smokami... no właśnie, może się skończyć nawet śmiercią... lub tak jak się skończyło - paskudną blizną na plecach. Z drugiej strony i tak uważał, że to nic w porównaniu z pójściem na pięści przeciwko urokom. Napił się alkoholu.
- E tam, myślę, że nigdzie nie brakuje miejsca na wielkie idee i bohaterstwo... - grzecznie nie zgodził się ze słowami Philippy. - Po prostu w niektórych miejscach brakuje trzeźwo myślących osób, to wszystko - uśmiechnął się rozbawiony własnym spostrzeżeniem.
Na życzenie mu rozsądku tylko parsknął śmiechem.
- Na to jest już chyba za późno, Just - skwitował wesoło.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaśmiał się cicho w reakcji na skierowane do niego słowa Philippy, przez moment podążając też spojrzeniem za jej dłonią, muskającą materiał jego płaszcza. Nie był pewien, czy była to wina coraz szybciej krążącego w jego żyłach alkoholu, czy braku odpowiedniej wentylacji w umieszczonym pod ziemią pomieszczeniu, ale zrobiło mu się nagle odrobinę za ciepło. Odchrząknął cicho. – Być może po prostu potrzeba mi dobrej motywacji – odpowiedział, w którymś momencie orientując się, że nie do końca wiedział już, o czym właściwie mówili; wymiana zdań, początkowo niewinna, zdawała się skręcić w dosyć niespodziewanym kierunku, i być może powinien być wdzięczny Just za dosyć bezceremonialne odwrócenie jego uwagi nim zdążyłby powiedzieć coś bardziej idiotycznego.
Odwrócił się w jej stronę, pochylając się niżej, kiedy chwyciła go za podbródek, i pozwalając jej spojrzeć na krzepnącą powoli ranę. Nie chciał jej tłumaczyć, że czuł się odrobinę nerwowo na myśl o różdżce przystawionej wprost do skroni – i to bynajmniej nie dlatego, że wątpił w jej umiejętności; nie wyzbył się jednak jeszcze instynktownej obawy o pewną nieprzewidywalność co do rzucanych zaklęć, którą anomalie musiały zakorzenić w jego umyśle wyjątkowo mocno. A może miała na to wpływ dosyć pechowa interwencja Cassandry, składającej go po misji w manufakturze kominków. – Czasami to naprawdę nic takiego – mruknął tylko, posłusznie starając się jednak nie wiercić, mimo że pozycja, w której się znalazł, nie należała do najwygodniejszych – Tonks była sporo niższa od niego. Bezwiednie przymknął jedno oko, kiedy jej różdżka zajaśniała niebieskawym światłem, przesuwając się od góry do dołu po jego skórze; zaswędziało, ale przestało piec – ustało też dziwne dzwonienie, które do tej pory ignorował. – Dzięki – powiedział, gdy skończyła, po czym cofnął się o krok, unosząc szklankę do ust i powstrzymując się przed odruchowym podrapaniem skroni.
Nie do końca wiedział, jak powinien zareagować na niebezpośrednie podziękowania wygłoszone przez Philippę; zdecydowanie nie czuł się bohaterem tego wieczoru, nie miał też zamiaru się spierać – atmosfera w niewielkiej, zamkniętej przestrzeni piwnicy przyjmowała wystarczająco dziwny wydźwięk, by rzeczy, które normalnie zabrzmiałyby w jego uszach niezręcznie, wcale takie nie były. – Mógłbym się założyć o swoją piersiówkę, że poradziłabyś sobie świetnie i bez nas – rzucił, przenosząc spojrzenie w stronę barmanki, która jeszcze kilka chwil temu śmiało wykrzykiwała polecenia bijącym się na górze marynarzom.
Słysząc o wyścigu na miotłach nad szwedzkim rezerwatem gwizdnął cicho, zastanawiając się w milczeniu, czy organizatorzy mieli w planach zamordowanie swoich uczestników, czy po prostu smoki wymknęły im się spod kontroli; było powszechnie wiadomo, że skrzydlate bestie niespecjalnie lubiły intruzów na swoim terytorium, ale istniało też spore prawdopodobieństwo, że Joe zwyczajnie leciał za nisko – na tyle, że przekroczył magiczną barierę, zazwyczaj rozciąganą ponad rezerwatami i uniemożliwiającą smokom ucieczkę. – To był szwedzki krótkopyski? – zapytał z zainteresowaniem, nie potrafiąc powstrzymać się przed pociągnięciem znajomego tematu. – W takim wypadku musiałeś albo lecieć niezwykle szybko, albo mieć szalone szczęście – ich ogień potrafi w kilka sekund spopielić kości – podzielił się ciekawostką, słowa kierując co prawda do amatora podniebnych wyścigów, ale mówiąc na tyle głośno, by słyszeli go wszyscy zgromadzeni w piwnicy.
przepraszamprzepraszamprzepraszam
Odwrócił się w jej stronę, pochylając się niżej, kiedy chwyciła go za podbródek, i pozwalając jej spojrzeć na krzepnącą powoli ranę. Nie chciał jej tłumaczyć, że czuł się odrobinę nerwowo na myśl o różdżce przystawionej wprost do skroni – i to bynajmniej nie dlatego, że wątpił w jej umiejętności; nie wyzbył się jednak jeszcze instynktownej obawy o pewną nieprzewidywalność co do rzucanych zaklęć, którą anomalie musiały zakorzenić w jego umyśle wyjątkowo mocno. A może miała na to wpływ dosyć pechowa interwencja Cassandry, składającej go po misji w manufakturze kominków. – Czasami to naprawdę nic takiego – mruknął tylko, posłusznie starając się jednak nie wiercić, mimo że pozycja, w której się znalazł, nie należała do najwygodniejszych – Tonks była sporo niższa od niego. Bezwiednie przymknął jedno oko, kiedy jej różdżka zajaśniała niebieskawym światłem, przesuwając się od góry do dołu po jego skórze; zaswędziało, ale przestało piec – ustało też dziwne dzwonienie, które do tej pory ignorował. – Dzięki – powiedział, gdy skończyła, po czym cofnął się o krok, unosząc szklankę do ust i powstrzymując się przed odruchowym podrapaniem skroni.
Nie do końca wiedział, jak powinien zareagować na niebezpośrednie podziękowania wygłoszone przez Philippę; zdecydowanie nie czuł się bohaterem tego wieczoru, nie miał też zamiaru się spierać – atmosfera w niewielkiej, zamkniętej przestrzeni piwnicy przyjmowała wystarczająco dziwny wydźwięk, by rzeczy, które normalnie zabrzmiałyby w jego uszach niezręcznie, wcale takie nie były. – Mógłbym się założyć o swoją piersiówkę, że poradziłabyś sobie świetnie i bez nas – rzucił, przenosząc spojrzenie w stronę barmanki, która jeszcze kilka chwil temu śmiało wykrzykiwała polecenia bijącym się na górze marynarzom.
