[sen] Uwięzione sny muszą umrzeć
AutorWiadomość
Dlaczego oko widzi coś wyraźniej we śnie niż przy rozbudzonej wyobraźni?
Już kiedyś był w tej sali. Wirował przy tym walcu. To nie było tak dawno, a jednak umysł nie był w stanie dokładnie zidentyfikować miejsca i czasu. Przeszłość niknęła w obliczu tej jednej chwili, całe jego życie zamykało się w teraźniejszości. Senna rzeczywistość pozwalała mu zapomnieć o tym kim był i co zdążył przeżyć. Był tylko ruch – płynny i elegancki, utrzymywany dokładnie w rytmie nadanym przez muzykę płynącą ze strony orkiestry. Na parkiecie tańczyło wiele par, ale rozmijał się z nimi, tak jak ze spojrzeniami płynącymi od nieruchomych obserwatorów. Wszystkie twarz wydawały mu się rozmyte i szare, po prostu nijakie, dlatego nie miał ochoty poświęcać im nawet w najmniejszym stopniu uwagi. Tylko taniec miał znaczenie. Dlaczego to w tą czynność wkładał najwięcej serca? Czuł, że nie z tańcem związał swoje życie. Nawet jeśli trzymał nienaganną ramę do walca angielskiego, nie czuł się całkowicie swobodny. Pozostawał dumnie wyprostowany, ramiona trzymał sztywno, łokcie wysoko. Jego prawa dłoń leżała na lewej łopatce partnerki, lewą zaś ujmował jej prawą dłoń.
Partnerka. Obok jego ciała znajdowało się drugie, ewidentnie kobiece. Nie był pewien skąd czerpał potrzebę, aby wraz z nią stać się jednością w tańcu, jednak bliskość smukłego ciała wywoływała w nim mieszankę uczuć. Spośród wszystkich emocji najbardziej wybijała się ekscytacja, a właściwie euforia. Wydawało mu się, że oczekuje czegoś z niecierpliwością, przez co jego dusza wyrywała się ku niej właśnie. Ale i jej twarz pozostawała niewyraźna. Za to jej suknia była wspaniała i dostrzegał wszystkie szczegóły. Czerwona kreacja z koronkowymi elementami, które układały się w kształt róży. Dopiero te róże wzbudziły w nim wewnętrzny niepokój. Niepewność wkradła się do kumulowanych potajemnie uczuć, a jednak taneczne kroki dalej pozostawały dokładne. Cień zaniepokojenia nie był w stanie wybić go z rytmu.
Utwór zbliżał się powoli do końca. Gdy muzyka ucichła, cisza stała się wręcz obezwładniająca. Musiał puścić drugie ciało, musiał cofnąć się o krok i musiał pokłonić się przed kobietą w ramach podziękowania za taniec. Kolejnego kroku czynić nie musiał, lecz bardzo tego chciał. Czy aby na pewno kierowała nim jego własna wola? Serce biło szybciej, nie mógł złapać oddechu, dłonie zaś zapiekły go niemiłosiernie. Upadł na kolana i całkiem już stracił jakąkolwiek godność. Potem zaś wyjął z kieszeni spodni niewielkich rozmiarów pudełeczko wyłożone czarnym aksamitem. Co właściwie wyprawiał?
Uniósł wieko i całemu światu ukazał pierścionek z onyksowym oczkiem. Wszystko rozumiał, jednak prawda o własnych czynach docierała do niego z opóźnieniem. Podniósł wreszcie wzrok i twarz zaczęła nabierać wyrazu, wciąż jednak obleczona w mgłę niepamięci.
– Wyjdziesz za mnie?
Łagodnym szeptem prosił inną, aby została jego żoną. Potem klęknął w wodzie i po raz pierwszy zadał to pytanie. Uderzyło w niego podobieństwo i jednoczesna odmienność tamtych chwil. Kiedy więc myślał, że twarz wybraki przybierze jeden kształt, senne majaki sięgnęły po inne rysy. Dotarło do niego, że dobrowolnie klęknął przed damą, której nie potrafił pojąć. Świadomość własnego jestestwa spłynęła na niego nagle, przez co nie mógł złapać tchu. On, lord Black, klęknął przed lady Rosier. Spośród wszystkich wolnych panien to właśnie ją poprosił o rękę.
Nie był pewien jaka wypadła odpowiedź z jej ust, w uszach miał tylko odgłos pulsujących skroni. Światła wokół zdawały się przygasać, atmosfera nad nimi zgęstniała, a czerwień sukni poczęła przemieniać się czerń. Odmówiła mu? Czy powiedziała nie?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Już kiedyś była w tej sali. Wirowała przy tym walcu. To nie było tak dawno i dokładnie była w stanie zidentyfikować zarówno miejsce jak i czas. Dawała się ponieść lekkiej muzyce i dłonią partnera, który prowadził ją przez salę wśród szeptów i spojrzeń rzucanych w ich kierunku. Śmiała się, odrzucając głowę do tyłu, światła nad głowami odbijały się w jej tęczówkach rozjaśniając je i wzmacniając ich blask. Coś czaiło się w spojrzeniu, dalej, nieuchwytne, ciężkie do wypatrzenia. Twarz miała łagodną, usta układały się w nienaganny uśmiech, a na różanych policzkach w konstelacje układały się niewielkie piegi, które zdobyły twarz. Plebejskie, takimi je nazywano, jednak mało kto miał odwagę, by powiedzieć jej to w twarz. Bali się jej - nie, nie jej, bali się jej rodziny. Zniewaga mogła kosztować wiele. Niektórzy przekonali się o tym na własnej skórze.
Czuła silne ręce pod sobą sprawnie wymagające na niej kolejnych kroków. Tak naturalnie pasowała w jego ramiona, przez chwilę była pewna, że to baron tańczy wraz z nią. Przez lata nauczyli się wspólnych ciał i wspólnego tańca, nie raz zgarniali uwagę całe widowni, czy wszystkich wokół. Miał pewność w ruchach i wiedział jak obchodzić się z nią.
Ale to nie baron z nią tańczył, zrozumiała to dostrzegając zbyt dużo czerni i kantów. Uniosła lekko brwi, jakby zdziwiona. Bezosobowe twarzy nie nabierały wyrazu, gdy wirując wszystko wokół rozmazywało się lekko.
Nagle muzyka ucichła. Orkiestra na chwilę przestała grać, czekając aż pary zmienią się i zmieszają. Dygnęła nienagannie przed Blackiem, szykując się już do zejścia z parkietu, kiedy zobaczyła wykonywany przez niego ruch. Zastygła w pół kroku, zwracając się znów ku niemu, obserwując dalsze gesty z zaciekawieniem ziejącym ze spojrzenia. Przekrzywiła lekko głowę słysząc jak szmer poniósł się wokół. Ona jednak stała, czekając na słowa, które już po chwili wypadły z jego ust.
- Cóż za okropny żart. - powiedziała, a kilka osób zaśmiało się jakby na potwierdzenie. W jej oczach zaświeciło coś na rodzaj złości. Coś co przecież widział już wcześniej nie raz. Stalowe tęczówki nie odrywały od niego spojrzenia. Zdawała się patrzeć, jakby widziała dalej i więcej. - Naprawdę sądzisz, że jesteś mnie wart? - najpierw odrzuciła głowę do dołu i zaśmiała się widocznie rozbawiona. Zaraz jednak spoważniała przekrzywiła lekko głowę nie spuszczając z niego spojrzenia. Uniosła dłoń i skubnęła wargę mierząc go uważnym spojrzeniem. A co jeśli było właśnie tak, jeśli był w stanie sięgnąć po to, co stało najwyżej. Zmrużyła lekko oczy przesuwając spojrzenie na pierścień z onyksem i powróciła do jego twarzy. Miałaby zostać Blackiem? Chyba nie przeszkadzało jej to aż tak. Uniosła w dłonie i klasnęła w nie dwa razy. Wszystko wokół spowiła czerń, wciągając ich w siebie i wyrzucając w innym miejscu. Nie było już ludzi, nie było śladu po sali, czy orkiestrze. Nikt nie patrzył w ich stronę. Znaleźli się gdzie indziej. Na powietrzu. W ciągu dnia. Było ciepło - ciepło jak na Londyn. Nie miała już na sobie sukni. Zamiast tego jej ramiona obleczone były w czarną koszulę, która płynnie wchodziła w krwisto czerwoną spódnicę. Zwiewną i lekką, sięgającą do kostek, którą targał wiatr. Wiatr ten uniósł jej kosmyki ku górze i nagle jasnym się stało, że stali na klifie w Dover. Nad nimi mknęły białe chmury po jasnym, błękitnym niebie. Na dole, morze rozbijało się o skały, pieniąc się i obmywając je raz za razem. - Skacz. - poleciła nie odejmując od niego spojrzenia. To nie była prośba, to było polecenie. Polecenie, które oczekiwała, że wypełni. Jej brwi zbiegły się lekko, a oczy zmrużyły. No dalej, Black. Skacz. Mówiła całą sobą, spokojnie czekając na jego decyzję.
Czuła silne ręce pod sobą sprawnie wymagające na niej kolejnych kroków. Tak naturalnie pasowała w jego ramiona, przez chwilę była pewna, że to baron tańczy wraz z nią. Przez lata nauczyli się wspólnych ciał i wspólnego tańca, nie raz zgarniali uwagę całe widowni, czy wszystkich wokół. Miał pewność w ruchach i wiedział jak obchodzić się z nią.
Ale to nie baron z nią tańczył, zrozumiała to dostrzegając zbyt dużo czerni i kantów. Uniosła lekko brwi, jakby zdziwiona. Bezosobowe twarzy nie nabierały wyrazu, gdy wirując wszystko wokół rozmazywało się lekko.
Nagle muzyka ucichła. Orkiestra na chwilę przestała grać, czekając aż pary zmienią się i zmieszają. Dygnęła nienagannie przed Blackiem, szykując się już do zejścia z parkietu, kiedy zobaczyła wykonywany przez niego ruch. Zastygła w pół kroku, zwracając się znów ku niemu, obserwując dalsze gesty z zaciekawieniem ziejącym ze spojrzenia. Przekrzywiła lekko głowę słysząc jak szmer poniósł się wokół. Ona jednak stała, czekając na słowa, które już po chwili wypadły z jego ust.
