Hol
AutorWiadomość
Hol
Jasne ściany pozwalają rozświetlić całe pomieszczenia, a stare meble z ciemnego drewna, zastawione bibelotami, książkami i wazonami ze świeżymi kwiatami nadają wnętrzu przytulnego, rodzinnego charakteru. Na ścianie nad schodami wiszą zdjęcia rodziny Bartiusów - zarówno samego małżeństwa, jak i dalszych krewnych - dla każdego przewidziano jedno miejsce.
Obudził ją skurcz. Silny, ale nie pierwszy i w styczniu pewnie nie ostatni. Nie mogła rozprostować łydki i stękała, usiłując poruszać jednocześnie nogą w kolanie i całą kostką, trwało to krótko, skurcze szybko puszczały, ale zdążyła się przy tym spocić, a oddech niebezpiecznie przyspieszył, razem z niepokojącym rytmem serca. Spojrzała na zegarek. Piąta rano. Przespała niecałe pół godziny po tym, jak przez trzy godziny szkicowała kwiaty do swojego zielnika. Wywróciła oczami, doskonale wiedząc, że z dalszego były nici – włączy zaraz radio, żeby swoim głosem towarzyszyło jej w ciągu dnia, zrobi sobie herbatę, poczeka, aż Jutrzenka przyniesie Proroka Codziennego, nakarmi Merlin.
Nagle zbladła. Była tak bardzo zmęczona ciężką nocą, że zupełnie zapomniała o tym, że wczoraj Barty zaopatrzony w eliksiry wyszedł z domu, obiecując, że będzie na siebie uważał. Nie obiecał, że wróci – nigdy nie obiecywał – ale Eileen nie dopuszczała takiej myśli do siebie. Do tej pory wszystko było w porządku, przez te kilkanaście dni byli razem w domu, wspomnienia o kolacji świątecznej wciąż w niej żyły i były zbyt wyraźne, by nagle pomyślała, że coś mu się stało. Skrzywiła się, usiłując wstać z łóżka, co już od pewnego czasu stanowiło dla niej duży problem – zbyt długo się z niego zczołgiwała, a potem zawsze musiała chwilę posiedzieć, złapać oddech, odpędzić mroczki spod powiek. Pogładziła brzuch i już miała się rozczulić nad dzieckiem, które niedługo powita ten świat, kiedy poczuła kopnięcie. Mocne. Zbyt mocne.
– Merlinie – otworzyła szeroko oczy, samej dziwiąc się tym, co poczuła. – Świetnie się spało, co? – poklepała się po boku, biorąc głęboki wdech. Urwał się w połowie. Norma. Wstała w końcu, nałożyła na siebie ciepły sweter i zeszła ostrożnie na dół. Na schodach czekał już Waldie, strzygąc na nią uszami. Zaszczekał, zamerdał ogonem. Uśmiechnęła się. – Też się cieszę, że cię widzę, stary druhu – poklepała go po czarnym łbie, od razu kierując swój ciężki krok do kuchni. Jednym machnięciem różdżki, całkiem mimowolnie, wstawiła wodę na herbatę, czajnik zabulgotał pod wpływem zaklęcia.
I nagle ją olśniło.
Spojrzała na różdżkę, którą trzymała w dłoni. Zmarszczyła brwi, badając, czy zaraz nie pojawi się magiczna anomalia, ale nic podejrzanego nie nawiedziło ich domu. I za oknem zrobiło się dziwnie jasno. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyła?
Podeszła bliżej, zaraz otwierając okiennice, zaraz wpuszczając mokrą Jutrzenkę do środka. Ptak przysiadł na oparciu krzesła, otrzepał skrzydła z deszczu i odłożył na stół świeży egzemplarz gazety. A Eileen wpatrywała się z otwartymi w zadziwieniu ustami w niebo, z którego coś przepędzało ciemne, ciężkie chmury, te same, z których nieprzerwanie lał się deszcz. Cofnęła się, widząc, jak razem z ciężkimi kroplami spada na ziemię grad. Kule uderzały mocno, szybko, sprawiały, że wokół aż chrzęściło. Jeden z nich odbił się od parapetu, rozłupując się na podłodze. Różdżką przywołała go do siebie i usłyszała dzwonek do drzwi. Waldie zaczął szczekać, skacząc do przeszklonej witryny w drewnianym wejściu.
– Idę… – wpatrywała się w to, co miała w dłoni. Stała w miejscu zupełnie osłupiała, Waldie wciąż szczekał. – Idę! Moment! – otuliła się mocniej swetrem. Otworzyła drzwi, nie pytając siebie o to, kto mógł być po drugiej stronie. Ostatni raz zerknęła w stronę otwartego okna w kuchni i dopiero wtedy spojrzała na swoich gości. Zamrugała. Just i Bren. Spojrzenie skakało po ich twarzach. Wyglądali źle. – Gdzie jest Hereward?
Ich towarzystwo nie mogło zwiastować niczego dobrego.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Szedł w ciszy. Nie odezwał się do Justine nawet słowem, mając przed oczyma sytuację w labiryncie Azkabanu; abstrakcyjna scena od początku była tym, czym być się wydawała, sarkofagiem, w którym miał zostać pochowany Hereward. Deszcz jeszcze padał, Zakonnicy wciąż lizali rany, ale to nie mogło czekać. Eileen owdowiała tuż po ślubie, brzemienna, a oni wszyscy powinni wyciągnąć z tego lekcję. Hereward wiedział, co robił, kiedy brał ślub, wiedział, że jego dzieci mogą zostać osierocone, a mimo to się na to zdecydował. I Eileen - Eileen też wiedziała, że przyszłość będzie niepewna, chwiejna i przepełniona bólem. Ale to wcale nie sprawiało, że cokolwiek miało stać się łatwiejsze. Zabili go. Wiedzieli, że to się stanie. Może nie wszyscy, może się nie domyślali - ale on tak, w momencie, w którym dostrzegł pęknięcie na ramieniu tamtego chłopca. Uciekł, myślami i ciałem, ale to nie miało znaczenia. Znaczenie miało: czy mogli ominąć ten moment, rozegrać go inaczej i sprawić, by Hereward przeżył? Wpatrywał się przed siebie z grobową miną, z każdym pokonywanym krokiem coraz mocniej czując bicie własnego serca. Kiedy stali już pod jej domem, kiedy pukali w drzwi, z chwili na chwilę czuł je coraz mocniej.
Wreszcie - otworzyła - przeciągnął wzrokiem na obijającego się o drzwi psa, nigdy nie lubił tego kundla. Przeciągnął wzrokiem na jej brzuch, skryty pod sweterkiem, a jednak doskonale podkreślający stan, w którym się znajdowała. Stan, w którym nie powinna bynajmniej usłyszeć od nich ani jednego słowa o tym, co się wydarzyło - ale przecież zasługiwała na prawdę. Każdy ją wolał, nawet tą najgorszą, od malującego ułudę kłamstwa. Miało krótkie nogi, prędzej czy później zderzało się z rzeczywistością.