Słysząc o wyścigu na miotłach nad szwedzkim rezerwatem gwizdnął cicho, zastanawiając się w milczeniu, czy organizatorzy mieli w planach zamordowanie swoich uczestników, czy po prostu smoki wymknęły im się spod kontroli; było powszechnie wiadomo, że skrzydlate bestie niespecjalnie lubiły intruzów na swoim terytorium, ale istniało też spore prawdopodobieństwo, że Joe zwyczajnie leciał za nisko – na tyle, że przekroczył magiczną barierę, zazwyczaj rozciąganą ponad rezerwatami i uniemożliwiającą smokom ucieczkę. – To był szwedzki krótkopyski? – zapytał z zainteresowaniem, nie potrafiąc powstrzymać się przed pociągnięciem znajomego tematu. – W takim wypadku musiałeś albo lecieć niezwykle szybko, albo mieć szalone szczęście – ich ogień potrafi w kilka sekund spopielić kości – podzielił się ciekawostką, słowa kierując co prawda do amatora podniebnych wyścigów, ale mówiąc na tyle głośno, by słyszeli go wszyscy zgromadzeni w piwnicy.
przepraszamprzepraszamprzepraszam
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie chciałabyś się banalnie zakochać, panno Moss?
Odpowiedzieć mu mogło jedynie stłumione parsknięcie. Nie poznała tego uczucia, tej elektryzującej miłości, która wpędzała ludzi najpierw w morze wódki, a potem prosto w objęcia lodowatej Tamizy. Wielka, banalna i przepiękna miłość? Też coś. Wyobrażała sobie, że to trujące uczucie, owszem, może przejmujące, może wpędzające w jakiś rodzaj nadziei, ale jednak odbierające rozum. Fils nie chciała nigdy utracić kontroli, stać się ofiarą własnych emocji, na których ktoś wygrywałby sobie historie wedle widzimisię. Nie.
– Banalnie, niebanalnie… Wolę kochać wszystkich moich portowych chłopców. Wiem, że wyłowią mnie, jeśli zacznę tonąć. A ten jeden? – Parsknęła znów i lekko potrząsnęła głową. – Chyba pozabijaliśmy się wzajemnie, zanim ktokolwiek nazwałby to miłością. To nie dla mnie, drogi Joe. Nie dla mnie… – wyjaśniła dość konkretnym tonem. Było jasne, że nie dzieliła się z nim żadną świeżą myślą. Wiele razy myślała, wiele też razy odprawiała zakochanych głupców, którzy chcieli mieć ją na własność. Nikomu nie oddałaby tej wolności, nikomu nie pozwoliłaby się opętać. Nikogo też nie potrzebowała. Ale rozumiała to, że pozostali mogli mieć zupełnie inne zdanie.
O tak, można było się pogubić w tej zagadkowej wymianie zdań. Percy przyciągał jej oko, choć w tłumie rozgrzanych alkoholem głów, w melodiach tak wielu głosów nie do końca potrafiła się skupić na nim samym. A i nawet nie powinna, bo przecież przyjmowała liczniejsze grono portowych sojuszników. Nie chciała, by ktokolwiek poczuł się zaniedbany… Chociaż wiedziała też, że Joe opiekował się panną uzdrowicielką i to nie tylko podczas roztrząsania kwestii ich faktycznej relacji. Cóż, może dziś nie był dzień dobry dla poważnych rozmów. Uśmiechnęła się jednak znacząco, kiedy Percival wspomniał o właściwiej motywacji. Kiedyś ją znajdzie, kiedyś i zdecydowanie gdzieś daleko od tego ohydnego miejsca.
Popatrzyła na Josepha, który postanowił podzielić się szczerą opinią o tawernie. – Uwierz mi, Joe, że tu zawsze chodzi właśnie o towarzystwo. Możemy się bawić w rozpadającej się ruderze, ale kiedy jesteśmy razem, małe znaczenie ma brud i mdły alkohol. Po prostu jesteśmy ze sobą, razem, we wspólnym głosie – oświadczyła, zgadzając się z jego słowami.
Rany się zagoiły, więc należało wreszcie zająć się porządnym piciem, skoro wszyscy potrafili już wysoko unieść kieliszek bez wykrzywiania boleśnie ust. Philippa z ulgą przyjęła stanowcze działanie Justine. Czasem trzeba było nie pytać, po prostu działać. Kobiety musiały być silne, tym bardziej w tak obskurnych miejscówkach, które lubiły sobie z nich drwić. Joe dzielił się szczegółami swoich połamanych wojaży, a Philippa odkrywała, jak różni ludzie spotkali się dzisiaj w piwnicy, jak obcy sobie, a jednak nienormalnie bliscy. Podobało jej się to połączenie. Jeden się wycofywał, drugi gwiazdorzył, trzeci emanował nieoczywistym magnetyzmem. No proszę. One dwie w takim towarzystwie. Aż musiała sobie pozwolić na nieco głębszy łyk alkoholu. – Nie, nie poradziłabym – zaprzeczyła stwierdzeniu Percivala. – O wiele bardziej podoba mi się zakończenie z waszym udziałem, choć przykro mi, że poznaliście to miejsce właśnie od takiej strony. Ale, cóż, przynajmniej odkryliście je naprawdę – zauważyła, postukując lekko paznokciem w szkło. Parszywy ofiarował im namiastkę swoich brudnych tajemnic.
Uniosła brew zaciekawiona smoczym tematem. Jeden ścigał się ze smokami, a drugi coś za dużo o nich wiedział. Obydwaj chyba lubili życie na krawędzi. Zresztą tego się właśnie spodziewała po nich, mając w pamięci bohaterstwo sprzed paru chwil. Należało im dolać jeszcze więcej alkoholu. Całej czwórce. Noc zapowiadała się całkiem przyjemnie, a rozmowy zdawały się zbaczać z tematu burdy i walentynkowych rozczarowań… – Skąd wiesz tyle o smokach? – zapytała więc Percivala i lekko zakołysała swoją szklaneczką. Wygodniej oparła się o skrzynię. Właściwie to usiadła na niej, a nogi zawisły nad nieco wilgotnymi podłogami piwniczki. – A ty, Joe, mam nadzieję, że twoje randkowe pomysły nie są tak szalone, jak ten wyścig? – podpytała, zerkając znacząco na Justine. Rozsądku dla Josepha. No właśnie. – Znasz go lepiej. Myślisz, że jeszcze może złapać trochę rozsądku? Taki też jest fajny – odparła lekko i pomajtała nogami, jakby miała pięć lat, a nie te dwadzieścia kilka. – O ile nie łamie sobie co tydzień karku… – mówiła dalej, coraz pewniej czując się w tym gronie. Zupełnie jakby obcość ustępowała jakiejś formie przyjaźni. Krótkiej, przelotnej, ale odprężającej po nieprzyjemnych przygodach.