- Cóż za okropny żart. - powiedziała, a kilka osób zaśmiało się jakby na potwierdzenie. W jej oczach zaświeciło coś na rodzaj złości. Coś co przecież widział już wcześniej nie raz. Stalowe tęczówki nie odrywały od niego spojrzenia. Zdawała się patrzeć, jakby widziała dalej i więcej. - Naprawdę sądzisz, że jesteś mnie wart? - najpierw odrzuciła głowę do dołu i zaśmiała się widocznie rozbawiona. Zaraz jednak spoważniała przekrzywiła lekko głowę nie spuszczając z niego spojrzenia. Uniosła dłoń i skubnęła wargę mierząc go uważnym spojrzeniem. A co jeśli było właśnie tak, jeśli był w stanie sięgnąć po to, co stało najwyżej. Zmrużyła lekko oczy przesuwając spojrzenie na pierścień z onyksem i powróciła do jego twarzy. Miałaby zostać Blackiem? Chyba nie przeszkadzało jej to aż tak. Uniosła w dłonie i klasnęła w nie dwa razy. Wszystko wokół spowiła czerń, wciągając ich w siebie i wyrzucając w innym miejscu. Nie było już ludzi, nie było śladu po sali, czy orkiestrze. Nikt nie patrzył w ich stronę. Znaleźli się gdzie indziej. Na powietrzu. W ciągu dnia. Było ciepło - ciepło jak na Londyn. Nie miała już na sobie sukni. Zamiast tego jej ramiona obleczone były w czarną koszulę, która płynnie wchodziła w krwisto czerwoną spódnicę. Zwiewną i lekką, sięgającą do kostek, którą targał wiatr. Wiatr ten uniósł jej kosmyki ku górze i nagle jasnym się stało, że stali na klifie w Dover. Nad nimi mknęły białe chmury po jasnym, błękitnym niebie. Na dole, morze rozbijało się o skały, pieniąc się i obmywając je raz za razem. - Skacz. - poleciła nie odejmując od niego spojrzenia. To nie była prośba, to było polecenie. Polecenie, które oczekiwała, że wypełni. Jej brwi zbiegły się lekko, a oczy zmrużyły. No dalej, Black. Skacz. Mówiła całą sobą, spokojnie czekając na jego decyzję.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Był zaskoczony widokiem właśnie jej twarzy. Wcale nie chciał klęknąć i spoglądać na nią z tak uwłaczającej pozycji. Panowała nad nim, górowała, mogła okazać mu łaskę, jak i kierować się okrucieństwem. Czuł, że bardziej skusi ją ta druga opcja, wszak nie mogła zdzierżyć jego osoby, nieprawdaż? Między nimi wyrosła wzajemna pogarda, osadzona już jednak na osobistych niesnaskach. Już podczas ich pierwszego spotkania popełnił ogromny błąd – nie docenił jej.
– Żart – powtórzył po niej z goryczą, czując się upokorzonym, kiedy wokół rozległy się szepty, które z czasem przeszły w gromkie śmiechy. Doskonale poznawał szyderczy charakter wymierzonych w niego spojrzeń, nawet jeśli wciąż nie mógł rozpoznać żadnej z twarzy. Klęczał dalej, jeszcze chwilę, chyba się łudząc, że jednak otrzyma odpowiedź twierdzącą. Jesteś ryzykantem czy głupcem, Alphardzie? To pytanie rozbijało się pod jego czaszką, rozchodziło echem po umyśle, ale najgorszy był brak odpowiedzi. Potem padło kolejne pytanie, tym razem wypowiedziane na głos przez Melisande. Nie zaszczycił jej odpowiedzią, a wieko puzderka pokrytego aksamitem zatrzasnęło się bez jego pomocy.
Otuliła go ciemność, która chwilę później rzuciła go w nową rzeczywistość, w której pojawiła się również lady Rosier. Będzie go prześladowała już zawsze? Pamiętał ten strój, tę zwiewną spódnicę. A może była tylko podobna do tamtej, która towarzyszyła jej w tańcu, na jakim ją przyłapał niespodziewanie w eleganckiej sali balowej? Kolejne wspomnienia do niego powróciły, stare fakty i dawne szczegóły sprzed tygodni. Tamtego dnia groziła mu, że zrzuci go z klifu, kiedy trzymała różdżkę dociśniętą do jego gardła. Wtedy była tak władcza, ponieważ miała do tego pełne prawo we własnych włościach, kiedy ich święta nienaruszalność została zbrukana. Miała dokładnie tą samą stanowczość w jasnych oczach, w których lśniła też stal. Odgłos wzburzonych fal uderzających o klif ucichł mu w uszach po rzuconej przez czarownicę komendzie. Skacz. Ale czy czasem nie marzyła o tym, żeby osobiście go popchnąć?
– Nie zamierzam skakać sam.
Zachłannie wyciągnął po nią ręce. Wpadł w dziwny szał, spragniony jej bliskości, nawet tej perfidnej stanowczością, którą go atakowała przy każdym spotkaniu. Śmiało spojrzał w te dumne oczy, by zaraz znów ułożyć prawą dłoń na jej łopatce, a lewą ująć kobiecą dłoń. Był gotów na opór z jej strony, lecz zdołał jej posłać jedynie uśmiech – karykaturalny i bezczelny, kiedy smuklejsze ciało przyciągnął stanowczo do swojego własne. I znów zaczął tańczyć do rytmu walca, zbliżając ich do krawędzi. – Przypuszczam, że wolałabyś pożegnać mnie jak najszybciej – te słowa też już kiedyś wypowiedział i to do niej właśnie. Dlaczego oczekiwał, że odrzuci głowę i zaśmieje się perliście? Ten żart bardziej przypadłby jej do gustu? Chwycił ją mocniej, dłoń zsuwając z łopatki do tali, chcąc ją mieć tuż obok, oddech przy oddechu, gdy krawędź była coraz bliżej. Widział jej lekkie piegi lepiej niż kiedykolwiek. Słyszał po raz pierwszy bicie serca. Pełno w niej było życia. Jak taniec dwóch żywych ciał przemienił się w prywatny danse macabre? – Skacz.
Nie skoczył jednak; rzucił się z klifu wraz z nią, trzymając ją mocno, w locie wtulając kobiecą twarz w swój tors, aby nie patrzyła, tylko do końca trwała w jego objęciach, póki nie rozdzielą ich fale i ostre skały gdzieś tam na dole. Opadła plecami w dół, a ona przy nim. Chyba jednak się nie śmiała, a przecież spełnił jej gorące życzenie. On też się nie śmiał, bo nie słyszał jej śmiechu po spełnionym życzeniu. Zamknął oczy, zacisnął zęby, a palce wsunął w jej włosy – kręcone, puszyste, miękkie. Jak dziwnie było odkrywać ją w takiej chwili kawałek po kawałku.
Czekał do chwili, w której uderzy w taflę wody. Wysokość klifu i prędkość opadania jego ciała były wielkościami, które wskazywało na to, że powinien skończyć z pogruchotanymi kośćmi. Z jego kręgosłupa nie powinno nic zostać. Jego plecy nie zatonęły jednak w lodowatej wodzie, uderzył łagodnie w dziwną miękkość. Prawie natychmiast otworzył oczy, aby dostrzec, że znajdował się we własnym łóżku. Rozpoznał sufit, ciemną kotarę, drewniane kolumny. Satynowa pościel przylgnęła natychmiast do nagich palców. Pod gładką czernią kryło się drugie ciało, całkowicie okryte, na wyciągnięcie ręki, a jednak niedostępne. Ostrożnie dotknął anonimowego ramienia przez materiał. Czy to była ona? Rozejrzał się wokół, lecz nie ujrzał nikogo, upewnił się jedynie, że znalazł się we własnej sypialni. A raczej jej imitacji, bo nic nie wydawało mu się tutaj rzeczywiste.
– Żart – powtórzył po niej z goryczą, czując się upokorzonym, kiedy wokół rozległy się szepty, które z czasem przeszły w gromkie śmiechy. Doskonale poznawał szyderczy charakter wymierzonych w niego spojrzeń, nawet jeśli wciąż nie mógł rozpoznać żadnej z twarzy. Klęczał dalej, jeszcze chwilę, chyba się łudząc, że jednak otrzyma odpowiedź twierdzącą. Jesteś ryzykantem czy głupcem, Alphardzie? To pytanie rozbijało się pod jego czaszką, rozchodziło echem po umyśle, ale najgorszy był brak odpowiedzi. Potem padło kolejne pytanie, tym razem wypowiedziane na głos przez Melisande. Nie zaszczycił jej odpowiedzią, a wieko puzderka pokrytego aksamitem zatrzasnęło się bez jego pomocy.
Otuliła go ciemność, która chwilę później rzuciła go w nową rzeczywistość, w której pojawiła się również lady Rosier. Będzie go prześladowała już zawsze? Pamiętał ten strój, tę zwiewną spódnicę. A może była tylko podobna do tamtej, która towarzyszyła jej w tańcu, na jakim ją przyłapał niespodziewanie w eleganckiej sali balowej? Kolejne wspomnienia do niego powróciły, stare fakty i dawne szczegóły sprzed tygodni. Tamtego dnia groziła mu, że zrzuci go z klifu, kiedy trzymała różdżkę dociśniętą do jego gardła. Wtedy była tak władcza, ponieważ miała do tego pełne prawo we własnych włościach, kiedy ich święta nienaruszalność została zbrukana. Miała dokładnie tą samą stanowczość w jasnych oczach, w których lśniła też stal. Odgłos wzburzonych fal uderzających o klif ucichł mu w uszach po rzuconej przez czarownicę komendzie. Skacz. Ale czy czasem nie marzyła o tym, żeby osobiście go popchnąć?
– Nie zamierzam skakać sam.
Zachłannie wyciągnął po nią ręce. Wpadł w dziwny szał, spragniony jej bliskości, nawet tej perfidnej stanowczością, którą go atakowała przy każdym spotkaniu. Śmiało spojrzał w te dumne oczy, by zaraz znów ułożyć prawą dłoń na jej łopatce, a lewą ująć kobiecą dłoń. Był gotów na opór z jej strony, lecz zdołał jej posłać jedynie uśmiech – karykaturalny i bezczelny, kiedy smuklejsze ciało przyciągnął stanowczo do swojego własne. I znów zaczął tańczyć do rytmu walca, zbliżając ich do krawędzi. – Przypuszczam, że wolałabyś pożegnać mnie jak najszybciej – te słowa też już kiedyś wypowiedział i to do niej właśnie. Dlaczego oczekiwał, że odrzuci głowę i zaśmieje się perliście? Ten żart bardziej przypadłby jej do gustu? Chwycił ją mocniej, dłoń zsuwając z łopatki do tali, chcąc ją mieć tuż obok, oddech przy oddechu, gdy krawędź była coraz bliżej. Widział jej lekkie piegi lepiej niż kiedykolwiek. Słyszał po raz pierwszy bicie serca. Pełno w niej było życia. Jak taniec dwóch żywych ciał przemienił się w prywatny danse macabre? – Skacz.