Ale tak naprawdę nie musieli mówić. Eileen wiedziała. Pojawili się u progu jej domu, we dwoje, bez niego, bez zapowiedzi i bez wyraźnego powodu. Nie pomyślała raczej, że przyszli sprawdzić, jak się miewa. Mieli też dobre wiadomości. To również dzięki poświęceniu własnego ojca dziecko Eileen będzie wychowywało się w lepszym świecie, z dala od anomalii, pod wpływem których dzieci cierpiały najmocniej. Czy to było pocieszające? Ani trochę, oddałby wiele radosnych chwil za to, by móc dłużej znać własnego ojca. A dzieci Herewarda - nie poznają go już nigdy. Kątem oka spojrzał na Justine, jakich mogli słów użyć, by wyrazić żal po wszystkim, co się wydarzyło? Jak wyjaśnić tak młodej wdowie dlaczego odszedł jej mąż i dlaczego nie powróci już nigdy? Czuł się przecież w obowiązku powiedzieć cokolwiek - a jednak, jedyne, co był w stanie zrobić, to sięgnięcie do kieszeni szaty, w której odnalazł palcami sakwę z grubej skóry; wewnątrz znajdował się pył i drobiny zmieszanych posągów kilkorga ludzi. W tym dzieci. Miał też w sobie ich krew - był subtelnie zabarwiony czerwienią. Wyciągnął ją, przeczącym gestem odpowiadając na pytanie Eileen - po czym wyciągnął ku niej dłoń z woreczkiem.
Wreszcie - otworzyła - przeciągnął wzrokiem na obijającego się o drzwi psa, nigdy nie lubił tego kundla. Przeciągnął wzrokiem na jej brzuch, skryty pod sweterkiem, a jednak doskonale podkreślający stan, w którym się znajdowała. Stan, w którym nie powinna bynajmniej usłyszeć od nich ani jednego słowa o tym, co się wydarzyło - ale przecież zasługiwała na prawdę. Każdy ją wolał, nawet tą najgorszą, od malującego ułudę kłamstwa. Miało krótkie nogi, prędzej czy później zderzało się z rzeczywistością.
Ale tak naprawdę nie musieli mówić. Eileen wiedziała. Pojawili się u progu jej domu, we dwoje, bez niego, bez zapowiedzi i bez wyraźnego powodu. Nie pomyślała raczej, że przyszli sprawdzić, jak się miewa. Mieli też dobre wiadomości. To również dzięki poświęceniu własnego ojca dziecko Eileen będzie wychowywało się w lepszym świecie, z dala od anomalii, pod wpływem których dzieci cierpiały najmocniej. Czy to było pocieszające? Ani trochę, oddałby wiele radosnych chwil za to, by móc dłużej znać własnego ojca. A dzieci Herewarda - nie poznają go już nigdy. Kątem oka spojrzał na Justine, jakich mogli słów użyć, by wyrazić żal po wszystkim, co się wydarzyło? Jak wyjaśnić tak młodej wdowie dlaczego odszedł jej mąż i dlaczego nie powróci już nigdy? Czuł się przecież w obowiązku powiedzieć cokolwiek - a jednak, jedyne, co był w stanie zrobić, to sięgnięcie do kieszeni szaty, w której odnalazł palcami sakwę z grubej skóry; wewnątrz znajdował się pył i drobiny zmieszanych posągów kilkorga ludzi. W tym dzieci. Miał też w sobie ich krew - był subtelnie zabarwiony czerwienią. Wyciągnął ją, przeczącym gestem odpowiadając na pytanie Eileen - po czym wyciągnął ku niej dłoń z woreczkiem.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Cisza. To ona towarzyszyła im, gdy szli ramię w ramię w kierunku domu Eileen. Przecinały ją krople deszczu padającego na nich. Deszczu, który zmywał zło anomalii z tego świata. Deszczu, który niósł ze sobą nadzieję. A jednak Just czuła zimno. Zimno i pustkę. Jej myśli raz po raz wracały do ruin zamczyska i kręgu rzeźb przy którym się znaleźli. To za jej słowami podążyli inni zapalając świecie przed dziećmi. A przecież gdzieś głębiej, w środku od momentu, gdy pęknięcie pojawiło się na ramieniu chłopca czuła, że to nie są zwykłe rzeźby.
Czuła jak zaciska zęby i wargi, jak mięśnie napinają się na jej twarzy do granic wytrzymałości. Słyszała też bicie swojego serca, które dudniło spokojnie, całkowicie w paradoksalnej sprzeczności do chaotyczności jej myśli.
Jakich słów powinna użyć? Jak miała spojrzeć w twarz swojej kuzynce? Jak powiedzieć jej że jej mąż więcej nie wróci. Nigdy nie spojrzy już na nią z góry, nie zamknie ją w objęciu ciepłych ramion. Nie przygarnie do siebie nocą, gdy jakiś koszmar zakłóci jej sen. Nigdy nie pozna swojego dziecka. A ona od teraz będzie musiała walczyć z życiem w pojedynkę. Ale musieli jej powiedzieć o wszystkim możliwe jak najszybciej.
Musieli.
Oddałaby swoje życie, gdyby istniał w ogóle jakiś wybór. Danny nie zdążył się jeszcze do niej przywiązać, jej ojciec i ciocia Ro - zajęliby się nim, wiedziała, że tak. Ale nikt nie zapytał ich o zdanie. Nikt nie pozwolił dokonać wyboru - ten został dokonany za nich, a może przez nich. Musieli iść dalej - wiedziała, że tak, a jednak jej myśli nie mogły przestać się zastanawiać a każde ze zdań zaczynało się tak samo.
Co by było gdyby?
Co by było gdyby nie poszli dalej, ale spróbowali zrobić przejście dla Bartiusa. Czy wtedy anomalia nie zmieniłaby go w kamień? Co by było gdyby nie zapalili świec przed pomnikami dzieci? Czy prawdziwie istniała inna opcja - jakakolwiek tak naprawdę.
Przez chwilę chciała uciec. Zniknąć. Zapaść się i nie stawiać jej czoła. Znała przecież dokładnie jasne, mądre spojrzenie. Całkiem podobne do jej własnego - w kolorze przynajmniej. Choć zyskała na sile, teraz poczuła się zwyczajnie tchórzem. Eileen niezmiennie się martwiła, o wszystkich - o każdego, tak naprawdę. Dokładnie pamiętała, jak ta znalazła się ledwie kilka chwil po liście w którym poinformowała ją o tym, że jest w Mungu. Ona. Starsza siostra z innej matki.
Musieli wyglądać koszmarnie. Upiornie nawet. Przemoczeni, ubrudzeni, w szatach których ocalenie zdawało się wątpliwe.
Uderzyło w nią to, że wszystko wygląda tak… zwyczajnie. Przypominał jej się kwiecień. Przypominało jej się, jak nie mogła przestać się nadziwić, że nic w świecie nie zmieniło się tak naprawdę dla nikogo. Poza nią. Bo straciła matkę. Jej wzrok przesunął się po korytarzu, wzrok zawisł na chwilę na ramkach, jedno z nich miało jej zdjęcie. Jasne spojrzenie zawisło na Eilleen. Pytanie, które wypadło z jej ust przesunęło cień po jej twarzy. Wiedziała, że ból nie znika. Choć z czasem, z pomocą, można do niego przywyknąć. Ale to nie brzmiało jak słowa, które mogłaby pocieszyć jej kuzynkę.