Niech ta noc trwa. Niech rozejdą się, mając w pamięci te wszystkie twarze i rosnące sympatie. Tylko je, żadnych blizn i krwawych śladów, o które tak łatwo w dokach.
dziękuję wszystkim! I przepraszam, że tak późno
zt, jeszcze się kiedyś spotkamy!
Odpowiedzieć mu mogło jedynie stłumione parsknięcie. Nie poznała tego uczucia, tej elektryzującej miłości, która wpędzała ludzi najpierw w morze wódki, a potem prosto w objęcia lodowatej Tamizy. Wielka, banalna i przepiękna miłość? Też coś. Wyobrażała sobie, że to trujące uczucie, owszem, może przejmujące, może wpędzające w jakiś rodzaj nadziei, ale jednak odbierające rozum. Fils nie chciała nigdy utracić kontroli, stać się ofiarą własnych emocji, na których ktoś wygrywałby sobie historie wedle widzimisię. Nie.
– Banalnie, niebanalnie… Wolę kochać wszystkich moich portowych chłopców. Wiem, że wyłowią mnie, jeśli zacznę tonąć. A ten jeden? – Parsknęła znów i lekko potrząsnęła głową. – Chyba pozabijaliśmy się wzajemnie, zanim ktokolwiek nazwałby to miłością. To nie dla mnie, drogi Joe. Nie dla mnie… – wyjaśniła dość konkretnym tonem. Było jasne, że nie dzieliła się z nim żadną świeżą myślą. Wiele razy myślała, wiele też razy odprawiała zakochanych głupców, którzy chcieli mieć ją na własność. Nikomu nie oddałaby tej wolności, nikomu nie pozwoliłaby się opętać. Nikogo też nie potrzebowała. Ale rozumiała to, że pozostali mogli mieć zupełnie inne zdanie.
O tak, można było się pogubić w tej zagadkowej wymianie zdań. Percy przyciągał jej oko, choć w tłumie rozgrzanych alkoholem głów, w melodiach tak wielu głosów nie do końca potrafiła się skupić na nim samym. A i nawet nie powinna, bo przecież przyjmowała liczniejsze grono portowych sojuszników. Nie chciała, by ktokolwiek poczuł się zaniedbany… Chociaż wiedziała też, że Joe opiekował się panną uzdrowicielką i to nie tylko podczas roztrząsania kwestii ich faktycznej relacji. Cóż, może dziś nie był dzień dobry dla poważnych rozmów. Uśmiechnęła się jednak znacząco, kiedy Percival wspomniał o właściwiej motywacji. Kiedyś ją znajdzie, kiedyś i zdecydowanie gdzieś daleko od tego ohydnego miejsca.
Popatrzyła na Josepha, który postanowił podzielić się szczerą opinią o tawernie. – Uwierz mi, Joe, że tu zawsze chodzi właśnie o towarzystwo. Możemy się bawić w rozpadającej się ruderze, ale kiedy jesteśmy razem, małe znaczenie ma brud i mdły alkohol. Po prostu jesteśmy ze sobą, razem, we wspólnym głosie – oświadczyła, zgadzając się z jego słowami.
Rany się zagoiły, więc należało wreszcie zająć się porządnym piciem, skoro wszyscy potrafili już wysoko unieść kieliszek bez wykrzywiania boleśnie ust. Philippa z ulgą przyjęła stanowcze działanie Justine. Czasem trzeba było nie pytać, po prostu działać. Kobiety musiały być silne, tym bardziej w tak obskurnych miejscówkach, które lubiły sobie z nich drwić. Joe dzielił się szczegółami swoich połamanych wojaży, a Philippa odkrywała, jak różni ludzie spotkali się dzisiaj w piwnicy, jak obcy sobie, a jednak nienormalnie bliscy. Podobało jej się to połączenie. Jeden się wycofywał, drugi gwiazdorzył, trzeci emanował nieoczywistym magnetyzmem. No proszę. One dwie w takim towarzystwie. Aż musiała sobie pozwolić na nieco głębszy łyk alkoholu. – Nie, nie poradziłabym – zaprzeczyła stwierdzeniu Percivala. – O wiele bardziej podoba mi się zakończenie z waszym udziałem, choć przykro mi, że poznaliście to miejsce właśnie od takiej strony. Ale, cóż, przynajmniej odkryliście je naprawdę – zauważyła, postukując lekko paznokciem w szkło. Parszywy ofiarował im namiastkę swoich brudnych tajemnic.
Uniosła brew zaciekawiona smoczym tematem. Jeden ścigał się ze smokami, a drugi coś za dużo o nich wiedział. Obydwaj chyba lubili życie na krawędzi. Zresztą tego się właśnie spodziewała po nich, mając w pamięci bohaterstwo sprzed paru chwil. Należało im dolać jeszcze więcej alkoholu. Całej czwórce. Noc zapowiadała się całkiem przyjemnie, a rozmowy zdawały się zbaczać z tematu burdy i walentynkowych rozczarowań… – Skąd wiesz tyle o smokach? – zapytała więc Percivala i lekko zakołysała swoją szklaneczką. Wygodniej oparła się o skrzynię. Właściwie to usiadła na niej, a nogi zawisły nad nieco wilgotnymi podłogami piwniczki. – A ty, Joe, mam nadzieję, że twoje randkowe pomysły nie są tak szalone, jak ten wyścig? – podpytała, zerkając znacząco na Justine. Rozsądku dla Josepha. No właśnie. – Znasz go lepiej. Myślisz, że jeszcze może złapać trochę rozsądku? Taki też jest fajny – odparła lekko i pomajtała nogami, jakby miała pięć lat, a nie te dwadzieścia kilka. – O ile nie łamie sobie co tydzień karku… – mówiła dalej, coraz pewniej czując się w tym gronie. Zupełnie jakby obcość ustępowała jakiejś formie przyjaźni. Krótkiej, przelotnej, ale odprężającej po nieprzyjemnych przygodach.
Niech ta noc trwa. Niech rozejdą się, mając w pamięci te wszystkie twarze i rosnące sympatie. Tylko je, żadnych blizn i krwawych śladów, o które tak łatwo w dokach.
dziękuję wszystkim! I przepraszam, że tak późno
zt, jeszcze się kiedyś spotkamy!