Nie skoczył jednak; rzucił się z klifu wraz z nią, trzymając ją mocno, w locie wtulając kobiecą twarz w swój tors, aby nie patrzyła, tylko do końca trwała w jego objęciach, póki nie rozdzielą ich fale i ostre skały gdzieś tam na dole. Opadła plecami w dół, a ona przy nim. Chyba jednak się nie śmiała, a przecież spełnił jej gorące życzenie. On też się nie śmiał, bo nie słyszał jej śmiechu po spełnionym życzeniu. Zamknął oczy, zacisnął zęby, a palce wsunął w jej włosy – kręcone, puszyste, miękkie. Jak dziwnie było odkrywać ją w takiej chwili kawałek po kawałku.
Czekał do chwili, w której uderzy w taflę wody. Wysokość klifu i prędkość opadania jego ciała były wielkościami, które wskazywało na to, że powinien skończyć z pogruchotanymi kośćmi. Z jego kręgosłupa nie powinno nic zostać. Jego plecy nie zatonęły jednak w lodowatej wodzie, uderzył łagodnie w dziwną miękkość. Prawie natychmiast otworzył oczy, aby dostrzec, że znajdował się we własnym łóżku. Rozpoznał sufit, ciemną kotarę, drewniane kolumny. Satynowa pościel przylgnęła natychmiast do nagich palców. Pod gładką czernią kryło się drugie ciało, całkowicie okryte, na wyciągnięcie ręki, a jednak niedostępne. Ostrożnie dotknął anonimowego ramienia przez materiał. Czy to była ona? Rozejrzał się wokół, lecz nie ujrzał nikogo, upewnił się jedynie, że znalazł się we własnej sypialni. A raczej jej imitacji, bo nic nie wydawało mu się tutaj rzeczywiste.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Patrzyła na niego z góry z wyższością. Stalowe spojrzenie przetykane błękitnymi żyłkami, które tak bardzo przypominało to należące do jej brata i siostry, którą odebrano jej przedwcześnie. Ale on, on nie mógł tego wiedzieć. On nie różnił się od innych. Była pewna, że jak i reszta, gdyby mógł wybrać, wybrałby ją. To ona rozświetlała pokój. To ona wnosiła życie w miejsca i ludzi z którymi się spotkała. Była słońcem, była powietrzem, które im zabrano. Ale wiedziała, że winni spłacili swój dług.
- Żart. - potwierdziła, choć wcale nie musiała. Jej słowo i tak splotło się z gromkim śmiechem ludzi, którzy stali obok. Ona się nie śmiała. Jedynie stała, gdy brązowe brwi schodziły się leciutko. Twarz nie wyrażała żadnych emocji, choć w oczach nadal niezmiennie tliła się ciekawość, która wzmacniała blask w bystrym spojrzeniu. Nie patrzyła na dłoń, nie spojrzała nawet raz w kierunku pudełka które trzymał niezmiennie badając spojrzeniem jego twarz. Powoli unosząc dłonie by klasnąć w nie dwa razy i przenieść ich tam.
Do jej miejsca. Do jej domu. Na jej klif, na którym spędziła więcej niż jedną chwilę w samotności w ciepłe dni zasiadając na lekko wilgotnej trawie. Chwila wytchnienia - tylko dla niej. Ale wiedziała, że jeden krok, mógł okazać się śmiertelny. Czerwona spódnica oplatała się wokół smukłych nóg powiewając na wietrze, która targał ich ubraniami i włosami. Zdawał się nieść opowieści znane tylko sobie. Uniosła dłoń i założyła kilka niesfornych kosmyków za ucho nadal śledząc uważnie wzrokiem jego sylwetkę.
Jedynie zdążyła rozszerzyć oczy w zdumieniu, gdy jego dłonie zacisnęły się wokół niej. Pozwoliła złapać swoją prawą dłoń. Lewą układając na jego piersi, kompletnie łamiąc tak znaną ramę. Chciała się odepchnąć, wyrwać, widząc jak szaleństwo rozpływa się w jego oczach, a uśmiech przytakuje spojrzeniu. Ale była słabsza. Nie mogła uciec, nie miała jak. Stawiała kroki z oporem, czując jak oddech przyśpiesza jej niebezpiecznie. Usta zacisnęły się w wąską linię, gdy obserwowała jego twarz próbując zrozumieć, co planuje. Co zamierza. Uniosła brwi na słowa wypadające z jego ust. Gdy poczuła jak jego dłoń wędruje z jej łopatki na talię i przyciąga ją bliżej sapnęła zdumiona rozwierając szerzej oczy. Poczuła go wyraźniej, dokładniej. Czuła ciepły oddech obok siebie. Czuła silne dłonie, i gorąc jego ciała. Był bliżej, niż kiedykolwiek wcześniej. Dłoń naparła znów na tors bezskutecznie. Nie zyskując nawet milimetra wolności.
- Oszalałeś, Black. - zdążyła jeszcze powiedzieć, nim pociągnął ją za sobą w dół. Prosto w rozszalałe fale. Prosto w ostre kamienie nad nimi. Poczuła jak przyciąga ją bliżej i jak długie, blade palce przesuwając się po jej ciele, wplatają we włosy, przyciągając jej głowę bliżej. Z daleka od widoku tego co odchodziło. Tego, co sam na nich sprowadził w swoim szaleństwie. Była w potrzasku, była w klatce nie mogąc nawet sięgnąć po różdżkę. Chyba drżała. To co ją wypełniało, to był strach. Zamknęła oczy, rozumiejąc, że naprawdę zaczęła się bać.
Drgnęła, gdy ciepły ciężar znalazł się na jej ramieniu. Uchyliła powieki, ostrożnie, powoli. Mrugając kilka razy by przyzwyczaić się do ciemności. Powinna się odwrócić, musiała, a jednak jej serce ściskało się nieprzyjemnie, choć sama nie wiedziała dlaczego. Lewa część twarz ją bolała. W końcu przekręciła się pod ciemnym aksamitnym okryciem i uniosła na ramieniu, spoglądając na niego z góry. Druga z dłoni poszybowała przez chwilę w powietrzu, by musnąć opuszkami palców policzek i brodę. Kciuk zataczał lekko kręgi, niby uspokajające. Twarz była spokojna, choć zdawała się nosić na sobie ślady napięcia. Chyba drżała, choć nie wiedziała czy z zimna, czy też coś innego wlewało w jej serce niepokój. Wyglądała jednak pięknie. Pięknie i rześko, poza sinymi śladami, które znaczyły jej wątłą rękę w kilku miejscach, jakby ktoś zbyt mocno zacisnął na niej palce. Na szyi widniała rysa, widoczna, czerwona, brzydka. Kompletnie niepasująca do niczego innego.
- Coś cię zaniepokoiło? - zapytała cicho, ledwie przecinając ciszę w otaczającej ich przestrzeni. Nie zaprzestała własnych ruchów, choć nagle uświadomiła sobie, że wstrzymuje powietrze.
- Żart. - potwierdziła, choć wcale nie musiała. Jej słowo i tak splotło się z gromkim śmiechem ludzi, którzy stali obok. Ona się nie śmiała. Jedynie stała, gdy brązowe brwi schodziły się leciutko. Twarz nie wyrażała żadnych emocji, choć w oczach nadal niezmiennie tliła się ciekawość, która wzmacniała blask w bystrym spojrzeniu. Nie patrzyła na dłoń, nie spojrzała nawet raz w kierunku pudełka które trzymał niezmiennie badając spojrzeniem jego twarz. Powoli unosząc dłonie by klasnąć w nie dwa razy i przenieść ich tam.
Do jej miejsca. Do jej domu. Na jej klif, na którym spędziła więcej niż jedną chwilę w samotności w ciepłe dni zasiadając na lekko wilgotnej trawie. Chwila wytchnienia - tylko dla niej. Ale wiedziała, że jeden krok, mógł okazać się śmiertelny. Czerwona spódnica oplatała się wokół smukłych nóg powiewając na wietrze, która targał ich ubraniami i włosami. Zdawał się nieść opowieści znane tylko sobie. Uniosła dłoń i założyła kilka niesfornych kosmyków za ucho nadal śledząc uważnie wzrokiem jego sylwetkę.
Jedynie zdążyła rozszerzyć oczy w zdumieniu, gdy jego dłonie zacisnęły się wokół niej. Pozwoliła złapać swoją prawą dłoń. Lewą układając na jego piersi, kompletnie łamiąc tak znaną ramę. Chciała się odepchnąć, wyrwać, widząc jak szaleństwo rozpływa się w jego oczach, a uśmiech przytakuje spojrzeniu. Ale była słabsza. Nie mogła uciec, nie miała jak. Stawiała kroki z oporem, czując jak oddech przyśpiesza jej niebezpiecznie. Usta zacisnęły się w wąską linię, gdy obserwowała jego twarz próbując zrozumieć, co planuje. Co zamierza. Uniosła brwi na słowa wypadające z jego ust. Gdy poczuła jak jego dłoń wędruje z jej łopatki na talię i przyciąga ją bliżej sapnęła zdumiona rozwierając szerzej oczy. Poczuła go wyraźniej, dokładniej. Czuła ciepły oddech obok siebie. Czuła silne dłonie, i gorąc jego ciała. Był bliżej, niż kiedykolwiek wcześniej. Dłoń naparła znów na tors bezskutecznie. Nie zyskując nawet milimetra wolności.
- Oszalałeś, Black. - zdążyła jeszcze powiedzieć, nim pociągnął ją za sobą w dół. Prosto w rozszalałe fale. Prosto w ostre kamienie nad nimi. Poczuła jak przyciąga ją bliżej i jak długie, blade palce przesuwając się po jej ciele, wplatają we włosy, przyciągając jej głowę bliżej. Z daleka od widoku tego co odchodziło. Tego, co sam na nich sprowadził w swoim szaleństwie. Była w potrzasku, była w klatce nie mogąc nawet sięgnąć po różdżkę. Chyba drżała. To co ją wypełniało, to był strach. Zamknęła oczy, rozumiejąc, że naprawdę zaczęła się bać.
Drgnęła, gdy ciepły ciężar znalazł się na jej ramieniu. Uchyliła powieki, ostrożnie, powoli. Mrugając kilka razy by przyzwyczaić się do ciemności. Powinna się odwrócić, musiała, a jednak jej serce ściskało się nieprzyjemnie, choć sama nie wiedziała dlaczego. Lewa część twarz ją bolała. W końcu przekręciła się pod ciemnym aksamitnym okryciem i uniosła na ramieniu, spoglądając na niego z góry. Druga z dłoni poszybowała przez chwilę w powietrzu, by musnąć opuszkami palców policzek i brodę. Kciuk zataczał lekko kręgi, niby uspokajające. Twarz była spokojna, choć zdawała się nosić na sobie ślady napięcia. Chyba drżała, choć nie wiedziała czy z zimna, czy też coś innego wlewało w jej serce niepokój. Wyglądała jednak pięknie. Pięknie i rześko, poza sinymi śladami, które znaczyły jej wątłą rękę w kilku miejscach, jakby ktoś zbyt mocno zacisnął na niej palce. Na szyi widniała rysa, widoczna, czerwona, brzydka. Kompletnie niepasująca do niczego innego.
