Kuchnia z jadalnią
AutorWiadomość
Kuchnia z jadalnią
Znajduje się na parterze; do kuchni wchodzi się z przedpokoju, jej okna wychodzą na podwórze przed domem, skąd widać także wiodącą od strony Doliny Godryka dróżkę, którą można dotrzeć do Popielniczki. Część jadalna jest niemal bezpośrednio połączona z kuchnią, nie jest od niej odgrodzona ścianą. Znajduje się tam nieco już sfatygowany stół otoczony krzesłami, choć odkąd dzieci McKinnonów dorosły i część wyfrunęła z rodzinnego gniazda, rzadko zdarza im się tu spotykać w komplecie. Także tu na ścianach można dopatrzeć się rodzinnych fotografii oraz suszonych pęczków szałwii i innych ziół. W doniczkach na parapetach znajdują się żywe zioła używane przez panią McKinnon do gotowania oraz do eliksirów.
| 17.03
Od kilku dni w jej domu gnieździły się uporczywe bahanki owocówki. Na lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami nigdy nie słyszała o takim gatunku, a jedynie o zwykłych bahankach, jakie czasem gnieździły się w zaniedbanych domostwach. To było coś nowego, być może efekt jakiegoś eksperymentu lub pozostałość po anomaliach, która dopiero teraz ujrzała światło dzienne, ale podobno nie tylko mieszkanki Popielniczki się z tym borykały, bahanki zalęgły się i w innych czarodziejskich domach w Dolinie Godryka i nie tylko. Niewielkie stworzenia, znacznie mniejsze od znanych wszystkim normalnych bahanek, zdawały się żywić głównie owocami, ale kąsały również próbujących przepędzić je ludzi. Gdy Jamie próbowała zatłuc je zwiniętą gazetą, te pogryzły ją, pozostawiając na rękach swędzącą wysypkę.
Ostatecznie wraz z mamą i siostrą pozostawiały w kuchnio-jadalni trochę dojrzałych owoców w ramach przynęty, by bahanki pozostawały tam i nie rozpierzchały się po całym domu. Pomieszczenie zamknęły i niemal nie korzystały z niego od czasu pojawienia się bahanek, ale taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie, niewielkie stworzenia namnażały się i mogły i tak ogarnąć cały dom, więc coś należało z tym zrobić.
Jamie wraz z pozostałymi mieszkankami domu zapoznały się z dostępnymi sposobami ich zwalczania. Przeczytały zdobytego z najwyższą ostrożnością Proroka codziennego, Horyzonty zaklęć, a nawet Czarownicę i pogardzanego Walczącego Maga. Każda z gazet proponowała różne sposoby radzenia sobie z bahankami... Pytanie tylko, które były rzeczywiście skuteczne? Jej siostra proponowała nawet zmienienie Jamie w żabę, by zgodnie z radą Czarownicy wyłapała bahanki długim, lepkim językiem, jednak Harpia póki co wolałaby tego uniknąć, chyba że okazałoby się to konieczne. Niespecjalnie uśmiechało jej się być żabą i zjadać te okropne owady czy co to w końcu było. Może najpierw powinny spróbować eliksiru? Może jakiegoś nasennego lub bahanocydu, który działał na normalne bahanki, więc może na te owocowe też?
Tego dnia, siedemnastego marca, przygotowywała się do zamiaru wejścia do zajętego przez bahanki pomieszczenia. Przyszykowała sobie ochronne rękawice, by uniknąć powtórnych swędzących ukąszeń; do tej pory miała na dłoniach i przedramionach swędzące placki po tym, jak pokąsały ją kilka dni temu. Miała też swoje miotlarskie gogle, by owady nie wlatywały jej do oczu. Wszystko to czekało na założenie, ale najpierw, zanim wejdzie do jadalni, należało przygotować jakiś specyfik. Akurat zeszła na dół, niosąc w jednej ręce rękawice i gogle, z zamiarem udania się do pracowni alchemicznej mamy, by poszukać tam jakichkolwiek przydatnych składników i kociołka. Właśnie wtedy, gdy akurat przechodziła przez przedpokój obok drzwi do zamkniętej kuchniojadalni, dostrzegła że w progu domu pojawił się gość, i to dość zaskakujący. Mimo to podeszła do drzwi i wpuściła go do przedpokoju.
- Eee... Dzień dobry – przywitała mężczyznę. Cóż, chyba powinna go uprzedzić, że wszedł do domu zajętego przez szkodniki. – Właśnie mamy pewien problem. Bahanki owocówki, może już pan o nich słyszał... Przyszedł pan do mamy? Jeśli tak, to zaraz ją zawołam – dodała, ale istniało prawdopodobieństwo, że mężczyzna mógł przyjść i do niej, w jakiejś sprawie związanej z Zakonem Feniksa. Spojrzała na niego uważniej. Jeśli tak było, to bahanki będą mogły poczekać, sprawy Zakonu były ważniejsze.
Od kilku dni w jej domu gnieździły się uporczywe bahanki owocówki. Na lekcjach opieki nad magicznymi stworzeniami nigdy nie słyszała o takim gatunku, a jedynie o zwykłych bahankach, jakie czasem gnieździły się w zaniedbanych domostwach. To było coś nowego, być może efekt jakiegoś eksperymentu lub pozostałość po anomaliach, która dopiero teraz ujrzała światło dzienne, ale podobno nie tylko mieszkanki Popielniczki się z tym borykały, bahanki zalęgły się i w innych czarodziejskich domach w Dolinie Godryka i nie tylko. Niewielkie stworzenia, znacznie mniejsze od znanych wszystkim normalnych bahanek, zdawały się żywić głównie owocami, ale kąsały również próbujących przepędzić je ludzi. Gdy Jamie próbowała zatłuc je zwiniętą gazetą, te pogryzły ją, pozostawiając na rękach swędzącą wysypkę.
Ostatecznie wraz z mamą i siostrą pozostawiały w kuchnio-jadalni trochę dojrzałych owoców w ramach przynęty, by bahanki pozostawały tam i nie rozpierzchały się po całym domu. Pomieszczenie zamknęły i niemal nie korzystały z niego od czasu pojawienia się bahanek, ale taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie, niewielkie stworzenia namnażały się i mogły i tak ogarnąć cały dom, więc coś należało z tym zrobić.
Jamie wraz z pozostałymi mieszkankami domu zapoznały się z dostępnymi sposobami ich zwalczania. Przeczytały zdobytego z najwyższą ostrożnością Proroka codziennego, Horyzonty zaklęć, a nawet Czarownicę i pogardzanego Walczącego Maga. Każda z gazet proponowała różne sposoby radzenia sobie z bahankami... Pytanie tylko, które były rzeczywiście skuteczne? Jej siostra proponowała nawet zmienienie Jamie w żabę, by zgodnie z radą Czarownicy wyłapała bahanki długim, lepkim językiem, jednak Harpia póki co wolałaby tego uniknąć, chyba że okazałoby się to konieczne. Niespecjalnie uśmiechało jej się być żabą i zjadać te okropne owady czy co to w końcu było. Może najpierw powinny spróbować eliksiru? Może jakiegoś nasennego lub bahanocydu, który działał na normalne bahanki, więc może na te owocowe też?
Tego dnia, siedemnastego marca, przygotowywała się do zamiaru wejścia do zajętego przez bahanki pomieszczenia. Przyszykowała sobie ochronne rękawice, by uniknąć powtórnych swędzących ukąszeń; do tej pory miała na dłoniach i przedramionach swędzące placki po tym, jak pokąsały ją kilka dni temu. Miała też swoje miotlarskie gogle, by owady nie wlatywały jej do oczu. Wszystko to czekało na założenie, ale najpierw, zanim wejdzie do jadalni, należało przygotować jakiś specyfik. Akurat zeszła na dół, niosąc w jednej ręce rękawice i gogle, z zamiarem udania się do pracowni alchemicznej mamy, by poszukać tam jakichkolwiek przydatnych składników i kociołka. Właśnie wtedy, gdy akurat przechodziła przez przedpokój obok drzwi do zamkniętej kuchniojadalni, dostrzegła że w progu domu pojawił się gość, i to dość zaskakujący. Mimo to podeszła do drzwi i wpuściła go do przedpokoju.
- Eee... Dzień dobry – przywitała mężczyznę. Cóż, chyba powinna go uprzedzić, że wszedł do domu zajętego przez szkodniki. – Właśnie mamy pewien problem. Bahanki owocówki, może już pan o nich słyszał... Przyszedł pan do mamy? Jeśli tak, to zaraz ją zawołam – dodała, ale istniało prawdopodobieństwo, że mężczyzna mógł przyjść i do niej, w jakiejś sprawie związanej z Zakonem Feniksa. Spojrzała na niego uważniej. Jeśli tak było, to bahanki będą mogły poczekać, sprawy Zakonu były ważniejsze.
Pojawił się w Dolinie Godryka nie bez powodu. Dla spokoju własnej duszy musiał odwiedzić jednego z bardziej doświadczonych aurorów, aby pomówić z nim w cztery oczy. Tak niewielu ludzi w tych niespokojnych czasach był gotów obdarzyć zaufaniem, a ministerialne ściany miał nie tylko uszy, ale i nawet oczy. W przestrzeni oddanego mu do użytku gabinetu nie do końca czuł się swobodnie, choć sam dokładnie sprawdził nałożone na pomieszczenie zaklęcia zapewniające prywatność osobom obradującym w środku. Zbyt wiele osób obserwowało jego poczynania, dlatego bardziej dyskretne rozmowy wolał prowadzić poza Kwaterą Główną Aurorów. Sprawy, które były prowadzone po cichu, omawiał osobiście z poszczególnymi podwładnymi, zapewniając ich gorliwie, że ustalenia poczynione z Bones i Longbottomem podczas listopadowej burzy wciąż były ważne. Również na niego władza próbowała wywierać naciski, ale nie poddawał się im i robił wszystko, co mógł, aby zachować jakiś porządek nad Biurem Aurorów.