- Hereward nie wróci, Eileen. - powiedziała cicho, a głos jej nie zadrżał choć słychać w nim było smutek. Nigdy żadne słowa nie były dla niej tak trudne. Nigdy żadne zdanie nie zdawało się tak ciężkie. Krótkie, a jednak potrzebujące ogromnych pokładów mocy od niej samej.
Być może dlatego, że to jedno zdanie miało zburzyć komuś cały świat.
A ona nie była w stanie tego naprawić.
Czuła jak zaciska zęby i wargi, jak mięśnie napinają się na jej twarzy do granic wytrzymałości. Słyszała też bicie swojego serca, które dudniło spokojnie, całkowicie w paradoksalnej sprzeczności do chaotyczności jej myśli.
Jakich słów powinna użyć? Jak miała spojrzeć w twarz swojej kuzynce? Jak powiedzieć jej że jej mąż więcej nie wróci. Nigdy nie spojrzy już na nią z góry, nie zamknie ją w objęciu ciepłych ramion. Nie przygarnie do siebie nocą, gdy jakiś koszmar zakłóci jej sen. Nigdy nie pozna swojego dziecka. A ona od teraz będzie musiała walczyć z życiem w pojedynkę. Ale musieli jej powiedzieć o wszystkim możliwe jak najszybciej.
Musieli.
Oddałaby swoje życie, gdyby istniał w ogóle jakiś wybór. Danny nie zdążył się jeszcze do niej przywiązać, jej ojciec i ciocia Ro - zajęliby się nim, wiedziała, że tak. Ale nikt nie zapytał ich o zdanie. Nikt nie pozwolił dokonać wyboru - ten został dokonany za nich, a może przez nich. Musieli iść dalej - wiedziała, że tak, a jednak jej myśli nie mogły przestać się zastanawiać a każde ze zdań zaczynało się tak samo.
Co by było gdyby?
Co by było gdyby nie poszli dalej, ale spróbowali zrobić przejście dla Bartiusa. Czy wtedy anomalia nie zmieniłaby go w kamień? Co by było gdyby nie zapalili świec przed pomnikami dzieci? Czy prawdziwie istniała inna opcja - jakakolwiek tak naprawdę.
Przez chwilę chciała uciec. Zniknąć. Zapaść się i nie stawiać jej czoła. Znała przecież dokładnie jasne, mądre spojrzenie. Całkiem podobne do jej własnego - w kolorze przynajmniej. Choć zyskała na sile, teraz poczuła się zwyczajnie tchórzem. Eileen niezmiennie się martwiła, o wszystkich - o każdego, tak naprawdę. Dokładnie pamiętała, jak ta znalazła się ledwie kilka chwil po liście w którym poinformowała ją o tym, że jest w Mungu. Ona. Starsza siostra z innej matki.
Musieli wyglądać koszmarnie. Upiornie nawet. Przemoczeni, ubrudzeni, w szatach których ocalenie zdawało się wątpliwe.
Uderzyło w nią to, że wszystko wygląda tak… zwyczajnie. Przypominał jej się kwiecień. Przypominało jej się, jak nie mogła przestać się nadziwić, że nic w świecie nie zmieniło się tak naprawdę dla nikogo. Poza nią. Bo straciła matkę. Jej wzrok przesunął się po korytarzu, wzrok zawisł na chwilę na ramkach, jedno z nich miało jej zdjęcie. Jasne spojrzenie zawisło na Eilleen. Pytanie, które wypadło z jej ust przesunęło cień po jej twarzy. Wiedziała, że ból nie znika. Choć z czasem, z pomocą, można do niego przywyknąć. Ale to nie brzmiało jak słowa, które mogłaby pocieszyć jej kuzynkę.
- Hereward nie wróci, Eileen. - powiedziała cicho, a głos jej nie zadrżał choć słychać w nim było smutek. Nigdy żadne słowa nie były dla niej tak trudne. Nigdy żadne zdanie nie zdawało się tak ciężkie. Krótkie, a jednak potrzebujące ogromnych pokładów mocy od niej samej.
Być może dlatego, że to jedno zdanie miało zburzyć komuś cały świat.
A ona nie była w stanie tego naprawić.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Co miesiąc, odkąd pogodziła się z faktem, że jest w ciąży, ba, nawet zaczęła się z tego cieszyć, jej ciało udowadniało jej, że może wyglądać każdego dnia gorzej, a za chwilę z powrotem tryskać energią i z jaśniejącą od świeżości cerą powitać dzień po pełnych sześciu godzinach snu. Trymestry przepłynęły niespodziewanie szybko, być może dlatego, że pierwszego z nich zupełnie nie była świadoma, a być może z powodu tego, że miała o czym myśleć i co robić. Ostatnie miesiące należały do najtrudniejszych, ale liczyła dni i to pomagało im, jej i Herewardowi, mimo trudów doczekać niemal do końca. Zaczynała w to wątpić, kiedy tak przed nią stali, brudni, zmęczeni, bladzi. Sami. Ta cicha perspektywa wspólnego, wypełnionego dziecięcym śmiechem życia zaczęła się kruszyć, a drobne kamyki, które tak sumiennie oboje układali, zaczynała opadać na ziemię. Dziwnie się czuła. Jakby świat jednocześnie zatrzymał się i przyspieszył. Patrzyła na nich, na Justine i Brendana, na członków swojej, ich wspólnej, rodziny, i rozumiała ich jasno i klarownie. Ale tak bardzo nie chciała. Wzrok przeniosła z twarzy kuzyna na drobny woreczek, który wyciągnął w jej stronę. Woreczek wypełniony pyłem, piaskiem zabarwionym krwią. Posłała mu pytające spojrzenie pełne niedowierzania, pełne strachu i lęku. Gorzka gula w jej gardle zaczęła smakować trucizną gotową, by udusić nie tylko ją, ale i noszone pod sercem dziecko. Pochwyciła sakiewkę drżącą dłonią, mimowolnie chwytając w locie słowa Justine, ale zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Ujęła materiał w dłonie, palcami lekko przesypała go na boki, jakby chciała sprawdzić, czy czegoś tam nie ukryli. Może to żart. Może są w szampańskich nastrojach i zaraz wybuchną śmiechem, krzycząc, że to żart, a Barty, jak na siebie przystało, wyskoczy zza ściany.
Wiedziała, że nie. Że to wszystko, to była tylko rzeczywistość, której dla siebie nie chciała.
Zabrała sakiewkę i ruszyła powoli w stronę kuchni, drugą dłonią dotykając ścian i mebli, żeby czasami w drodze do celu nie upaść. Zostawiła otwarte drzwi, zupełnie zignorowała uprzejmości – zajął się nimi Waldie, bo już nie szczekał, a po obwąchaniu obu gości stwierdził, że najwyraźniej nie musi kontynuować. Nie byli intruzami.