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
14 września 1957 r, po próbie rejestracji
Łupnęło, kiedy beczka ciężko obiła się o szorstkie podłogi w parszywej piwniczce. Hałasy zapewne słyszała nawet Rain sumiennie wykonująca swoje dziwkarskie obowiązki w pokoju na piętrze. Moss nie miała litości dla olbrzymich baniaków kryjących pod warstwą desek prawdziwe rumowe sztormy. Zawinięte wysoko rękawy sukienki odsłaniały sine, podrapane przedramiona, a między nimi czerwone pręgi – okrutną pamiątkę po wizycie w angielskim więzieniu. Była obolała, ale przede wszystkim płonęła gorzką wściekłością, co mogły odczuć wszystkie pochowane w kamienistych szparach szczurzyska. Wyrzucili ją nad ranem. Jak śmiecia. Pokiereszowaną, głodną, w podartych szmatach. Spisanego raportu nie widziała na oczy. Pożegnali ją ostatecznym rozkazem. Jeszcze dzisiaj musiała stawić się w złotym ministerstwie i ofiarować im całą siebie – razem z magią, różdżką, tożsamością, razem z wszystkim, co do tej pory należało wyłącznie do niej. Nie znosiła, kiedy ktoś jej rozkazywał, kiedy ktoś więził ją w cholernych formalnościach, byleby tylko przejąć władzę nad kolejnym, pozornie całkowicie wolnym, obywatelem. Nikt w Parszywym tego nie zrobił, nikomu się nie śniło, że skończy jako ministerialna marionetka. Śmierdziało jej to od samego początku i jeszcze w kwietniu, jeszcze zanim Keaton rozpłynął się w powietrzu, obiecała sobie, że nigdy się im nie da, że nie zarejestruje różdżki i nie pozwoli, by obłapiały ją obleśne łapska magicznej policji. Wpadła, znacznie szybciej niż sądziła, ale to jej towarzysz ucierpiał najbardziej. To on tam został.
Łupnęło znów, a nierówno porzucona przez czar skrzynka flaszek zderzyła się z półką pełną starych butelek po winie. Dźwięczna fala echem liznęła wszystkie cztery ściany piwniczki. Philippa zawyła znów, rozdrażniona jeszcze bardziej. Zrezygnowała z kolejnego zaklęcia i pochyliła się nad skrzynią, by przesunąć ją w odpowiednie miejsce. Dłonie wciśnięte w drewniane ramy zacisnęły się aż za bardzo. Przeklęła pod nosem. Nie nadawała się dzisiaj do pracy z piratami. Była wędrującą pożogą, niszczyła wszystko, co tylko wpadło jej pod nogi. Prawie nikt nie wiedział, prawie. Roznosiło ją. Po powrocie nie zmrużyła oka, wzięła najdłuższą kąpiel w życiu i ubrała się w najlepsze ciuchy, by móc do ministerstwa wkroczyć z wysoko uniesioną brodą. Zupełnie jakby jej obecność tam nie była ostatecznym poniżeniem. Prowadzona przez wciąż rozpędzone łomoty serca dysponowała wręcz niemożliwymi pokładami energii. Porządki w piwniczce były najlepszym możliwym zajęciem. Pokryte maścią oparzenia po pojedynku bladły, choć wciąż nieprzyjemnie drażniły szyję. Nie rozmywał się jednak obraz Rubeusa, tak potłuczonego, pociętego i osamotnionego gdzieś w ciemnej celi więzienia. Nic jej nie powiedzieli i na nic się zdały stosy ostrych słówek w kierunku bandy policjantów. Wciąż nie potrafiła uwierzyć, że to wszystko naprawdę się wydarzyło, że wpadła w pułapkę na największej portowej ulicy, która była jej drugim domem.
Kolejna kurwa wcale nie pomagała w przełknięciu tej olbrzymiej porcji frustracji. Emocje wydobywały z niej siłę, ale trudno było usiedzieć, nawet tu, w gołych murach ulubionego przybytku, pośród swoich. Mowy nie ma, by tkwiła tu jak bezczynna ofiara politycznych manipulacji. Trzeba było go przecież stamtąd wydostać! Zamiast myśleć o tym, że ledwie chwilę przez urzędniczy bałagan nie udało jej się dokonać tej pieprzonej rejestracji, albo o tym, że czeka ją miesiąc wolontariatu na rzecz rybiego królestwa – rozważała jedynie możliwą pomoc dla olbrzymiego mężczyzny. Nie przestraszyły jej mordercze przesłuchania i stosy kąśliwych uwag, nie przelękła się obietnicy bólu. Zamierzała tam wrócić. Problem tylko w tym, że aż za dobrze wiedziała, że nie ma żadnych szans, by mu pomóc. Może Rineheart, ten stary piernik, miał rację. Może tym razem przeholowała, zlekceważyła znaki, zbyt bezwstydnie stąpała po portowych ulicach, aż wreszcie wpadła im pod nogi. Tylko że Philippa Moss nie poddawała się, a już na pewno nie pozostawiała przyjaciół w potrzebie.
Ani zwierzęcych sierot. Bo jak się okazało Nochal nie był ostatnim psem, który znalazł ciepły kąt na Pont Street. W kącie pomieszczenia na paru szmatach spoczywało psie dziecko. Dwa ogony, które bała się zostawić same z Bojczukiem, niuchaczami, psem i skrzatem. Dwa ogony wytworne, mięciutkie i grzecznie spoczywające na poszarpanej tkaninie. I ten szorstki jęzor czyszczący z zapałem łapkę. Nagle jednak pyszczek się uniósł, a uszy pomknęły w stronę zapleśniałych sufitów. Ruch, szelest. Poderwały się cztery łapki i pobiegły powęszyć. Prosto pod nogi swojego prawdziwego pana. Keata.
| przekazuję Keatowi psidwaka
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 12.01.21 19:04, w całości zmieniany 2 razy
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
(to tylko koniec poprzedniego wątku)
Cóż, coś było w tym, co panna barmanka mówiła - ograniczanie się mogło przynieść więcej szkody niż pożytku. Z drugiej jednak strony... czy nie każda dziewczyna marzyła właśnie o tym jednym jedynym - rycerzu w złotej zbroi? Który zrobiłby dosłownie wszystko dla swojej księżniczki? Taka banalna miłość nie była dla niej? Joe nie przestał się uśmiechać półgębkiem i choć wiedział tam swoje (że właśnie na takich, co to się najbardziej zarzekają, najszybciej upomina się banalna miłość), nie podważył przekonań dziewczyny. Dobrze, dobrze, to się jeszcze okaże. Wpadnie tu za miesiąc czy dwa i sprawdzi czy panienka przypadkiem nie była już zakochana po uszy w którymś z tych portowych królewiczów.