Rineheart pożegnał się ze swym druhem i wyszedł na ulicę z postanowieniem teleportowania się jak najszybciej. Coś jednak kazało mu poczekać ze zniknięciem – dziwne uczucie nostalgii i potrzeba dokonania obserwacji. Wydawało mu się, że Dolina Godryka stała się w ostatnich miesiącach zbyt cicha, jakby mieszkańcy przeczuwali, że jeszcze wszystko może zmienić się na gorsze. A przecież już dochodziło do zwolnień, zaginięć, krwawych zbrodni. Daleko im był do przywrócenia dawnego porządku, dzięki któremu mogliby zapewnić równe szanse wszystkim czarodziejom, niezależnie od ich pochodzenia. Niebieskie spojrzenie mimowolnie powędrowało w stronę jednego z domów, dobrze mu znanego. Popielniczka wydawała mu się jeszcze żywa i naprawdę nie był pewien, skąd to wrażenie się bierze. Miał jeszcze trochę czasu, mógł sprawdzić, co dzieje się w domu McKinnona. Czy jego żona jakoś się trzymała? Choćby z przyzwoitości powinien zamienić z nią kilka słów i zapewnić, że nadal o niej pamięta i ciepło myśli. Raczej nie wiedziała, że jej mąż dzielił się ze współpracownikami przygotowanymi przez nią kanapkami. Śmiali się, że zawsze robi ich tyle, by dla całego wojska w zupełności wystarczyło.
Nawet nie zauważył kiedy ruszył ulicą, ale dokładnie zarejestrował moment, w którym zapukał do drzwi. Do środka wpuściła go Jamie i wyglądała tak, jakby szykowała się na szalone starcie. Udało mu się ukryć zdumienie, a po chwili nadeszło szybkie zrozumienie. – Rzeczywiście chciałem złożyć wizytę twojej mamie – przyznał bez zająknięcia, wierząc, że nawet swym pochmurnym obliczem zdoła nieco umilić kilka chwil pani McKinnon. – Ale chyba przyszedłem nie w porę – dodał po chwili, rozglądając się po najbliższym otoczeniu. – My z Jackie pozbywaliśmy się tej plagi wczoraj, ale jeszcze nie jestem pewny skutku, bo dopiero wieczorem uda nam się wejść do domu z powrotem – to nie była wskazówka, która pozwalała precyzyjnie określić jakie sposób zastosowali u siebie Rineheartowie, ale przynajmniej wykluczyło to próbę zamieniania kogoś w żabę, kupowanie tresowanych pająków – Rozwiązanie podane w Horyzontach zaklęć wydało mi się najbardziej wiarygodne – nie mógł jednak powiedzieć, czy rzeczywiście jest skuteczny, o tym przekona się dopiero za jakieś cztery godziny, kiedy będzie mógł wejść do środka i rozpocząć wietrzenie pomieszczeń po użytych specyfikach. Spróbował jeszcze metody z przynętą w postaci lepkich owoców, ale do niej to wcale nie miał wielkich nadziei. Rozwiązywało to problem tylko częściowo. – Mogę pomóc – zaoferował w przypływie solidarności z innymi osobami, które ścierały się z inwazją bahanek owocówek.
Rineheart pożegnał się ze swym druhem i wyszedł na ulicę z postanowieniem teleportowania się jak najszybciej. Coś jednak kazało mu poczekać ze zniknięciem – dziwne uczucie nostalgii i potrzeba dokonania obserwacji. Wydawało mu się, że Dolina Godryka stała się w ostatnich miesiącach zbyt cicha, jakby mieszkańcy przeczuwali, że jeszcze wszystko może zmienić się na gorsze. A przecież już dochodziło do zwolnień, zaginięć, krwawych zbrodni. Daleko im był do przywrócenia dawnego porządku, dzięki któremu mogliby zapewnić równe szanse wszystkim czarodziejom, niezależnie od ich pochodzenia. Niebieskie spojrzenie mimowolnie powędrowało w stronę jednego z domów, dobrze mu znanego. Popielniczka wydawała mu się jeszcze żywa i naprawdę nie był pewien, skąd to wrażenie się bierze. Miał jeszcze trochę czasu, mógł sprawdzić, co dzieje się w domu McKinnona. Czy jego żona jakoś się trzymała? Choćby z przyzwoitości powinien zamienić z nią kilka słów i zapewnić, że nadal o niej pamięta i ciepło myśli. Raczej nie wiedziała, że jej mąż dzielił się ze współpracownikami przygotowanymi przez nią kanapkami. Śmiali się, że zawsze robi ich tyle, by dla całego wojska w zupełności wystarczyło.
Nawet nie zauważył kiedy ruszył ulicą, ale dokładnie zarejestrował moment, w którym zapukał do drzwi. Do środka wpuściła go Jamie i wyglądała tak, jakby szykowała się na szalone starcie. Udało mu się ukryć zdumienie, a po chwili nadeszło szybkie zrozumienie. – Rzeczywiście chciałem złożyć wizytę twojej mamie – przyznał bez zająknięcia, wierząc, że nawet swym pochmurnym obliczem zdoła nieco umilić kilka chwil pani McKinnon. – Ale chyba przyszedłem nie w porę – dodał po chwili, rozglądając się po najbliższym otoczeniu. – My z Jackie pozbywaliśmy się tej plagi wczoraj, ale jeszcze nie jestem pewny skutku, bo dopiero wieczorem uda nam się wejść do domu z powrotem – to nie była wskazówka, która pozwalała precyzyjnie określić jakie sposób zastosowali u siebie Rineheartowie, ale przynajmniej wykluczyło to próbę zamieniania kogoś w żabę, kupowanie tresowanych pająków – Rozwiązanie podane w Horyzontach zaklęć wydało mi się najbardziej wiarygodne – nie mógł jednak powiedzieć, czy rzeczywiście jest skuteczny, o tym przekona się dopiero za jakieś cztery godziny, kiedy będzie mógł wejść do środka i rozpocząć wietrzenie pomieszczeń po użytych specyfikach. Spróbował jeszcze metody z przynętą w postaci lepkich owoców, ale do niej to wcale nie miał wielkich nadziei. Rozwiązywało to problem tylko częściowo. – Mogę pomóc – zaoferował w przypływie solidarności z innymi osobami, które ścierały się z inwazją bahanek owocówek.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W Popielniczce wszystko było inaczej odkąd zabrakło ojca, ale pozostałe w nim czarownice starały się jak mogły, by miejsce to funkcjonowało jak należy. Zabrakło tego solidnego fundamentu i podpory, więc to Jamie miała poczucie, że musi opiekować się matką i młodszą siostrą. To ona musiała przywdziać spodnie i wcielić się w rolę tej, która dba o bezpieczeństwo delikatniejszych bliskich. Dlatego właśnie tym bardziej musiała doszkalać się w obronie i urokach, żeby w razie zagrożenia ochronić mamę i siostrę.
Dziś zagrożeniem, przed którym chciała ustrzec swoich bliskich i dom, były bahanki owocówki. Jako że jej siostra zdawała się reagować na ugryzienia gorzej, może nawet była w jakiś sposób uczulona na ich jad, bo jej wysypka wyglądała dużo gorzej niż u Jamie, nie pozwoliła jej sobie pomagać i kazała jej pozostać na górze, wybiła jej też póki co z głowy pomysł zmieniania kogokolwiek w żabę. Mama z powodu złego samopoczucia również została u siebie. Sama rzeczywiście przygotowała się jak na szalone starcie, bo spodziewała się, że bahanki znowu będą próbowały ją pokąsać.
Zanim jednak zeszła do matczynej pracowni i zaczęła buszować w składnikach (bo przecież bahanocyd czy eliksir nasenny nie mogły być bardzo trudne w przygotowaniu, więc nawet takie beztalencie jak ona powinno dać radę), usłyszała pukanie do drzwi, więc ruszyła w tamtą stronę, wciąż w jednej ręce trzymając gogle i rękawice. Widok pana Rinehearta bardzo ją zdziwił, ale nie była pewna, czy przyszedł tu jako dawny przyjaciel jej zmarłego ojca chcący odwiedzić jego rodzinę, czy może jako Zakonnik Feniksa chcący przydzielić jakieś zadanie sojuszniczce.
Okazało się, że dziś najwyraźniej chodziło o to pierwsze.
- Mama jest w domu, choć nie najlepiej się dziś czuje – powiedziała, ale zaraz zainteresowała się kolejnymi słowami mężczyzny. – Och, więc pan też już miał z nimi do czynienia? – zapytała; najwyraźniej bahanki ogarnęły więcej miejsc niż tylko Dolinę Godryka i jej okolice. – Też myślałam nad rozwiązaniem z Horyzontów. Lub nad eliksirem usypiającym – wyznała; domyślała się, że auror też miewał czasem dostęp do Proroka codziennego. Był po tej dobrej stronie, więc mogła mu zaufać. – Jeśli ma pan czas, to będziemy wdzięczne za pomoc kogoś, kto już próbował z tym walczyć i może podzielić się pewnym doświadczeniem. Od paru dni się nad tym głowimy i czytamy wszystkie dostępne gazety, nawet Walczącego Maga, byle tylko znaleźć coś, co poskutkuje i pomoże się ich pozbyć.