Usiadła ciężko przy stole. Zamknęła oczy, oddychała, czując, że na jej policzkach wykwitają czerwone plamy od wzrostu temperatury. Bo chciała krzyczeć, chciała ryczeć jak małe dziecko, ale nie mogła, bo gdyby nie trzymała emocji na krótkiej smyczy, już dawno zagroziłaby życiu dziecka. Przetarła dłonią twarz, wczesując ją zaraz w zmatowiałe, suche. Córka Barty’ego, jego duma i szczęście, nigdy nie pozna ojca. Nie zobaczy jego uśmiechu, nie usłyszy głosu, który ze wszystkich sił spróbuje upodobnić się do głosu dzielnego czarodzieja z bajki, zawadiacko nie pociągnie za kosmyk ognistorudych włosów. Oczy nabrzmiały od wilgoci, bo chociaż sama mogła wiele znieść, to nie mogła pogodzić się z tym, co właśnie stało się ich dziecku. Objęła jedną dłonią brzuch, gładząc go uspokajająco – nie wiadomo jednak, czy chciała uspokoić siebie, czy swoją córkę. Płakała, ale kiedy uniosła na nich wzrok, powstrzymywała się. To nic, że cały jej świat właśnie walił się w gruzy.
– Musicie mi opowiedzieć, co się stało. I jak Barty odszedł – jej głos drżał, ale nie przejmowała się tym zupełnie. Brzmiała apatycznie, bezbarwnie. – To wszystko, co po nim zostało? – zerknęła na sakiewkę. Jakie to wszystko było teraz wyblakłe. Jakie szare. Jak piasek pomieszany z kamieniem w drobnym mieszku. Nawet krew straciła swój żywy kolor. Skrzywiła się płaczliwie. Merlinie. Nie chciała lamentować. Nie przy nich. Ale za nim pójdą, musiała się wszystkiego dowiedzieć. – Mówił coś przed śmiercią? – śmiercią. Przecież to brzmiało tak absurdalnie. – To ma coś wspólnego z tym… deszczem?
Wyjęła z kieszeni swetra kryształ, który podniosła przed ich przyjściem z podłogi – jasny, lśniący, dobry, ale wciąż niewystarczająco, bo nie potrafił odpędzić rozsadzającej jej serca żałoby.
Żałoby po czarodzieju, którego kochała ponad życie.
Wiedziała, że nie. Że to wszystko, to była tylko rzeczywistość, której dla siebie nie chciała.
Zabrała sakiewkę i ruszyła powoli w stronę kuchni, drugą dłonią dotykając ścian i mebli, żeby czasami w drodze do celu nie upaść. Zostawiła otwarte drzwi, zupełnie zignorowała uprzejmości – zajął się nimi Waldie, bo już nie szczekał, a po obwąchaniu obu gości stwierdził, że najwyraźniej nie musi kontynuować. Nie byli intruzami.
Usiadła ciężko przy stole. Zamknęła oczy, oddychała, czując, że na jej policzkach wykwitają czerwone plamy od wzrostu temperatury. Bo chciała krzyczeć, chciała ryczeć jak małe dziecko, ale nie mogła, bo gdyby nie trzymała emocji na krótkiej smyczy, już dawno zagroziłaby życiu dziecka. Przetarła dłonią twarz, wczesując ją zaraz w zmatowiałe, suche. Córka Barty’ego, jego duma i szczęście, nigdy nie pozna ojca. Nie zobaczy jego uśmiechu, nie usłyszy głosu, który ze wszystkich sił spróbuje upodobnić się do głosu dzielnego czarodzieja z bajki, zawadiacko nie pociągnie za kosmyk ognistorudych włosów. Oczy nabrzmiały od wilgoci, bo chociaż sama mogła wiele znieść, to nie mogła pogodzić się z tym, co właśnie stało się ich dziecku. Objęła jedną dłonią brzuch, gładząc go uspokajająco – nie wiadomo jednak, czy chciała uspokoić siebie, czy swoją córkę. Płakała, ale kiedy uniosła na nich wzrok, powstrzymywała się. To nic, że cały jej świat właśnie walił się w gruzy.
– Musicie mi opowiedzieć, co się stało. I jak Barty odszedł – jej głos drżał, ale nie przejmowała się tym zupełnie. Brzmiała apatycznie, bezbarwnie. – To wszystko, co po nim zostało? – zerknęła na sakiewkę. Jakie to wszystko było teraz wyblakłe. Jakie szare. Jak piasek pomieszany z kamieniem w drobnym mieszku. Nawet krew straciła swój żywy kolor. Skrzywiła się płaczliwie. Merlinie. Nie chciała lamentować. Nie przy nich. Ale za nim pójdą, musiała się wszystkiego dowiedzieć. – Mówił coś przed śmiercią? – śmiercią. Przecież to brzmiało tak absurdalnie. – To ma coś wspólnego z tym… deszczem?
Wyjęła z kieszeni swetra kryształ, który podniosła przed ich przyjściem z podłogi – jasny, lśniący, dobry, ale wciąż niewystarczająco, bo nie potrafił odpędzić rozsadzającej jej serca żałoby.
Żałoby po czarodzieju, którego kochała ponad życie.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Hereward nie wróci - jak upiornie musiało to brzmieć w uszach kobiety, która była jego żoną od lewie kilku miesięcy, w uszach kobiety, która nosiła jego dziecko. Hereward był mu przyjacielem i był mu rodziną, ale strata, jakiej doświadczył, nie mogła się równać z tą, jaką przechodziła Eileen. Pamiętał jego głos, ostatnie słowa, które do nich kierował. Tak naprawdę nie wiedzieli wcale, czy rzeźba była rzeczywiście Herewardem - być może został stracony już wtedy. Nikt nie znalazł go w Oazie. Zniknął. Przepadł. Umarł. Jak Garry. Wojna pociągała za sobą coraz więcej trupów. Jak zahipnotyzowany przyglądał się dłoniom Eileen, kiedy czarownica ujęła w dłonie woreczek, wpatrując się w przesypywany przez nią piasek, choć czuł, że było w tym geście coś tak intymnego, że powinien odwrócić wzrok. Z wolna przeniósł wzrok na Justine, kiedy Eileen zaczęła zniknać w głębinach korytarza i przepuściwszy ją przodem, ruszył za kobietami, zamykając drzwi domostwa czarownicy. Niechętnie przeszedł za nią do znajomej kuchni, zostając jednak u progu pokoju, nie chcąc zakłócać przestrzeni wokół wdowy w żałobie. Gest, z jakim przygładziła brzemienne łono, był symboliczny i ponury zarazem. Przeniósł wzrok na Justine, zastanawiając się nad doborem słów.
