Thieves respect property
AutorWiadomość
They merely wish the property to become their property that they may more perfectly respect it.
Londyn, VII 1949
W upalne dni duszne powietrze unosiło różne zapachy, ale w Londynie najbardziej dawał o sobie znać smród wąskich uliczek. Dzielnice zdominowane przez mugoli czy też przez czarodziejów – według jego nosa śmierdziały podobnie. Być może jego zmysł powonienia był zbyt wyczulony na przykre bodźce, jednak musiał to przezwyciężyć, gdy ciężkim krokiem przemierzał kolejne ulice. Czasem za zbyt gwałtowne reakcje podczas ćwiczeń dostawał bzdurne zadania. Za przypadkowe złamanie rozkapryszonemu kursantowi nosa kazano mu patrolować w pojedynkę mugolską ulicę nieopodal Pokątnej. A jednak po cichu niektórzy docenili to, że nauczył szczyla pokory.
Nie spodziewał ujrzeć cokolwiek podejrzanego. Ludzie parli przed siebie, każdy w swoim tempem, niezbyt rozglądając się na innych. Tylko przy zejściu do jednej z wąskich uliczek czaiła się smukła sylwetka. Podążyła zaraz za mężczyzną w średnim wieku, w miarę przyzwoicie ubranym, Kieran z kolei podążył za nią, bardziej ciekaw tego co się wydarzy niż chętny do reagowania, utrzymując jeszcze bezpieczny dystans, ale stopniowo go zmniejszając. Gdy jednak dostrzegł wyciąganą dyskretnie różdżkę, nie zamierzał czekać. Wepchnął podejrzaną osobą w kolejną uliczkę, mocnym uderzeniem wytrącając jej różdżkę z dłoni, swoją zaś ukazując w pełnej krasie, gdy wymierzył w złodziejkę. Ale coś było nie tak. Zamarł na widok młodej dziewczyny.
Była niższa i smuklejsza, zdecydowanie, a jednak na jej włosach widniał podobny odcień brązu, a piwny kolor oczu był dokładnie taki sam, nawet jeśli miały całkowicie inny kształt. Dziewczyna była w podobnym wieku do jego córki, to też nie ulegało żadnej wątpliwości. W jakiś sposób przypominała Jackie, choć była całkowicie inna. Jej ubrania były bardziej poszarpane, zabrudzone, a wykrzywiona przez grymas bólu i niechęci twarz zdradzała, że chowa w sobie ogromny żal do świata, jakże dla niej niesprawiedliwego. Młoda dziewczyna szwendająca się po ulicach, nie było w tym nic chlubnego. Z racji młodego wieku nie wierzył, żeby sama sobie zgotowała taki los. Choć próbowała okraść innego człowieka, to jednak nie dostrzegał w jej spojrzeniu zła, widział za to złość i upór podyktowane desperacją. Przez piwne źrenice dziewczyny przemknął strach, być może dlatego, że dalej mocno przytrzymywał jej kruchy nadgarstek, wywołując tym niemały dyskomfort, choć nie było jego intencją zadanie jej bólu. Zwyczajnie nie chciał dać jej uciec, choć z każdą kolejną chwilą coraz bardziej zmieniał swoje zdanie, gdy wreszcie przyjrzał jej się dokładnie. Te wszystkie podobieństwa do Jackie zbiły go z tropu. Sumienie też nakazywało mu zająć się gorszymi zbrodniarzami, nawet jeśli postąpił słusznie jako naoczny świadek próby kradzieży. Na wszelki wypadek dalej trzymał w prawej dłoni wysłużoną różdżkę, nie zamierzając tracić czujności nawet na chwilę, kiedy już wiedział, że ma do czynienia z czarownicą.
– Jestem aurorem – przestrzegł ją z surowością, nie musząc swojej wypowiedzi dodawać ostrego tonu, jego głos już od lat pozostawał niebywale szorstki w swym brzmieniu. – Nie zaciągnę cię do Departamentu Przestrzegania Prawa, ale masz pójść teraz ze mną w innej miejsce, rozumiesz? – nie chciał jej wydać organom ścigania, a jednak nie mógł też tak po prostu jej puścić. W jego oczach jawiła się jako wystraszone i zaniedbane dziewczę. Pełno było takich pogubionych osób, wielokrotnie widział w jeszcze bardziej rozpaczliwym stanie kilkulatki, które rzadko kiedy wychylały nosa z Nokturnu na Pokątną. Częste obcowanie z widokiem nędzy i rozpaczy uzmysłowiło mu, że nie zdoła zbawić całego świata. Zapewne w innych okolicznościach nie uruchomiłyby się w nim głęboko skryte pokłady wrażliwości i większej empatii, ale było coś takiego w tych piwnych oczach, że nie mógł przejść obok ich posiadaczki obojętnie. Te oczy przypominały mu nie tylko o Jackie, ale przywracały mu żywe wspomnienie innej osoby, innej kobiety.
Czekał na jej odpowiedź, nie chcąc ciągnąć jej przez te kilka ulic do obranego już w myślach celu. Był przekonany, że nie zaufa mu od razu, zapewne podejrzewając go o niecne zamiary względem niej, ale nie był parszywym zboczeńcem. Zamierzał dać jej kilka chwil wolności od robienia głupot.
– Nie zrobię ci krzywdy – pomimo swoich słów dalej nie puszczał jej nadgarstka, choć opuścił nieco różdżkę, na razie nie dając sposobności, aby sięgnęła po swoją leżącą jakieś pół metra od niej.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ściśnięta w tej ponurej kryjówce zagryzała własne usta, przemykając nieco nerwowo wypalonym spojrzeniem po pozostałych, z którymi skrywała się między tymi resztkami murów. Odważyła się przez podziurawiony dach podglądać wkradające się promienie słońca. Łaskotały przyjemnie bose stopy, były miłe. Tak miłe, że miała ochotę wyjść spomiędzy cieni i podejrzeć rozpalone niebo z bliska. Opierała jednak głowę o chropowatą ścianę i opuszczała powoli powieki. Wydawało jej się, że już nic nie czuje, że już donikąd nie prowadzi rozbijająca się po piersi moc. Ani przeszłości ani przyszłości. Jedynie kotłujący się potężny instynkt przetrwania. By nie marzła już więcej i żeby jadła. Chociaż organizm zaczynał uznawać głód za coś tak normalnego, że nawet przestawał powoli prosić. Jedynie łapczywie spijała gromadzoną w porzuconym naczyniu wodę. Przetrwała swoją pierwszą zimę, więc wydawało jej się, że nic straszniejszego już nie mogło się zdarzyć. Przez ten czas zdołała porzucić jakiekolwiek opory wobec okradania głupich mugoli. Czy jednak nie była przez długie lata jedną z nich? Tylko ta różdżka, w niej tkwiła moc, która czyniła życie nędzarki łatwiejszym. Nie była na tyle sprytna jak niektóre z innych, nie omamiała zaklęciami bogatych paniczyków, nie rozbierała się z łachmanów, aby móc później przymierzyć tę nową skórę. Chciała tylko być.
Jednak gdy zaczynała czuć, że nie zdoła dłużej powstrzymać promieniującego uczucia głodu, wstawała z zasyfionej podłogi i ruszała między tłum ulicznych interesantów. Nie wybierała długo, nie knuła wielkiej intrygi, to miało być tylko parę monet, za które mogłaby nakarmić omamioną duszę. W tej fali zlewających się w jeden kolor ludzi nikt nie zwracał na nią większej uwagi. Trzymając różdżkę dyskretnie, w gotowości, pomknęła zwinnie w kierunku beznadziejnego mugola. I powstrzymała ją czyjaś perfidna siła.
Pchnięta w ciemny zaułek była przez chwilę jak ta lalka, chwiała się zbyt ulegle pod naporem obcych nacisków. Popatrzyła tylko za upadającą kawałek od niej różdżką, a dopiero później poczuła inną zaraz przed nosem. Jasna cholera. Pociągnęła ramieniem, próbując wyszarpać swój nadgarstek, ale nie mogła w żaden sposób przeciwstawić się tej silne. Łapała nerwowo kolejne porcje powietrza, rzucając jeszcze tak zawzięte spojrzenie w kierunku tego gościa. Nie była głupia, nie na tyle, by nie zorientować się, jak marne miała szansę. Patrzył tak dziwnie, czuła się jak zwierzyna wpędzona w pułapkę. Miała się korzyć? Albo udawać, że wcale nie kradła? Nie tego chciał. Bała się, aż za dobrze znając losy tych, które dawały się łapać przypadkowym typom. To wcale nie byłby pierwszy raz, ale teraz czuła się słabsza niż kiedykolwiek wcześniej. Poza tym nieszczęsnym, resztkami mocy walecznym, spojrzeniem nie miała niczego. Opuściła więc głowę, próbując skryć w potarganych długich włosach swoją twarz. Miał sobie iść, mieć ją po prostu gdzieś i wrócić do swoich złotych spraw. Łudził się, że posiadał jakąkolwiek wiedzę o jej świecie.
Okrutnie podrażnił jej uszy, wypowiadając pierwsze słowa. Zacisnęła wolną pięść na skrawku brudnej sukienki. To jedna z nielicznych szmat, jakie pozostały jej po sierocińcu, trochę z niej wyrosła, stała się krótka, ale przyjemnie chłodziła w tak upalne dni. Stróż prawa. Nie zareagowała w żaden widoczny sposób, choć w środku poskręcały się wnętrzności. Chciał ją zamknąć. Na nic innego nie mógł wskazywać ten głos, a jednak próbował przekonać ją, że wcale tak nie jest. Po co? Podniosła nieco głowę. Merlinie, wielki. Zabolałoby znów, gdyby się szarpnęła.
Nie, nie rozumiała.
– Nigdzie z tobą nie pójdę – burknęła, chociaż głos jej chyba zadrżał. Wciąż była jedynie karaluchem, którego z łatwością mógł zadeptać. Nie ufała żadnym bohaterskim plakietkom, żadnym słowom obcego. Mógł być kimkolwiek. Mógł też zrobić z nią, co tylko by zechciał. Nie zamierzała na to pozwolić. A jednak napinała w dziwnym lęku palce bosych stóp. Gdziekolwiek chciał ją zabrać, to na pewno było gorsze od tego, co potrafiła sobie wyobrazić. Wyglądał jak oni wszyscy i mowa jego niewiele się różniła od nich. Wszyscy tonęli w błocie własnych kłamstw, próbując skusić ją, aby poszła z nimi. Wiedziała już, czego od niej chciał. Uwierzenie mu to największe głupstwo. Nie zrobisz? Tak jak w jednej chwili spoglądała na niego spokojnie, jakby zaczarowana, ale w drugiej rzucała się z całej swojej siły na przeklętego oprawcę. – Puszczaj! – wołała, uderzając go z mocą własnych emocji.
Ta uwięziona dłoń w tym czasie próbowała boleśnie powykręcać się z uścisku. Napięte ciało odważnie zaatakowało, nie przejmując się tym, że nie zdoła jakkolwiek nim zachwiać. Nie chciała dać się skrzywdzić, nie znów. Właśnie dlatego nie mogła z nim nigdzie iść.
Jednak gdy zaczynała czuć, że nie zdoła dłużej powstrzymać promieniującego uczucia głodu, wstawała z zasyfionej podłogi i ruszała między tłum ulicznych interesantów. Nie wybierała długo, nie knuła wielkiej intrygi, to miało być tylko parę monet, za które mogłaby nakarmić omamioną duszę. W tej fali zlewających się w jeden kolor ludzi nikt nie zwracał na nią większej uwagi. Trzymając różdżkę dyskretnie, w gotowości, pomknęła zwinnie w kierunku beznadziejnego mugola. I powstrzymała ją czyjaś perfidna siła.