Bahanki może nie były bardzo niebezpieczne, ale uciążliwe. Trudno było przygotowywać posiłki, kiedy hasały po całej kuchniojadalni i mogły opanować i resztę domu mimo zaklęć, które ponakładała mama, by uszczelnić drzwi prowadzące z kuchni do innych pomieszczeń.
- Zejdźmy może na razie do pracowni mamy, spróbuję przygotować eliksir – zaproponowała. Liczyła na to, że przy okazji uda jej się porozmawiać z aurorem, dowiedzieć się, jak miały się najświeższe sprawy, oczywiście takie, które mogły zostać jej ujawnione. Dlatego dosłownie spadł jej z nieba, zarówno ze względu na bahanki jak i to, że i tak chciała porozmawiać z kimś z Zakonu.
Dziś zagrożeniem, przed którym chciała ustrzec swoich bliskich i dom, były bahanki owocówki. Jako że jej siostra zdawała się reagować na ugryzienia gorzej, może nawet była w jakiś sposób uczulona na ich jad, bo jej wysypka wyglądała dużo gorzej niż u Jamie, nie pozwoliła jej sobie pomagać i kazała jej pozostać na górze, wybiła jej też póki co z głowy pomysł zmieniania kogokolwiek w żabę. Mama z powodu złego samopoczucia również została u siebie. Sama rzeczywiście przygotowała się jak na szalone starcie, bo spodziewała się, że bahanki znowu będą próbowały ją pokąsać.
Zanim jednak zeszła do matczynej pracowni i zaczęła buszować w składnikach (bo przecież bahanocyd czy eliksir nasenny nie mogły być bardzo trudne w przygotowaniu, więc nawet takie beztalencie jak ona powinno dać radę), usłyszała pukanie do drzwi, więc ruszyła w tamtą stronę, wciąż w jednej ręce trzymając gogle i rękawice. Widok pana Rinehearta bardzo ją zdziwił, ale nie była pewna, czy przyszedł tu jako dawny przyjaciel jej zmarłego ojca chcący odwiedzić jego rodzinę, czy może jako Zakonnik Feniksa chcący przydzielić jakieś zadanie sojuszniczce.
Okazało się, że dziś najwyraźniej chodziło o to pierwsze.
- Mama jest w domu, choć nie najlepiej się dziś czuje – powiedziała, ale zaraz zainteresowała się kolejnymi słowami mężczyzny. – Och, więc pan też już miał z nimi do czynienia? – zapytała; najwyraźniej bahanki ogarnęły więcej miejsc niż tylko Dolinę Godryka i jej okolice. – Też myślałam nad rozwiązaniem z Horyzontów. Lub nad eliksirem usypiającym – wyznała; domyślała się, że auror też miewał czasem dostęp do Proroka codziennego. Był po tej dobrej stronie, więc mogła mu zaufać. – Jeśli ma pan czas, to będziemy wdzięczne za pomoc kogoś, kto już próbował z tym walczyć i może podzielić się pewnym doświadczeniem. Od paru dni się nad tym głowimy i czytamy wszystkie dostępne gazety, nawet Walczącego Maga, byle tylko znaleźć coś, co poskutkuje i pomoże się ich pozbyć.
Bahanki może nie były bardzo niebezpieczne, ale uciążliwe. Trudno było przygotowywać posiłki, kiedy hasały po całej kuchniojadalni i mogły opanować i resztę domu mimo zaklęć, które ponakładała mama, by uszczelnić drzwi prowadzące z kuchni do innych pomieszczeń.
- Zejdźmy może na razie do pracowni mamy, spróbuję przygotować eliksir – zaproponowała. Liczyła na to, że przy okazji uda jej się porozmawiać z aurorem, dowiedzieć się, jak miały się najświeższe sprawy, oczywiście takie, które mogły zostać jej ujawnione. Dlatego dosłownie spadł jej z nieba, zarówno ze względu na bahanki jak i to, że i tak chciała porozmawiać z kimś z Zakonu.
W innych okolicznościach obecność gogli i rękawiczek byłaby dość zabawna, jednak w tej chwili rozumiał potrzebę ochrony przed kłopotliwymi insektami. Ale na chwilę skupił się na innym zagadnieniu, gdy Jamie wspomniała o mamie.
– Przykro mi to słyszeć – rzucił mrukliwie, drapiąc się przy tym lekko po policzku, zakłopotany przez niedyspozycję kobiety, której chciał złożyć wizytę. W jego głosie czaił się autentyczny żal. Choć pojawił się w jej domu, to jednak nie miał możliwości zamienić z nią kilku uprzejmych słów. Nie chciał przerywać je należnego odpoczynku, bo przecież musiało jej być naprawdę trudno. Wciąż trwał ten pierwszy rok żałoby po poczciwym McKinnonie i zawsze wydaje się on najgorszy. To nie tak, że po pełnym roku po śmierci bliskiej osoby coś się ot tak zmienia, był tego boleśnie świadom, jednak czas rzeczywiście goił rany. Jeśli człowiek potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości, pozbawionej ciepła ukochanej osoby, a nawet na nowo zmuszać się do wstania z łóżka każdego dnia, to było dużym sukcesem. Na całe szczęście miała dalej dla kogo żyć, dzieci z pewności stanowiły dla niej dużą motywację do dalszego funkcjonowania w miarę normalnie.
Dobrze, że rozmowa szybko przeszła na inny temat, mniej emocjonalny, a jednak wciąż całkiem wymagający, bo bahanki owocówki stanowiły problem, którego nie można zignorować. – Chętnie pomogę w miarę swoich możliwości – znów zadeklarował swoją uczynność, choć musiał jakoś zaznaczyć, że nie jest ekspertem w tej dziedzinie. Miał już jakieś doświadczenia w tej materii, ale bardzo niewielkie wszak nie wiedział, czy sposób wykorzystany w jego domu był skuteczny. Dopiero wieczorem się tego dowie, kiedy opary opadną wystarczająco, aby znów móc wejść do środka domostwa w pełni bezpiecznie. – I też zerkam do Walczącego Maga – przyznał bez wahania, choć zmarszczył przy tym brwi, w ten sposób ukazując swoją odrazę do tego pisma. – Lepiej wiedzieć, co szaleńcy wypisują – wyjaśnił swoją postawę, która wydawała mu się w pełni logiczna, w końcu był szefem Biura Aurorów i musiał mieć baczenie na wszystko.
– Prowadź – rzucił z drobnym przejawem serdeczności w głosie, kierując się za czarownicą do pracowni, aby spróbować jakoś pomóc jej przy ważeniu eliksiru. Mógł przygotować składniki do uwarzenia, na tym się wystarczająco znał.
– Przykro mi to słyszeć – rzucił mrukliwie, drapiąc się przy tym lekko po policzku, zakłopotany przez niedyspozycję kobiety, której chciał złożyć wizytę. W jego głosie czaił się autentyczny żal. Choć pojawił się w jej domu, to jednak nie miał możliwości zamienić z nią kilku uprzejmych słów. Nie chciał przerywać je należnego odpoczynku, bo przecież musiało jej być naprawdę trudno. Wciąż trwał ten pierwszy rok żałoby po poczciwym McKinnonie i zawsze wydaje się on najgorszy. To nie tak, że po pełnym roku po śmierci bliskiej osoby coś się ot tak zmienia, był tego boleśnie świadom, jednak czas rzeczywiście goił rany. Jeśli człowiek potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości, pozbawionej ciepła ukochanej osoby, a nawet na nowo zmuszać się do wstania z łóżka każdego dnia, to było dużym sukcesem. Na całe szczęście miała dalej dla kogo żyć, dzieci z pewności stanowiły dla niej dużą motywację do dalszego funkcjonowania w miarę normalnie.
Dobrze, że rozmowa szybko przeszła na inny temat, mniej emocjonalny, a jednak wciąż całkiem wymagający, bo bahanki owocówki stanowiły problem, którego nie można zignorować. – Chętnie pomogę w miarę swoich możliwości – znów zadeklarował swoją uczynność, choć musiał jakoś zaznaczyć, że nie jest ekspertem w tej dziedzinie. Miał już jakieś doświadczenia w tej materii, ale bardzo niewielkie wszak nie wiedział, czy sposób wykorzystany w jego domu był skuteczny. Dopiero wieczorem się tego dowie, kiedy opary opadną wystarczająco, aby znów móc wejść do środka domostwa w pełni bezpiecznie. – I też zerkam do Walczącego Maga – przyznał bez wahania, choć zmarszczył przy tym brwi, w ten sposób ukazując swoją odrazę do tego pisma. – Lepiej wiedzieć, co szaleńcy wypisują – wyjaśnił swoją postawę, która wydawała mu się w pełni logiczna, w końcu był szefem Biura Aurorów i musiał mieć baczenie na wszystko.