- Przysięgam ci, Eileen - zaczął bez przekonania - zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby go ocalić. Odłączył się od nas na samym początku, kiedy przenieśliśmy się świstoklikiem do wnętrza Azkabanu. Próbował do nas dołączyć - słyszeliśmy się. - Przeniósł wzrok na Tonks, nie znała tej historii - musiała prowadzić Zakonników na przód, on zabezpieczał tyły - i został z Herewardem. - Straciliśmy kontrolę. Ciemność - anomalia - zaczęła pochłaniać wszystko. Odcięła nas od korytarza, w którym został on. Pomieszczenie, w którym byliśmy, zaczęło się zapadać - posypał się strop, wszystko zaczęło drżeć. I pojawiły się... macki, macki, które zaczęły niszczyć wszystko. Tak objawiała się obecność anomalii, Eileen. Próbowałem ją przegonić, zrobiłem to, ale to miejsce... ono było nią przesiąknięte. To była ciemność, jakiej nie widzieliśmy nigdy wcześniej. - Jego słowa były nieco chaotyczne, bo zbyt świeże, zbyt mocno naznaczone emocjami. Próbował się skoncentrować, skupić. - Ta ciemność w końcu porwała mnie też. A Hereward - Hereward został w niej. Nie wiedział. Nie wiedział, że to już koniec. - Tak trudno było to wyjaśnić, nikt z nich przecież tak naprawdę tego nie rozumiał. Nikt z nich tak naprawdę nie wiedział, co tam się wydarzyło. Czy Hereward jeszcze w tamtym momencie miał szansę przeżyć - tego nie wiedział. Spotkali jego sylwetkę później, juz nieruchomą - przeniósł wzrok na Justine, tę historię już znała i mogła ją opowiedzieć. Hereward nie wypowiedział ostatnich słów, nie dostał na nie czasu.
- Przepraszam, Eileen - szepnął drżącym głosem. Ten deszcz, ten deszcz był symbolem ich zwycięstwa, ich biała magią przerodzona w tryumf. Ale pod tym dachem nie mieli czego świętować, z szacunku dla Herewarda - pominął to.
- Przysięgam ci, Eileen - zaczął bez przekonania - zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby go ocalić. Odłączył się od nas na samym początku, kiedy przenieśliśmy się świstoklikiem do wnętrza Azkabanu. Próbował do nas dołączyć - słyszeliśmy się. - Przeniósł wzrok na Tonks, nie znała tej historii - musiała prowadzić Zakonników na przód, on zabezpieczał tyły - i został z Herewardem. - Straciliśmy kontrolę. Ciemność - anomalia - zaczęła pochłaniać wszystko. Odcięła nas od korytarza, w którym został on. Pomieszczenie, w którym byliśmy, zaczęło się zapadać - posypał się strop, wszystko zaczęło drżeć. I pojawiły się... macki, macki, które zaczęły niszczyć wszystko. Tak objawiała się obecność anomalii, Eileen. Próbowałem ją przegonić, zrobiłem to, ale to miejsce... ono było nią przesiąknięte. To była ciemność, jakiej nie widzieliśmy nigdy wcześniej. - Jego słowa były nieco chaotyczne, bo zbyt świeże, zbyt mocno naznaczone emocjami. Próbował się skoncentrować, skupić. - Ta ciemność w końcu porwała mnie też. A Hereward - Hereward został w niej. Nie wiedział. Nie wiedział, że to już koniec. - Tak trudno było to wyjaśnić, nikt z nich przecież tak naprawdę tego nie rozumiał. Nikt z nich tak naprawdę nie wiedział, co tam się wydarzyło. Czy Hereward jeszcze w tamtym momencie miał szansę przeżyć - tego nie wiedział. Spotkali jego sylwetkę później, juz nieruchomą - przeniósł wzrok na Justine, tę historię już znała i mogła ją opowiedzieć. Hereward nie wypowiedział ostatnich słów, nie dostał na nie czasu.
- Przepraszam, Eileen - szepnął drżącym głosem. Ten deszcz, ten deszcz był symbolem ich zwycięstwa, ich biała magią przerodzona w tryumf. Ale pod tym dachem nie mieli czego świętować, z szacunku dla Herewarda - pominął to.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Hereward nie wróci. Ta myśl obijała się o nią niezmiennie zapętlając w kółko. Słowa zaczynały zlewać sie z sobą i co jakiś czas tracić na znaczeniu, by potem zyskać na nim jeszcze bardziej. To koło niezmiennie wędrowało zdając się nie mieć końca i nie potrafiąc go odnaleźć. Nawet nie potrafiła sobie dokładnie wyobrazić, co to znaczy. Nawet nie próbowała udawać, że wie. Straciła matkę, owszem. Ale nie była w ciąży, nie miała za chwilę sprowadzić na ten świat nowego istnienia, które nigdy nie miało poznać ojca. A ona? Ona musiała poradzić sobie sama. Oczywiście, że jej nie zostawią. Oczywiście, że jej pomogą. Ale to nie oni, a ona będzie odnajdywała puste miejsce w łóżku obok siebie i gdy senność będzie odchodzić docierać do niej będzie świadomość. Brutalna, bolesna, niezmienna - że miejsce to, pozostanie już właśnie taki - przeraźliwie puste. Trzy słowa, które wydobyły się z jej ust były końcem. Potwierdzeniem, którego z pewnością nie chciała usłyszeć. To było okropne, tragiczne, spoglądać na nią, gdy odbierała drżącymi dłońmi woreczek. Resztki serca w piersi Just ścisnęły się boleśnie. Uniosła spojrzenie na Brendana gdy Eileen chwiejnie ruszyła korytarzem. Zacisnęła mocniej usta i weszła za nią dalej. Do środka. Jej wzrok na kilka chwil zawiesił się na zdjęciach powieszonych na ścianie. Spojrzała na swoją własną uśmiechniętą twarz. Cholernie chciałaby teraz wrócić do tamtych czasów. Wtedy życie zdawało się łatwiejsze. Zatrzymała się niedaleko stołu milcząco spoglądając w kierunku Eileen. W tak wielkim wyborze słów, żadne z nich nie zdawało się odpowiednie by wypowiedzieć je teraz. Zerknęła na Brendana gdy zaczął mówić. Nie znała tej części historii. Gdy ona się działa, sama leciała w dół po wejściu na zniszczony schodek.
- Na samym końcu były rzeźby, Eileen. Julia, Julia była z Wyspy Rzeźb. - jej słowa był chaotyczna. Sama nie rozumiała tego, co sie stało. - I gdy zapalaliśmy świecie przed tymi, które należały do dzieci pojawiały się rysy na tych należących do dorosłych. Gdy zapalaliśmy świece, otwieraliśmy zamek w drzwiach. Ale gdy zapłonęła ostatnia. - zamknęła powieki, jej wargi zadrżały, ale Wilde należała się prawda. - Gdy zapłonęła, dzieci na chwile przybrały swój prawdziwy kształt by zaraz zniknąć pod postacią błękitnej mgiełki. - wtedy miała jeszcze nadzieję, nadzieję, która zniknęła ledwie chwilę później. - Wtedy też, wtedy na podesty padły promienie pierwszego słońca. A wszystkie pozostałe posągi pękły. Jeden z nich. Jeden z nich przedstawiał - był? - Herewarda. - jej oczy zaszkliły się lekko, ale powstrzymała ciągnące się łzy. - Gdybym mogła Wilde, stanęłabym na jego miejscu. - zapewniła i nic w jej głosie nie znaczyło się fałszem. Gdyby mogła, poświęciłaby siebie. Przysunęła się bliżej, przyciągając Eileen do siebie, obejmując ją ramionami - a może próbując, nie będąc pewną, czy ta nie odepchnie jej zaraz. To były jej decyzje i jej polecenia. Jeśli miała kogoś nienawidzić, powinna skupić się właśnie na niej. Krew Herewarda spływała po jej dłoniach.