Rozmowa rozwinęła się na dobre, Joe zaś na chwilę nie udzielał się w dyskusji zajęty alkoholem i (dla odmiany) słuchaniem. Nie na długo jednak, bo przecież nie zakończył wciąż opowieści o swym wyścigu, a najwyraźniej wciąż niektórzy byli zainteresowani tematem. Nawet aż za bardzo.
Percy zadał mu pytanie, a Joe zrobił minę, jakby mężczyzna odezwał się doń w kompletnie mu obcym języku. "To był szwedzki krótkopyski?" Ale co? Wyścig? Model miotły? O co mu...
- A! Pytasz o smoka? - wreszcie coś zaskoczyło mu we łbie. Nie sądził, że kogoś może zaciekawić sama bestia. W sensie jej rodzaj - smok to smok, nie? Wielki, łuskowaty, ziejący ogniem potwór... a czy miał swoją nazwę...? Co za różnica?
- Nie wiem - przyznał rozkładając bezradnie ręce, a resztka alkoholu mocno zawirowała w jego szklance. - Nie znam się i nie miałem zbyt wiele czasu, żeby stwierdzić czy ma krótki czy długi pysk - dodał, co również było najszczerszą prawdą. - Wiem na pewno, że był wielki i taki szary... - to akurat zapamiętał - Zdziwiłem się, bo sądziłem, że wszystkie te bestie są zielone. Ale może ten był już po prostu starszy? - rzucił w przestrzeń takie oto wyjaśnienie nietypowego (według niego) koloru gada. A jak nieznajomy nadal będzie wypytywał, to Joe już postanowił, że następnym razem po prostu weźmie ze sobą tą wygraną za trzecim razem statuetkę w kształcie właśnie tego smoka i Percy będzie mógł już dociekać czy szwedzki czy nie szwedzki i czy ma wystarczająco krótki pysk.
A czy leciał tak niezwykle szybko? Wtedy - z pewnością nie. Pokręcił głową.
- Szczęście - odparł bez cienia wątpliwości. Nawet mu przez myśl nie przeszło, żeby kłamać by komukolwiek tutaj zaimponować. Napił się za to trunku, żeby wyprzeć z pamięci tamte zdarzenie.
- Miałem niezwykłe szczęście, że inny zawodnik bez wahania rzucił mi się na pomoc, gdy tylko zauważył, że mam kłopoty. Gdyby nie on, nie byłoby mnie dziś z wami - przyznał z powagą. No właśnie, odrobina mniej szczęścia i ani nie miałby okazji uczestniczyć już w żadnym wyścigu, ani tym bardziej nie stałby się zawodnikiem Zjednoczonych... Ależ się zrobiło nostalgicznie. Może to i dobrze, że rozmyślania przerwało mu pytanie panny Moss?
- Moje randkowe pomysły? - powtórzył i parsknął cicho śmiechem. - Są dużo bardziej szalone od wyścigu na miotłach - odparł rozbawiony - przecież przyprowadziłem Just tutaj, nie?
Randka w Parszywym Pasażerze... naprawdę trzeba być niespełna rozumu, żeby coś takiego zorganizować. Wprawdzie to dzisiaj to nie była randka... i nie była specjalnie zorganizowana w tym właśnie miejscu, ale to już nieistotne szczegóły: chcąc nie chcąc trafili właśnie tutaj, prawda?
- Choć nie ukrywam, że trzykrotne wzięcie udziału w tamtych wyścigach, to był szczyt głupoty - dodał. - Teraz to nawet jakby mi mieli zapłacić, to bym odmówił - oświadczył.
Bo wiadomo - wtedy to nie dość, że nikt mu za to nie płacił, to sam przekazał wszystkie swoje oszczędności, by kupić porządną miotłę, opłacić podróż i to tylko po to, żeby trzy razy uciekać przed samą śmiercią. No głupota - ale młodość rządzi się innymi prawami.
- Hm, czyli jednak mam w sobie więcej rozsądku niż dziesięć lat temu...? - zauważył po chwili namysłu i błysnął zębami w uśmiechu do Just i Philippy. Proszę, proszę - chciały i miały - samospełniająca się przepowiednia.
[zt]
Cóż, coś było w tym, co panna barmanka mówiła - ograniczanie się mogło przynieść więcej szkody niż pożytku. Z drugiej jednak strony... czy nie każda dziewczyna marzyła właśnie o tym jednym jedynym - rycerzu w złotej zbroi? Który zrobiłby dosłownie wszystko dla swojej księżniczki? Taka banalna miłość nie była dla niej? Joe nie przestał się uśmiechać półgębkiem i choć wiedział tam swoje (że właśnie na takich, co to się najbardziej zarzekają, najszybciej upomina się banalna miłość), nie podważył przekonań dziewczyny. Dobrze, dobrze, to się jeszcze okaże. Wpadnie tu za miesiąc czy dwa i sprawdzi czy panienka przypadkiem nie była już zakochana po uszy w którymś z tych portowych królewiczów.
Rozmowa rozwinęła się na dobre, Joe zaś na chwilę nie udzielał się w dyskusji zajęty alkoholem i (dla odmiany) słuchaniem. Nie na długo jednak, bo przecież nie zakończył wciąż opowieści o swym wyścigu, a najwyraźniej wciąż niektórzy byli zainteresowani tematem. Nawet aż za bardzo.
Percy zadał mu pytanie, a Joe zrobił minę, jakby mężczyzna odezwał się doń w kompletnie mu obcym języku. "To był szwedzki krótkopyski?" Ale co? Wyścig? Model miotły? O co mu...
- A! Pytasz o smoka? - wreszcie coś zaskoczyło mu we łbie. Nie sądził, że kogoś może zaciekawić sama bestia. W sensie jej rodzaj - smok to smok, nie? Wielki, łuskowaty, ziejący ogniem potwór... a czy miał swoją nazwę...? Co za różnica?
- Nie wiem - przyznał rozkładając bezradnie ręce, a resztka alkoholu mocno zawirowała w jego szklance. - Nie znam się i nie miałem zbyt wiele czasu, żeby stwierdzić czy ma krótki czy długi pysk - dodał, co również było najszczerszą prawdą. - Wiem na pewno, że był wielki i taki szary... - to akurat zapamiętał - Zdziwiłem się, bo sądziłem, że wszystkie te bestie są zielone. Ale może ten był już po prostu starszy? - rzucił w przestrzeń takie oto wyjaśnienie nietypowego (według niego) koloru gada. A jak nieznajomy nadal będzie wypytywał, to Joe już postanowił, że następnym razem po prostu weźmie ze sobą tą wygraną za trzecim razem statuetkę w kształcie właśnie tego smoka i Percy będzie mógł już dociekać czy szwedzki czy nie szwedzki i czy ma wystarczająco krótki pysk.