– Prowadź – rzucił z drobnym przejawem serdeczności w głosie, kierując się za czarownicą do pracowni, aby spróbować jakoś pomóc jej przy ważeniu eliksiru. Mógł przygotować składniki do uwarzenia, na tym się wystarczająco znał.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jamie zdawała sobie sprawę, że mamie było ciężko. Im wszystkim było ciężko po odejściu ojca, ale mamie najbardziej, w końcu byli małżeństwem przez ponad trzydzieści lat i powinni nim być jeszcze długo, gdyby świat działał tak, jak powinien. W domu zabrakło teraz męskiej sylwetki, na której wszystko przez lata się opierało, więc to Jamie w przebłysku przebudzonej po śmierci ojca odpowiedzialności często poczuwała się do opieki nad matką i siostrą. Ktoś w tym domu musiał założyć spodnie, a przecież ona zawsze była silna, silniejsza niż swoja delikatna, wrażliwa siostra. Była odważna i niezależna, potrafiła sobie poradzić w różnych sytuacjach. Nie chciała też polegać na braciach, których kochała, ale którzy mieli już swoje życie. Wierzyła że w trójkę są sobie w stanie poradzić z przeciwnościami. Musiały.
Również bahanki Jamie wzięła na swoje barki, wierząc że poradzi sobie sama, skoro mama źle się czuje, a siostra źle reaguje na ukąszenia. Ale w tym momencie w domu pojawił się pan Rineheart, jak się okazywało mający już za sobą starcie z bahankami. Jamie postanowiła skorzystać z jego propozycji pomocy, sama nigdy wcześniej nie walczyła z bahankami tego rodzaju. Co najwyżej ze zwykłymi zdarzyło się może raz w życiu. Nie ulegało wątpliwości, że należało się ich pozbyć, by więcej nie zakłócały przebiegu normalnego funkcjonowania w ich domu.
- Dziękuję – powiedziała więc. – I racja, czasem dobrze wiedzieć, co mówi nieprzyjaciel. Choć jeśli chodzi o sposób zwalczania bahanek, to chyba najbardziej wiarygodnie brzmi ten z Horyzontów zaklęć. Jeśli nie podziała, to najwyżej wtedy trzeba będzie się martwić o inny.
Oby w ogóle coś zadziałało. Każda z gazet proponowała różne sposoby, niektóre dość absurdalne, jak ogłuszanie każdej bahanki z osobna Drętwotą, lub zmiana kogoś w żabę, żeby je wyłapał i zjadł.
Poprowadziła aurora do niedużej pracowni mamy. Jamie dotychczas rzadko się tu zapuszczała, bo alchemia nigdy nie zjednała sobie jej sympatii. Nie odziedziczyła nawet ułamka matczynych talentów i w szkole radziła sobie tak miernie, że po otrzymaniu na sumach oceny „Nędzny” z ulgą zrezygnowała z tego przedmiotu. Gdyby nie złe samopoczucie mamy, to na pewno ona uwarzyłaby Bahanocyd.
- Dobrze, to chyba nie może być bardzo trudne... – mruknęła pod nosem, znajdując jakiś podręcznik z podstawowymi miksturami domowego użytku. Znalazła przepis na Bahanocyd, a potem sprawdziła, czy ma niezbędne składniki. Cóż, miała nadzieję, że tego nie zepsuje i że uda jej się go uwarzyć poprawnie. – Eliksiry nigdy nie były moją pasją, to raczej działka mamy, ale skoro źle się czuje, nie będę jej prosić o pomoc.
Udało jej się znaleźć w zapasach mamy fiolkę opisaną jako „wydzielina korniczaka”, do której dobrała też inne składniki dodatkowe zgodnie z recepturą w książce. Zaczęła jednak od napełnienia kociołka wodą i podgrzania go na płomyku rozpalonym pod trójnogiem, na którym stał.
- Czy w ostatnim czasie działo się coś, o czym powinnam wiedzieć? – zapytała; bo skoro pan Rineheart tu był, to może przy okazji mogła dowiedzieć się czegoś odnośnie działalności Zakonu, oczywiście tego co wolno jej było wiedzieć.
Woda tymczasem zagotowała się i Jamie zaczęła przygotowywać miksturę. Najpierw dodała odrobinę wyciągniętego ze słoiczka skrzeku ropuchy, a następnie kilka owoców ognika. Zamieszała ciecz i wlała do niej zawartość fiolki z wydzieliną korniczaka, lejąc ją powoli i ostrożnie, by się nie zwarzyła. Odczekała chwilę, wytrwale mieszając, zanim dodała miarkę suszonych żądeł osy, a następnie szpilek jałowca.
- Myśli pan, że robię to dobrze? – spytała; auror w końcu też pewnie warzył tę miksturę.
| Bahanocyd, ST 20
zwierzęce: wydzielina korniczaka (serce), żądła osy, skrzek ropuchy
roślinne: owoce ognika, szpilki jałowca
Również bahanki Jamie wzięła na swoje barki, wierząc że poradzi sobie sama, skoro mama źle się czuje, a siostra źle reaguje na ukąszenia. Ale w tym momencie w domu pojawił się pan Rineheart, jak się okazywało mający już za sobą starcie z bahankami. Jamie postanowiła skorzystać z jego propozycji pomocy, sama nigdy wcześniej nie walczyła z bahankami tego rodzaju. Co najwyżej ze zwykłymi zdarzyło się może raz w życiu. Nie ulegało wątpliwości, że należało się ich pozbyć, by więcej nie zakłócały przebiegu normalnego funkcjonowania w ich domu.
- Dziękuję – powiedziała więc. – I racja, czasem dobrze wiedzieć, co mówi nieprzyjaciel. Choć jeśli chodzi o sposób zwalczania bahanek, to chyba najbardziej wiarygodnie brzmi ten z Horyzontów zaklęć. Jeśli nie podziała, to najwyżej wtedy trzeba będzie się martwić o inny.
Oby w ogóle coś zadziałało. Każda z gazet proponowała różne sposoby, niektóre dość absurdalne, jak ogłuszanie każdej bahanki z osobna Drętwotą, lub zmiana kogoś w żabę, żeby je wyłapał i zjadł.
Poprowadziła aurora do niedużej pracowni mamy. Jamie dotychczas rzadko się tu zapuszczała, bo alchemia nigdy nie zjednała sobie jej sympatii. Nie odziedziczyła nawet ułamka matczynych talentów i w szkole radziła sobie tak miernie, że po otrzymaniu na sumach oceny „Nędzny” z ulgą zrezygnowała z tego przedmiotu. Gdyby nie złe samopoczucie mamy, to na pewno ona uwarzyłaby Bahanocyd.
- Dobrze, to chyba nie może być bardzo trudne... – mruknęła pod nosem, znajdując jakiś podręcznik z podstawowymi miksturami domowego użytku. Znalazła przepis na Bahanocyd, a potem sprawdziła, czy ma niezbędne składniki. Cóż, miała nadzieję, że tego nie zepsuje i że uda jej się go uwarzyć poprawnie. – Eliksiry nigdy nie były moją pasją, to raczej działka mamy, ale skoro źle się czuje, nie będę jej prosić o pomoc.
Udało jej się znaleźć w zapasach mamy fiolkę opisaną jako „wydzielina korniczaka”, do której dobrała też inne składniki dodatkowe zgodnie z recepturą w książce. Zaczęła jednak od napełnienia kociołka wodą i podgrzania go na płomyku rozpalonym pod trójnogiem, na którym stał.
- Czy w ostatnim czasie działo się coś, o czym powinnam wiedzieć? – zapytała; bo skoro pan Rineheart tu był, to może przy okazji mogła dowiedzieć się czegoś odnośnie działalności Zakonu, oczywiście tego co wolno jej było wiedzieć.
Woda tymczasem zagotowała się i Jamie zaczęła przygotowywać miksturę. Najpierw dodała odrobinę wyciągniętego ze słoiczka skrzeku ropuchy, a następnie kilka owoców ognika. Zamieszała ciecz i wlała do niej zawartość fiolki z wydzieliną korniczaka, lejąc ją powoli i ostrożnie, by się nie zwarzyła. Odczekała chwilę, wytrwale mieszając, zanim dodała miarkę suszonych żądeł osy, a następnie szpilek jałowca.
- Myśli pan, że robię to dobrze? – spytała; auror w końcu też pewnie warzył tę miksturę.
| Bahanocyd, ST 20
zwierzęce: wydzielina korniczaka (serce), żądła osy, skrzek ropuchy
roślinne: owoce ognika, szpilki jałowca
The member 'Jamie McKinnon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Gazety rozpisywały się o inwazji bahanek, lecz to tak naprawdę nie one stanowiły najgorszą zarazę, były po prostu najbardziej widocznym problemem w ciągu ostatnich dwóch tygodni. To zagrożenie było czymś nowym, kłopotliwym i uznanym przez wszystkich niezależnie od poglądów, a te wciąż pozostawały skrajnie odmienne. Czasem Kieranowi wydawało się, że niektórzy chętnie udawali, iż to bahanki pozostają największym zmartwieniem dla czarodziejskiej społeczności, jakby wcale wokół nich nie toczyła się żadna wojna. Bezczynność w takich okolicznościach była przejawem skrajnej głupoty, ale osobom zatwardziałym w takiej postawie nie sposób przemówić do rozumu. Dopiero tragedia, tylko taka, która dotyka osobiście, otrzeźwia wreszcie naiwne umysły.