- Na samym końcu były rzeźby, Eileen. Julia, Julia była z Wyspy Rzeźb. - jej słowa był chaotyczna. Sama nie rozumiała tego, co sie stało. - I gdy zapalaliśmy świecie przed tymi, które należały do dzieci pojawiały się rysy na tych należących do dorosłych. Gdy zapalaliśmy świece, otwieraliśmy zamek w drzwiach. Ale gdy zapłonęła ostatnia. - zamknęła powieki, jej wargi zadrżały, ale Wilde należała się prawda. - Gdy zapłonęła, dzieci na chwile przybrały swój prawdziwy kształt by zaraz zniknąć pod postacią błękitnej mgiełki. - wtedy miała jeszcze nadzieję, nadzieję, która zniknęła ledwie chwilę później. - Wtedy też, wtedy na podesty padły promienie pierwszego słońca. A wszystkie pozostałe posągi pękły. Jeden z nich. Jeden z nich przedstawiał - był? - Herewarda. - jej oczy zaszkliły się lekko, ale powstrzymała ciągnące się łzy. - Gdybym mogła Wilde, stanęłabym na jego miejscu. - zapewniła i nic w jej głosie nie znaczyło się fałszem. Gdyby mogła, poświęciłaby siebie. Przysunęła się bliżej, przyciągając Eileen do siebie, obejmując ją ramionami - a może próbując, nie będąc pewną, czy ta nie odepchnie jej zaraz. To były jej decyzje i jej polecenia. Jeśli miała kogoś nienawidzić, powinna skupić się właśnie na niej. Krew Herewarda spływała po jej dłoniach.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Została sama. I nie powinno być w tym nic dziwnego, nic, co mogłoby wywołać w jej ciele nagły bunt czy ukłucie zbyt ostrego bólu – poczuła jedynie dyskomfort. Dyskomfort, które czuje dziecko zostawiane przez rodzica w kojcu, przy którym lśni delikatnym światłem świeca. Była takim dzieckiem – choć, zdawać by się mogło, dojrzalsza od samego Herewarda – stawała się nim, gubiła we mgle, płakała, widząc, jak odchodzi, jak jego sylwetka ginie za drzwiami.
Dziś już go nie zobaczy. Nie zabrzmią jego kroki usiłujące nie trafić na skrzypiącą w podłodze deskę, nie usłyszy pytania nad ranem o to, czy śpi. Każda szansa, którą mogła wykorzystać w przeszłości, przepadła. Każda szansa w przyszłości – tym bardziej.
Otarła policzki ze słonych szlaków łez i spojrzała na Brena, gdy zaczął opowiadać o wszystkim, co spotkało ich w Azkabanie. Dla niej to było niewyobrażalne – wszechogarniająca ich ciemność, nacisk mrocznych sił, a w końcu bezczynność. Czy to Hereward popełnił błąd? Ta myśl była porażająca, nie chciała w nią wsiąkać.
– Tobie nic się nie stało, Bren? – spytała, przyglądając mu się uważnie. Śmierci nikt jeszcze nie był w stanie odwrócić, prócz słów spisywanych na stronicach książek, Hereward był dla niej najważniejszy, ale wciąż miała rodzinę, o którą musiała się troszczyć. To brzmiało okrutnie, ale... dobrze, że w Azkabanie nie straciła nikogo więcej. Brendan stał przed nią, cały i zdrowy, tak samo jak Just. – Byłeś przy nim, dziękuję. Cieszę się, że zdołaliście wrócić. To jest w tej chwili najważniejsze.
Przeniosła spojrzenie ciemnych, wilgotnych oczu na kuzynkę i starała się wysłuchać też jej słów. Im więcej ich było, tym cięższa się stawała. Jakby igły wbijały się w jej ciało, uniemożliwiając ruch. Zamknęła oczy, chciała się uspokoić. Rosnące emocje nie były dobre dla jej dziecka. Objęła córkę kryjącą się w bezpiecznym cieniu jej cienia. Tobie nic nie grozi, maleńka. Tobie nic nie grozi.
– Przestań – syknęła do Just strofująco. – Sądzisz, że odwróciłabyś sytuację? Co mi po nim, kiedy straciłabym ciebie? Nie myśl nawet o tym. Poświęcił się – przełknęła ślinę. Nigdy mu tego nie życzyła. Ani jemu, ani sobie. Teraz cała historia brzmiała inaczej. Łzy smutku nosiły w sobie ślad złości. Jak on mógł. Jak mógł ją tak zostawić. Nie miała na kogo zrzucić winy ani żalu, zrzuciła więc go na Merlinowi ducha winnego Herewarda. Jej drogiego, kochanego Herewarda. Gubiła się w tym. Tęskniła i nienawidziła jednocześnie. – Wiedziałam, że tak chciał kiedyś umrzeć i wiem też, że Gwardziści nie giną za najbliższych. Zginął za obce dzieci. – jej palce mimowolnie zacisnęły się na materiale swetra. Spojrzała na nich, jej twarz była blada i spięta w wypełniającym ją z wolna smutku. – Czy te dzieci… czy one żyją? Przeżyły Azkaban? Nic im nie jest?
Poświęcenie Herewarda nie poszło nie marne, prawda?
Zobaczyła, jak zbliża się do niej Just i nie wytrzymała. Jęknęła, płaczliwy grymas zajął jej rysy, a gdy najdroższa kuzynka oplotła jej sylwetkę ramionami, przysunęła się do niej z tęsknotą za ciepłem bliskiego jej człowieka i uścisnęła ją, chowając oczy w jej ramię.
– To dobra śmierć – zapłakała cicho, trzęsła się cała. – On zawsze był taki dobry, zawsze zależało mu bardziej na innych niż na sobie.
Dziś już go nie zobaczy. Nie zabrzmią jego kroki usiłujące nie trafić na skrzypiącą w podłodze deskę, nie usłyszy pytania nad ranem o to, czy śpi. Każda szansa, którą mogła wykorzystać w przeszłości, przepadła. Każda szansa w przyszłości – tym bardziej.
Otarła policzki ze słonych szlaków łez i spojrzała na Brena, gdy zaczął opowiadać o wszystkim, co spotkało ich w Azkabanie. Dla niej to było niewyobrażalne – wszechogarniająca ich ciemność, nacisk mrocznych sił, a w końcu bezczynność. Czy to Hereward popełnił błąd? Ta myśl była porażająca, nie chciała w nią wsiąkać.
– Tobie nic się nie stało, Bren? – spytała, przyglądając mu się uważnie. Śmierci nikt jeszcze nie był w stanie odwrócić, prócz słów spisywanych na stronicach książek, Hereward był dla niej najważniejszy, ale wciąż miała rodzinę, o którą musiała się troszczyć. To brzmiało okrutnie, ale... dobrze, że w Azkabanie nie straciła nikogo więcej. Brendan stał przed nią, cały i zdrowy, tak samo jak Just. – Byłeś przy nim, dziękuję. Cieszę się, że zdołaliście wrócić. To jest w tej chwili najważniejsze.