- Coś cię zaniepokoiło? - zapytała cicho, ledwie przecinając ciszę w otaczającej ich przestrzeni. Nie zaprzestała własnych ruchów, choć nagle uświadomiła sobie, że wstrzymuje powietrze.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Oczywiście, że próbowała go odepchnąć. Poznał już jej naturę na tyle, aby wiedzieć, że na każdym kroku będzie mu dawała odpór. Była w tym bardzo konsekwentna i gdzieś w głębi duszy chciał, aby taka właśnie pozostała. Nigdy przecież nie spojrzy na niego łaskawszym okiem. Wyśmiała go, kiedy przed nią klęknął. Tuż przed skoczeniem z klifu wytknęła mu szaleństwo. Musiała jednak już wcześniej dostrzec jakieś znaki ostrzegawcze, które każdą inną damę trzymałyby z dala od niego. Choć właściwie to on jej nie dawał spokoju, nieprawdaż? Śmiało pochwycił ją, aby wraz z nią rzucić się z klifu. Ponieważ najgorsza jest samotność, zwłaszcza ta, która objawia się w chwili śmierci. Tak bardzo pragnął trzymać ją blisko, jak najbliżej siebie, gdy spadali w morską otchłań.
Zgoła inne uczucia towarzyszyły mu w chwili, gdy już znalazł się w wygodnym łożu, nagle za bardzo odkryty. Nie rozchodziło się o nagość w ujęciu fizycznym, choć był pozbawiony jedynie górnej części ubioru. Obawiał się tego, że ktoś leży tak blisko niego. Inna osoba, niezidentyfikowana, pod tkaniną jeszcze całkowicie anonimowa. Dlaczego ktoś miałby kłaść się w jego łóżku? Nie rozumiał tego. Przy lordzie powinna leżeć jego żona. Ale on nie miał żony. Przy jego boku nie było jeszcze żadnej lady Black.
Smukła postać odwróciła się ku niemu, wreszcie wychylając twarz spod gładkiej pościeli. Jego oczom ukazała się kobieta, której nie oczekiwał. Z bliska mógł ujrzeć jej piegi i skręcone włosy. Spojrzenie jasnych oczu znów skupiało się tylko na nim, ale brakowało mu tej mocy, do której Melisande zdążyła go już przyzwyczaić. Piękno było jednak zruszone. Na jej szyi widniała czerwona rysa, której natury nie rozumiał. Tak jak sińców na jej dłoni, jakich żadna dama mieć nie powinna. Dotknęła go i przemówiła z ledwo słyszalnym niepokojem. Wychwycił nutę strachu w jej głosie.
Jeśli wcześniej miał do czynienia z kompilacją wspomnień, do których wyobraźnia dopasowała różne scenerie, to czym była tak właściwie rozgrywająca się obecnie scena? To wszystko było tak dziwną imaginacją, lecz śniący umysł jeszcze nie potrafił samodzielnie dojść do wniosku, że nic tutaj nie jest rzeczywiste. Czuł przecież dotyk kobiecej dłoni na swoim policzku. Ruch samej dłoni nadal wydawał mu się czuły, ale nie widział tego samego w jej oczach. Dlaczego tak bała się przy nim oddychać? Nie był ślepy, zdołał zauważyć, że wstrzymuje przy nim powietrze, jakby czegoś się obawiała. Czego mogła się obawiać leżąc w jego łóżku? Kogo? Jeszcze te ślady na jej ciele. Na ich widok sam prawie zapomniał jak człowiek powinien zaczerpnąć na nowo powietrza.
Odsunął się nagle, przerażony z powodu swoich przypuszczeń. Chciał dłużej zaznawać kojącego dotyku, ale nie potrafił, gdy jego kark zginało poczucie winy. Tak nerwowo zareagowała na to, że ją zbudził w środku nocy. Musiała mieć ku temu powody. Istnieć mógł nawet jeden powód takiego stanu rzeczy. Poderwał się do siadu, pragnąc odwrócić się od niej i zacisnąć oczy, ale nie potrafił. Z brzegu łóżka obserwował ją niepewnie.
– Ja ci to zrobiłem? – spytał ochryple, ledwo wydobywając z siebie te straszne słowa. To jednak przypuszczenie rujnowało jego duszę. Nigdy nie uderzyłby kobiety. Lady Rosier doprowadzała go z łatwością samą swoja osobą do szału, ale nigdy nie podniósłby na nią ręki. Przecież nie uderzyłby kobiety. Za to mógłbyś ściągnąć na nią śmierć. Skok z klifu powtórzył się ponownie przed jego oczyma, przez co znów uderzyły w niego uczucia z tamtej chwili. Tamto było przecież czym innym. Sięgnął po absurd, ponieważ wszystko wokół nim było, zaledwie groteską. Lecz teraz panowanie nad jego umysłem objął koszmar. Bywał przecież gwałtowny, ale nie wymierzał nigdy agresywnych zachowań względem innych osób.
W końcu się odwrócił, dręczony wyrzutami sumienia, twarz zakrywając dłońmi. Musiał stąd uciec. Dlaczego kolejny skok w tej dziwnej czasoprzestrzeni nie następował? Nie było to zależne od niego?
Zgoła inne uczucia towarzyszyły mu w chwili, gdy już znalazł się w wygodnym łożu, nagle za bardzo odkryty. Nie rozchodziło się o nagość w ujęciu fizycznym, choć był pozbawiony jedynie górnej części ubioru. Obawiał się tego, że ktoś leży tak blisko niego. Inna osoba, niezidentyfikowana, pod tkaniną jeszcze całkowicie anonimowa. Dlaczego ktoś miałby kłaść się w jego łóżku? Nie rozumiał tego. Przy lordzie powinna leżeć jego żona. Ale on nie miał żony. Przy jego boku nie było jeszcze żadnej lady Black.
Smukła postać odwróciła się ku niemu, wreszcie wychylając twarz spod gładkiej pościeli. Jego oczom ukazała się kobieta, której nie oczekiwał. Z bliska mógł ujrzeć jej piegi i skręcone włosy. Spojrzenie jasnych oczu znów skupiało się tylko na nim, ale brakowało mu tej mocy, do której Melisande zdążyła go już przyzwyczaić. Piękno było jednak zruszone. Na jej szyi widniała czerwona rysa, której natury nie rozumiał. Tak jak sińców na jej dłoni, jakich żadna dama mieć nie powinna. Dotknęła go i przemówiła z ledwo słyszalnym niepokojem. Wychwycił nutę strachu w jej głosie.
Jeśli wcześniej miał do czynienia z kompilacją wspomnień, do których wyobraźnia dopasowała różne scenerie, to czym była tak właściwie rozgrywająca się obecnie scena? To wszystko było tak dziwną imaginacją, lecz śniący umysł jeszcze nie potrafił samodzielnie dojść do wniosku, że nic tutaj nie jest rzeczywiste. Czuł przecież dotyk kobiecej dłoni na swoim policzku. Ruch samej dłoni nadal wydawał mu się czuły, ale nie widział tego samego w jej oczach. Dlaczego tak bała się przy nim oddychać? Nie był ślepy, zdołał zauważyć, że wstrzymuje przy nim powietrze, jakby czegoś się obawiała. Czego mogła się obawiać leżąc w jego łóżku? Kogo? Jeszcze te ślady na jej ciele. Na ich widok sam prawie zapomniał jak człowiek powinien zaczerpnąć na nowo powietrza.
Odsunął się nagle, przerażony z powodu swoich przypuszczeń. Chciał dłużej zaznawać kojącego dotyku, ale nie potrafił, gdy jego kark zginało poczucie winy. Tak nerwowo zareagowała na to, że ją zbudził w środku nocy. Musiała mieć ku temu powody. Istnieć mógł nawet jeden powód takiego stanu rzeczy. Poderwał się do siadu, pragnąc odwrócić się od niej i zacisnąć oczy, ale nie potrafił. Z brzegu łóżka obserwował ją niepewnie.
– Ja ci to zrobiłem? – spytał ochryple, ledwo wydobywając z siebie te straszne słowa. To jednak przypuszczenie rujnowało jego duszę. Nigdy nie uderzyłby kobiety. Lady Rosier doprowadzała go z łatwością samą swoja osobą do szału, ale nigdy nie podniósłby na nią ręki. Przecież nie uderzyłby kobiety. Za to mógłbyś ściągnąć na nią śmierć. Skok z klifu powtórzył się ponownie przed jego oczyma, przez co znów uderzyły w niego uczucia z tamtej chwili. Tamto było przecież czym innym. Sięgnął po absurd, ponieważ wszystko wokół nim było, zaledwie groteską. Lecz teraz panowanie nad jego umysłem objął koszmar. Bywał przecież gwałtowny, ale nie wymierzał nigdy agresywnych zachowań względem innych osób.
W końcu się odwrócił, dręczony wyrzutami sumienia, twarz zakrywając dłońmi. Musiał stąd uciec. Dlaczego kolejny skok w tej dziwnej czasoprzestrzeni nie następował? Nie było to zależne od niego?
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Za słaba, by wyrwać się okalającym wokół niej ramionom, które niosły ku niej śmierć. Zbyt wątła, zbyt mała. A jednak zbyt duża, by wysunąć się z zaciskanych wokół niej objęć, kleszczących ją dokładnie. Ale czy nie była sama sobie winna? Czy nie prowokowała go specjalnie i z rozmysłem? Przecież wiedziała doskonale, że ogień, potrafił spalić, gdy podchodziło się zbyt blisko niego. Była nierozważna i zapłaciła za swój własny błąd. Zrozumiała to, gdy zaciskała powieki, czując pęd wiatru wokół siebie.
Drgnęła, zupełnie podświadomie, wybudzona ze snu nie kontrolowała własnych odruchów od razu. Powinna. Uczyła się przecież tego przez lata. Odwróciła się, zachowując spokój na twarzy. Pozorny, bowiem serce zdawało się drgać zupełnie nie słuchając wydawanych przez rozum poleceń. Ten przestał dyktować warunki, choć ciało nadal posłusznie słuchało wydawanych komend. Dźwignęła się odrobinę na dłoni, prawie machinalnie. A dłoń powędrowała do twarzy, której struktura zdawała się znajoma. Tylko oczy, jedynie one mówiły dokładnie co czuje całe jej wnętrze. Malinowe wargi wypuściły na świat pytanie, a dłoń nie zaprzestawała swych ruchów obserwując go uważnie, dokładnie, wnikliwie. Jakby chcąc wiedzieć wcześniej. Jaki ruch będzie jego kolejnym. Ale nie umiała patrzeć w przyszłość. Jedynie teraźniejszość stała dla niej otworem przynosząc niespodziewane. Nieznane. Nowe.