Pchnięta w ciemny zaułek była przez chwilę jak ta lalka, chwiała się zbyt ulegle pod naporem obcych nacisków. Popatrzyła tylko za upadającą kawałek od niej różdżką, a dopiero później poczuła inną zaraz przed nosem. Jasna cholera. Pociągnęła ramieniem, próbując wyszarpać swój nadgarstek, ale nie mogła w żaden sposób przeciwstawić się tej silne. Łapała nerwowo kolejne porcje powietrza, rzucając jeszcze tak zawzięte spojrzenie w kierunku tego gościa. Nie była głupia, nie na tyle, by nie zorientować się, jak marne miała szansę. Patrzył tak dziwnie, czuła się jak zwierzyna wpędzona w pułapkę. Miała się korzyć? Albo udawać, że wcale nie kradła? Nie tego chciał. Bała się, aż za dobrze znając losy tych, które dawały się łapać przypadkowym typom. To wcale nie byłby pierwszy raz, ale teraz czuła się słabsza niż kiedykolwiek wcześniej. Poza tym nieszczęsnym, resztkami mocy walecznym, spojrzeniem nie miała niczego. Opuściła więc głowę, próbując skryć w potarganych długich włosach swoją twarz. Miał sobie iść, mieć ją po prostu gdzieś i wrócić do swoich złotych spraw. Łudził się, że posiadał jakąkolwiek wiedzę o jej świecie.
Okrutnie podrażnił jej uszy, wypowiadając pierwsze słowa. Zacisnęła wolną pięść na skrawku brudnej sukienki. To jedna z nielicznych szmat, jakie pozostały jej po sierocińcu, trochę z niej wyrosła, stała się krótka, ale przyjemnie chłodziła w tak upalne dni. Stróż prawa. Nie zareagowała w żaden widoczny sposób, choć w środku poskręcały się wnętrzności. Chciał ją zamknąć. Na nic innego nie mógł wskazywać ten głos, a jednak próbował przekonać ją, że wcale tak nie jest. Po co? Podniosła nieco głowę. Merlinie, wielki. Zabolałoby znów, gdyby się szarpnęła.
Nie, nie rozumiała.
– Nigdzie z tobą nie pójdę – burknęła, chociaż głos jej chyba zadrżał. Wciąż była jedynie karaluchem, którego z łatwością mógł zadeptać. Nie ufała żadnym bohaterskim plakietkom, żadnym słowom obcego. Mógł być kimkolwiek. Mógł też zrobić z nią, co tylko by zechciał. Nie zamierzała na to pozwolić. A jednak napinała w dziwnym lęku palce bosych stóp. Gdziekolwiek chciał ją zabrać, to na pewno było gorsze od tego, co potrafiła sobie wyobrazić. Wyglądał jak oni wszyscy i mowa jego niewiele się różniła od nich. Wszyscy tonęli w błocie własnych kłamstw, próbując skusić ją, aby poszła z nimi. Wiedziała już, czego od niej chciał. Uwierzenie mu to największe głupstwo. Nie zrobisz? Tak jak w jednej chwili spoglądała na niego spokojnie, jakby zaczarowana, ale w drugiej rzucała się z całej swojej siły na przeklętego oprawcę. – Puszczaj! – wołała, uderzając go z mocą własnych emocji.
Ta uwięziona dłoń w tym czasie próbowała boleśnie powykręcać się z uścisku. Napięte ciało odważnie zaatakowało, nie przejmując się tym, że nie zdoła jakkolwiek nim zachwiać. Nie chciała dać się skrzywdzić, nie znów. Właśnie dlatego nie mogła z nim nigdzie iść.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Opór był spodziewany, a więc daremny. Trzymał ją dalej, używając wobec niej siły w cywilizowanej postaci, mimowolnie unikając pozostawienia jakichkolwiek śladów wokół kruchego nadgarstka. Nie chciał pogruchotać kości młodej czarownicy, prędzej to ona zrobi sobie krzywdę, jeśli się nie uspokoi i dalej będzie próbować wyrywać. Złapał ją na próbie kradzieży, jednak nie życzył jej źle; wyjątkowo wziął pod uwagę odczucia i sytuację tak młodej dziewczyny. Choć nie znał jej historii, to jednak był w stanie domyślić się pewnych rzeczy, które określały ją obecnie. O nic jednak nie zamierzał pytać, lecz odezwało się w nim głęboko tajone współczucie, z którym tak naprawdę nie miał do czynienia od lat. Nie potrafił przejść obojętnie obok błahego przestępstwa, niezwiązanego z czarną magią, zwłaszcza że dalej pozostawał na służbie. Z powodu swojego poczucia obowiązku stanął przed trudnym dylematem. Karanie młodej dziewczyny wydawało mu się zbyt dużą niesprawiedliwością, ale puszczenie jej tak po prostu też nie było żadnym rozwiązaniem. Na umoralnianie zdesperowanego dzieciaka było jednak za późno. Prawdopodobnie była już dorosła, lecz osiągnięcie określonego wieku nie czyniło nagle człowieka w pełni samodzielnym i gotowym do dorosłego życia.
Jej odpowiedź wcale nie zabrzmiała kategorycznie, w jej rozedrganym głosie wyraźnie rozbrzmiała nuta niepewności i strachu. Wystarczyła jej chwila, aby rozeznać się wstępnie w sytuacji. Nie miała żadnych szans w fizycznym starciu, a różdżka wciąż pozostawała poza jej zasięgiem. Sądził, że zrozumiała już swoje położenie, ale niemądrym było oczekiwać zdroworozsądkowego podejścia od osoby tak młodej i zdesperowanej. Zapewnienie o braku złych intencji tylko bardziej ją rozsierdziło, jakby podobne słowa słyszała już wielokrotnie i za każdym razem odkrywała, jak wielce były fałszywe. Trudno było nie łudzić się, że nie doznała żadnej krzywdy, skoro prezentowała się jak obraz nędzy i rozpaczy. Lecz wola walki całkowicie w niej nie wygasła, żar wciąż się tlił w piwnych oczach i odmętach duszy. Krzyknęła, by następnie rzucić się niczym zwierzę, które uświadomiło sobie, że zostało zamknięte w pułapce. Desperacko próbowała odzyskać wolność, dlatego wraz z próbą wyrwania się podjęła również próbę ataku. Jedną zaciśniętą pięścią nie była w stanie wyrządzić aurorowi większej krzywdy. Nie próbowała trafić w krtań, nie podnosiła ręki na tyle wysoko, aby spróbować wydrapać mu oczy. Ta waleczna strona dziewczyny wcale go nie szokowała, jawiła mu się jako coś dobrze znanego. Odnalazł kolejne podobieństwo do Jackie.
– Uspokój się – warknął w jej stronę władczo, naturalnie przyjmując ostry ton, który pozostawał jasną sugestią, że nie należy się z nim spierać. Uścisk wokół nadgarstka stał się jeszcze bardziej stanowczy; szorstkie palce mężczyzny wbiły się w dziewczęcą skórę. Po tym z pewnością zostaną siniaki. Nie dawała mu jednak innego wyboru, zmuszała swoim zachowaniem do ostrych reakcji. – Chyba nie chcesz stracić różdżki, co? – spytał w końcu i kiedy dalej się szarpała, zuchwale puścił jej dłoń, nie musząc nawet jej popychać, aby wylądowała na pobliskiej ścianie. Utrudniała wszystko i w taki sposób sama sobie czyniła krzywdę. Rineheart wykorzystał tę chwilę; szybko i sprawnie pochylił się, aby podnieść należącą do czarownicy różdżkę. – Nie drzyj się, nie rzucaj, tylko słuchaj. Masz ruszyć za mną, jeśli zależy ci na twojej różdżce – rozkazał jej bez cienia sympatii, bardziej poirytowany już pokazem histerii z jej strony. – Nie zamierzam użerać się z tobą zbyt długo, nie mam na to ani czasu, ani tym bardziej ochoty. Ale chyba dopadł mnie jakiś dzień miłosierdzia, psidwacza mać.
Wystarczy już, że ma córkę w podobnym wieku i to jeszcze taką, co odziedziczyła po nim temperament oraz umiłowanie do krzyków. Schował cudzą różdżkę do kieszeni skórzanego płaszcza i bez zbędnych tłumaczeń wyszedł z uliczki na nie tak ruchliwą ulicę, kierując się w dobrze znanym sobie kierunku. Podejrzewał, że obrana przez niego droga może być znana również młódce. Nie spojrzał za siebie ani razu, nie miał do tego cierpliwości. Różdżka mimo wszystko była jej jedyną bronią, nie zrezygnuje z niej tak łatwo. Jeśli miała odrobinę oleju w głowie, to zdążyła zauważyć, że prowadził ją do Dziurawego Kotła, nie uciekając się do brutalnego ciągnięcia jej za sobą.
Jej odpowiedź wcale nie zabrzmiała kategorycznie, w jej rozedrganym głosie wyraźnie rozbrzmiała nuta niepewności i strachu. Wystarczyła jej chwila, aby rozeznać się wstępnie w sytuacji. Nie miała żadnych szans w fizycznym starciu, a różdżka wciąż pozostawała poza jej zasięgiem. Sądził, że zrozumiała już swoje położenie, ale niemądrym było oczekiwać zdroworozsądkowego podejścia od osoby tak młodej i zdesperowanej. Zapewnienie o braku złych intencji tylko bardziej ją rozsierdziło, jakby podobne słowa słyszała już wielokrotnie i za każdym razem odkrywała, jak wielce były fałszywe. Trudno było nie łudzić się, że nie doznała żadnej krzywdy, skoro prezentowała się jak obraz nędzy i rozpaczy. Lecz wola walki całkowicie w niej nie wygasła, żar wciąż się tlił w piwnych oczach i odmętach duszy. Krzyknęła, by następnie rzucić się niczym zwierzę, które uświadomiło sobie, że zostało zamknięte w pułapce. Desperacko próbowała odzyskać wolność, dlatego wraz z próbą wyrwania się podjęła również próbę ataku. Jedną zaciśniętą pięścią nie była w stanie wyrządzić aurorowi większej krzywdy. Nie próbowała trafić w krtań, nie podnosiła ręki na tyle wysoko, aby spróbować wydrapać mu oczy. Ta waleczna strona dziewczyny wcale go nie szokowała, jawiła mu się jako coś dobrze znanego. Odnalazł kolejne podobieństwo do Jackie.
– Uspokój się – warknął w jej stronę władczo, naturalnie przyjmując ostry ton, który pozostawał jasną sugestią, że nie należy się z nim spierać. Uścisk wokół nadgarstka stał się jeszcze bardziej stanowczy; szorstkie palce mężczyzny wbiły się w dziewczęcą skórę. Po tym z pewnością zostaną siniaki. Nie dawała mu jednak innego wyboru, zmuszała swoim zachowaniem do ostrych reakcji. – Chyba nie chcesz stracić różdżki, co? – spytał w końcu i kiedy dalej się szarpała, zuchwale puścił jej dłoń, nie musząc nawet jej popychać, aby wylądowała na pobliskiej ścianie. Utrudniała wszystko i w taki sposób sama sobie czyniła krzywdę. Rineheart wykorzystał tę chwilę; szybko i sprawnie pochylił się, aby podnieść należącą do czarownicy różdżkę. – Nie drzyj się, nie rzucaj, tylko słuchaj. Masz ruszyć za mną, jeśli zależy ci na twojej różdżce – rozkazał jej bez cienia sympatii, bardziej poirytowany już pokazem histerii z jej strony. – Nie zamierzam użerać się z tobą zbyt długo, nie mam na to ani czasu, ani tym bardziej ochoty. Ale chyba dopadł mnie jakiś dzień miłosierdzia, psidwacza mać.