Przeniosła spojrzenie ciemnych, wilgotnych oczu na kuzynkę i starała się wysłuchać też jej słów. Im więcej ich było, tym cięższa się stawała. Jakby igły wbijały się w jej ciało, uniemożliwiając ruch. Zamknęła oczy, chciała się uspokoić. Rosnące emocje nie były dobre dla jej dziecka. Objęła córkę kryjącą się w bezpiecznym cieniu jej cienia. Tobie nic nie grozi, maleńka. Tobie nic nie grozi.
– Przestań – syknęła do Just strofująco. – Sądzisz, że odwróciłabyś sytuację? Co mi po nim, kiedy straciłabym ciebie? Nie myśl nawet o tym. Poświęcił się – przełknęła ślinę. Nigdy mu tego nie życzyła. Ani jemu, ani sobie. Teraz cała historia brzmiała inaczej. Łzy smutku nosiły w sobie ślad złości. Jak on mógł. Jak mógł ją tak zostawić. Nie miała na kogo zrzucić winy ani żalu, zrzuciła więc go na Merlinowi ducha winnego Herewarda. Jej drogiego, kochanego Herewarda. Gubiła się w tym. Tęskniła i nienawidziła jednocześnie. – Wiedziałam, że tak chciał kiedyś umrzeć i wiem też, że Gwardziści nie giną za najbliższych. Zginął za obce dzieci. – jej palce mimowolnie zacisnęły się na materiale swetra. Spojrzała na nich, jej twarz była blada i spięta w wypełniającym ją z wolna smutku. – Czy te dzieci… czy one żyją? Przeżyły Azkaban? Nic im nie jest?
Poświęcenie Herewarda nie poszło nie marne, prawda?
Zobaczyła, jak zbliża się do niej Just i nie wytrzymała. Jęknęła, płaczliwy grymas zajął jej rysy, a gdy najdroższa kuzynka oplotła jej sylwetkę ramionami, przysunęła się do niej z tęsknotą za ciepłem bliskiego jej człowieka i uścisnęła ją, chowając oczy w jej ramię.
– To dobra śmierć – zapłakała cicho, trzęsła się cała. – On zawsze był taki dobry, zawsze zależało mu bardziej na innych niż na sobie.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Nie mówił nic, kiedy Justine ciągnęła opowieść; jej kolejna część była jeszcze bardziej enigmatyczna niż pierwsza. W ferworze zdarzeń nie mieli możliwości się nad tym zastanowić, ale teraz, już na chłodno, prościej było scalić wszystkie elementy w jedno. Historia nabierała sensu, choć tajemnica rzeźb miała nie zostać rozwikłana nigdy. Może ktoś, kto wiedział o magii więcej, moze ktoś, kto znał klątwę ciążącą na wyspie rzeźb, mógłby dotrzeć prawdy -oni podążali jedynie za instynktem i swoimi domysłami, nie do końca pojmując istotę wszystkiego, co się wydarzyło. Wiedział, że Justine mówiła szczerze, zrobiłby to samo, ale żadne z nich nie miało okazji - odejść musiał Hereward, na którego czekało ojcostwo. Wiedział, na co się pisze i godził się na to, tak samo wiedziała Eileen, pozostając wtajemniczoną w sekrety Zakonu Feniksa. A jednak w tym wszystkim iskrzył się płomień niesprawiedliwości.
- Nic poważnego - odparł na jej pytanie od razu, bez zwłoki, był trochę obolały, powinien wzmocnić się eliksirem, ale powierzchowne rany znikną, rozcięcia i obicia zastąpi nowa, twardsza, wytrzymalsza skóra. Pozostał wśród żywych, jej mąż nie - i to o nim powinni dzisiaj mówić najwięcej. Słowa Eileen były równie prawdziwe, co okrutne, Hereward pragnął oddać życie za to, w co wierzył. A wierzył w ideę Dumbledore'a, którą wciąż kultywowali - na przekór wszystkiemu, co próbowało ich powstrzymać. - Dzieci przeżyły - to pierwsza dobra nowina tego dnia. - Minister Longbottom obiecał znaleźć dla nich bezpieczne schronienie. Trudno mówić, że nic nim nie jest, padły ofiarą tych zdarzeń bardziej niż my wszyscy. Ale mają szanse na życie, które zaczną od nowa. - Ale to nie to było teraz najważniejsze. Pozytywne zakończenie dzisiejszej wyprawy nie mogło przyćmić jej żałoby - podjął słowa, które wypowiedziała:
- Eileen, kiedy nas rozdzieliło, wtedy, na samym początku... Hereward był przytomny, porozumiewaliśmy się tak długo, aż anomalia nie pociągnęła mnie w inną stronę, aż przestrzeń, która nas dzieliła... nie zniknęła, pochłonięta mackami ciemności. Chcę wierzyć, że on wtedy nie zginął. Że przeszedł daleką drogę, by z własnej woli znaleźć się tam, gdzie go pożegnaliśmy. Skąd go do ciebie zabrałem. - Skinął głową na garść piachu. Hereward Bartius był dobrym człowiekiem i wielkim czarodziejem. Zasługiwał, by pożegnać go jak bohatera. Zginął na misji, oddając za nią życie. - Wierzę, że podjął tę decyzję świadomie. - Nie dlatego, że chciał cię zostawić - ale o tym wiesz. Wiesz, co ślubował. Wiesz, co pragnął osiągnąć. Wiesz, że nade wszystko chciał lepszego świata, również dla własnego dziecka. - Że tego dokonał, a dzięki niemu nam było już łatwiej. Jest bohaterem, Eileen, niech jego dziecko tak go zapamięta. - Nigdy nie miał żalu do ojca za to, że zginął w obronie czarodziejskiego świata. Był w niego wpatrzony jak w obrazek - chcąc wyrosnąć na kogoś, kto dorównywałby mu choć w części.