Nagły ruch sprawił, że cofnęła się. Odrobinę, jednak szybko, jakby zlękła się gwałtowności w jego ruchu. Dłoń przez chwilę wisiała jeszcze w powietrzu, gdy ona sama zdążyła podnieść się już do siadu. Przyciągnęła ją do siebie, widząc gdzie wędruje jego spojrzenie. Na cienką, czerwoną kreskę mknąca śmiało od szyi do obojczyka przykryła dłonią. Aksamitne, ciemne okrycie opadło z jej ramion na nogi, odkrywając splecioną z jedwabiu i koronki koszulę nocną w kolorze ciemnego nieba. Jeden z niewielkich rękawków zsunął się z ramienia zaginając materiał nad dekoltem. Odsłonił okraszoną w tamtym miejscu piegami skórę. Cienka tkanina nienachalnie układała się na jej ciele zaznaczając wszystkie krągłości. Jasne spojrzenie zdawało się jednocześnie takie samo, ale jakby i inne. Spokojniejsze, uważniejsze, bliżej mu było do lodu, niźli do ognia. Jej brwi zeszły się leciutko, a oddech przyśpieszył. Teraz, jak nigdy wcześniej, mocniej czuła się niźli łania, która już za chwilę miała zostać zaatakowana przez wilka. Powietrze wypełniało coś w rodzaju znajomego napięcia, a ona zwlekała z odpowiedzią. Odnajdując w tej chwili jednocześnie przerażenie, ale i przyjemność, coś co ściągało ją ku sobie niebezpiecznie, nad krawędź, nad urwisko. Czuła pulsujące tętno aż w uszach. Słyszała swój cichy, wolny oddech, czuła pierś unoszącą się do góry i opadającą na dół. W końcu, gdy chwila zdawała się nie mijać, a napięcie napęczniało do rozmiarów tak niebotycznych, że ciężko było wręcz oddychać, skinęła potakująco głową.
- Nikomu nie powiedziałam. - zapewniła melodyjnym głosem, czując jak jej serce zatrzymuje się na kilka chwil w których jeszcze mierzył ją spojrzeniem. Ruszyło ponownie, powoli, nieśmiało, gdy odwrócił się do niej plecami. Patrzyła na nie, marszcząc lekko brwi. Zrobiła coś nie tak? Znów? Przeniosła się na kolana i przesunęła w jego stronę. Ciepłe ręce ułożyła na placach, po których te zaczęły swoją wędrówkę. Unosząc się do góry, powoli, z odpowiednim gestem, mknąc do ramion. Na nich zatrzymała się na chwilę a ciało uniosła odrobinę wyżej. Włosy musnęły nagą skórę, gdy nachylała się nad nim, by złożyć krótki pocałunek na prawej łopatce. Dłoń pomknęły dalej, po ramionach w dół. A ona zbliżyła się bardziej. Broda nieśmiało wsunęła się na jego ramię.
- Zrób to, jeśli chcesz. - szepnęła, ciepły oddech zatańczył wokół jego ucha i policzka. Czuła ciepłą skórę jego pleców przez cienki materiał. Dłonie dotarły już niżej, ale teraz wskazujący palec lewej mknął do góry, niezmiennie dotykając jego skóry. Była jego, jego własnością, jego żoną, jego ciałem i jego duszą. To on podejmował decyzje.
Drgnęła, zupełnie podświadomie, wybudzona ze snu nie kontrolowała własnych odruchów od razu. Powinna. Uczyła się przecież tego przez lata. Odwróciła się, zachowując spokój na twarzy. Pozorny, bowiem serce zdawało się drgać zupełnie nie słuchając wydawanych przez rozum poleceń. Ten przestał dyktować warunki, choć ciało nadal posłusznie słuchało wydawanych komend. Dźwignęła się odrobinę na dłoni, prawie machinalnie. A dłoń powędrowała do twarzy, której struktura zdawała się znajoma. Tylko oczy, jedynie one mówiły dokładnie co czuje całe jej wnętrze. Malinowe wargi wypuściły na świat pytanie, a dłoń nie zaprzestawała swych ruchów obserwując go uważnie, dokładnie, wnikliwie. Jakby chcąc wiedzieć wcześniej. Jaki ruch będzie jego kolejnym. Ale nie umiała patrzeć w przyszłość. Jedynie teraźniejszość stała dla niej otworem przynosząc niespodziewane. Nieznane. Nowe.
Nagły ruch sprawił, że cofnęła się. Odrobinę, jednak szybko, jakby zlękła się gwałtowności w jego ruchu. Dłoń przez chwilę wisiała jeszcze w powietrzu, gdy ona sama zdążyła podnieść się już do siadu. Przyciągnęła ją do siebie, widząc gdzie wędruje jego spojrzenie. Na cienką, czerwoną kreskę mknąca śmiało od szyi do obojczyka przykryła dłonią. Aksamitne, ciemne okrycie opadło z jej ramion na nogi, odkrywając splecioną z jedwabiu i koronki koszulę nocną w kolorze ciemnego nieba. Jeden z niewielkich rękawków zsunął się z ramienia zaginając materiał nad dekoltem. Odsłonił okraszoną w tamtym miejscu piegami skórę. Cienka tkanina nienachalnie układała się na jej ciele zaznaczając wszystkie krągłości. Jasne spojrzenie zdawało się jednocześnie takie samo, ale jakby i inne. Spokojniejsze, uważniejsze, bliżej mu było do lodu, niźli do ognia. Jej brwi zeszły się leciutko, a oddech przyśpieszył. Teraz, jak nigdy wcześniej, mocniej czuła się niźli łania, która już za chwilę miała zostać zaatakowana przez wilka. Powietrze wypełniało coś w rodzaju znajomego napięcia, a ona zwlekała z odpowiedzią. Odnajdując w tej chwili jednocześnie przerażenie, ale i przyjemność, coś co ściągało ją ku sobie niebezpiecznie, nad krawędź, nad urwisko. Czuła pulsujące tętno aż w uszach. Słyszała swój cichy, wolny oddech, czuła pierś unoszącą się do góry i opadającą na dół. W końcu, gdy chwila zdawała się nie mijać, a napięcie napęczniało do rozmiarów tak niebotycznych, że ciężko było wręcz oddychać, skinęła potakująco głową.
- Nikomu nie powiedziałam. - zapewniła melodyjnym głosem, czując jak jej serce zatrzymuje się na kilka chwil w których jeszcze mierzył ją spojrzeniem. Ruszyło ponownie, powoli, nieśmiało, gdy odwrócił się do niej plecami. Patrzyła na nie, marszcząc lekko brwi. Zrobiła coś nie tak? Znów? Przeniosła się na kolana i przesunęła w jego stronę. Ciepłe ręce ułożyła na placach, po których te zaczęły swoją wędrówkę. Unosząc się do góry, powoli, z odpowiednim gestem, mknąc do ramion. Na nich zatrzymała się na chwilę a ciało uniosła odrobinę wyżej. Włosy musnęły nagą skórę, gdy nachylała się nad nim, by złożyć krótki pocałunek na prawej łopatce. Dłoń pomknęły dalej, po ramionach w dół. A ona zbliżyła się bardziej. Broda nieśmiało wsunęła się na jego ramię.
- Zrób to, jeśli chcesz. - szepnęła, ciepły oddech zatańczył wokół jego ucha i policzka. Czuła ciepłą skórę jego pleców przez cienki materiał. Dłonie dotarły już niżej, ale teraz wskazujący palec lewej mknął do góry, niezmiennie dotykając jego skóry. Była jego, jego własnością, jego żoną, jego ciałem i jego duszą. To on podejmował decyzje.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Próbował odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości, lecz jeszcze chwilę pozostawał w zbyt dużym szoku, aby podejść do całej tej sytuacji choćby z cieniem rozwagi. Dalej nie przyzwyczaił się do nierealności zdarzeń, które zaczęły mu się przydarzać. Oświadczyny, skok z klifu, dzielenie z kimś łóżka. Te wszystkie sceny następowały zaraz po sobie, tworząc tak niedorzeczny ciąg, który spajał ściśle ze sobą tylko jeden element; tylko jedna osoba, która go przyciągała i odpychała jednocześnie. Nie dawała mu spokoju na jawie i nie chciała go dać nawet we śnie. W tym alternatywnym świecie stała się jego żoną i było to niezaprzeczalnym faktem, skoro leżała w jego łóżku. Stała się lady Black z własnego wyboru czy zmusiła ją do tego rodzina? Jej odpowiedź na zaręczyny była jednoznaczną wskazówką. Została przehandlowana, choć trudno było mu domniemywać za jaką cenę. Ich mariaż zapewne traktowany był jako niezwykła umowa handlowa. Mimo wszystko dziwnie było snuć takie przypuszczenia. Była przy nim, jednak dalej pozostawała obca i odległa. Starała się nie okazać mu jawnej pogardy, lecz w głębi jej oczu widział niechęć, którą najwidoczniej musiała ukryć w sobie. Obawiała się go. Przez jeden gwałtowniejszy ruch z jego strony wycofała się natychmiast, wciąż próbując przy tym udawać, że wcale tego nie uczyniła z powodu strachu. Nie potrafił na nią patrzeć, kiedy była tak inna od tej szlachetnie urodzonej damy, którą znał. Melisande Rosier nigdy nie kuliła się przed nim, nie była mu posłuszna i zawsze wytykała mu jego przywary pod płaszczykiem uprzejmych wypowiedzi. Rzucała mu wyzwania, sama stanowiła jedno wielkie wyzwanie. A teraz? Kim była teraz? Odwrócił się, całkowicie odkrywając przed nią bliznę na plecach – długą, szeroką, ciągnącą się od prawej łopatki do lewego biodra. Kolejne pieprzyki rozsiane po jego ciele mogła ujrzeć. Ale nie było sensu ich podziwiać, mogła lepiej wykorzystać tę pozycję i dokonać swojej zemsty, do której miała pełne prawo.
Nikomu nie powiedziałam. To była najgorsza odpowiedź, jaką mógł od niej otrzymać. Potwierdziła jego przypuszczenia. Nigdy jej nie uderzył - to się nie wydarzyło, bo nic tutaj nie było prawdą – mimo to ogromny ciężar spadł na jego barki, kiedy zaczęły odzywać się w nim wątpliwości co do jego przyzwoitości w tym wcieleniu. Poczucie winy było zbyt przytłaczające, aby było jedynie imaginacją. Słyszał o lordach, którzy upodobali sobie własnymi żonami władać i przypominać im o tym nawet własnymi pięściami, jednak nigdy nie wierzył, że właśnie takim mężem może się kiedykolwiek stać. Mógł żonę ignorować przez większość życia i nie okazywać jej zbytniej czułości, ale żeby ją bił? Wydawało mu się, że zaczął wreszcie lepiej kontrolować swój temperament. To chyba jego największe obawy doszły do głosu i mąciły mu w głowie.