Wystarczy już, że ma córkę w podobnym wieku i to jeszcze taką, co odziedziczyła po nim temperament oraz umiłowanie do krzyków. Schował cudzą różdżkę do kieszeni skórzanego płaszcza i bez zbędnych tłumaczeń wyszedł z uliczki na nie tak ruchliwą ulicę, kierując się w dobrze znanym sobie kierunku. Podejrzewał, że obrana przez niego droga może być znana również młódce. Nie spojrzał za siebie ani razu, nie miał do tego cierpliwości. Różdżka mimo wszystko była jej jedyną bronią, nie zrezygnuje z niej tak łatwo. Jeśli miała odrobinę oleju w głowie, to zdążyła zauważyć, że prowadził ją do Dziurawego Kotła, nie uciekając się do brutalnego ciągnięcia jej za sobą.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zwyciężał instynkt, nie próbowała celować, nie obmyślała z wyprzedzeniem kolejnego chaotycznego zrywu własnej piąstki. Poczucie zagrożenia i niezgoda na taki los przyczyniły się do tego, że nie przestawała kopać. Nikt nigdy nie nauczył jej, jak powinna się bronić. Działała, naiwnie spodziewając się, że zdoła odsunąć jego ohydne łapska od swojego ciała. Nie on pierwszy manifestował siłą swoją władzę, nie on pierwszy nie zapytał, czy może jej dotknąć. Warczała więc, zagryzała policzki i wyciągała pazury. Pierś jego okazała się jednak na tyle stateczna, że własny cios odbijał się boleśnie na jej ciele. Znikąd pomocy. Nie pozwoliłby się jej pochylić, aby mogła wygrzebać z błota kamień i przywalić mu w twarzy, nie pozwoliłby jej wspiąć się po ścianie i uciec przez dachy. Co prawda nigdy tego nie robiła, ale w tymże momencie szukała ratunku nawet w surowości gładkich ścian. Nie chciała dać się splugawić staremu dziadowi, który po wszystkim porzuci ją w gnoju jak tanią dziwkę. Obiecywał wolność, a tymczasem w wyobraźni wciskał szorstkie łapska na jej tyłek. Żadnym gwarantem nie było przynależenie do grupy obrońców, kiedy zamiast bronić, więził ją. Zabolało, kiedy ściskał za mocno, spróbowała znów, atakując go resztką sił, aż w końcu przestała i stała jak ten zbity pies, którego serce nie nadążało za tą szaleńczą walką o przetrwanie. Krzywdził ją, chociaż obiecał tego nie robić. Nie zasłużył na żadną namiastkę jej potulności, na żadne ciepłe spojrzenie. Annie się nie poddawała, choćby nie wiem co. Nawet teraz, gdy wciskał krwawo paluchy w jej wątłe przedramię, ona wciąż wyobrażała sobie, jak zadaje kolejny cios i tym razem jej paznokcie stają igłami przebiegle kaleczącymi to ciało, które miało być jego twardą tarczą. Wolała zginąć tu, niż oddać mu siebie jak tę boską przekąskę.
Jednak wyobrażenia i myśli rzadko kiedy szły w parze z faktycznymi działaniami, bo oto stała się płochliwym zwierzęciem. Ulicznym brudem, który mógł z łatwością kopnąć, jak tylko nabrał takiej ochoty. Był panem, chciał wziąć i brał. Ania przecież bała się bata. Pozbawiona różdżki stawała się jak krucha, popękana rzeźba – mogła się rozsypać pod jego ostrym spojrzeniem, chociaż wciąż pragnęła być majestatyczna, pragnęła prostować plecy ku niebu. Tymczasem była żałosna, a on dobrze o tym wiedział. Jasna cholera. Nie! Kolejny atak przyniósł zaskoczenie. Puścił ją boleśnie ku ścianom, poleciała tak nagle i omal nie upadła na kolana. Twarde mury pozwoliły jej odzyskać skrawek sił, próbowała się od nich odbić, a wtedy odebrał jej różdżkę. Zabrał jedyną rzecz, jaką posiadała. Pieprzony gnój. Zadziwiające, że wystarczyło spędzić kilka miesięcy bez dachu nad głową, aby nauczyć się kląć, by mówić językiem ulicy, by nasiąknąć jej ohydną wonią. Czujne oczy chciały go ranić każdym spojrzeniem, ale odmawiał im. Milczała, wypluwając z myśli każde jego słówko. Nie wierzyła, że odda jej różdżkę, a już na pewno nie w to, że jej nie skrzywdzi. Przecież czerwone smugi pulsowały wokół nadgarstka. Mogłaby się uprzeć i oskarżyć go o ten ból. Mogłaby uderzyć ponownie, ale póki co wciąż ciężko łapała powietrze.
Nakazał spokój i oczekiwał posłuszeństwa. Pewnie, że rozumiała. Przestała przecież walczyć. Dzień miłosierdzia? Prychnęła pod nosem i obdarzyła go pogardliwym spojrzeniem. Nie był żadnym pieprzonym miłosierdziem, a ona nie była zależna od obietnicy tego głosu. Obserwowała, jak wciskał jej różdżkę w swoje ubranie, a potem odchodził, ciągnąć ją za sobą rozkazem, który musiała wykonać. W myśli obrzucała go każdym plugawym przydomkiem.
– Dokąd mnie prowadzisz? Po co? – pytała, wlokąc się zaraz za nim. Przenikali między ludzi, mogłaby zawołać, poprosić o pomoc, ale nie była aż tak bezmyślna. Błysnąłby aurorską plakietką i tak zamknęłaby się buzia każdego chojraka. Nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Choć nie ciągnął jej w spętaniu, to jednak dobrze wiedział, że pójdzie, bo chciała znów mieć swoją różdżkę. W myśli odtwarzała zaklęcia, którymi potrafiłaby ugodzić jego paskudny nochal, gdy ostrokrzew znów wsunie się między jej palce.
Nawet jeśli mogłaby domyślić się miejsca, to wciąż nie znała intencji. Miał powiedzieć jej o tym sam. Czekała, aż nie okaże się kolejnym tchórzem, który jedynie krzywdził, a o tych krzywdach głośno bał się mówić. Oddawali się chorym popędom, wyżywali się na niej jak na worku z mąką. Ten jednak był uparty. Dziwnie ufał przeczuciu. Sprawdzało się. Pewnie nie robił tego pierwszy raz. Ta droga okrutnie się jej dłużyła, dreptała jednak dzielnie, z wysoko uniesioną brodą. Tylko te oczy strachliwie obserwowały męską sylwetkę. Gdyby miała taką siłę jak on, już nie musiałaby się niczego bać.
Jednak wyobrażenia i myśli rzadko kiedy szły w parze z faktycznymi działaniami, bo oto stała się płochliwym zwierzęciem. Ulicznym brudem, który mógł z łatwością kopnąć, jak tylko nabrał takiej ochoty. Był panem, chciał wziąć i brał. Ania przecież bała się bata. Pozbawiona różdżki stawała się jak krucha, popękana rzeźba – mogła się rozsypać pod jego ostrym spojrzeniem, chociaż wciąż pragnęła być majestatyczna, pragnęła prostować plecy ku niebu. Tymczasem była żałosna, a on dobrze o tym wiedział. Jasna cholera. Nie! Kolejny atak przyniósł zaskoczenie. Puścił ją boleśnie ku ścianom, poleciała tak nagle i omal nie upadła na kolana. Twarde mury pozwoliły jej odzyskać skrawek sił, próbowała się od nich odbić, a wtedy odebrał jej różdżkę. Zabrał jedyną rzecz, jaką posiadała. Pieprzony gnój. Zadziwiające, że wystarczyło spędzić kilka miesięcy bez dachu nad głową, aby nauczyć się kląć, by mówić językiem ulicy, by nasiąknąć jej ohydną wonią. Czujne oczy chciały go ranić każdym spojrzeniem, ale odmawiał im. Milczała, wypluwając z myśli każde jego słówko. Nie wierzyła, że odda jej różdżkę, a już na pewno nie w to, że jej nie skrzywdzi. Przecież czerwone smugi pulsowały wokół nadgarstka. Mogłaby się uprzeć i oskarżyć go o ten ból. Mogłaby uderzyć ponownie, ale póki co wciąż ciężko łapała powietrze.
Nakazał spokój i oczekiwał posłuszeństwa. Pewnie, że rozumiała. Przestała przecież walczyć. Dzień miłosierdzia? Prychnęła pod nosem i obdarzyła go pogardliwym spojrzeniem. Nie był żadnym pieprzonym miłosierdziem, a ona nie była zależna od obietnicy tego głosu. Obserwowała, jak wciskał jej różdżkę w swoje ubranie, a potem odchodził, ciągnąć ją za sobą rozkazem, który musiała wykonać. W myśli obrzucała go każdym plugawym przydomkiem.
– Dokąd mnie prowadzisz? Po co? – pytała, wlokąc się zaraz za nim. Przenikali między ludzi, mogłaby zawołać, poprosić o pomoc, ale nie była aż tak bezmyślna. Błysnąłby aurorską plakietką i tak zamknęłaby się buzia każdego chojraka. Nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Choć nie ciągnął jej w spętaniu, to jednak dobrze wiedział, że pójdzie, bo chciała znów mieć swoją różdżkę. W myśli odtwarzała zaklęcia, którymi potrafiłaby ugodzić jego paskudny nochal, gdy ostrokrzew znów wsunie się między jej palce.
Nawet jeśli mogłaby domyślić się miejsca, to wciąż nie znała intencji. Miał powiedzieć jej o tym sam. Czekała, aż nie okaże się kolejnym tchórzem, który jedynie krzywdził, a o tych krzywdach głośno bał się mówić. Oddawali się chorym popędom, wyżywali się na niej jak na worku z mąką. Ten jednak był uparty. Dziwnie ufał przeczuciu. Sprawdzało się. Pewnie nie robił tego pierwszy raz. Ta droga okrutnie się jej dłużyła, dreptała jednak dzielnie, z wysoko uniesioną brodą. Tylko te oczy strachliwie obserwowały męską sylwetkę. Gdyby miała taką siłę jak on, już nie musiałaby się niczego bać.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Spotkania z niektórymi osobami zmuszały go do głębokich rozmyślań nad tym, w jakim świecie przyszło ludziom żyć. Zetknięcie się z tą młodą czarownicą poruszyło lawinę trudnych pytań, od których o wiele chętniej uciekał. Choć nigdy nie był typem wielkiego myśliciela, to jednak czasem i jego nachodziły różne wątpliwości. Już dawno doszedł do wniosku, że świat nie jest sprawiedliwym miejscem, mimo to wciąż łudził się, że wyplenienie zła czynionego przez bestie w ludzkich skórach może ten stan rzeczy chociaż odrobinę poprawić. Zakorzenione w nim za dziecka poczucie odpowiedzialności nie pozwalało mu być obojętnym na cudzą krzywdę. Próbował naprawić chociaż jeden element psujący świat, dlatego zwalczał czarną magię oraz tych, którzy ją praktykowali. To zadanie obrał za swą życiową misję i coraz bardziej wciągał w to własną córkę. Chciał żeby chociaż jedno z jego dzieci kontynuowało jego dzieło.
W oczach Jackie widywał upór i złość. W oczach bezimiennej dziewczyny widział zaś strach i odrazę. Musiał ją puścić, jeśli nie chciał dłużej być świadkiem takiego kontrastu prezentowanego przez piwny odcień tęczówek. Nie cechowała go brutalność. Bywał stanowczy, niekiedy demonstrował potęgę argumentu siły, jednak to nigdy nie była przemoc fizyczna podyktowana wręcz zwierzęcymi instynktami, chęcią zdominowania kogoś lub skrzywdzenia. Zależało mu tylko na zapewnieniu sobie posłuchu. Potem przejął z brudnego bruku drugą różdżkę, w ten sposób zdobywając przewagę.