Spokojnym krokiem wędrował za Jamie, aż dotarli do pracowni. Nieznana mu jak dotąd przestrzeń pochłonęła jego uwagę. Rozejrzał się z ciekawością po pomieszczeniu, nie dostrzegając niczego dziwnego. W środku było czysto, wszystko wydawało się uporządkowane, co już na samym początku bardzo ułatwiło im całą pracę. Właściwie to czarownica zajęła się wszystkim, chcąc jak najszybciej stworzyć eliksir, który pomoże pozbyć się szkodników z domu.
– Sam zdecydowałem się zaufać najbardziej naukowemu podejściu – wyjaśnił kryterium, które stało w jego przypadku za obraniem odpowiedniej metody do wypędzenia z domu bahanek owocówek, kiedy gospodyni dobierała odpowiednie składniki. Miał nadzieję, że kiedy już powróci tego wieczoru do własnego domostwa po przymusowej kwarantannie, wówczas będzie mógł całkowicie przepędzić kłopotliwe stworzenia ze wszystkich zakątków.
– Też nie lubię sterczeć nad kociołkiem – przyznał bez wahania, jednak to wyznanie szybko straciło na znaczeniu, kiedy dotarło do niego pytanie sojuszniczki. Musiał ostrożnie dobierać informacje, jakie miał jej do przekazania. – Wciąż trwa zbiórka dla potrzebujących i przyda się wszystko. Koce, ubrania, stare meble. Nie wychodzimy z tą inicjatywą zbyt szeroko – nie wspomniał o Oazie, nie wyjaśniał właściwie zbyt wiele, licząc na to, że Jamie już o pewnych decyzjach, jakie zapadły w styczniu, została poinformowana przez osoby sobie znane, bliższe, być może przez kogoś, kto do Zakonu ją wprowadził. – Próbujemy docierać do tych, którzy potrzebują pomocy. Na celowniku są sędziowie Wizengamotu. Aurorzy też, ale radzimy sobie.
Obserwował z przymrużeniem oka jej poczynania, w końcu nie był specjalistą w warzeniu eliksirów. Ale kociołek wciąż im nie wybuchł, więc wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku.
– Myślę, że tak. Wydaje mi się, że ma już nawet prawidłową barwę. No i konkretnie pachnie.
Spokojnym krokiem wędrował za Jamie, aż dotarli do pracowni. Nieznana mu jak dotąd przestrzeń pochłonęła jego uwagę. Rozejrzał się z ciekawością po pomieszczeniu, nie dostrzegając niczego dziwnego. W środku było czysto, wszystko wydawało się uporządkowane, co już na samym początku bardzo ułatwiło im całą pracę. Właściwie to czarownica zajęła się wszystkim, chcąc jak najszybciej stworzyć eliksir, który pomoże pozbyć się szkodników z domu.
– Sam zdecydowałem się zaufać najbardziej naukowemu podejściu – wyjaśnił kryterium, które stało w jego przypadku za obraniem odpowiedniej metody do wypędzenia z domu bahanek owocówek, kiedy gospodyni dobierała odpowiednie składniki. Miał nadzieję, że kiedy już powróci tego wieczoru do własnego domostwa po przymusowej kwarantannie, wówczas będzie mógł całkowicie przepędzić kłopotliwe stworzenia ze wszystkich zakątków.
– Też nie lubię sterczeć nad kociołkiem – przyznał bez wahania, jednak to wyznanie szybko straciło na znaczeniu, kiedy dotarło do niego pytanie sojuszniczki. Musiał ostrożnie dobierać informacje, jakie miał jej do przekazania. – Wciąż trwa zbiórka dla potrzebujących i przyda się wszystko. Koce, ubrania, stare meble. Nie wychodzimy z tą inicjatywą zbyt szeroko – nie wspomniał o Oazie, nie wyjaśniał właściwie zbyt wiele, licząc na to, że Jamie już o pewnych decyzjach, jakie zapadły w styczniu, została poinformowana przez osoby sobie znane, bliższe, być może przez kogoś, kto do Zakonu ją wprowadził. – Próbujemy docierać do tych, którzy potrzebują pomocy. Na celowniku są sędziowie Wizengamotu. Aurorzy też, ale radzimy sobie.
Obserwował z przymrużeniem oka jej poczynania, w końcu nie był specjalistą w warzeniu eliksirów. Ale kociołek wciąż im nie wybuchł, więc wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku.
– Myślę, że tak. Wydaje mi się, że ma już nawet prawidłową barwę. No i konkretnie pachnie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jamie zdawała sobie sprawę, że bahanki wcale nie są największym problemem, z jakim borykali się obecnie czarodzieje. Niemniej jednak ich obecność w domu była uciążliwa, więc należało się ich pozbyć, mając nadzieję, że rozwiązanie opisane w Horyzontach Zaklęć rzeczywiście poskutkuje, i bahanocyd podziała też na zmutowaną, miniaturową wersję bahanek. Nikt nie miał pewności jakie będą skutki, ale należało spróbować, bo nie wyglądało na to, by szkodniki miały wynieść się same. Na pewno nie w najbliższym czasie.
W pracowni mamy czuła się dość obco, to nigdy nie było jej królestwo. Warzenie eliksirów zawsze wydawało jej się nudne i statyczne, ją za bardzo roznosiła energia i miała problem ze stosowaniem się do odstępów czasowych, odpowiedniej kolejności czy proporcji. Ale dzisiaj się starała, naprawdę pilnowała się, by nie popełniać błędów i nie dodać czegoś za dużo, albo za szybko. Jeszcze tego by brakowało, by wysadziła kociołek przy panu Rinehearcie!
- Miejmy nadzieję, że to naukowe podejście rzeczywiście będzie skuteczne – pokiwała głową, w odpowiedniej kolejności dodając do kociołka składniki. – To był jeden z najbardziej nielubianych przeze mnie przedmiotów w szkole. Wymagał wiele cierpliwości i naukowego zacięcia, którego w sobie nie miałam. Wolałam bardziej aktywne zajęcia. – Jak quidditch. Albo obrona przed czarną magią. Ale tak na dobrą sprawę, poza zapałem i dzielnym, prawym sercem, nie miała żadnego olśniewającego talentu który mógłby realnie pomóc w walce ze złem. Może dlatego Zakon nadal trzymał ją na pewien dystans i wciąż wiedziała niewiele o tym, co się działo, bo na palcach jednej ręki mogła policzyć Zakonników, o których przynależności wiedziała. Chciałaby przydać się bardziej, ale czuła się odcięta. Dlatego też chłonęła uważnie każde słowo pana Rinehearta, bo był jedną z niewielu osób, które cokolwiek jej mówiły. Może tak musiało po prostu być, że musiała poczekać, aż jej zaufają.
- Spróbuję rozejrzeć się w domu, na pewno mamy jakieś zbędne rzeczy, których nie używamy, a które mogą się komuś przydać – przytaknęła. O istnieniu Oazy akurat wiedziała, ponieważ w lutym wraz z Poppy dostarczały tam załatwione przez uzdrowicielkę ingrediencje. Miała świadomość, że o tym, podobnie jak o zbiórce rzeczy, nie mogła nikomu mówić. – Rozumiem. Na pewno niełatwo kierować Biurem Aurorów w tych czasach. Właściwie jakby się zastanowić, to dla niektórych jednostek pewnie rzeczywiście jesteście... niewygodni. Ale my, zwykli czarodzieje, rozumiemy wagę tego, co robicie, by zapewnić społeczeństwu choć namiastkę normalności.
Jamie doceniała aurorów i ich ciężką pracę. Sama była córką aurora, który do samego końca był wierny swoim zasadom, nawet wtedy gdy z powodu choroby już nie mógł czynnie służyć w terenie. Gdyby żył, na pewno pomagałby Zakonowi, a pan Rineheart i inni mieliby z niego większy pożytek niż z Jamie. Ale go nie było. A Jamie chciała pomóc w jakikolwiek sposób, nawet jeśli miało to być latanie z pakunkami do Oazy.
Eliksir po chwili był skończony. Jamie znalazła butelkę z dyszą, którą wcześniej przygotowała mama. Ostrożnie przelała do niej eliksir, zadowolona z tego, że choć od lat nie dotykała kociołka, udało jej się coś przygotować.
- To jeśli jest dobry i gotowy, to zaraz będę musiała wziąć się do roboty. Mama i siostra w tym czasie spakują trochę rzeczy, bo jak rozumiem, powinnyśmy opuścić dom i przenocować gdzieś indziej póki środek nie wywietrzeje? – spytała; mogły pójść do jednego ze starszych, mieszkających osobno braci Jamie, którzy pewnie znajdą na jedną noc miejsce do przenocowania matki i sióstr.
Wyszli z pracowni.
- Chce mi pan pomóc i w opryskaniu mieszkania? Jeśli tak, to muszę i dla pana znaleźć jakiś ubiór ochronny – odezwała się, gotowa dla niego poszukać zapasowych gogli, szalika i rękawic. Jej siostra pewnie kończyła już pakowanie do podręcznej torby najbardziej niezbędnych rzeczy do spędzenia reszty dnia oraz nocy poza domem.
W pracowni mamy czuła się dość obco, to nigdy nie było jej królestwo. Warzenie eliksirów zawsze wydawało jej się nudne i statyczne, ją za bardzo roznosiła energia i miała problem ze stosowaniem się do odstępów czasowych, odpowiedniej kolejności czy proporcji. Ale dzisiaj się starała, naprawdę pilnowała się, by nie popełniać błędów i nie dodać czegoś za dużo, albo za szybko. Jeszcze tego by brakowało, by wysadziła kociołek przy panu Rinehearcie!