A czy leciał tak niezwykle szybko? Wtedy - z pewnością nie. Pokręcił głową.
- Szczęście - odparł bez cienia wątpliwości. Nawet mu przez myśl nie przeszło, żeby kłamać by komukolwiek tutaj zaimponować. Napił się za to trunku, żeby wyprzeć z pamięci tamte zdarzenie.
- Miałem niezwykłe szczęście, że inny zawodnik bez wahania rzucił mi się na pomoc, gdy tylko zauważył, że mam kłopoty. Gdyby nie on, nie byłoby mnie dziś z wami - przyznał z powagą. No właśnie, odrobina mniej szczęścia i ani nie miałby okazji uczestniczyć już w żadnym wyścigu, ani tym bardziej nie stałby się zawodnikiem Zjednoczonych... Ależ się zrobiło nostalgicznie. Może to i dobrze, że rozmyślania przerwało mu pytanie panny Moss?
- Moje randkowe pomysły? - powtórzył i parsknął cicho śmiechem. - Są dużo bardziej szalone od wyścigu na miotłach - odparł rozbawiony - przecież przyprowadziłem Just tutaj, nie?
Randka w Parszywym Pasażerze... naprawdę trzeba być niespełna rozumu, żeby coś takiego zorganizować. Wprawdzie to dzisiaj to nie była randka... i nie była specjalnie zorganizowana w tym właśnie miejscu, ale to już nieistotne szczegóły: chcąc nie chcąc trafili właśnie tutaj, prawda?
- Choć nie ukrywam, że trzykrotne wzięcie udziału w tamtych wyścigach, to był szczyt głupoty - dodał. - Teraz to nawet jakby mi mieli zapłacić, to bym odmówił - oświadczył.
Bo wiadomo - wtedy to nie dość, że nikt mu za to nie płacił, to sam przekazał wszystkie swoje oszczędności, by kupić porządną miotłę, opłacić podróż i to tylko po to, żeby trzy razy uciekać przed samą śmiercią. No głupota - ale młodość rządzi się innymi prawami.
- Hm, czyli jednak mam w sobie więcej rozsądku niż dziesięć lat temu...? - zauważył po chwili namysłu i błysnął zębami w uśmiechu do Just i Philippy. Proszę, proszę - chciały i miały - samospełniająca się przepowiednia.
[zt]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W kokonie portowych cieni umościł się, miękko stąpając po drodze, która wiodła do domu, a przynajmniej do miejsca, które niegdyś było mu domem, choć teraz nie wchodził do niego głównym wejściem. Nie zajrzał do kuchni, do Cristiny, po plotki wyłowione jej podstarzałym uchem, nie przytulił się zbyt ochoczo do Ognistej i tego, czym mogły powitać go troskliwe ręce, oferując na dzień dobry trunek najlepszej jakości (na jaką stać było Pasażera). Zostawił za sobą dym papierosów, snując się jak towarzysząca mu szara smuga, nasączona niepokojem o to, czy aby Philippa powiedziała mu wszystko, czy za ramą dwukierunkowego lusterka nie zostawiła niczego, czym nie chciała go przesadnie martwić. Od ich rozmowy nie potrafił znaleźć sobie miejsca, ten szklany dystans jedynie irytował; wiedział, że nie wytrzyma zbyt długo, nim nie spróbuje dostać się do Londynu, by choć przez chwilę zamknąć siostrzane ciało w ramionach.
Jedną parę butów, tę do chodzenia w kanałach, zostawił ze spodniami na zmianę, podziurawionymi, takimi, których nie było mu szkoda; pakunek w worku czekał nieopodal wejścia na to, aż powróci z Londynu, po którym przemieszczał się już suchą stopą, by nie wzbudzać podejrzeń.
By dostać się niepostrzeżenie do Parszywego, skręcił w cuchnącą uliczkę, ślizgając się podeszwami po zawartości czyichś żołądków. Bądź pęcherzy, nie wszystkim chciało się za pilną potrzebą udawać po schodach do toalety, skoro można też było znaleźć ulgę nieco bliżej. Coś zachrzęściło koło wiader i rzuconego do góry nogami krzesła, które zamiast siedzenia, miało tylko dziurę, oplecioną strzępami wikliny. Zacisnął mocniej palce na rączce różdżki, gotów do tego, by sięgnąć po odpowiednie zaklęcie, gdyby tylko zaszła taka potrzeba, lecz zza wiaderka wyłonił się ciemna, puchata główka, nerwowo rozglądająca się po zarzyganych kuluarach Parszywego. Ten maluch wyglądał zupełnie jak jedno z dzieci Phillie, jak ten niuchacz, którego znaleźli na cmentarzysku krzeseł, ale od tamtego dnia minęło już przecież tyle czasu, tamten najpewniej zdążył już dorosnąć, Keat, natomiast, miał przed sobą tylko dziecko. Schował różdżkę, po czym przykucnął; ściągnął z szyi wisiorek, na którym nosił zakonny pierścień, jak wahadłem hipnotyzując błyskotką niemniej błyszczące oczy, śledzące każdy ruch biżuterii. Gdy położył łańcuszek na ziemi, odrywając od niego ręce, niuchacz nie był w stanie powstrzymać się przed sięgnięciem po łup, w kilka chwil dopadł zdobycz, lecz równie szybko ręce Burroughsa sięgnęły po stworzenie, na wpół zdezorientowane, na wpół szczęśliwe; łapki zacisnęły się mocno na kojącym srebrze, Keat nie próbował na razie odzyskać swojej własności, musiał przede wszystkim dostać się na zaplecze, zniknąć z widoku. Niuchacz, wtulony do jego piersi, przytulony do pierścionka, być może jeszcze przez chwilę pozostanie spokojny; dopiero teraz, z tej odległości, Keat dostrzegł na pyszczku stworzenia coś, co przypominało kolorem mleko, choć mlekiem już nie było, plama wymiotów nieopodal drzwi miała tę samą barwę. Łapka, natomiast, ta druga, która nie zaciskała się na skarbie, naznaczona była jakąś szramą, brudna krew zakrzepła na futerku. Ten maluch nie miał tu łatwego życia.
W wąskim korytarzu na tyłach Pasażera usłyszał kurwę, która stała się mu drogowskazem; właściwie nie był pewien, jak ma wywabić Moss zza kontuaru, żeby nikt go nie zobaczył, a przede wszystkim nie rozpoznał. Ale chyba nawet nie będzie takiej potrzeby, zbiegł schodami w dół, barkiem otworzył sobie drzwi i... niewielki psidwak powitał go energicznie, okrążając kilka razy i merdając pospiesznie dwoma ogonami.