– Naprawdę nie domyślasz się dokąd? – odpowiedział pytaniem na wyrażoną przez nią wątpliwość w charakter jego intencji. Gdyby chciał, mógłby z łatwością odkryć, co też dziewczynie chodziło po głowie, lecz nie chciał się do tego uciekać bez wyraźnej potrzeby. Za to snuł domysły na temat tego, jak mógł się jawić w jej oczach. Brutal, szubrawiec, łgarz, bydlak, stary zboczeniec. Choć jego aparycja była sroga, wcale nie było mu tak blisko do śmierdzących alkoholem i potem, brudnych, zawszonych oraz często bezzębnych jegomości z najgorszych czeluści portu czy też Nokturnu. To niezadowolenie wiecznie malujące się na jego niezbyt gładkim obliczu utrudniało mu jednak wzbudzanie zaufania u innych. Ale jak do cholery nie marszczyć brwi, kiedy jest traktowany jak wróg nawet przez życiowo pogubioną małolatę?
Nie odwrócił się ani razu, nawet wtedy, gdy raczył jej łaskawie odpowiedzieć. Łudził się, że jest jednak bardziej spostrzegawcza, skoro próbowała trudnić się złodziejskim fachem. Wystarczyło lepiej przyjrzeć się mijanym lokalom, aby przewidzieć cel ich wędrówki. Dla samego Rinehearta było to przecież aż tak oczywiste, że nie było konieczne czegokolwiek wyjaśniać. Szli brudną, nie aż tak zatłoczoną ulicą, która poszczycić się mogłam rzędami identycznych sklepików. Minęli małą księgarnie, potem małą aptekę, chwilę później mały sklep z płytami gramofonowymi. Ewidentnie kierowali się do Dziurawego Kotła.
Po co? Sam jeszcze nie znał odpowiedzi na to pytanie. Właściwie nie miał żadnego porządnego planu, kierowała nim dziwna i nagła potrzeba, bardzo w jego przypadku nietypowa. Nad tak wieloma osobami w swoim życiu mógł się ulitować, a jednak na podobny odruch serca tknęło go przy złodziejce. Śmiał nawet wierzyć, że jest w stanie zrozumieć wszystkie jej motywy, ale przede wszystkim rozumie jej desperację. To było zwykłe zuchwalstwo z jego strony. Chęć pomocy jest niczym innym jak przejawem egoizmu, wszak zawsze pozostanie w mniejszym lub większym stopniu próbą dowartościowania się poprzez dobry uczynek. O tak, obawiać należy się tych, co twarz zdobią współczującym uśmiechem.
Znaleźli się w końcu przed magicznym pubem. Kieran otworzył ciężkie drzwi i wszedł do środka. Lokal nie był przepełniony, wszak godzina była zbyt wczesna dla szukających wrażeń typów spod ciemnej gwiazdy, ale i dla zwykłych czarodziejów, którzy chcieliby jednak znaleźć się po mugolskiej stronie Londynu. Auror nie odciął drogi dziewczynie, upewnił się, że weszła za nim i wtedy zamknął wejście.
– Siądź gdziekolwiek – rzucił w jej stronę surowo, po czym pewnym krokiem skierował się do dębowej lady. – Podaj miskę zupy, Tom – zwrócił się do łysawego, pomarszczonego barmana, który z uporem maniaka przecierał w miarę czystą szmatką jeden ze szklanych kufli. To były tylko pozory, zdążył już dokładnie przyjrzeć się zarówno znanej twarzy aurora, jak i delikatnym rysom młódki, którą Rineheart za sobą sprowadził. Do wystarczająco porządnej miski nalane zostało coś, co bardziej przypominało gulasz, ale ważne, że danie było ciepłe. Kieran złapał za naczynie i przeszedł do jednego ze stolików, aby bez słowa zaserwować poczęstunek dziewczynie z ulicy. – Jedz – polecił jej z nieodłączną stanowczością, następnie usiadł naprzeciwko niej i skrzyżował ręce na piersi.
Naprawdę nie potrafił zrozumieć swojego zachowania, ale zdecydował się traktować ten przypływ ckliwości z przymrużeniem oka, bo pewnie szybko o tej sytuacji zapomni. Chwilę jeszcze przyglądał się czarownicy, jednak w końcu zrezygnował z obserwacji jej osoby i zaczął rozglądać się po lokalu. Zakapturzony jegomość w kącie wyglądał na śpiącego, ale zbyt sztywno trzymał ramiona, aby uwierzyć w jego rzekome zmęczenie. W drugim kącie siedział kolejny mężczyzna, a tatuaż obecny na wierzchu jego prawej dłoni szybko utkwił Kieranowi w pamięci.
W oczach Jackie widywał upór i złość. W oczach bezimiennej dziewczyny widział zaś strach i odrazę. Musiał ją puścić, jeśli nie chciał dłużej być świadkiem takiego kontrastu prezentowanego przez piwny odcień tęczówek. Nie cechowała go brutalność. Bywał stanowczy, niekiedy demonstrował potęgę argumentu siły, jednak to nigdy nie była przemoc fizyczna podyktowana wręcz zwierzęcymi instynktami, chęcią zdominowania kogoś lub skrzywdzenia. Zależało mu tylko na zapewnieniu sobie posłuchu. Potem przejął z brudnego bruku drugą różdżkę, w ten sposób zdobywając przewagę.
– Naprawdę nie domyślasz się dokąd? – odpowiedział pytaniem na wyrażoną przez nią wątpliwość w charakter jego intencji. Gdyby chciał, mógłby z łatwością odkryć, co też dziewczynie chodziło po głowie, lecz nie chciał się do tego uciekać bez wyraźnej potrzeby. Za to snuł domysły na temat tego, jak mógł się jawić w jej oczach. Brutal, szubrawiec, łgarz, bydlak, stary zboczeniec. Choć jego aparycja była sroga, wcale nie było mu tak blisko do śmierdzących alkoholem i potem, brudnych, zawszonych oraz często bezzębnych jegomości z najgorszych czeluści portu czy też Nokturnu. To niezadowolenie wiecznie malujące się na jego niezbyt gładkim obliczu utrudniało mu jednak wzbudzanie zaufania u innych. Ale jak do cholery nie marszczyć brwi, kiedy jest traktowany jak wróg nawet przez życiowo pogubioną małolatę?
Nie odwrócił się ani razu, nawet wtedy, gdy raczył jej łaskawie odpowiedzieć. Łudził się, że jest jednak bardziej spostrzegawcza, skoro próbowała trudnić się złodziejskim fachem. Wystarczyło lepiej przyjrzeć się mijanym lokalom, aby przewidzieć cel ich wędrówki. Dla samego Rinehearta było to przecież aż tak oczywiste, że nie było konieczne czegokolwiek wyjaśniać. Szli brudną, nie aż tak zatłoczoną ulicą, która poszczycić się mogłam rzędami identycznych sklepików. Minęli małą księgarnie, potem małą aptekę, chwilę później mały sklep z płytami gramofonowymi. Ewidentnie kierowali się do Dziurawego Kotła.
Po co? Sam jeszcze nie znał odpowiedzi na to pytanie. Właściwie nie miał żadnego porządnego planu, kierowała nim dziwna i nagła potrzeba, bardzo w jego przypadku nietypowa. Nad tak wieloma osobami w swoim życiu mógł się ulitować, a jednak na podobny odruch serca tknęło go przy złodziejce. Śmiał nawet wierzyć, że jest w stanie zrozumieć wszystkie jej motywy, ale przede wszystkim rozumie jej desperację. To było zwykłe zuchwalstwo z jego strony. Chęć pomocy jest niczym innym jak przejawem egoizmu, wszak zawsze pozostanie w mniejszym lub większym stopniu próbą dowartościowania się poprzez dobry uczynek. O tak, obawiać należy się tych, co twarz zdobią współczującym uśmiechem.
Znaleźli się w końcu przed magicznym pubem. Kieran otworzył ciężkie drzwi i wszedł do środka. Lokal nie był przepełniony, wszak godzina była zbyt wczesna dla szukających wrażeń typów spod ciemnej gwiazdy, ale i dla zwykłych czarodziejów, którzy chcieliby jednak znaleźć się po mugolskiej stronie Londynu. Auror nie odciął drogi dziewczynie, upewnił się, że weszła za nim i wtedy zamknął wejście.
– Siądź gdziekolwiek – rzucił w jej stronę surowo, po czym pewnym krokiem skierował się do dębowej lady. – Podaj miskę zupy, Tom – zwrócił się do łysawego, pomarszczonego barmana, który z uporem maniaka przecierał w miarę czystą szmatką jeden ze szklanych kufli. To były tylko pozory, zdążył już dokładnie przyjrzeć się zarówno znanej twarzy aurora, jak i delikatnym rysom młódki, którą Rineheart za sobą sprowadził. Do wystarczająco porządnej miski nalane zostało coś, co bardziej przypominało gulasz, ale ważne, że danie było ciepłe. Kieran złapał za naczynie i przeszedł do jednego ze stolików, aby bez słowa zaserwować poczęstunek dziewczynie z ulicy. – Jedz – polecił jej z nieodłączną stanowczością, następnie usiadł naprzeciwko niej i skrzyżował ręce na piersi.
Naprawdę nie potrafił zrozumieć swojego zachowania, ale zdecydował się traktować ten przypływ ckliwości z przymrużeniem oka, bo pewnie szybko o tej sytuacji zapomni. Chwilę jeszcze przyglądał się czarownicy, jednak w końcu zrezygnował z obserwacji jej osoby i zaczął rozglądać się po lokalu. Zakapturzony jegomość w kącie wyglądał na śpiącego, ale zbyt sztywno trzymał ramiona, aby uwierzyć w jego rzekome zmęczenie. W drugim kącie siedział kolejny mężczyzna, a tatuaż obecny na wierzchu jego prawej dłoni szybko utkwił Kieranowi w pamięci.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie robiła żadnej głębokiej analizy tego gościa. Kierowała się najprostszymi tropami interpretacyjnymi. Po pierwsze był mężczyzną – jego płeć miała wyraźne znacznie w tak krytycznej sytuacji. Demonstrował siłę i dominację. Nauczyła się, że oni częściej myśleli głupim pożądaniem niż szczerą mądrością. Każda dziewczyna na ulicy wiedziała, że prędzej czy później stanie oko w oko z czyjąś nieposkromioną pożądliwością. Po drugie zaś, przedstawiał się jako stróż prawa. Ona była przestępcą, społecznym marginesem, na który pluł z odrazą. Przed takimi tym bardziej winna uciekać, bo życie nędzarki bywało o niebo lepsze od ciasnej, ohydnej celi. Nie chciała stać się pokarmem dla szczurów, a właśnie tak mogła skończyć, bo nikogo w więzieniu nie będzie obchodził jej los. A on? Żaden superbohater. Po prostu kolejny, który czuje się lepszy i ciągnie ją na niewidzialnej smyczy jak pieprzoną niewolnicę.