O wiele bardziej od jego barbarzyństwa uwierała go postawa Melisande. Ukrywała swój ból, kiedy powinna powiedzieć komukolwiek o tym, co przeżywała. Przede wszystkim miała komu zdradzić niechlubną prawdę. Matce, siostrze, bratu. Zwłaszcza jej brat miał szansę zadziałać jako nestor rodu, choć z chęcią wymierzyłby sprawiedliwość po cichu, wszak tajniki czarnej magii nie były mu obce. Sama też mogła wziąć sprawy w swoje ręce, korzystając z trucizny, byłoby to bardzo subtelne rozwiązanie. Łatwo zrzuciłaby winę na niego, męża szaleńca. Przy większej desperacji mogłaby nawet wbić mu nóż plecy i to w tej chwili. Tymczasem zbliżyła się i ułożyła dłonie na jego ramionach. Gdy smukłe palce zsunęły się niżej, w końcu przylgnęła do jego pleców własnym ciałem. Ucałowała jego skórę, potem ułożyła głowę na jego ramieniu. Dlaczego to robiła? Czy właśnie go zwodziła, wabiąc do siebie ciałem, aby tylko nie wpadł w złość? Jej bliskość działałaby niewątpliwie kojąco, gdyby nie okoliczności.
Kolejne słowa sprawiły, że drgnął. Poderwał się na równe nogi, uciekając z ich wspólnego łoża niczym tchórz. Nie mógł znieść jej dotyku, tej czułości, która go darzyła tylko zapobiegawczo. – Godzisz się na to? – wyrzucił z siebie z odrazą, która najbardziej rozbrzmiała w ostatnim słowie. Nie starczyło mu odwagi, aby dokładnie sprecyzować na co się godzi, ale czy nie było to oczywiste? Spoglądał na nią z wielkim niepokojem. W ciemnym spojrzeniu czaiła się również złość, jednak tą kierował tylko w swoją stronę. Była piękna; koronka koszuli nocnej nie zakrywała wszystkiego. Dlaczego w tym wszystkim musiała być jeszcze piękna?
Nagle pochylił się nad nią i ujął jej twarz w dłonie, aby spojrzeć wprost w jasne oczy swojej wybranki. Czy naprawdę ją wybrał? Leżała w jego łóżku ze śladami bicia, a mimo to potrafiła go dotykać. Trudno było mu to pojąć. Chciał chwycić ją za ramiona i nią potrząsnąć, ale nie mógł, kiedy nie chciała się przed nim bronić. – Trzymałaś swoją różdżkę przy moim gardle, pamiętasz? – spytał cicho, szeptem, nie chcąc jej dłużej straszyć. – Przecież możesz to powtórzyć – chciał zobaczyć z jej spojrzeniu uczucie, jednak spodziewał się ujrzeć nienawiść. Musiała go nienawidzić za to wszystko.
Pochwycił ją i zmusił do powstania z łóżka, aby chwycić ją w ramiona i znów poprowadzić w tańcu. Znów stanęło na walcu. Prawa dłoń na jej łopatce, w lewej trzymał smuklejszą dłoń. Rytmicznym krokiem do niesłyszalnej muzyki poprowadził ich na środek sypialni. Tańcem chciał wymusić na niej prawdziwą reakcję. To życie w fałszu, nawet przez chwilę, było zbyt ciężkie, zbyt odrażające. Z każdym kolejnym krokiem wykonanym w tańcu wszystko odchodziło. Muzyka zaczęła być słyszalna, wnętrze ponurej sypialni rozmywało się. Tylko oni pozostawali wyraźni.
Nikomu nie powiedziałam. To była najgorsza odpowiedź, jaką mógł od niej otrzymać. Potwierdziła jego przypuszczenia. Nigdy jej nie uderzył - to się nie wydarzyło, bo nic tutaj nie było prawdą – mimo to ogromny ciężar spadł na jego barki, kiedy zaczęły odzywać się w nim wątpliwości co do jego przyzwoitości w tym wcieleniu. Poczucie winy było zbyt przytłaczające, aby było jedynie imaginacją. Słyszał o lordach, którzy upodobali sobie własnymi żonami władać i przypominać im o tym nawet własnymi pięściami, jednak nigdy nie wierzył, że właśnie takim mężem może się kiedykolwiek stać. Mógł żonę ignorować przez większość życia i nie okazywać jej zbytniej czułości, ale żeby ją bił? Wydawało mu się, że zaczął wreszcie lepiej kontrolować swój temperament. To chyba jego największe obawy doszły do głosu i mąciły mu w głowie.
O wiele bardziej od jego barbarzyństwa uwierała go postawa Melisande. Ukrywała swój ból, kiedy powinna powiedzieć komukolwiek o tym, co przeżywała. Przede wszystkim miała komu zdradzić niechlubną prawdę. Matce, siostrze, bratu. Zwłaszcza jej brat miał szansę zadziałać jako nestor rodu, choć z chęcią wymierzyłby sprawiedliwość po cichu, wszak tajniki czarnej magii nie były mu obce. Sama też mogła wziąć sprawy w swoje ręce, korzystając z trucizny, byłoby to bardzo subtelne rozwiązanie. Łatwo zrzuciłaby winę na niego, męża szaleńca. Przy większej desperacji mogłaby nawet wbić mu nóż plecy i to w tej chwili. Tymczasem zbliżyła się i ułożyła dłonie na jego ramionach. Gdy smukłe palce zsunęły się niżej, w końcu przylgnęła do jego pleców własnym ciałem. Ucałowała jego skórę, potem ułożyła głowę na jego ramieniu. Dlaczego to robiła? Czy właśnie go zwodziła, wabiąc do siebie ciałem, aby tylko nie wpadł w złość? Jej bliskość działałaby niewątpliwie kojąco, gdyby nie okoliczności.
Kolejne słowa sprawiły, że drgnął. Poderwał się na równe nogi, uciekając z ich wspólnego łoża niczym tchórz. Nie mógł znieść jej dotyku, tej czułości, która go darzyła tylko zapobiegawczo. – Godzisz się na to? – wyrzucił z siebie z odrazą, która najbardziej rozbrzmiała w ostatnim słowie. Nie starczyło mu odwagi, aby dokładnie sprecyzować na co się godzi, ale czy nie było to oczywiste? Spoglądał na nią z wielkim niepokojem. W ciemnym spojrzeniu czaiła się również złość, jednak tą kierował tylko w swoją stronę. Była piękna; koronka koszuli nocnej nie zakrywała wszystkiego. Dlaczego w tym wszystkim musiała być jeszcze piękna?
Nagle pochylił się nad nią i ujął jej twarz w dłonie, aby spojrzeć wprost w jasne oczy swojej wybranki. Czy naprawdę ją wybrał? Leżała w jego łóżku ze śladami bicia, a mimo to potrafiła go dotykać. Trudno było mu to pojąć. Chciał chwycić ją za ramiona i nią potrząsnąć, ale nie mógł, kiedy nie chciała się przed nim bronić. – Trzymałaś swoją różdżkę przy moim gardle, pamiętasz? – spytał cicho, szeptem, nie chcąc jej dłużej straszyć. – Przecież możesz to powtórzyć – chciał zobaczyć z jej spojrzeniu uczucie, jednak spodziewał się ujrzeć nienawiść. Musiała go nienawidzić za to wszystko.
Pochwycił ją i zmusił do powstania z łóżka, aby chwycić ją w ramiona i znów poprowadzić w tańcu. Znów stanęło na walcu. Prawa dłoń na jej łopatce, w lewej trzymał smuklejszą dłoń. Rytmicznym krokiem do niesłyszalnej muzyki poprowadził ich na środek sypialni. Tańcem chciał wymusić na niej prawdziwą reakcję. To życie w fałszu, nawet przez chwilę, było zbyt ciężkie, zbyt odrażające. Z każdym kolejnym krokiem wykonanym w tańcu wszystko odchodziło. Muzyka zaczęła być słyszalna, wnętrze ponurej sypialni rozmywało się. Tylko oni pozostawali wyraźni.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cisza wypełniała ich sypialnię, przerywana jedynie odgłosami, które niosła ze sobą noc. Szumem liści drzew, wiatru, odgłosami tak znamiennymi dla tej pory dnia. Przecinana też cichymi wypowiedziami. Pełnymi napięcia, które i tak wirowało między nimi niezmiennie od dnia w którym się poznali. Od pamiętnej chwili na Pokątnej, choć wtedy żadne z nich nie było świadome konsekwencji swoich własnych wyborów. Atak za atak, słowo za słowo. I ścierające się ze sobą spojrzenia. Nikt nie przypuszczał, że wszystko skończy się właśnie tak. Jednak nie zająknęła się słowem wchodząc w nową wersję siebie bez mrugnięcia okiem. Czerń zastąpił granat i czerń. Nawet nie zdawała się tęsknić za nią. Ale coś pękło, skruszyło się jak porcelana. I nikt nie wiedział ani kiedy, ani w którym momencie. Obserwowała go uważnie, czując jak każdy jeden mięsień jej ciała napina się, gotów zareagować w razie potrzeby. Umknąć, póki była wolna. Ale jej dusza, jej serce ciągnęło ją ku niemu. Podłużna blizna zalśniła w mroku przyciągając jej spojrzenie na dłużej. Nie odtrącała jej, nie brzydziła, znała jej strukturę i długość. Jej dłonie zbadały ją już wcześniej. Badały ją i teraz, powoli, dokładnie, łagodnie. To na jej krańcu skończyły wargi, gdy składała krótki pocałunek i wsuwała podbródek na jego ramię. Nie rozumiała go dzisiaj, nie rozumiała winy która błyszczała w jego spojrzeniu. Nagłego przebudzenia w środku nocy. Patrzyła, ale nie potrafiła wyciągnąć odpowiednich wniosków. Zdawało się, że jej odpowiedź nie była odpowiednią. Brwi zmarszczyły się leciutko, gdy próbowała to zrozumieć bezskutecznie. Przesuwała po ciele powoli z uwagą, mając nadzieję, że jej dotyk ukoi jego myśli. Odsunie to, co marszczyło mu brwi i wsuwało na twarz wyraz cierpiętnika. Ale znów popełniła błąd, poczuła to w drgnięciu ciało na wypowiedziane przez nią słowa. Jakby zaskoczyło go to, co mówiła. Drgnięcie i pustka, którą zostawił po sobie gdy zerwał się gwałtownie na nogi. Przez chwilę klęczała na łóżku zaskoczona z dłońmi nadal uniesionymi, by zaraz opaść na stopy i spleść dłonie na nogach. Jej brwi zmarszczyły się na słowa, które padły. Błękitne spojrzenie uniosło się, spogląda spod kotary rzęs, nie unosząc podbródka.