- Nic poważnego - odparł na jej pytanie od razu, bez zwłoki, był trochę obolały, powinien wzmocnić się eliksirem, ale powierzchowne rany znikną, rozcięcia i obicia zastąpi nowa, twardsza, wytrzymalsza skóra. Pozostał wśród żywych, jej mąż nie - i to o nim powinni dzisiaj mówić najwięcej. Słowa Eileen były równie prawdziwe, co okrutne, Hereward pragnął oddać życie za to, w co wierzył. A wierzył w ideę Dumbledore'a, którą wciąż kultywowali - na przekór wszystkiemu, co próbowało ich powstrzymać. - Dzieci przeżyły - to pierwsza dobra nowina tego dnia. - Minister Longbottom obiecał znaleźć dla nich bezpieczne schronienie. Trudno mówić, że nic nim nie jest, padły ofiarą tych zdarzeń bardziej niż my wszyscy. Ale mają szanse na życie, które zaczną od nowa. - Ale to nie to było teraz najważniejsze. Pozytywne zakończenie dzisiejszej wyprawy nie mogło przyćmić jej żałoby - podjął słowa, które wypowiedziała:
- Eileen, kiedy nas rozdzieliło, wtedy, na samym początku... Hereward był przytomny, porozumiewaliśmy się tak długo, aż anomalia nie pociągnęła mnie w inną stronę, aż przestrzeń, która nas dzieliła... nie zniknęła, pochłonięta mackami ciemności. Chcę wierzyć, że on wtedy nie zginął. Że przeszedł daleką drogę, by z własnej woli znaleźć się tam, gdzie go pożegnaliśmy. Skąd go do ciebie zabrałem. - Skinął głową na garść piachu. Hereward Bartius był dobrym człowiekiem i wielkim czarodziejem. Zasługiwał, by pożegnać go jak bohatera. Zginął na misji, oddając za nią życie. - Wierzę, że podjął tę decyzję świadomie. - Nie dlatego, że chciał cię zostawić - ale o tym wiesz. Wiesz, co ślubował. Wiesz, co pragnął osiągnąć. Wiesz, że nade wszystko chciał lepszego świata, również dla własnego dziecka. - Że tego dokonał, a dzięki niemu nam było już łatwiej. Jest bohaterem, Eileen, niech jego dziecko tak go zapamięta. - Nigdy nie miał żalu do ojca za to, że zginął w obronie czarodziejskiego świata. Był w niego wpatrzony jak w obrazek - chcąc wyrosnąć na kogoś, kto dorównywałby mu choć w części.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Paradoksalnie, to nie Azkaban był najcięższym co przyszło jej przeżywać tego dnia. To widok złamanej, samotnej Eileen był po stokroć trudniejszy. Chciałaby móc jej tego oszczędzić. Ale nikt nie zapytał jej o zdanie. Los sam dokonał wyboru zostawiając ich z podjętymi decyzjami. Tego dnia Eileen została wdową. Tego dnia, jej nienarodzone dziecko straciło ojca, które nie dane będzie mu poznać już nigdy. Ale Just wiedziała - a może miała nadzieje - że obrazy, które namalują opowieściami choć odrobinę przybliżą sylwetkę Herewarda pociechom. Obiecała sobie, być dla Eileen oparciem i pomocą, tak wielką, jak tylko będzie potrzebna. Choć wiedziała, że nie całkowitą i nie taką, jaką był dla niej jej mąż. Ciche pytanie wydobywające się z jej ust i kolejne słowa. Skąd brała w sobie siłę i taką ilość empatii? Czemu w tej chwili przejmowała się nimi - nie potrafiła odpowiedzieć. Zdawała się poszukiwać jasnych stron i Justine podziwiała ją za to. Sama nie potrafiąc się cieszyć, tak jak sugerowała jej to Marcela. Dzisiejszy dzień był niejako ich zwycięstwem, ale okupiony krwią nie tylko gwardzisty, ale i życiem ich przewodniczki. Niewielu zdawało sobie z tego sprawę.
Zamarła z rozchylonymi wargami, gdy Wilde ją skarciła marszcząc lekko brwi. Miała wiele argumentów. Nie miała rodziny, męża, dziecka w drodze. Jej bliscy w większości wiedzieli że walczy, że obrała ścieżkę i zgodziła się oddać życie - może nie było to różne od Herewarda, jednak zdawało jej się mniej ważne. Mniej warte. A może potrzebowała tego ich - Eileen i Bartiusa, pokątnie szczęśliwych w tych ułamkach chwil, które mogli ze sobą spędzić z dala od walki. może potrzebowała ich, by uwierzyć, że nawet im, straceńcom, przysługuje coś w rodzaju zawoalowanego szczęścia - chociaż jego skrawka. Zamknęła w końcu wargi.
- Nie wiem. - mruknęła cicho, trochę zbita słowami kuzynki. Podziwiając ją w jakiś sposób. Zacisnęła ponownie wargi słuchając jej słów. Niezmiennie zastanawiając się, skąd brała siłę. Słuchała słów Brendana w ciszy w pełni się z nimi zgadzając. Naprawdę nie wiedziała, a może nie chciała się sprzeczać o to, jaką wagę miało kogo życie. Ona sądziła, że jej nie było tyle warte. Ale wszyscy, ona, Brendan, Hereward, podjęli tą samą decyzję. Złożyli tą samą przysięgę. I jedno dla nich wszystkich było pewne. To, co czeka na końcu ich drogi. Choć miała nadzieję, że śmierć powita jako swoja dobrą przyjaciółkę. Przeczuwała bardziej, że zginie w walce, wylewając ostatnią kroplę własnej krwi dokładnie tak, jak brzmiały słowa które wypowiadała wlewając ciepłą ciecz do misy. Podeszła powoli, obejmując kuzynkę, czując jej drżące ciało. Jedna z dłoni ułożyła się na głowie. - Jest bohaterem. - potwierdziła cicho słowa Brena bo nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Nie miała słów, którymi mogłaby ją pocieszyć. Nie chciała mówić, że będzie dobrze. Nikt nie znał przyszłości. - A ty, nie zostałaś sama. Jestem obok. - zapewniła ją, choć nie wiedziała czy nie zabrzmiało to marnie. Miała nadzieję, że nie. Ale chciała też, by Eileen wiedziała, że zawsze będzie obok by pomóc i zjawi się jeśli tylko będzie mogła.
Zamarła z rozchylonymi wargami, gdy Wilde ją skarciła marszcząc lekko brwi. Miała wiele argumentów. Nie miała rodziny, męża, dziecka w drodze. Jej bliscy w większości wiedzieli że walczy, że obrała ścieżkę i zgodziła się oddać życie - może nie było to różne od Herewarda, jednak zdawało jej się mniej ważne. Mniej warte. A może potrzebowała tego ich - Eileen i Bartiusa, pokątnie szczęśliwych w tych ułamkach chwil, które mogli ze sobą spędzić z dala od walki. może potrzebowała ich, by uwierzyć, że nawet im, straceńcom, przysługuje coś w rodzaju zawoalowanego szczęścia - chociaż jego skrawka. Zamknęła w końcu wargi.
- Nie wiem. - mruknęła cicho, trochę zbita słowami kuzynki. Podziwiając ją w jakiś sposób. Zacisnęła ponownie wargi słuchając jej słów. Niezmiennie zastanawiając się, skąd brała siłę. Słuchała słów Brendana w ciszy w pełni się z nimi zgadzając. Naprawdę nie wiedziała, a może nie chciała się sprzeczać o to, jaką wagę miało kogo życie. Ona sądziła, że jej nie było tyle warte. Ale wszyscy, ona, Brendan, Hereward, podjęli tą samą decyzję. Złożyli tą samą przysięgę. I jedno dla nich wszystkich było pewne. To, co czeka na końcu ich drogi. Choć miała nadzieję, że śmierć powita jako swoja dobrą przyjaciółkę. Przeczuwała bardziej, że zginie w walce, wylewając ostatnią kroplę własnej krwi dokładnie tak, jak brzmiały słowa które wypowiadała wlewając ciepłą ciecz do misy. Podeszła powoli, obejmując kuzynkę, czując jej drżące ciało. Jedna z dłoni ułożyła się na głowie. - Jest bohaterem. - potwierdziła cicho słowa Brena bo nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Nie miała słów, którymi mogłaby ją pocieszyć. Nie chciała mówić, że będzie dobrze. Nikt nie znał przyszłości. - A ty, nie zostałaś sama. Jestem obok. - zapewniła ją, choć nie wiedziała czy nie zabrzmiało to marnie. Miała nadzieję, że nie. Ale chciała też, by Eileen wiedziała, że zawsze będzie obok by pomóc i zjawi się jeśli tylko będzie mogła.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Hol
Szybka odpowiedź