Dlatego w tym wszystkim wcale nie chodziło o to, ile była w stanie wydedukować ze ścieżki, którą wspólnie podążali. Oczywiście, że jej wzrok prześlizgiwał się czujnie po każdym mijanym oknie, każdej podejrzanej ukradkowo twarzy. Może nawet czegoś się domyślała. Chciała jednak, aby mówił głośno, wyraźnie, aby myśl stała się informacją skrytą w dźwięku, a nie wyłącznie jej niepewnymi domysłami. Miał wybrzmieć, ale zamiast tego wolał szydzić, podejrzewając ją o totalną bezmyślność. Może tak było mu wygodniej. Dziurawy kocioł? Dlaczego nie mógł od początku po prostu powiedzieć, że idą tam, gdzie sam zapach od progu może ją sparaliżować? Woń ciepłego posiłku mogłaby zgnieść zazdrośnie wszystkie jej wysuszone, niedożywione wnętrzności. Tymczasem gość oszczędzał słowa, jakby co najmniej czuł ból przy każdej wymawianej głosce. Uśmiechnęła się pod nosem, podpowiadając sobie ku pocieszeniu, że jeśli faktycznie chciał ją nakarmić i bał się to wyznać, to może sprowokowała go do jakiejś obcej, wewnętrznej walki. Nie wyglądał na opiekuńczego ducha, który chodzi po świecie i zbawia biedaków. Chciał ją uratować? Ją, parszywą złodziejkę, która gówno go obchodziła? Poczuła zaintrygowanie, ale nie gasło wciąż między jej myślami tamto brzydkie podejrzenie.
Zgoda, nie wyglądał jak szuja, ale czy gnój nie może chować się w eleganckiej skórze? Chłód i szorstkość tych spojrzeń mogły jej objawić znacznie więcej niż stan jego ubrania. Może to jakiś desperat, może podłe paniczysko o chorych seksualnych fantazjach. Dużo łatwiej było jej stwierdzić, kim nie był. Nie był przyjacielem. W ogóle go nie obchodziła. Rozpoczął jakąś głupią szopkę, a z niej zrobił tanią aktorkę. Wziął przymusem, nie pytał o zdanie i nie chciał nawet na nią patrzeć. No dobrze, może jednak trochę analizowała. Długie, nudne przesiadywanie w ulicznych kryjówkach i mdłe godziny ciągłego obserwowania ludzi zdołały zbudzić w niej długo uśpioną spostrzegawczość.
Tak myślała, że wejście do lokalu skończy się bolesnym zagryzaniem języka. Zatrzęsła się dziwnie, bo prawie czuła nieokreślone fizyczne wyjadanie. Zupełnie jakby zapach niszczył ją od środka. Cierpiała, błądząc między stolikami. Obce oczy zbyt blisko, obce nosy przez sam widok czuły smród jej ulicznego jestestwa. To nie ona jednak powinna się bać spojrzeń, ale on. Unikała takiego miejsca, nie jadała tu. Zresztą nie jadała nigdzie, ale gdy patrzyła, jak facet rozmawia z barmanem, wydawało jej się, że wcale nie był tu obcym. Wyobraziła sobie już kłębowisko ich podjaranych sensacją myśli. Wreszcie udało jej się skulić gdzieś w kącie, usiadła na ławie i niemal wczepiła się tęsknie w chłodną ścianę. Tu upał nie istniał.
Z pewnym niezrozumiem spoglądała, jak on idzie ku niej z miską parującego posiłku. Przecież to się nie zdarzało. Nie łasiła się do niego jak dziwka, nie obiecywała, że rozłoży nogi, jeśli ją nakarmi. Więc ponownie pytała: po co. Była chyba zbyt głodna, by rzucić mu tą miską w twarz. Chciała tak zrobić, ale nie umiała się już obronić przed prawdziwym jedzeniem. Annie w przeciwieństwie do niego nie szukała ratunkowych spojrzeń rzucanych w kierunku sylwetek postronnych. Zanim rzuciła się na miskę zupy, obserwowała go jeszcze z lekko zmarszczonym czołem. Dziwiła się, bo przecież nie miał żadnego powodu, aby to robić. Aby jej coś dawać, skoro ona nie chciała nic dać jemu.
Potem tylko sięgnęła po łyżkę, a dłoń na niej zacisnęła się z jakimś dziwnym namaszczeniem, w pieszczocie. Nią też się stał pierwszy łyk. Kolejny był już bardziej łapczywy. Wiedziała, że powinna jeść powoli, ale była okrutnie głodna. Jedzenie doprowadziło do tego, że już po paru łyżkach kręciło jej się w głowie. Może to szok lub po prostu doznanie na tyle przyjemne, że aż oblizywała usta po każdej porcji. Było jej niezmącenie dobrze. Ożywiała się, a ilość zupy w misce malała wyjątkowo szybko. Nie mogła mówić, bo oddała się temu totalnie. Nie zapomniała jednak o nim, choć przez chwilę chciała mieć go po prostu gdzieś. Miała zupę. Zupa była lepsza od czegokolwiek innego.
Dlatego w tym wszystkim wcale nie chodziło o to, ile była w stanie wydedukować ze ścieżki, którą wspólnie podążali. Oczywiście, że jej wzrok prześlizgiwał się czujnie po każdym mijanym oknie, każdej podejrzanej ukradkowo twarzy. Może nawet czegoś się domyślała. Chciała jednak, aby mówił głośno, wyraźnie, aby myśl stała się informacją skrytą w dźwięku, a nie wyłącznie jej niepewnymi domysłami. Miał wybrzmieć, ale zamiast tego wolał szydzić, podejrzewając ją o totalną bezmyślność. Może tak było mu wygodniej. Dziurawy kocioł? Dlaczego nie mógł od początku po prostu powiedzieć, że idą tam, gdzie sam zapach od progu może ją sparaliżować? Woń ciepłego posiłku mogłaby zgnieść zazdrośnie wszystkie jej wysuszone, niedożywione wnętrzności. Tymczasem gość oszczędzał słowa, jakby co najmniej czuł ból przy każdej wymawianej głosce. Uśmiechnęła się pod nosem, podpowiadając sobie ku pocieszeniu, że jeśli faktycznie chciał ją nakarmić i bał się to wyznać, to może sprowokowała go do jakiejś obcej, wewnętrznej walki. Nie wyglądał na opiekuńczego ducha, który chodzi po świecie i zbawia biedaków. Chciał ją uratować? Ją, parszywą złodziejkę, która gówno go obchodziła? Poczuła zaintrygowanie, ale nie gasło wciąż między jej myślami tamto brzydkie podejrzenie.
Zgoda, nie wyglądał jak szuja, ale czy gnój nie może chować się w eleganckiej skórze? Chłód i szorstkość tych spojrzeń mogły jej objawić znacznie więcej niż stan jego ubrania. Może to jakiś desperat, może podłe paniczysko o chorych seksualnych fantazjach. Dużo łatwiej było jej stwierdzić, kim nie był. Nie był przyjacielem. W ogóle go nie obchodziła. Rozpoczął jakąś głupią szopkę, a z niej zrobił tanią aktorkę. Wziął przymusem, nie pytał o zdanie i nie chciał nawet na nią patrzeć. No dobrze, może jednak trochę analizowała. Długie, nudne przesiadywanie w ulicznych kryjówkach i mdłe godziny ciągłego obserwowania ludzi zdołały zbudzić w niej długo uśpioną spostrzegawczość.
Tak myślała, że wejście do lokalu skończy się bolesnym zagryzaniem języka. Zatrzęsła się dziwnie, bo prawie czuła nieokreślone fizyczne wyjadanie. Zupełnie jakby zapach niszczył ją od środka. Cierpiała, błądząc między stolikami. Obce oczy zbyt blisko, obce nosy przez sam widok czuły smród jej ulicznego jestestwa. To nie ona jednak powinna się bać spojrzeń, ale on. Unikała takiego miejsca, nie jadała tu. Zresztą nie jadała nigdzie, ale gdy patrzyła, jak facet rozmawia z barmanem, wydawało jej się, że wcale nie był tu obcym. Wyobraziła sobie już kłębowisko ich podjaranych sensacją myśli. Wreszcie udało jej się skulić gdzieś w kącie, usiadła na ławie i niemal wczepiła się tęsknie w chłodną ścianę. Tu upał nie istniał.
Z pewnym niezrozumiem spoglądała, jak on idzie ku niej z miską parującego posiłku. Przecież to się nie zdarzało. Nie łasiła się do niego jak dziwka, nie obiecywała, że rozłoży nogi, jeśli ją nakarmi. Więc ponownie pytała: po co. Była chyba zbyt głodna, by rzucić mu tą miską w twarz. Chciała tak zrobić, ale nie umiała się już obronić przed prawdziwym jedzeniem. Annie w przeciwieństwie do niego nie szukała ratunkowych spojrzeń rzucanych w kierunku sylwetek postronnych. Zanim rzuciła się na miskę zupy, obserwowała go jeszcze z lekko zmarszczonym czołem. Dziwiła się, bo przecież nie miał żadnego powodu, aby to robić. Aby jej coś dawać, skoro ona nie chciała nic dać jemu.
Potem tylko sięgnęła po łyżkę, a dłoń na niej zacisnęła się z jakimś dziwnym namaszczeniem, w pieszczocie. Nią też się stał pierwszy łyk. Kolejny był już bardziej łapczywy. Wiedziała, że powinna jeść powoli, ale była okrutnie głodna. Jedzenie doprowadziło do tego, że już po paru łyżkach kręciło jej się w głowie. Może to szok lub po prostu doznanie na tyle przyjemne, że aż oblizywała usta po każdej porcji. Było jej niezmącenie dobrze. Ożywiała się, a ilość zupy w misce malała wyjątkowo szybko. Nie mogła mówić, bo oddała się temu totalnie. Nie zapomniała jednak o nim, choć przez chwilę chciała mieć go po prostu gdzieś. Miała zupę. Zupa była lepsza od czegokolwiek innego.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nawet aurorzy zachodzili do Dziurawego Kotła, co nie było traktowane jako coś nadzwyczajnego, a już na pewno nie było uznawane za nieodpowiednie. Jeśli chciało się zdobyć informacje, to ten pub stawał się pierwszym miejscem do odwiedzenia. Gromadzili się tu czarodzieje z różnych zakątków Wielkiej Brytanii oraz Irlandii, o różnych statusach i poglądach, na dodatek każdy odwiedzający ten lokal zamieniał przynajmniej po kilka zdań z barmanem, który stanowił wręcz nieodłączny element tego zaniedbanego, zabrudzonego i podejrzanego krajobrazu. Tom zaś był uważnym słuchaczem, miał też głowę na karku, dlatego doskonale wiedział komu i jakie informacje powinien przekazać, aby odnieść drobny zysk lub zapewnić sobie bezpieczeństwo. Rzadko kiedy pośredniczył w transakcjach, niektóre pewnie nie były do końca legalne, mimo to miał jakieś zasady i trzymał się z dala od czarnej magii. Służby porządkowe działające przy Ministerstwie Magii przymykały oko na poczynania łysawego i bezzębnego pracownika magicznego pubu, a ten raz na jakiś czas odwdzięczał się za to i podawał ważne wskazówki. Ale nigdy nie wychylał się za bardzo, dzięki czemu nikomu tak naprawdę nie podpadł. W Dziurawym Kotle mogło dochodzić do burd, ale nikt o zdrowych zmysłach nie rzucał się w ich trakcie na barmana, który uznawany był mimo wszystko za poczciwego człowieka. Choć mógł różne rzeczy pomyśleć na widok bosej dziewczyny w poszarpanym odzieniu, od której nie zalatywało fiołkową wonią, to jednak nic nie powiedział. I tak nie odważyłby się jej przegonić, skoro wprowadził ją do środka auror. Gdyby nie było tu Kierana, zostałaby od razu przepędzona?