- Nie rozumiem. Zrobiłam coś nie tak? - zapytała cicho melodyjnym głosem nie ruszając się nawet o milimetr. Wielkie jasne oczy wpatrywały się w niego, gdy spojrzenie zdradzało, że zgubiła się gdzieś tej nocy nie potrafiąc za nim nadążyć. Opuściła głowę, widząc jak się zbliża. Zamknęła powieki, biorąc drżący wdech w usta. Poczuła ciepłe, duże dłonie na własnej twarzy. Odrobinę szorstkie, możliwe, że od ilości dotykach pergaminów. Pozwoliła, by ułożył ją wedle własnego życzenia i rozchyliła powieki trafiając jasnymi tęczówkami prosto w jego. Jej wargi rozchyliły się lekko, bezwiednie. Gdy słowa wypadły z jego ust zmarszczyła lekko zaskoczona pytaniem. - Pamiętam. - potwierdziła szeptem niewiele cichszym od niego. Dlaczego odwoływał się do tego właśnie teraz? Nie rozumiała. Próbowała znaleźć odpowiedź przesuwając spojrzeniem po jego twarzy jednak bezskutecznie. To kolejne słowa jednak wlały w nią całkowite zdumienie. Oczy rozszerzyły się a brwi uniosły. By za chwilę zejść ze sobą a później powrócić do swojego standardowego ułożenia. Zaraz potem odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się lekko, swobodnie. Opuściła ją zaraz spoglądając na niego uważnie. Jej dłonie uniosły się do jego twarzy, jedną z nich ułożyła na czole Blacka. - Dobrze się czujesz, Al? - zapytała przekrzywiając głowę. - Po cóż, na Mahaut, miałabym mierzyć w ciebie różdżką? - kolejne pytanie wypadło z jej ust. Dłoń przesunęła się niżej, obejmując policzek czując pod palcami krótki zarost. - Jesteś moim mężem, ojcem moich dzieci. - uniosła się lekko na kolanach by sięgnąć jego ust i złożyć na nim pocałunek. - To kompletnie nielogiczne, mój drogi. - dodała jeszcze, czując po chwili pociągnięcie. Zaśmiała się lekko, beztrosko, ale nadal cicho. Odnalazła się w ramie szybko, podając mu ufnie dłoń. Jej spojrzenie unosiło się, zwisając na jego twarzy. - Oszalałeś, Black. - szepnęła cicho ale stwierdzenie to przepełniały ciepłe emocje. Poddała się wirowaniu. Ufnie, postępując zgodnie z jego wolą.
- Nie rozumiem. Zrobiłam coś nie tak? - zapytała cicho melodyjnym głosem nie ruszając się nawet o milimetr. Wielkie jasne oczy wpatrywały się w niego, gdy spojrzenie zdradzało, że zgubiła się gdzieś tej nocy nie potrafiąc za nim nadążyć. Opuściła głowę, widząc jak się zbliża. Zamknęła powieki, biorąc drżący wdech w usta. Poczuła ciepłe, duże dłonie na własnej twarzy. Odrobinę szorstkie, możliwe, że od ilości dotykach pergaminów. Pozwoliła, by ułożył ją wedle własnego życzenia i rozchyliła powieki trafiając jasnymi tęczówkami prosto w jego. Jej wargi rozchyliły się lekko, bezwiednie. Gdy słowa wypadły z jego ust zmarszczyła lekko zaskoczona pytaniem. - Pamiętam. - potwierdziła szeptem niewiele cichszym od niego. Dlaczego odwoływał się do tego właśnie teraz? Nie rozumiała. Próbowała znaleźć odpowiedź przesuwając spojrzeniem po jego twarzy jednak bezskutecznie. To kolejne słowa jednak wlały w nią całkowite zdumienie. Oczy rozszerzyły się a brwi uniosły. By za chwilę zejść ze sobą a później powrócić do swojego standardowego ułożenia. Zaraz potem odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się lekko, swobodnie. Opuściła ją zaraz spoglądając na niego uważnie. Jej dłonie uniosły się do jego twarzy, jedną z nich ułożyła na czole Blacka. - Dobrze się czujesz, Al? - zapytała przekrzywiając głowę. - Po cóż, na Mahaut, miałabym mierzyć w ciebie różdżką? - kolejne pytanie wypadło z jej ust. Dłoń przesunęła się niżej, obejmując policzek czując pod palcami krótki zarost. - Jesteś moim mężem, ojcem moich dzieci. - uniosła się lekko na kolanach by sięgnąć jego ust i złożyć na nim pocałunek. - To kompletnie nielogiczne, mój drogi. - dodała jeszcze, czując po chwili pociągnięcie. Zaśmiała się lekko, beztrosko, ale nadal cicho. Odnalazła się w ramie szybko, podając mu ufnie dłoń. Jej spojrzenie unosiło się, zwisając na jego twarzy. - Oszalałeś, Black. - szepnęła cicho ale stwierdzenie to przepełniały ciepłe emocje. Poddała się wirowaniu. Ufnie, postępując zgodnie z jego wolą.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie rozumiał jej reakcji. Dlaczego śmiała się przy nim tak swobodnie, jeśli jeszcze chwilę temu drżała ze strachu? Jak mogła dotykać jego twarzy z czułością, w tym kłaść swą dłoń w objawie troski na jego czole? Wcale nie czuł się dobrze, ale nie potrafił przyznać się do tego otwarcie, ponieważ za jego stan nie odpowiadała choroba ciała. Czuł się źle, ponieważ źle postąpił – dopuścił się czynów, o jakie sam siebie nie podejrzewał. Gubił się w tej sennej rzeczywistości. Czy mógł źle zinterpretować jej słowa? Krzywdził ją czy może chociaż w niewielkim stopniu uszczęśliwiał, chcąc zrekompensować jej jakoś trudności spowodowane poślubieniem właśnie jego spośród wszystkich niezamężnych lordów?
– Dzieci – powtórzył po niej nieprzytomnie, próbując wyobrazić sobie istnienia stanowiące mieszankę ich genów, stworzone przez nich i z nich samych. Czy te małe istoty odziedziczyły wszystkie rodowe przymioty Blacków? Po ojcu stały się posiadaczami ciemnych oczu, kruczych włosów i bladej cery? A może jednak naturze udało się przemycić jakieś cechy po kądzieli? Jednak po tych kilka pytaniach najważniejsze było ich zdrowie. Były zdrowe, prawda? Nawet jeśli nie istniały, nigdy nie zostały zrodzone, to jednak władanie nad duszą Alpharda na tę chwilę przejęła ojcowska troska dla tych fikcyjnych bytów. Skrywał w sobie marzenie o posiadaniu potomstwa od kiedy jeden z jego przyjaciół zachłysnął się byciem ojcem. Rinnal wydawał najszczęśliwszym człowiekiem, kiedy chwalił się kolejnymi osiągnięciami swojego syna. Też pragnął zaznać tego szczęścia. Chciał mieć zdrowe i szczęśliwe dzieci. Chciał mieć syna, godnego dziedzica, nawet bardziej godnego szlacheckiego tytułu od niego. O córki ojcowie martwią się bardziej, tak przynajmniej słyszał.
Nawet go pocałowała. To wydało mu się największą abstrakcją. Jeden pocałunek wystarczył, aby zrozumiał, że znalazła się w pułapce własnego umysłu. Skryte marzenie, powody jego irytacji i lęki złączyły się ze sobą, kreując dziwny świat w nietypowym śnie. Znów pociągnął ją do tańca, lecz nie stawiała mu oporu, śmiało ruszając z nim w tan ze śmiechem na ustach. Wydawała się radosna, przez co i jeszcze piękniejsza. Był tym przerażony. Nierealność tego widoku sprawiła, że się dławił. Tonął w coraz szybciej narastającym mroku wraz z nią.
Kilka mrugnięć później tańczyli dalej, pozostając w nienagannej pozie. Już kiedyś był w tej sali. Wirował przy tym walcu. Znów ta sala balowa. Tym razem twarz jego partnerki była dobrze widoczna. Łudził się, że zna dalszy przebieg tej sytuacji i naprawdę chciał oszczędzić sobie tego upokorzenia. Ale nie potrafił. Nie mógł się zatrzymać, a orkiestra grała nieustannie i zbliżała się do końca utworu. Jednak przede wszystkim nie potrafił wypuścić z objęć lady Rosier ani spuścić spojrzenia z jej twarzy. Dalej była piękna. Ogarnęła go tęsknota za naturalnymi piegami, które teraz miała skryte pod makijażem. Przypomniał sobie jak pięknie wyglądała jedynie w ciemnej koszuli nocnej z koronką. W najmniej odpowiedniej chwili dostrzegał jej urok.
Muzyka ucichła i znów padł na kolana. Ponownie dobył niewielkie pudełeczko pokryte ciemnym aksamitem. Znów wieko uniosło się bez jego pomocy. Rzeczywistość zamarła. Zgromadzeni wokół ludzie przyglądali się uważnie całej tej sytuacji. Chcieli ujrzeć jego porażkę, znów podsumować ją gromkim śmiechem. Wstrzymał oddech, gdy pozostało mu czekać już jedynie na kolejne odrzucenie. Innego zakończenia się nie spodziewał, a gorycz powoli budowała się na jego języku.
– Wyjdziesz za mnie?
Pytanie zabrzmiało niczym wyrok. To był wyrok. Sam skazywał się na śmieszność.
– Dzieci – powtórzył po niej nieprzytomnie, próbując wyobrazić sobie istnienia stanowiące mieszankę ich genów, stworzone przez nich i z nich samych. Czy te małe istoty odziedziczyły wszystkie rodowe przymioty Blacków? Po ojcu stały się posiadaczami ciemnych oczu, kruczych włosów i bladej cery? A może jednak naturze udało się przemycić jakieś cechy po kądzieli? Jednak po tych kilka pytaniach najważniejsze było ich zdrowie. Były zdrowe, prawda? Nawet jeśli nie istniały, nigdy nie zostały zrodzone, to jednak władanie nad duszą Alpharda na tę chwilę przejęła ojcowska troska dla tych fikcyjnych bytów. Skrywał w sobie marzenie o posiadaniu potomstwa od kiedy jeden z jego przyjaciół zachłysnął się byciem ojcem. Rinnal wydawał najszczęśliwszym człowiekiem, kiedy chwalił się kolejnymi osiągnięciami swojego syna. Też pragnął zaznać tego szczęścia. Chciał mieć zdrowe i szczęśliwe dzieci. Chciał mieć syna, godnego dziedzica, nawet bardziej godnego szlacheckiego tytułu od niego. O córki ojcowie martwią się bardziej, tak przynajmniej słyszał.