- Miejmy nadzieję, że to naukowe podejście rzeczywiście będzie skuteczne – pokiwała głową, w odpowiedniej kolejności dodając do kociołka składniki. – To był jeden z najbardziej nielubianych przeze mnie przedmiotów w szkole. Wymagał wiele cierpliwości i naukowego zacięcia, którego w sobie nie miałam. Wolałam bardziej aktywne zajęcia. – Jak quidditch. Albo obrona przed czarną magią. Ale tak na dobrą sprawę, poza zapałem i dzielnym, prawym sercem, nie miała żadnego olśniewającego talentu który mógłby realnie pomóc w walce ze złem. Może dlatego Zakon nadal trzymał ją na pewien dystans i wciąż wiedziała niewiele o tym, co się działo, bo na palcach jednej ręki mogła policzyć Zakonników, o których przynależności wiedziała. Chciałaby przydać się bardziej, ale czuła się odcięta. Dlatego też chłonęła uważnie każde słowo pana Rinehearta, bo był jedną z niewielu osób, które cokolwiek jej mówiły. Może tak musiało po prostu być, że musiała poczekać, aż jej zaufają.
- Spróbuję rozejrzeć się w domu, na pewno mamy jakieś zbędne rzeczy, których nie używamy, a które mogą się komuś przydać – przytaknęła. O istnieniu Oazy akurat wiedziała, ponieważ w lutym wraz z Poppy dostarczały tam załatwione przez uzdrowicielkę ingrediencje. Miała świadomość, że o tym, podobnie jak o zbiórce rzeczy, nie mogła nikomu mówić. – Rozumiem. Na pewno niełatwo kierować Biurem Aurorów w tych czasach. Właściwie jakby się zastanowić, to dla niektórych jednostek pewnie rzeczywiście jesteście... niewygodni. Ale my, zwykli czarodzieje, rozumiemy wagę tego, co robicie, by zapewnić społeczeństwu choć namiastkę normalności.
Jamie doceniała aurorów i ich ciężką pracę. Sama była córką aurora, który do samego końca był wierny swoim zasadom, nawet wtedy gdy z powodu choroby już nie mógł czynnie służyć w terenie. Gdyby żył, na pewno pomagałby Zakonowi, a pan Rineheart i inni mieliby z niego większy pożytek niż z Jamie. Ale go nie było. A Jamie chciała pomóc w jakikolwiek sposób, nawet jeśli miało to być latanie z pakunkami do Oazy.
Eliksir po chwili był skończony. Jamie znalazła butelkę z dyszą, którą wcześniej przygotowała mama. Ostrożnie przelała do niej eliksir, zadowolona z tego, że choć od lat nie dotykała kociołka, udało jej się coś przygotować.
- To jeśli jest dobry i gotowy, to zaraz będę musiała wziąć się do roboty. Mama i siostra w tym czasie spakują trochę rzeczy, bo jak rozumiem, powinnyśmy opuścić dom i przenocować gdzieś indziej póki środek nie wywietrzeje? – spytała; mogły pójść do jednego ze starszych, mieszkających osobno braci Jamie, którzy pewnie znajdą na jedną noc miejsce do przenocowania matki i sióstr.
Wyszli z pracowni.
- Chce mi pan pomóc i w opryskaniu mieszkania? Jeśli tak, to muszę i dla pana znaleźć jakiś ubiór ochronny – odezwała się, gotowa dla niego poszukać zapasowych gogli, szalika i rękawic. Jej siostra pewnie kończyła już pakowanie do podręcznej torby najbardziej niezbędnych rzeczy do spędzenia reszty dnia oraz nocy poza domem.
On również nie czuł się w pracowni zbyt swobodnie. Nie tylko obecność kociołków i fiolek kazała mu zachować odpowiedni dystans, przede wszystkim był zaledwie gościem. Uważał na każdy stawiany przez siebie krok, nie chcąc przypadkiem czegoś strącić i rozbić. W tej przestrzeni, która należała przede wszystkim do małżonki jego zmarłego współpracownika, musiał zachowywać się godnie. Tez z tego powodu nie podzielił się własną opinią odnośnie szkolnych zajęć z eliksirów. Akurat jemu wiedza z tej dziedziny była potrzebna jeszcze na czas aurorskiego kursu, dlatego nie mógł zaniedbać tego przedmiotu. Radził z nim sobie na tyle, aby jakoś wywalczyć odpowiednią ocenę, choć bez pomocy pewnej Krukonki jego kociołek zapewne wybuchłby kilka razy. Przez zbyt grube palce nie potrafił pewnych ingrediencji usiekać tak drobno, jak zalecano w przepisie. Za to całkiem nieźle pracował z moździerzem, gdy coś należało pognieść tak mocno, aby puściło soki albo zostało starte w proch.
Zeszli na poważniejsze tematy. Sprawy dotyczące Zakony były bardzo delikatne, dlatego Rineheart nie był zbyt wylewny. I nie chodziło wcale o kwestię zaufania, lecz o bezpieczeństwo. Im mniej osób zna szczegóły ważkich celów organizacji, tym lepiej. Najważniejsze, że wiele osób zaangażowało się w budowę Oazy, walkę należało zostawić bardziej doświadczonym. Aurorzy również starali się działać, jednak działania Biura Aurorów ograniczało prawo, a na chwilę obecną to było w dużej mierze kształtowane przez nową władzę, która reprezentowała chore poglądy. Mówienie jednak Jamie o tym, że Malfoy nakazał aurorom ścigać dawnych popleczników Grindelwalda zamiast tych obecnych Voldemorta, nie mogło przynieść żadnej korzyści. Nie chciał zacząć w jej obecności rzucać bluzgami, dlatego skupił się nas stojącym przed nimi zadaniu, pozwalając sobie tylko skinąć głową w podzięce za jej słowa wsparcia.
– Zgadza się – potwierdził jej przypuszczenia bez wielkiego entuzjazmu, bo wyniesienie się z własnego domu nawet na jedną dobę było kłopotliwą sprawą. Sam musiał przenocować w biurze, ale i tak miał sporo pracy, zwłaszcza tej papierkowej, której całym sobą wręcz nienawidził. Gdyby te wszystkie papiery mogły tak po prostu spłonąć i raz na zawsze zniknąć mu z oczu, zacząłby wznosić modły do różnych bóstw, aby upewnić się, że rzeczywiście złożył podziękowania komu trzeba. Lecz żadne nadprzyrodzone i wszechmocne istoty nie istniały, a nawet gdyby było inaczej, zapewne nie pochylałby się łaskawie nad losem ludzi, a już na pewno nie interweniowały na prośby jednostek. Ale cóż mógł wiedzieć o osobliwości bóstw? – Do opryskanych pomieszczeń będzie można wejść dopiero po dobie i wówczas będzie można uprzątnąć bahanki. Wciąż jednak nie wiem, jaki widok zastaniecie, ja też się dopiero mam tego dowiedzieć za kilka godzin.
Udał się za Jamie bez zbędnych pytań, bez żalu żegnając się z pracownią.
– Pomogę – zadeklarował się szybko. – I wystarczy mi tylko jakiś szalik, żebym zakrył nos i usta. Najlepiej też zacząć od kuchni, bo tam najwięcej grasuje tych paskudztw – o tym ostatnim fakcie na pewno zresztą wiedziała, ale warto było to podkreślić.
Zeszli na poważniejsze tematy. Sprawy dotyczące Zakony były bardzo delikatne, dlatego Rineheart nie był zbyt wylewny. I nie chodziło wcale o kwestię zaufania, lecz o bezpieczeństwo. Im mniej osób zna szczegóły ważkich celów organizacji, tym lepiej. Najważniejsze, że wiele osób zaangażowało się w budowę Oazy, walkę należało zostawić bardziej doświadczonym. Aurorzy również starali się działać, jednak działania Biura Aurorów ograniczało prawo, a na chwilę obecną to było w dużej mierze kształtowane przez nową władzę, która reprezentowała chore poglądy. Mówienie jednak Jamie o tym, że Malfoy nakazał aurorom ścigać dawnych popleczników Grindelwalda zamiast tych obecnych Voldemorta, nie mogło przynieść żadnej korzyści. Nie chciał zacząć w jej obecności rzucać bluzgami, dlatego skupił się nas stojącym przed nimi zadaniu, pozwalając sobie tylko skinąć głową w podzięce za jej słowa wsparcia.
– Zgadza się – potwierdził jej przypuszczenia bez wielkiego entuzjazmu, bo wyniesienie się z własnego domu nawet na jedną dobę było kłopotliwą sprawą. Sam musiał przenocować w biurze, ale i tak miał sporo pracy, zwłaszcza tej papierkowej, której całym sobą wręcz nienawidził. Gdyby te wszystkie papiery mogły tak po prostu spłonąć i raz na zawsze zniknąć mu z oczu, zacząłby wznosić modły do różnych bóstw, aby upewnić się, że rzeczywiście złożył podziękowania komu trzeba. Lecz żadne nadprzyrodzone i wszechmocne istoty nie istniały, a nawet gdyby było inaczej, zapewne nie pochylałby się łaskawie nad losem ludzi, a już na pewno nie interweniowały na prośby jednostek. Ale cóż mógł wiedzieć o osobliwości bóstw? – Do opryskanych pomieszczeń będzie można wejść dopiero po dobie i wówczas będzie można uprzątnąć bahanki. Wciąż jednak nie wiem, jaki widok zastaniecie, ja też się dopiero mam tego dowiedzieć za kilka godzin.