Wyglądała jak nędzarka, tego nie dało się ukryć. To nie zachęcało zbytnio do wchodzenia z nią w jakiekolwiek interakcje, z całą pewnością, jednak powierzchowność nie była najważniejsza. Czyż nie bywał naocznym świadkiem tego, jak z eleganckich i zamożnych ludzi wychodziły najgorsze diabły? Zaufał przede wszystkim jej piwnym oczom, bo nie widział w nich znamion zła. Podejrzewał, że takie mogło tak naprawdę nigdy nie zagnieździć się w jej duszy. Albo po prostu nie chciał wierzyć w to, że posiadaczka takich oczu mogła być podłą kreaturą.
Przyjęła milczącą postawę i całą uwagę poświęciła jedzeniu. Nie tak dziwnie było zajmować z nią wspólnie stolik, choć żadne z nich nie starało się rozluźnić atmosfery poprzez rozpoczęcie rozmowy. Może właśnie tego brakowało w jego relacji z Jackie? Tej ciszy, która pozwala zebrać myśli i opaść emocjom. Raczej preferowali krzyk, hałaśliwi pozostawali nawet przy stole podczas wspólnych posiłków, choć nie było ich tak wiele, kiedy prawie nieustannie się mijali, mocno zajęci zawodowymi obowiązkami. Wyłapał kolejne podobieństwo bezimiennej dziewczyny z ulicy do jego córki. Również nie bawiła się w zbędne kurtuazje przy stole, jadła w pośpiechu i łapczywie. Taki charakter miały wszystkie posiłki w domu Rineheartów, których jedynym celem było przede wszystkim zaspokojenie głodu. Na cóż celebrować spełnianie jednej z podstawowych potrzeb fizjologicznych? Kieran wszelkie znane sobie w tym aspekcie ceremoniały uparcie ignorował, co najwyżej w święta dopuszczając do poddania się tradycji. Kontynuował jednak rodzinne zwyczaje, kiedy brał się za sporządzanie dla siebie i Jackie miodowych grzańców zgodnie z przepisem własnej matki. Wspomnienia z dzieciństwa coraz bardziej zacierał czas. Teraźniejszość wypierała przeszłość, nawet te szczęśliwe chwile z dzieciństwa.
Gdy znów zwrócił wzrok na swoją młodą towarzyszkę przy stole, nie do końca przypadkiem przyjrzał się dłoni, w której trzymała łyżkę. Kończyła już swój posiłek, w szybkim tempie pochłaniając zawartość miski. Widok pozostawionych wokół nadgarstka śladów zirytował go. Naprawdę nie chciał zrobić jej krzywdy, ale sama się szarpała jak opętana. – Niech to szlag – rzucił pod nosem wyraźnie rozeźlony, zwyczajowo marszcząc przy tym bardziej brwi, ponieważ to one stanowiły najbardziej ekspresywny element jego twarzy. – Dawaj rękę – nie czekał na jej reakcję, jego własna dłoń wystrzeliła do przodu, aby pochwycić dziewczęcą rękę. Tym razem zdecydowanie ostrożniej złapał ją ponad nadgarstkiem. Przytknął koniec różdżki do zaczerwienionych miejsc, które były niczym innym, jak pamiątką po odbitych palcach. Zmusiła go do użycia siły. – Episkey – mruknął pod nosem inkantację jednego z podstawowych zaklęć leczniczych. Chociaż tyle zdołał sobie przyswoić lata temu dzięki naukom żony. Puścił ją natychmiast, kiedy na jego oczach nieprzyjemne obrażenia zniknęły. Wierzył, że w taki sposób odkupił ewidentnie swoją winę.
Wyglądała jak nędzarka, tego nie dało się ukryć. To nie zachęcało zbytnio do wchodzenia z nią w jakiekolwiek interakcje, z całą pewnością, jednak powierzchowność nie była najważniejsza. Czyż nie bywał naocznym świadkiem tego, jak z eleganckich i zamożnych ludzi wychodziły najgorsze diabły? Zaufał przede wszystkim jej piwnym oczom, bo nie widział w nich znamion zła. Podejrzewał, że takie mogło tak naprawdę nigdy nie zagnieździć się w jej duszy. Albo po prostu nie chciał wierzyć w to, że posiadaczka takich oczu mogła być podłą kreaturą.
Przyjęła milczącą postawę i całą uwagę poświęciła jedzeniu. Nie tak dziwnie było zajmować z nią wspólnie stolik, choć żadne z nich nie starało się rozluźnić atmosfery poprzez rozpoczęcie rozmowy. Może właśnie tego brakowało w jego relacji z Jackie? Tej ciszy, która pozwala zebrać myśli i opaść emocjom. Raczej preferowali krzyk, hałaśliwi pozostawali nawet przy stole podczas wspólnych posiłków, choć nie było ich tak wiele, kiedy prawie nieustannie się mijali, mocno zajęci zawodowymi obowiązkami. Wyłapał kolejne podobieństwo bezimiennej dziewczyny z ulicy do jego córki. Również nie bawiła się w zbędne kurtuazje przy stole, jadła w pośpiechu i łapczywie. Taki charakter miały wszystkie posiłki w domu Rineheartów, których jedynym celem było przede wszystkim zaspokojenie głodu. Na cóż celebrować spełnianie jednej z podstawowych potrzeb fizjologicznych? Kieran wszelkie znane sobie w tym aspekcie ceremoniały uparcie ignorował, co najwyżej w święta dopuszczając do poddania się tradycji. Kontynuował jednak rodzinne zwyczaje, kiedy brał się za sporządzanie dla siebie i Jackie miodowych grzańców zgodnie z przepisem własnej matki. Wspomnienia z dzieciństwa coraz bardziej zacierał czas. Teraźniejszość wypierała przeszłość, nawet te szczęśliwe chwile z dzieciństwa.
Gdy znów zwrócił wzrok na swoją młodą towarzyszkę przy stole, nie do końca przypadkiem przyjrzał się dłoni, w której trzymała łyżkę. Kończyła już swój posiłek, w szybkim tempie pochłaniając zawartość miski. Widok pozostawionych wokół nadgarstka śladów zirytował go. Naprawdę nie chciał zrobić jej krzywdy, ale sama się szarpała jak opętana. – Niech to szlag – rzucił pod nosem wyraźnie rozeźlony, zwyczajowo marszcząc przy tym bardziej brwi, ponieważ to one stanowiły najbardziej ekspresywny element jego twarzy. – Dawaj rękę – nie czekał na jej reakcję, jego własna dłoń wystrzeliła do przodu, aby pochwycić dziewczęcą rękę. Tym razem zdecydowanie ostrożniej złapał ją ponad nadgarstkiem. Przytknął koniec różdżki do zaczerwienionych miejsc, które były niczym innym, jak pamiątką po odbitych palcach. Zmusiła go do użycia siły. – Episkey – mruknął pod nosem inkantację jednego z podstawowych zaklęć leczniczych. Chociaż tyle zdołał sobie przyswoić lata temu dzięki naukom żony. Puścił ją natychmiast, kiedy na jego oczach nieprzyjemne obrażenia zniknęły. Wierzył, że w taki sposób odkupił ewidentnie swoją winę.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dni na ulicy mijały różnie. W lecie było całkiem nieźle. Okradała turystów, a ci zwykle mieli przy sobie nieco więcej monet niż miejscowy przechodzień. Nie Annie jedna gnieździła się po opuszczonych, zapadających się budynkach, łapała byle szmaty i wtulała kościste ciało pomiędzy ściany. Byli grupką oswojonych twarzy, ale zwykle nie używali imion i niczym też się nie dzielili. Wczoraj mogła kogoś poznać, a dziś rano znikał po to, by nigdy nie wrócić. Może odsłonił złotą kartę, a może umarł samotnie w jakimś rowie. Też kiedyś chciała tak zniknąć, porzucić poskładane z kamieni zaułki. Rozpoznawała każdy utrwalony dotyk na nagich murach, rozróżniała pęknięcia, wyłapywała poruszenia. Gdzieś nawet miała swoją skrytkę, ale nigdy nie znalazła niczego, co mogłaby tam przechować. Sama w sobie nie widziała większej wartości. Była pogubionym przypadkiem w dużym świecie. Podarowano jej magię, ale wiodła naprawdę paskudne życie. Każdego dnia bała się, że ktoś jej nie zauważy, że zadepcze jak tego robaka skrytego w wilgotnej szczelinie między kamykami. Wahała się. Rozważała, czy ten lęk nie powinien przeobrazić się w pragnienie. Nigdy nie czuła się bezpiecznie. Próbowała więc z tego bezpieczeństwa ograbić innych, bo to, co nosili przy sobie, mogło dać jej choć namiastkę spokoju, małej nadziei, że przez krótką chwilę znikną ciężkie rozterki. Upływające dni nie przynosiły jednak niczego nowego, każdego dnia toczyła batalię. I tylko dzisiaj się nie udało.
Przy ostatniej łyżce pomyślała, że wciąż jest głodna. W którymś momencie musiała ułożyć drugą dłoń na brzuchu. Lekko go ścisnęła, jakby próbowała dotknąć tego ciepła i niepokojącego wręcz wypełnienia. Tak dobrze. Zastygła w tym zaskakującym nastroju odurzającej błogości. Nie zdążyła przełknąć ostatniej porcji ciepłego płynu, a jej dłoń pomknęła porwana przez obce palce. Odruchowo wyprostowała pogięte plecy i spięła mocno wszystko mięśnie. Dłoń w jego objęciu zamarła spłoszona. Szeroko otwarte oczy Annie świdrowały go czujnie. Oblizała łyżkę, a potem pozwoliła jej opaść głośno do pustej miski. Zerkała to na swoją posiniaczoną dłoń, to na jego nieodgadnioną twarz. Coś się w niej złośliwie poruszyło na myśl o tym, że teraz go zaczęły objadać rozkoszne wyrzuty sumienia. Ciekawe jak długo analizował swoje własne błędy. Ból, który jej podarował, niósł ślady, którym nie dało się zaprzeczać. Nawet ten nowy dotyk wydawał się szorstki i tak wymuszony. A jednak znów nie zapytał. Obejmowały ją paluchy cholernego desperata, niezdolnego do zapanowania nad skalą swojej siły. Mogła tylko zgadywać, jakie myśli trawiły jego duszę, kiedy sięgał różdżką do zaczerwienionych smug. Wypływające z niego moce wprawnie niwelowały ostatni zmysłowy ślad agresji.
Wypuszczona z objęcia dłoń opadła ciężko, bezwładnie na drewniany blat. Tam zamarła, jakby jeszcze przez chwilę próbowała go męczyć swoim widokiem. Teraz jednak przestało chodzić o tamten nadgarstek. Tak nachalnie obserwujące go oczy dobierały się do zasupłanych odmętów obcej duszy. Chciała poznać jego motywacje. Coś ponad jej wątłą postacią władało każdym jego zadziwiającym gestem. Czy to próba opiekowania się? Czy to próba pozyskania jej dla siebie? I znów tamto „po co” odbijało się między jej myślami. Nie poruszyła wciąż dłonią. Przedramię leżało otwarte, bezbronne i dziwnie symboliczne. Nie umiała go rozgryźć i to ją drażniło od środka. Nie pasował żaden dotąd poznany schemat. Pogodzenie się z tym nie wchodziło w grę, więc patrzyła dalej. Patrzyła wyzwaniem. Patrzyła niezrozumieniem. Tym patrzeniem chciała go atakować, chciała podsłuchać przypadkowe urywki myśli, o których wstydził się mówić. Próbował odczynić urok niedawnej przemocy, ale bezskutecznie.
– To tylko jeden z wielu – powiedziała wreszcie, bo nie mogła pozwolić, aby poczuł się zbawiony. – Może nawet najmniejszy – dopowiedziała dość beztrosko, tonem stanowczo nieodpowiednim dla tematu rozmowy. Pod sukienką gniły liczne pamiątki, ślady bólu, wielu ekstremalnych wędrówek i wielu wygłodniałych, męskich rąk. Wszystkim wydawało się, że mogą ją dotykać bez pieprzonego końca. Przecież zrobił przed chwilą dokładnie to samo. Jeden siniak mniej wcale nie umniejszał bólu jej poturbowanego ciała. A jednak ten niespodziany akt troski wyróżnił się. Nie umiała się sama leczyć, więc rany musiały goić się same. – Wcale nie jesteś pierwszy – rzuciła trochę obojętnie, a trochę chyba próbowała pocieszyć jego udręczoną duszę. Zrobił po prostu to, co wcześniej robili inni. Tylko że ci inni nigdy nie próbowaliby pozszywać tych ran. Wiec kim on był?
Przy ostatniej łyżce pomyślała, że wciąż jest głodna. W którymś momencie musiała ułożyć drugą dłoń na brzuchu. Lekko go ścisnęła, jakby próbowała dotknąć tego ciepła i niepokojącego wręcz wypełnienia. Tak dobrze. Zastygła w tym zaskakującym nastroju odurzającej błogości. Nie zdążyła przełknąć ostatniej porcji ciepłego płynu, a jej dłoń pomknęła porwana przez obce palce. Odruchowo wyprostowała pogięte plecy i spięła mocno wszystko mięśnie. Dłoń w jego objęciu zamarła spłoszona. Szeroko otwarte oczy Annie świdrowały go czujnie. Oblizała łyżkę, a potem pozwoliła jej opaść głośno do pustej miski. Zerkała to na swoją posiniaczoną dłoń, to na jego nieodgadnioną twarz. Coś się w niej złośliwie poruszyło na myśl o tym, że teraz go zaczęły objadać rozkoszne wyrzuty sumienia. Ciekawe jak długo analizował swoje własne błędy. Ból, który jej podarował, niósł ślady, którym nie dało się zaprzeczać. Nawet ten nowy dotyk wydawał się szorstki i tak wymuszony. A jednak znów nie zapytał. Obejmowały ją paluchy cholernego desperata, niezdolnego do zapanowania nad skalą swojej siły. Mogła tylko zgadywać, jakie myśli trawiły jego duszę, kiedy sięgał różdżką do zaczerwienionych smug. Wypływające z niego moce wprawnie niwelowały ostatni zmysłowy ślad agresji.
Wypuszczona z objęcia dłoń opadła ciężko, bezwładnie na drewniany blat. Tam zamarła, jakby jeszcze przez chwilę próbowała go męczyć swoim widokiem. Teraz jednak przestało chodzić o tamten nadgarstek. Tak nachalnie obserwujące go oczy dobierały się do zasupłanych odmętów obcej duszy. Chciała poznać jego motywacje. Coś ponad jej wątłą postacią władało każdym jego zadziwiającym gestem. Czy to próba opiekowania się? Czy to próba pozyskania jej dla siebie? I znów tamto „po co” odbijało się między jej myślami. Nie poruszyła wciąż dłonią. Przedramię leżało otwarte, bezbronne i dziwnie symboliczne. Nie umiała go rozgryźć i to ją drażniło od środka. Nie pasował żaden dotąd poznany schemat. Pogodzenie się z tym nie wchodziło w grę, więc patrzyła dalej. Patrzyła wyzwaniem. Patrzyła niezrozumieniem. Tym patrzeniem chciała go atakować, chciała podsłuchać przypadkowe urywki myśli, o których wstydził się mówić. Próbował odczynić urok niedawnej przemocy, ale bezskutecznie.
– To tylko jeden z wielu – powiedziała wreszcie, bo nie mogła pozwolić, aby poczuł się zbawiony. – Może nawet najmniejszy – dopowiedziała dość beztrosko, tonem stanowczo nieodpowiednim dla tematu rozmowy. Pod sukienką gniły liczne pamiątki, ślady bólu, wielu ekstremalnych wędrówek i wielu wygłodniałych, męskich rąk. Wszystkim wydawało się, że mogą ją dotykać bez pieprzonego końca. Przecież zrobił przed chwilą dokładnie to samo. Jeden siniak mniej wcale nie umniejszał bólu jej poturbowanego ciała. A jednak ten niespodziany akt troski wyróżnił się. Nie umiała się sama leczyć, więc rany musiały goić się same. – Wcale nie jesteś pierwszy – rzuciła trochę obojętnie, a trochę chyba próbowała pocieszyć jego udręczoną duszę. Zrobił po prostu to, co wcześniej robili inni. Tylko że ci inni nigdy nie próbowaliby pozszywać tych ran. Wiec kim on był?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Subtelność stała mu się obca. Już dawno przestał pojmować istotę delikatności, której w jego świecie było naprawdę niewiele. Najważniejsza była siła – ta objawiająca się w potencjale magicznymi, jak i fizycznie. Zbyt często miał styczność z najgorszymi szumowinami, dlatego musiał zabić w sobie wszystkie możliwe słabości. Nie wyzbył się całkowicie empatii, w jego zawodzie nadal stanowiła ważny czynnik, ponieważ musiał poprawnie identyfikować emocjonalne zabarwienie choćby i bestialskich czynów, ale wyłapywać uczucia towarzyszące ofiarom i świadkom. Motywy zbrodniarzy były ważne, choć nie sposób było w pełni zrozumieć zdeprawowanych przez wpływ czarnej magii szaleńców. Liczyć mogli ze strony Rinehearta jedynie na pogardę. Ale nie odnajdywał zrozumienia również dla tchórzy. Już od dziecka bezczynność jawiła mu się jako najgorsza postawa, najcięższy grzech zaniedbania. Każdy powinien w sobie mieć tyle przyzwoitości, aby o coś zawalczyć. Ojciec i potem dziadek oczekiwali tego od niego, a on oczekiwał tego od całego świata.
Chwycił jej rękę ponownie i znów uczynił to bez jej zgody. Ważniejsze były jednak intencje, które towarzyszyły zainicjowanemu przez niego dotykowi. Uciekał się do wymuszenia na niej konkretnych zachowań, ale wcale nie chciał jej skrzywdzić, choć właściwie już to zrobił. Przyłapał ją na gorącym uczynku i to było jego największym błędem. Gdyby tylko ten jeden raz odpuścił, nie siedziałby teraz w Dziurawym Kotle, tylko dalej patrolował mugolskie ulice do końca swojej zmiany. Jednak podobna obojętność nie leżała w jego naturze. Litowanie się nad kimś też nie było do niego podobne.
Obserwował kształtujące się w piwnych oczach niedowierzanie. Puszczona dłoń wylądowała ciężko na stole, dziewczęce ciało nie poruszyło się przy tym nawet o cal, po prostu zamarło. Zatrzymane na nim spojrzenie przekazywało serię niemych pytań, których treść potrafił oszacować. Nie miał niestety dla niej żadnych odpowiedzi, a już na pewno nie miał takich, co usatysfakcjonowałyby ją w pełni i rozwiały wszelkie wątpliwości, jakie mogły zrodzić się w jej głowie. Naprawdę nie miał pojęcia, dlaczego zdecydował się potraktować ją na swój sposób łagodnie. Ani razu nie podniósł na nią głosu i to był właściwie prawdziwy wyczyn w jego wykonaniu.
– Życzyłbym ci, żebym był ostatnim, ale oboje dobrze wiemy, że zbyt wiele kanalii chodzi po tym świecie – chciał podkreślić, że nie należy do tych, którzy sięgali po jej ciało w poszukiwaniu uciech i karmili własne ego niszczeniem wszelkiego oporu. Przez brak jakichkolwiek tłumaczeń z jego strony mogła na początku odnieść inne wrażenie, ale było ono błędne. To też jednak nie wykluczało do końca tego, że również kierował się własnym egoizmem. Narzucił jej swoją doraźną pomoc, chcąc uniknąć wcielenia się w rolę rycerza na białym koniu. Żaden z niego bohater, zadziałał intuicyjnie, nawet dobrze nie znając przyczyn takiego nierozsądnego zachowania. Sięgnął do kieszeni swojego płaszcza i wyciągnął różdżkę młodej czarownicy. Położył ją na stole, po czym ostrożnie przesunął po blacie w jej stronę, oddając jej wreszcie sposobność do obrony, ale przede wszystkim prawo do wyboru. To ona tak naprawdę decydowała o swoim losie, choć miała niezwykle trudny start w dorosłe życie. Musiało nim jednak kierować współczucie, bo co innego? Spoglądanie na nią przez pryzmat ojcowskiego spojrzenia, w jego przypadku trochę zniekształconego, wywołało chęć ulżenia jej odrobinę w niedoli. – Przyjdź jutro o dwunastej, pod barową ladą będzie na ciebie czekać paczka. Będziesz mogła zrobić z nią, co zechcesz – po tych słowach poderwał się z miejsca, asekuracyjnie mocniej ściskając w dłoni własną różdżkę. Zamierzał zrobić dla niej coś jeszcze. Na pewno znajdzie w domu buty i ubrania, z których Jackie już wyrosła, więc mogą nadać się idealnie dla niższej od niej dziewczyny. Nie był wylewny przy pożegnaniu, wolał spokojnym krokiem skierować się do barowej lady. Pozostawił Tomowi odpowiednią zapłatę, nie tylko za zupę, ale również za pół bochenka chleba, który barman miał wręczyć dziewczynie na odchodne. Zobowiązał go też do przekazania jutrzejszego dnia paczki, jaką sam zamierzał przynieść rano przed rozpoczęciem pracy. Nie było to wiele, ale wydawało mu się wystarczające. Wolał uniknąć splecenia czyjegoś losu z jego własnym.
Kiedy wychodził z pubu, nie odwrócił spojrzenia w stronę bezimiennej czarownicy. Z premedytacją nie spytał o imię, nie podał też swojego. Ale nie spojrzał na nią dlatego, aby nie ujrzeć ponownie poszarpanych ubrań i bosych stóp. Ten widok nie był przyjemny.
Chwycił jej rękę ponownie i znów uczynił to bez jej zgody. Ważniejsze były jednak intencje, które towarzyszyły zainicjowanemu przez niego dotykowi. Uciekał się do wymuszenia na niej konkretnych zachowań, ale wcale nie chciał jej skrzywdzić, choć właściwie już to zrobił. Przyłapał ją na gorącym uczynku i to było jego największym błędem. Gdyby tylko ten jeden raz odpuścił, nie siedziałby teraz w Dziurawym Kotle, tylko dalej patrolował mugolskie ulice do końca swojej zmiany. Jednak podobna obojętność nie leżała w jego naturze. Litowanie się nad kimś też nie było do niego podobne.
Obserwował kształtujące się w piwnych oczach niedowierzanie. Puszczona dłoń wylądowała ciężko na stole, dziewczęce ciało nie poruszyło się przy tym nawet o cal, po prostu zamarło. Zatrzymane na nim spojrzenie przekazywało serię niemych pytań, których treść potrafił oszacować. Nie miał niestety dla niej żadnych odpowiedzi, a już na pewno nie miał takich, co usatysfakcjonowałyby ją w pełni i rozwiały wszelkie wątpliwości, jakie mogły zrodzić się w jej głowie. Naprawdę nie miał pojęcia, dlaczego zdecydował się potraktować ją na swój sposób łagodnie. Ani razu nie podniósł na nią głosu i to był właściwie prawdziwy wyczyn w jego wykonaniu.