Pytające spojrzenie zatrzymało się na siostrzanej twarzy, zaraz jednak prześlizgnęło się po czerwonych pręgach na przedramionach, a on poczuł się tak, jakby to jego smagnięto z taką siłą, w twarz; z ust nie wydobyły się żadne słowa, po prostu znalazł się tuż obok, drugą ręką, w której nie trzymał niuchacza, przygarnął ją do siebie, ostrożnie, by nie dotknąć podrażnionych miejsc. Łza zaszkliła się w jego oku, ale osiadła tylko w kąciku, niemal niezauważona.
Była bezpieczna, była już w porcie; ale widział zbyt wiele martwych ciał, zbyt wiele osób zranionych czarną magią, dotkniętych wojną, by nie wyobrażać sobie teraz, jak mogło skończyć się to wszystko. Jej wizyta w Tower.
- Ten maluch chyba cię potrzebuje - wyrwało mu się w końcu, gdy zyskał już pewność, że będzie w stanie zapanować nad drżeniem głosu.
| przekazuję Phillie niuchacza
Jedną parę butów, tę do chodzenia w kanałach, zostawił ze spodniami na zmianę, podziurawionymi, takimi, których nie było mu szkoda; pakunek w worku czekał nieopodal wejścia na to, aż powróci z Londynu, po którym przemieszczał się już suchą stopą, by nie wzbudzać podejrzeń.
By dostać się niepostrzeżenie do Parszywego, skręcił w cuchnącą uliczkę, ślizgając się podeszwami po zawartości czyichś żołądków. Bądź pęcherzy, nie wszystkim chciało się za pilną potrzebą udawać po schodach do toalety, skoro można też było znaleźć ulgę nieco bliżej. Coś zachrzęściło koło wiader i rzuconego do góry nogami krzesła, które zamiast siedzenia, miało tylko dziurę, oplecioną strzępami wikliny. Zacisnął mocniej palce na rączce różdżki, gotów do tego, by sięgnąć po odpowiednie zaklęcie, gdyby tylko zaszła taka potrzeba, lecz zza wiaderka wyłonił się ciemna, puchata główka, nerwowo rozglądająca się po zarzyganych kuluarach Parszywego. Ten maluch wyglądał zupełnie jak jedno z dzieci Phillie, jak ten niuchacz, którego znaleźli na cmentarzysku krzeseł, ale od tamtego dnia minęło już przecież tyle czasu, tamten najpewniej zdążył już dorosnąć, Keat, natomiast, miał przed sobą tylko dziecko. Schował różdżkę, po czym przykucnął; ściągnął z szyi wisiorek, na którym nosił zakonny pierścień, jak wahadłem hipnotyzując błyskotką niemniej błyszczące oczy, śledzące każdy ruch biżuterii. Gdy położył łańcuszek na ziemi, odrywając od niego ręce, niuchacz nie był w stanie powstrzymać się przed sięgnięciem po łup, w kilka chwil dopadł zdobycz, lecz równie szybko ręce Burroughsa sięgnęły po stworzenie, na wpół zdezorientowane, na wpół szczęśliwe; łapki zacisnęły się mocno na kojącym srebrze, Keat nie próbował na razie odzyskać swojej własności, musiał przede wszystkim dostać się na zaplecze, zniknąć z widoku. Niuchacz, wtulony do jego piersi, przytulony do pierścionka, być może jeszcze przez chwilę pozostanie spokojny; dopiero teraz, z tej odległości, Keat dostrzegł na pyszczku stworzenia coś, co przypominało kolorem mleko, choć mlekiem już nie było, plama wymiotów nieopodal drzwi miała tę samą barwę. Łapka, natomiast, ta druga, która nie zaciskała się na skarbie, naznaczona była jakąś szramą, brudna krew zakrzepła na futerku. Ten maluch nie miał tu łatwego życia.
W wąskim korytarzu na tyłach Pasażera usłyszał kurwę, która stała się mu drogowskazem; właściwie nie był pewien, jak ma wywabić Moss zza kontuaru, żeby nikt go nie zobaczył, a przede wszystkim nie rozpoznał. Ale chyba nawet nie będzie takiej potrzeby, zbiegł schodami w dół, barkiem otworzył sobie drzwi i... niewielki psidwak powitał go energicznie, okrążając kilka razy i merdając pospiesznie dwoma ogonami.
Pytające spojrzenie zatrzymało się na siostrzanej twarzy, zaraz jednak prześlizgnęło się po czerwonych pręgach na przedramionach, a on poczuł się tak, jakby to jego smagnięto z taką siłą, w twarz; z ust nie wydobyły się żadne słowa, po prostu znalazł się tuż obok, drugą ręką, w której nie trzymał niuchacza, przygarnął ją do siebie, ostrożnie, by nie dotknąć podrażnionych miejsc. Łza zaszkliła się w jego oku, ale osiadła tylko w kąciku, niemal niezauważona.
Była bezpieczna, była już w porcie; ale widział zbyt wiele martwych ciał, zbyt wiele osób zranionych czarną magią, dotkniętych wojną, by nie wyobrażać sobie teraz, jak mogło skończyć się to wszystko. Jej wizyta w Tower.
- Ten maluch chyba cię potrzebuje - wyrwało mu się w końcu, gdy zyskał już pewność, że będzie w stanie zapanować nad drżeniem głosu.