Udał się za Jamie bez zbędnych pytań, bez żalu żegnając się z pracownią.
– Pomogę – zadeklarował się szybko. – I wystarczy mi tylko jakiś szalik, żebym zakrył nos i usta. Najlepiej też zacząć od kuchni, bo tam najwięcej grasuje tych paskudztw – o tym ostatnim fakcie na pewno zresztą wiedziała, ale warto było to podkreślić.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W pewnym sensie czuła się, jakby naruszała spokój miejsca przynależnego jej mamie. Miejsca, w którym mama zawsze czuła się szczęśliwie, gdzie realizowała swoją pasję, a po odejściu ojca szukała ukojenia. Jamie tutaj nie pasowała, nie była w swoim żywiole, ale ten jeden raz mogła się poświęcić, nic ją to nie kosztowało. Zresztą warzenie eliksiru bez gderającego nad uchem nauczyciela nie było aż tak bardzo tragiczne, choć pewnie gdyby warzyła coś wymagającego więcej czasu niż te kilkanaście minut, które pochłonął bahanocyd, pewnie szybko straciłaby cierpliwość.
Spodziewała się, że odpowiedzenie na pytania odnośnie Zakonu nie będzie proste, bo pan Rineheart zapewne musiał się zastanowić, co może jej zdradzić, a co nie. Niektóre informacje mogły być nieodpowiednie dla uszu sojuszniczki, w dodatku nie będącej aurorem ani inną osobą niezbędną w walce. A może po prostu nadal poczuwał się do bycia przyjacielem jej ojca, pamiętającym Jamie z czasów kiedy była dzieckiem. Może nadal taką właśnie ją widział – jako dziewczynkę, która nie powinna bawić się w wojnę. Ale ona już nie była dzieckiem ani nastolatką, a dorosłą kobietą, która wiedziała, że każde dobre serce i każda różdżka jest ważna, by nie pozwolić światu ostatecznie pogrążyć się w mroku. Nie chciała biernie przyglądać się temu, jak wszystko co kochała znika przytłoczone przez zło, jak niewinni ludzie cierpią tylko dlatego, że mieli nieodpowiednią krew lub poglądy. Dlatego właśnie, gdy powiedziano jej o Zakonie, powiedziała „tak”. Chciała zrobić cokolwiek.
Ale teraz musiała oddać się czemuś dużo bardziej prozaicznemu, czyli oczyścić dom z bahanek owocówek. A przynajmniej – spróbować to zrobić, bo dopiero za dwadzieścia cztery godziny okaże się, na ile skuteczny był wobec nich bahanocyd. Opuszczenie domu było kłopotliwe, ale na szczęście miały gdzie iść. Jakoś wytrzymają tę dobę, a kto wie, jutro może już będą cieszyć się domem wolnym od szkodników?
Przygotowała eliksir w taki sposób, by można nim spryskać miejsca bytowania bahanek, tak jak robiło się to w przypadku standardowego gatunku tych stworzeń.
- Sprawdzę tylko, czy mama i siostra spakowały wszystko co trzeba i są gotowe do opuszczenia domu – powiedziała. – I przyniosę dla pana szalik.
Zostawiła go na chwilę; na górze mama i siostra już czekały ze spakowaną torbą, do której dorzuciły też trochę niezbędnych rzeczy Jamie. Harpia powiedziała im, że właściwie mogą już się ubierać i wyruszyć w drogę, ona miała zamiar dołączyć, gdy wszystko co zajęte przez bahanki zostanie opryskane. Zgarnęła jeszcze z komody jakiś stary szalik któregoś z już dorosłych braci i wróciła do aurora, podając mu ten element ubioru, by mógł się zabezpieczyć przed wdychaniem bahanocydu.
Jej mama i siostra ubrały się i opuściły dom, oprócz podróżnej torby zabierając też należącego do mamy kota. W Popielniczce pozostali tylko Jamie i pan Rineheart.
Jamie nałożyła gogle, dół twarzy obwiązała szalikiem, by szkodliwa substancja nie dostała się do jej dróg oddechowych. Włożyła też rękawice, bo poprzednio bahanki pokąsały ją w dłonie, a trudno trzymało się trzonek miotły, gdy palce były pokryte swędzącą wysypką.
- Racja, najlepiej zacząć od kuchni – przytaknęła głosem nieco stłumionym przez materiał szalika. – Tam jest ich zdecydowanie najwięcej, zostawiałyśmy tam owoce, by skupiały się w jednym miejscu i nie rozlatywały po całym domu. Potem dodatkowo można też spryskać inne pomieszczenia, by gdzieś nie schowały się niedobitki.
Tak też zrobili. Udali się właśnie do kuchni, a Jamie od razu skierowała dyszę swojej butelki z bahanocydem na najbliższe miejsce, w którym siedziały bahanki i porządnie na nie prysnęła. W taki sam sposób pryskała na inne skupiska szkodników, mając nadzieję, że środek będzie dość silny, by je unieszkodliwić.
Spodziewała się, że odpowiedzenie na pytania odnośnie Zakonu nie będzie proste, bo pan Rineheart zapewne musiał się zastanowić, co może jej zdradzić, a co nie. Niektóre informacje mogły być nieodpowiednie dla uszu sojuszniczki, w dodatku nie będącej aurorem ani inną osobą niezbędną w walce. A może po prostu nadal poczuwał się do bycia przyjacielem jej ojca, pamiętającym Jamie z czasów kiedy była dzieckiem. Może nadal taką właśnie ją widział – jako dziewczynkę, która nie powinna bawić się w wojnę. Ale ona już nie była dzieckiem ani nastolatką, a dorosłą kobietą, która wiedziała, że każde dobre serce i każda różdżka jest ważna, by nie pozwolić światu ostatecznie pogrążyć się w mroku. Nie chciała biernie przyglądać się temu, jak wszystko co kochała znika przytłoczone przez zło, jak niewinni ludzie cierpią tylko dlatego, że mieli nieodpowiednią krew lub poglądy. Dlatego właśnie, gdy powiedziano jej o Zakonie, powiedziała „tak”. Chciała zrobić cokolwiek.
Ale teraz musiała oddać się czemuś dużo bardziej prozaicznemu, czyli oczyścić dom z bahanek owocówek. A przynajmniej – spróbować to zrobić, bo dopiero za dwadzieścia cztery godziny okaże się, na ile skuteczny był wobec nich bahanocyd. Opuszczenie domu było kłopotliwe, ale na szczęście miały gdzie iść. Jakoś wytrzymają tę dobę, a kto wie, jutro może już będą cieszyć się domem wolnym od szkodników?
Przygotowała eliksir w taki sposób, by można nim spryskać miejsca bytowania bahanek, tak jak robiło się to w przypadku standardowego gatunku tych stworzeń.
- Sprawdzę tylko, czy mama i siostra spakowały wszystko co trzeba i są gotowe do opuszczenia domu – powiedziała. – I przyniosę dla pana szalik.
Zostawiła go na chwilę; na górze mama i siostra już czekały ze spakowaną torbą, do której dorzuciły też trochę niezbędnych rzeczy Jamie. Harpia powiedziała im, że właściwie mogą już się ubierać i wyruszyć w drogę, ona miała zamiar dołączyć, gdy wszystko co zajęte przez bahanki zostanie opryskane. Zgarnęła jeszcze z komody jakiś stary szalik któregoś z już dorosłych braci i wróciła do aurora, podając mu ten element ubioru, by mógł się zabezpieczyć przed wdychaniem bahanocydu.
Jej mama i siostra ubrały się i opuściły dom, oprócz podróżnej torby zabierając też należącego do mamy kota. W Popielniczce pozostali tylko Jamie i pan Rineheart.
Jamie nałożyła gogle, dół twarzy obwiązała szalikiem, by szkodliwa substancja nie dostała się do jej dróg oddechowych. Włożyła też rękawice, bo poprzednio bahanki pokąsały ją w dłonie, a trudno trzymało się trzonek miotły, gdy palce były pokryte swędzącą wysypką.
- Racja, najlepiej zacząć od kuchni – przytaknęła głosem nieco stłumionym przez materiał szalika. – Tam jest ich zdecydowanie najwięcej, zostawiałyśmy tam owoce, by skupiały się w jednym miejscu i nie rozlatywały po całym domu. Potem dodatkowo można też spryskać inne pomieszczenia, by gdzieś nie schowały się niedobitki.
Tak też zrobili. Udali się właśnie do kuchni, a Jamie od razu skierowała dyszę swojej butelki z bahanocydem na najbliższe miejsce, w którym siedziały bahanki i porządnie na nie prysnęła. W taki sam sposób pryskała na inne skupiska szkodników, mając nadzieję, że środek będzie dość silny, by je unieszkodliwić.
– Dobrze – mruknął pod nosem, aby jasno zasygnalizować, że może poczekać, bo i tak nigdzie się zbytnio nie spieszył. Podjął się pomocy, dlatego nie zamierzał nagle zmieniać zdania i uciekać. Był zresztą ciekaw, czy mieszkające w tym domu czarownice jakoś sobie radzą po stracie. Jamie odreagowywała poprzez aktywne działanie, ale jak naprawdę miała się jej matka? Rozumiał, jak wielkim ciosem jest utrata ojca, ale również wiedział, czym jest ból spowodowany odejściem współmałżonka. Dla niego Abigail była najlepszą częścią jego duszy. Nie był pewien, czy wszystkie pary są w stanie darzyć się podobnie wielkim uczuciem. Zdążył już jednak przeboleć wszystko, a przynajmniej tak mu się wydawało.