– Życzyłbym ci, żebym był ostatnim, ale oboje dobrze wiemy, że zbyt wiele kanalii chodzi po tym świecie – chciał podkreślić, że nie należy do tych, którzy sięgali po jej ciało w poszukiwaniu uciech i karmili własne ego niszczeniem wszelkiego oporu. Przez brak jakichkolwiek tłumaczeń z jego strony mogła na początku odnieść inne wrażenie, ale było ono błędne. To też jednak nie wykluczało do końca tego, że również kierował się własnym egoizmem. Narzucił jej swoją doraźną pomoc, chcąc uniknąć wcielenia się w rolę rycerza na białym koniu. Żaden z niego bohater, zadziałał intuicyjnie, nawet dobrze nie znając przyczyn takiego nierozsądnego zachowania. Sięgnął do kieszeni swojego płaszcza i wyciągnął różdżkę młodej czarownicy. Położył ją na stole, po czym ostrożnie przesunął po blacie w jej stronę, oddając jej wreszcie sposobność do obrony, ale przede wszystkim prawo do wyboru. To ona tak naprawdę decydowała o swoim losie, choć miała niezwykle trudny start w dorosłe życie. Musiało nim jednak kierować współczucie, bo co innego? Spoglądanie na nią przez pryzmat ojcowskiego spojrzenia, w jego przypadku trochę zniekształconego, wywołało chęć ulżenia jej odrobinę w niedoli. – Przyjdź jutro o dwunastej, pod barową ladą będzie na ciebie czekać paczka. Będziesz mogła zrobić z nią, co zechcesz – po tych słowach poderwał się z miejsca, asekuracyjnie mocniej ściskając w dłoni własną różdżkę. Zamierzał zrobić dla niej coś jeszcze. Na pewno znajdzie w domu buty i ubrania, z których Jackie już wyrosła, więc mogą nadać się idealnie dla niższej od niej dziewczyny. Nie był wylewny przy pożegnaniu, wolał spokojnym krokiem skierować się do barowej lady. Pozostawił Tomowi odpowiednią zapłatę, nie tylko za zupę, ale również za pół bochenka chleba, który barman miał wręczyć dziewczynie na odchodne. Zobowiązał go też do przekazania jutrzejszego dnia paczki, jaką sam zamierzał przynieść rano przed rozpoczęciem pracy. Nie było to wiele, ale wydawało mu się wystarczające. Wolał uniknąć splecenia czyjegoś losu z jego własnym.
Kiedy wychodził z pubu, nie odwrócił spojrzenia w stronę bezimiennej czarownicy. Z premedytacją nie spytał o imię, nie podał też swojego. Ale nie spojrzał na nią dlatego, aby nie ujrzeć ponownie poszarpanych ubrań i bosych stóp. Ten widok nie był przyjemny.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie miała motywów. Nie takich podłych i karmionych szczerą nienawiścią. W krótkiej chwili podejmowała kolejną bezmyślną decyzję, bo tylko tak mogła przetrwać. Nie ubierała w kategorie żadnego swojego działania. Z całą mocą jednak wykorzystywała okazję, bo druga mogła jeszcze długo nie nadejść. Wiedziała, że patrzą na nią jak na śmiecia, ale to nie było niczym nowym. Wychowała się jako niechciana, wiec ją z jedynego dachu jak niechcianą wygonili – na nic innego liczyć nie mogła. Zawsze była istotą obojętną temu światu. Tamtego dnia, gdy przyszła po nią tajemnicza wiedźma, ktoś po raz pierwszy wymówił jej imię z uśmiechem, ktoś zrobił coś tak całkowicie dla niej, a potem zabrał ją z tego szorstkiego piekła wypchanego dziecięcymi piskami. Rozpoczęły się te dobre lata, ale nawet tam nosiła wielką łatę tej głupiej sieroty, nawet tam trzęsły jej się nogi i nawet tam opłakiwała bezgłośnie samotne kąty wielowiekowych korytarzy. Annie więc nigdy nie spotkała miłej kryjówki, która byłaby tą właściwą i już jedyną. Inne dzieci zabierane były do nowych domów, jej szkolni przyjaciele wracali pod rodzicielskie, oswojone dachy. Ona nie, bo dla niej od początku istniała tylko bura ulica. Nikt nie pomagał jej nauczyć się tego świata. Każdą kromkę chleba łapała więc sama. Każdą sztuczkę stworzyła w wyobraźni, aby potem móc z powodzeniem odtworzyć ją w rzeczywistości tego szarego tłumu. Dzisiaj jednak ponownie sięgała po ten sam kawałek, a jej kroki były tymi pierwszymi nutami. Nim zdążyła przejść do refrenu, nieznajomy rozmył bezczelne dźwięki i zamknął złodziejskie usta.
Bardzo czekała na pierwsze słowo. Podarowywała mu dość specyficzne, oszczędne w szczegółach informacje i były to wypływy zupełnie przemyślane. Próbowała go nieco zaczepić, pozyskać więcej wskazówek. Nie lubiła trwać w niepewnej chwili, a ta wydała jej się wybitnie drażniąca. Nierozumienia przekrzykiwały się, skudlone pod jej czupryną pytania już nawet nie chciały odpowiedzi. Wołała o znaki, uciekała w kierunku prowokacji. Chciała jego jednej nagiej emocji, która za tym wszystkim stała. Oczywiście, że o niczym nie miała pojęcia, ale męczył ją obraz tego zagadkowego typa.
– Ostatnim, który mnie dotknie? – zapytała, nie kryjąc tego pogardliwego tonu. Jak dobrze, że jasno dał znak, że to niemożliwe. Annie nawet nie chciała życzyć sobie czegoś takiego, bo to oznaczałoby, że po wyjściu z Dziurawego Kotła czeka ją już tylko szybka śmierć. Obce ramiona każdego dnia próbowały pochwycić ją jak upragnioną przekąskę, jak złodziejkę, która wytargała im sakwę, jak ten żywy smród, który panoszy się po ich posesji. Czasami tylko to przypominało jej, że jednak wciąż trwa. Bolesny dotyk. Właściwie jedyny, jakiego doświadczyła.
Surowym spojrzeniem połykała jego poruszającą się sylwetkę, gdy sięgał po różdżkę. Jej różdżkę. Pochwyciła ją błyskawicznie, zanim zdołał podnieść się z ławy. Ścisnęła ją mocno obiema dłońmi, a potem wtuliła między piersi, jakby bała się, że zaraz znów jej ją wyrwie. Tęskniła do jej przyjemnego zapachu. Lubiła wodzić drewnianym brzegiem po swoich wargach, unosić ją do nosa. Łykała jej wiecznie świeżą, leśną woń jak najdroższy dar i obietnicę, że sama któregoś dnia pachnieć będzie równie pięknie. To jedna z jej nielicznych tajemnic. Zbyt wyjątkowa, aby mógł ją pojąć taki typ jak on.
Ale dłoń opuściła różdżkę, gdy padły z jego ust te niespodziewane obietnice. Odruchowo zacisnęła palce na lekko chropowatej desce stołu. Milczała w kompletnym niezrozumieniu. Nie odważyła się podziękować, bo dalej nie wiedziała, czy jest za co. Dopóki tak niejasne były dla niej te czyny, dopóki pamiętała ślad przymusu, nie mogła obdarzyć go zaufaniem. Co mógł czuć człowiek, który przygarniał do siebie tak nędzną uliczną marionetkę? Co otwierało te przykurzone szufladki w jego duszy? Wydawało jej się, że nie był gościem, który codziennie biega po ulicy i ratuje złodziejskie sierotki. Obiecała sobie, że spróbuje się dowiedzieć. Chociaż bała się tu jutro wrócić, poprosić o paczkę o zawartości bardzo niewiadomej. A potem znów niekontrolowanie przypomnieć sobie jego twarz.
Twarz mężczyzny chcącego być tym, który dotknął jej jako ostatni. Gdy wychodził, musnęła palcami wyleczony nadgarstek. Żadne zaklęcie nie potrafiło wyrwać z jej pamięci śladu tego silnego ucisku. Potem przyniesiono jej chleb, a spojrzenie barmana okazało się aż nadto wymowne. Miało jednak słuszność, bo przecież tej historii nie dało się wyjaśnić.
Wymknęła się stąd szybko, ale wiedziała, że wróci jutro i spróbuje zapytać.
zt
Bardzo czekała na pierwsze słowo. Podarowywała mu dość specyficzne, oszczędne w szczegółach informacje i były to wypływy zupełnie przemyślane. Próbowała go nieco zaczepić, pozyskać więcej wskazówek. Nie lubiła trwać w niepewnej chwili, a ta wydała jej się wybitnie drażniąca. Nierozumienia przekrzykiwały się, skudlone pod jej czupryną pytania już nawet nie chciały odpowiedzi. Wołała o znaki, uciekała w kierunku prowokacji. Chciała jego jednej nagiej emocji, która za tym wszystkim stała. Oczywiście, że o niczym nie miała pojęcia, ale męczył ją obraz tego zagadkowego typa.
– Ostatnim, który mnie dotknie? – zapytała, nie kryjąc tego pogardliwego tonu. Jak dobrze, że jasno dał znak, że to niemożliwe. Annie nawet nie chciała życzyć sobie czegoś takiego, bo to oznaczałoby, że po wyjściu z Dziurawego Kotła czeka ją już tylko szybka śmierć. Obce ramiona każdego dnia próbowały pochwycić ją jak upragnioną przekąskę, jak złodziejkę, która wytargała im sakwę, jak ten żywy smród, który panoszy się po ich posesji. Czasami tylko to przypominało jej, że jednak wciąż trwa. Bolesny dotyk. Właściwie jedyny, jakiego doświadczyła.
Surowym spojrzeniem połykała jego poruszającą się sylwetkę, gdy sięgał po różdżkę. Jej różdżkę. Pochwyciła ją błyskawicznie, zanim zdołał podnieść się z ławy. Ścisnęła ją mocno obiema dłońmi, a potem wtuliła między piersi, jakby bała się, że zaraz znów jej ją wyrwie. Tęskniła do jej przyjemnego zapachu. Lubiła wodzić drewnianym brzegiem po swoich wargach, unosić ją do nosa. Łykała jej wiecznie świeżą, leśną woń jak najdroższy dar i obietnicę, że sama któregoś dnia pachnieć będzie równie pięknie. To jedna z jej nielicznych tajemnic. Zbyt wyjątkowa, aby mógł ją pojąć taki typ jak on.
Ale dłoń opuściła różdżkę, gdy padły z jego ust te niespodziewane obietnice. Odruchowo zacisnęła palce na lekko chropowatej desce stołu. Milczała w kompletnym niezrozumieniu. Nie odważyła się podziękować, bo dalej nie wiedziała, czy jest za co. Dopóki tak niejasne były dla niej te czyny, dopóki pamiętała ślad przymusu, nie mogła obdarzyć go zaufaniem. Co mógł czuć człowiek, który przygarniał do siebie tak nędzną uliczną marionetkę? Co otwierało te przykurzone szufladki w jego duszy? Wydawało jej się, że nie był gościem, który codziennie biega po ulicy i ratuje złodziejskie sierotki. Obiecała sobie, że spróbuje się dowiedzieć. Chociaż bała się tu jutro wrócić, poprosić o paczkę o zawartości bardzo niewiadomej. A potem znów niekontrolowanie przypomnieć sobie jego twarz.
Twarz mężczyzny chcącego być tym, który dotknął jej jako ostatni. Gdy wychodził, musnęła palcami wyleczony nadgarstek. Żadne zaklęcie nie potrafiło wyrwać z jej pamięci śladu tego silnego ucisku. Potem przyniesiono jej chleb, a spojrzenie barmana okazało się aż nadto wymowne. Miało jednak słuszność, bo przecież tej historii nie dało się wyjaśnić.
Wymknęła się stąd szybko, ale wiedziała, że wróci jutro i spróbuje zapytać.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Thieves respect property
Szybka odpowiedź