Nawet go pocałowała. To wydało mu się największą abstrakcją. Jeden pocałunek wystarczył, aby zrozumiał, że znalazła się w pułapce własnego umysłu. Skryte marzenie, powody jego irytacji i lęki złączyły się ze sobą, kreując dziwny świat w nietypowym śnie. Znów pociągnął ją do tańca, lecz nie stawiała mu oporu, śmiało ruszając z nim w tan ze śmiechem na ustach. Wydawała się radosna, przez co i jeszcze piękniejsza. Był tym przerażony. Nierealność tego widoku sprawiła, że się dławił. Tonął w coraz szybciej narastającym mroku wraz z nią.
Kilka mrugnięć później tańczyli dalej, pozostając w nienagannej pozie. Już kiedyś był w tej sali. Wirował przy tym walcu. Znów ta sala balowa. Tym razem twarz jego partnerki była dobrze widoczna. Łudził się, że zna dalszy przebieg tej sytuacji i naprawdę chciał oszczędzić sobie tego upokorzenia. Ale nie potrafił. Nie mógł się zatrzymać, a orkiestra grała nieustannie i zbliżała się do końca utworu. Jednak przede wszystkim nie potrafił wypuścić z objęć lady Rosier ani spuścić spojrzenia z jej twarzy. Dalej była piękna. Ogarnęła go tęsknota za naturalnymi piegami, które teraz miała skryte pod makijażem. Przypomniał sobie jak pięknie wyglądała jedynie w ciemnej koszuli nocnej z koronką. W najmniej odpowiedniej chwili dostrzegał jej urok.
Muzyka ucichła i znów padł na kolana. Ponownie dobył niewielkie pudełeczko pokryte ciemnym aksamitem. Znów wieko uniosło się bez jego pomocy. Rzeczywistość zamarła. Zgromadzeni wokół ludzie przyglądali się uważnie całej tej sytuacji. Chcieli ujrzeć jego porażkę, znów podsumować ją gromkim śmiechem. Wstrzymał oddech, gdy pozostało mu czekać już jedynie na kolejne odrzucenie. Innego zakończenia się nie spodziewał, a gorycz powoli budowała się na jego języku.
– Wyjdziesz za mnie?
Pytanie zabrzmiało niczym wyrok. To był wyrok. Sam skazywał się na śmieszność.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Znów wirowała i w rytm i w takt. Raz dwa trzy, obrót, to właśnie szło tak. Nikt nie wyglądał jakby miał brak, jakby nie umiał ruszać się w takt. Twarze mijała, znane - a jak. Lecz była zdania, że ważnym był takt. Więc wirowała - oh i to jak. A on ją prowadził i w rytm no i w takt. Już chyba tu była - oh była, no tak. Wtedy gdy baron, gdy baron tu padł. Padł na kolano wśród och i wśród ach, a ona się śmiała - się śmiała a tak. Bo wszystko intrygą było a jak, utkaną wcześniej nie na jej znak. Więc Baron i Róża zawarli pakt. Pakt, by wolności na ustach czuć smak. Gdy sala ucichła, gdy wstrzymał się świat. Gdy nie wirowała już w rytm no i w takt. Gdy padło pytanie czy nie, czy też tak. Wybrała to pierwsze - a owszem, a tak. Lecz teraz inaczej zdawało się grać, choć nuty te same coś było nie tak. Bo przed nią nie baron, lecz czarny stał Black. I wciąż wirowali i w rytm no i w takt. I padł na kolano - och padł i to jak. A wokół podniosła się wrzawa i wrzask.
- Oszalał? Oszalał! To pewne, a jak. - mówiły do siebie kiwając na znak. Wśród ochów i achów wzdychały też tak, jak zawiedzione matki i babki i świat.
- On zrywa z tradycją, och zrywa, oh jak! Że Black razem z Różą, to koniec, bum, trach! - lament się poniósł, lament i strach - Powali nas w zgliszcza, powali nasz świat! Jak śmie i jak może - to nietakt, to fakt. Niech ktoś mu pomoże, oszalał, to znak. - jeden za drugim podnosił się gwar. Lecz Black nadal klęczał, czekając na tak. A ona też stała, też stała i tak. Tak w dziwnym obrazku rozgrywał się akt.
Jedni skomleli, płakali - a jak? Wielkimi łzami zlewając ich świat. Inni machali pięściami na znak, że już za chwilę podejmą atak. A ona stała, też stała tak i lekko się śmiała, się śmiała na znak. Że wszystkie ich groźby, lamenty czy strach, nic jej nie robią bo szepła:
- Och, tak. - i gdy jej słowa wypadły na świat, obiegły też salę wśród och i wśród ach. Lecz to było inne oh inne ah - bo warczał w nich lament, bo warczał w nich strach. Lecz ona za nic miała ten strach i dłoń wyciągnęła by ujął ją Black. Gdy pierścień z onyksem ozdobił ją tak - świat zawirował, wirował och jak. Czerwień wyblakła, wyblakała na znak, że już niedługo będzie z niej Black. I cały ten lament, ten krzyk i ten strach, gdzieś wyblakł gdzieś znikł, znów było go brak.
Oplotła go cisza, ciemność i fakt. Że nie był już w sali, nie tańczył już w takt? Świadomość dopadła go jednak i tak, i wnet zrozumiał, że leży na wznak. Zapadał się pościel, mięciutką - och jak! - jak jedwab, jak jedwab, jak jedwab - to fakt. A nad nim zaś ona, jej twarz i jej smak. Czuł miękkie usta, pachniała jak kwiat. I znów wirowali - tańczyli, och jak. Zmieniła się poza, nie zmienił się takt. Kotara jej włosów przykryła mu świat. A w jasnych jej oczach wciąż skrzył się blask. To w górę to w dół wśród och i wśród ah, uniosła się wyżej, gdy leżał na wznak. Gdy grały oddechy, gdy kręcił się świat. Na biodrze coś miała, fioletowe, czy tak? Siniak potężny, jak mara, jak znak. Jej dłonie badały i ciało i smak. Lecz przeszły przemianę, gdy zmienił się takt. Świat zaczął grać szybciej wśród och i wśród ach. Zmieniły się dłonie - zmieniły, to fakt. Miast placów miała szpony, szpony jak ptak. I w końcu dotarła na górę, och tak. Dosięgła już nieba. Dosięgła już gwiazd. A szpony zaryły, zaryły a jak? a w bladą skórę, skórę bladą jak Black. Przecięły ją całą, przecięły na wznak. Plecy wygięły się w łuk właśnie tak, mówiąc wyraźnie, że skończył się akt. Ktoś został w tyle to tylko był fakt, ktoś został w tyle - tym kimś był Black. Czerwona posoka spłynęła z ran tak, płynęła zgarniając i bladość i smak. A ona już stała, tuż obok, tuż obok o tak. A on niespełniony, leżał na wznak. Ostatnie tchu tchnienia wydawał na świat.
Tak po raz pierwszy umarł więc Black.
| zt
- Oszalał? Oszalał! To pewne, a jak. - mówiły do siebie kiwając na znak. Wśród ochów i achów wzdychały też tak, jak zawiedzione matki i babki i świat.
- On zrywa z tradycją, och zrywa, oh jak! Że Black razem z Różą, to koniec, bum, trach! - lament się poniósł, lament i strach - Powali nas w zgliszcza, powali nasz świat! Jak śmie i jak może - to nietakt, to fakt. Niech ktoś mu pomoże, oszalał, to znak. - jeden za drugim podnosił się gwar. Lecz Black nadal klęczał, czekając na tak. A ona też stała, też stała i tak. Tak w dziwnym obrazku rozgrywał się akt.
Jedni skomleli, płakali - a jak? Wielkimi łzami zlewając ich świat. Inni machali pięściami na znak, że już za chwilę podejmą atak. A ona stała, też stała tak i lekko się śmiała, się śmiała na znak. Że wszystkie ich groźby, lamenty czy strach, nic jej nie robią bo szepła:
- Och, tak. - i gdy jej słowa wypadły na świat, obiegły też salę wśród och i wśród ach. Lecz to było inne oh inne ah - bo warczał w nich lament, bo warczał w nich strach. Lecz ona za nic miała ten strach i dłoń wyciągnęła by ujął ją Black. Gdy pierścień z onyksem ozdobił ją tak - świat zawirował, wirował och jak. Czerwień wyblakła, wyblakała na znak, że już niedługo będzie z niej Black. I cały ten lament, ten krzyk i ten strach, gdzieś wyblakł gdzieś znikł, znów było go brak.
Oplotła go cisza, ciemność i fakt. Że nie był już w sali, nie tańczył już w takt? Świadomość dopadła go jednak i tak, i wnet zrozumiał, że leży na wznak. Zapadał się pościel, mięciutką - och jak! - jak jedwab, jak jedwab, jak jedwab - to fakt. A nad nim zaś ona, jej twarz i jej smak. Czuł miękkie usta, pachniała jak kwiat. I znów wirowali - tańczyli, och jak. Zmieniła się poza, nie zmienił się takt. Kotara jej włosów przykryła mu świat. A w jasnych jej oczach wciąż skrzył się blask. To w górę to w dół wśród och i wśród ah, uniosła się wyżej, gdy leżał na wznak. Gdy grały oddechy, gdy kręcił się świat. Na biodrze coś miała, fioletowe, czy tak? Siniak potężny, jak mara, jak znak. Jej dłonie badały i ciało i smak. Lecz przeszły przemianę, gdy zmienił się takt. Świat zaczął grać szybciej wśród och i wśród ach. Zmieniły się dłonie - zmieniły, to fakt. Miast placów miała szpony, szpony jak ptak. I w końcu dotarła na górę, och tak. Dosięgła już nieba. Dosięgła już gwiazd. A szpony zaryły, zaryły a jak? a w bladą skórę, skórę bladą jak Black. Przecięły ją całą, przecięły na wznak. Plecy wygięły się w łuk właśnie tak, mówiąc wyraźnie, że skończył się akt. Ktoś został w tyle to tylko był fakt, ktoś został w tyle - tym kimś był Black. Czerwona posoka spłynęła z ran tak, płynęła zgarniając i bladość i smak. A ona już stała, tuż obok, tuż obok o tak. A on niespełniony, leżał na wznak. Ostatnie tchu tchnienia wydawał na świat.
Tak po raz pierwszy umarł więc Black.
| zt
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
[sen] Uwięzione sny muszą umrzeć
Szybka odpowiedź