W drodze do wyjścia zauważył panią McKinnon, dlatego przywitał się z nią, niezbyt wylewnie, ale ze szczerą sympatią. Z młodszą córką opuszczały dom, dlatego nie było nawet czasu na to, aby dłużej ze sobą porozmawiać. Nie liczył zresztą na zbyt wiele, pierwotnie i tak zamierzał wstąpić tylko po to, aby zapytać o zdrowie i znów zapewnić o swojej pomocy w razie jakichkolwiek zdarzeń, bo gotów był jej udzielić. Na całe szczęście żona zmarłego współpracownika nie patrzyła na niego inaczej z powodu jego awansu, ale nie miała też najwidoczniej sił mu gratulować. Właściwie tym brak gratulacji był tym, czego potrzebował, mając już serdecznie dosyć zamieszania wokół swojej nominacji. Pożegnał obie czarownice i zapewnił, że pomoże Jamie. I po zamknięciu drzwi przyjął od niej szalik, którym obwiązał dolną część twarzy, materiał nasuwając przede wszystkim na usta i nos. Brak gogli niezbyt go przerażał, za pierwszym razem też z nich nie korzystał.
– To dobry plan działania – przytaknął jej słowom, bo dzięki temu wiedział, jak będą działać.
Szybko przeszli do kuchni, rozpylając środek, a Kieran uważnym spojrzeniem wyszukiwał skupisk bahanek owocówek, odnajdując je pomiędzy szczelinami kuchennych szafek i wskazywał je Jamie. Jeszcze jedno skupisko ukryło się między ścianką szafki a zwykłą ścianą, choć była to zaledwie centymetrowa szczelina, to siedziało ich tam od cholery. Machnięciami rąk starał się rozprowadzać środek właśnie na te największe skupiska, chcąc mocniej uderzyć w szkodniki. W kuchni było najwięcej roboty, potem przenieśli się na korytarz, następnie do salonu. Porządnie okadzili substancją pomieszczenia. I kiedy pracy nadszedł kres, razem opuścili domostwo, a Kieran zdecydował się w końcu teleportować.
| z tematu
W drodze do wyjścia zauważył panią McKinnon, dlatego przywitał się z nią, niezbyt wylewnie, ale ze szczerą sympatią. Z młodszą córką opuszczały dom, dlatego nie było nawet czasu na to, aby dłużej ze sobą porozmawiać. Nie liczył zresztą na zbyt wiele, pierwotnie i tak zamierzał wstąpić tylko po to, aby zapytać o zdrowie i znów zapewnić o swojej pomocy w razie jakichkolwiek zdarzeń, bo gotów był jej udzielić. Na całe szczęście żona zmarłego współpracownika nie patrzyła na niego inaczej z powodu jego awansu, ale nie miała też najwidoczniej sił mu gratulować. Właściwie tym brak gratulacji był tym, czego potrzebował, mając już serdecznie dosyć zamieszania wokół swojej nominacji. Pożegnał obie czarownice i zapewnił, że pomoże Jamie. I po zamknięciu drzwi przyjął od niej szalik, którym obwiązał dolną część twarzy, materiał nasuwając przede wszystkim na usta i nos. Brak gogli niezbyt go przerażał, za pierwszym razem też z nich nie korzystał.
– To dobry plan działania – przytaknął jej słowom, bo dzięki temu wiedział, jak będą działać.
Szybko przeszli do kuchni, rozpylając środek, a Kieran uważnym spojrzeniem wyszukiwał skupisk bahanek owocówek, odnajdując je pomiędzy szczelinami kuchennych szafek i wskazywał je Jamie. Jeszcze jedno skupisko ukryło się między ścianką szafki a zwykłą ścianą, choć była to zaledwie centymetrowa szczelina, to siedziało ich tam od cholery. Machnięciami rąk starał się rozprowadzać środek właśnie na te największe skupiska, chcąc mocniej uderzyć w szkodniki. W kuchni było najwięcej roboty, potem przenieśli się na korytarz, następnie do salonu. Porządnie okadzili substancją pomieszczenia. I kiedy pracy nadszedł kres, razem opuścili domostwo, a Kieran zdecydował się w końcu teleportować.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Każde z McKinnonów miało swoje sposoby na radzenie sobie z tragedią. Jamie nadal grała w quidditcha, ale też dbała o mamę i siostrę, a także chciała angażować się w chociaż drobne zadania dla Zakonu. Jej mama znajdowała ukojenie w piątce dzieci, a także w swojej pasji do eliksirów i ziół. Choć wydawała się krucha, miała w sobie dość sił, by się nie załamać i nie pogrążyć w rozpaczy. Nadal miała dla kogo żyć, ukochany mąż pozostawił jej pięcioro dzieci, które były już dorosłe, ale nadal stanowiły sens jej życia.
Jamie też miała dla kogo i dlaczego żyć. Utrata ojca była wstrząsem, ale podniosła się po nim jeszcze silniejsza i dojrzalsza. Przeżyte nieszczęście umocniło ją i uświadomiło wiele ważnych kwestii.
Po krótkiej wymianie zdań z aurorem mama i siostra Jamie opuściły Popielniczkę. McKinnon wiedziała, że jej mama lubiła przyjaciela swojego zmarłego męża. Jego towarzysze po fachu zawsze byli przez nią mile widziani i życzliwie witani.
Już przygotowani przeszli do kuchni, którą w ostatnich dniach zawładnęły bahanki. Było ich tu sporo, zwłaszcza w tych miejscach gdzie leżały w ramach przynęty nieco już przejrzałe owoce, a także w pobliżu nich. Wciskały się w szpary między szafkami i ścianami. Jamie także dostrzegła kilka skupisk, w których bahanki zbijały się w większe stada. Zanim zdążyły wzbić się w powietrze i rzucić chmarą w jej stronę, pryskała je bahanocydem. Mimo szalika i tak odrobinę kręciło ją w nosie, ale dzięki goglom uniknęła łzawienia oczu od rozpylonego w powietrzu środka.
Po opryskaniu kuchni zamknęli ją i przeszli do innych pomieszczeń, gdzie opryski były mniejsze, bo i bahanek było tam o wiele mniej. Każda zauważona została spowita chmurą rozpylonego przez pryskacz eliksiru.
Na koniec Jamie nie pozostało nic innego, jak włożyć płaszcz i buty, a także zgarnąć przygotowaną już w pobliżu drzwi miotłę. Razem opuścili Popielniczkę, i dopiero na zewnątrz Jamie z ulgą zdjęła gogle i szalik.
- Naprawdę bardzo dziękuję za pomoc – powiedziała. – Jestem pewna, że moja mama też jest bardzo wdzięczna.
Po chwili pożegnali się. Pan Rineheart zniknął, wracając do swoich spraw, a Jamie dołączyła do mamy i siostry. Jutro okaże się, jakie efekty przyniosły ich zabiegi z bahanocydem. Jeśli ten sposób się powiódł, to jutro będzie można posprzątać dom ze szkodników.
| zt.
Jamie też miała dla kogo i dlaczego żyć. Utrata ojca była wstrząsem, ale podniosła się po nim jeszcze silniejsza i dojrzalsza. Przeżyte nieszczęście umocniło ją i uświadomiło wiele ważnych kwestii.
Po krótkiej wymianie zdań z aurorem mama i siostra Jamie opuściły Popielniczkę. McKinnon wiedziała, że jej mama lubiła przyjaciela swojego zmarłego męża. Jego towarzysze po fachu zawsze byli przez nią mile widziani i życzliwie witani.
Już przygotowani przeszli do kuchni, którą w ostatnich dniach zawładnęły bahanki. Było ich tu sporo, zwłaszcza w tych miejscach gdzie leżały w ramach przynęty nieco już przejrzałe owoce, a także w pobliżu nich. Wciskały się w szpary między szafkami i ścianami. Jamie także dostrzegła kilka skupisk, w których bahanki zbijały się w większe stada. Zanim zdążyły wzbić się w powietrze i rzucić chmarą w jej stronę, pryskała je bahanocydem. Mimo szalika i tak odrobinę kręciło ją w nosie, ale dzięki goglom uniknęła łzawienia oczu od rozpylonego w powietrzu środka.
Po opryskaniu kuchni zamknęli ją i przeszli do innych pomieszczeń, gdzie opryski były mniejsze, bo i bahanek było tam o wiele mniej. Każda zauważona została spowita chmurą rozpylonego przez pryskacz eliksiru.
Na koniec Jamie nie pozostało nic innego, jak włożyć płaszcz i buty, a także zgarnąć przygotowaną już w pobliżu drzwi miotłę. Razem opuścili Popielniczkę, i dopiero na zewnątrz Jamie z ulgą zdjęła gogle i szalik.
- Naprawdę bardzo dziękuję za pomoc – powiedziała. – Jestem pewna, że moja mama też jest bardzo wdzięczna.
Po chwili pożegnali się. Pan Rineheart zniknął, wracając do swoich spraw, a Jamie dołączyła do mamy i siostry. Jutro okaże się, jakie efekty przyniosły ich zabiegi z bahanocydem. Jeśli ten sposób się powiódł, to jutro będzie można posprzątać dom ze szkodników.
| zt.
Kuchnia z jadalnią
Szybka odpowiedź