| przekazuję Phillie niuchacza
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikt nie miał tutaj łatwego życia, ale zawsze jakoś udawało się przetrwać. Zaciskali zęby przepoceni portowi robotnicy, zaciskała zęby i ona, mierząc się ze swoimi siłami i lękami niemal każdego dnia. Doki podarowały jej wiele rzeczy: hart ducha, niemożliwą zaradność, zdolność przeciśnięcia się przez najgorsze błoto z wysoko uniesioną głową i rodzinę. Doki również wiele rzeczy odbierały, bo bywały takie momenty, kiedy chciało się wymazać widoki pokruszonych fabryk i gnijących kup śmieci, kiedy nie starczyło już marzeń na coś więcej niż kawałek ciepłego kąta i michę burej zupy. Nie miała manier, bo i tutaj zginęłaby już pierwszego dnia przedkładając piękną perswazję i ckliwe grzeczności ponad konieczną, tak bardzo wulgarną, litanię przetrwania. Daleko jej do eteryczności Frances, do jej czystej, kojącej duszy, do niewinności, którą tak ceniono u kobiet. Czasem czuła się jak ta przestraszona ryba wrzucona do morza pełnego rekinów. Jeśli mieli jej nie pożreć, musiała udowodnić im, że kiepski z niej materiał na ofiarę, że ich zagryzie od środka, jeśli tylko spróbują. Wciąż walka, wciąż harówka, wciąż pieprzone wyliczanie godzin od świtu do zmroku, a między wszystkim strzały nadbiegające z czterech granic dzielnicy. Mroczne zaklęcia uderzające w morską kopułę. Myśleli, że to sukces? Pojmanie dziewczyny i wielkoluda, który nawet nie miał różdżki mogli sobie wpisać do cholernych raportów. Łatwy cel, prawda? Kolejne dusze wydostane z domowego rozpasania, wciśnięte w obrzydliwe urzędnicze kajdany i zakotwiczone w domu jak w więzieniu. Hagrida pewnie czekało to samo, będą chcieli go jakoś zarejestrować, pilnować, bo mógł zaszkodzić lichawym sylwetkom bezczelnych policjancików. Żałowała, że nie mogła cisnąć bardziej, kreować lepszej obrony dla niego i dla siebie. Słabość gniotła ją mocniej od tych obrzydliwych śladów na nadgarstkach, od poparzeń wokół szyi i ramion. Od poniżającego przesłuchania. Słabość, bo skończyła jak robak na wielkiej pajęczej sieci. Tak, tego nie dało się zaakceptować, tego nie dało się skomentować inaczej. Kurwa mać.
Poruszona suczka wystrzeliła do drzwi, a Philippa kopnęła wściekle kolejną skrzynię, by chwilę później podejrzeć, kto nadchodził. Wyprostowała się, zbyt szybko łapała oddechy, jakby przed chwilą przebiegła przez pół doków. Pokręcone kosmyki przysłoniły jej kącik ust, obserwowała go z mieszanką niewiadomych uczuć. Niby ulga, że przyszedł, a jednak wcale jej jeszcze nie było obok, tu, w tej piwnicy. Kocioł złości przelewał się oczami, uszami, parzył usta i rozpędzał serce. Jakby była zatruta. A on przylazł jak to antidotum i przykrył jej wszystkie tupiące kurwy, zanim zdążyła zawyć jeszcze raz. No już, już po wszystkim. Był ciepły, realny, pachniał jak zawsze. Zatapiała się w nim, łagodniała. Zupełnie, jakby był obietnicą lepszych czasów. Niuchacza nie zauważyła. Dopiero ciche pokwikiwanie sprawiło, że zdjęła dłonie z jego ciała i popatrzyła zaskoczona. Philippa Moss, zbawicielka niuchaczy. Powstrzymała odruch dotknięcia go, wydawał się zupełnie przerażony. Jak ona, gdzieś bardzo głęboko, tam, gdzie nikt nigdy nie mógł się dostać.
– Wszyscy mnie potrzebują – parsknęła ponuro i popatrzyła w bok. – Co z nim? – zapytała w końcu i odgarnęła włosy z twarzy, by popatrzeć na małą zgubę uważnym okiem. Psidwak nie mógł jednak wytrzymać tak długiej chwili nieuwagi. Podniósł się i zaczepił przednimi łapami o ich nogi. Był malutki, ale nos miał bardzo czuły. Najpewniej wyczuł inne stworzenie i mieszankę portowych zapachów przyniesioną pod Keatowymi podeszwami. – Powinieneś ją poznać – podsunęła, próbując chociaż teraz zmusić usta do jakiegokolwiek uśmiechu. – Cholera, może ty mi powiesz, dlaczego te wszystkie stworzenia tak za mną łażą. I dlaczego nie umiem im odmówić. Ja. Przecież to niemożliwe. Pewnie cuchnę resztkami z Parszywego. Boski przysmak – mruknęła, wznosząc oczy do wilgotnych sufitów. To teraz jeszcze dojdzie przetwórnia ryb. Ktoś chętny? – Gdzie go znalazłeś, co? Znowu się kręcisz po podejrzanych miejscach?
Zawsze się kręcił po podejrzanych miejscach. I ona wcale nie była lepsza.
Poruszona suczka wystrzeliła do drzwi, a Philippa kopnęła wściekle kolejną skrzynię, by chwilę później podejrzeć, kto nadchodził. Wyprostowała się, zbyt szybko łapała oddechy, jakby przed chwilą przebiegła przez pół doków. Pokręcone kosmyki przysłoniły jej kącik ust, obserwowała go z mieszanką niewiadomych uczuć. Niby ulga, że przyszedł, a jednak wcale jej jeszcze nie było obok, tu, w tej piwnicy. Kocioł złości przelewał się oczami, uszami, parzył usta i rozpędzał serce. Jakby była zatruta. A on przylazł jak to antidotum i przykrył jej wszystkie tupiące kurwy, zanim zdążyła zawyć jeszcze raz. No już, już po wszystkim. Był ciepły, realny, pachniał jak zawsze. Zatapiała się w nim, łagodniała. Zupełnie, jakby był obietnicą lepszych czasów. Niuchacza nie zauważyła. Dopiero ciche pokwikiwanie sprawiło, że zdjęła dłonie z jego ciała i popatrzyła zaskoczona. Philippa Moss, zbawicielka niuchaczy. Powstrzymała odruch dotknięcia go, wydawał się zupełnie przerażony. Jak ona, gdzieś bardzo głęboko, tam, gdzie nikt nigdy nie mógł się dostać.
– Wszyscy mnie potrzebują – parsknęła ponuro i popatrzyła w bok. – Co z nim? – zapytała w końcu i odgarnęła włosy z twarzy, by popatrzeć na małą zgubę uważnym okiem. Psidwak nie mógł jednak wytrzymać tak długiej chwili nieuwagi. Podniósł się i zaczepił przednimi łapami o ich nogi. Był malutki, ale nos miał bardzo czuły. Najpewniej wyczuł inne stworzenie i mieszankę portowych zapachów przyniesioną pod Keatowymi podeszwami. – Powinieneś ją poznać – podsunęła, próbując chociaż teraz zmusić usta do jakiegokolwiek uśmiechu. – Cholera, może ty mi powiesz, dlaczego te wszystkie stworzenia tak za mną łażą. I dlaczego nie umiem im odmówić. Ja. Przecież to niemożliwe. Pewnie cuchnę resztkami z Parszywego. Boski przysmak – mruknęła, wznosząc oczy do wilgotnych sufitów. To teraz jeszcze dojdzie przetwórnia ryb. Ktoś chętny? – Gdzie go znalazłeś, co? Znowu się kręcisz po podejrzanych miejscach?
Zawsze się kręcił po podejrzanych miejscach. I ona wcale nie była lepsza.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Piwnica
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer