Vincent Rineheart
AutorWiadomość
Wartość żywotności postaci: 207 + 21 (talizman)
żywotność | zabronione | kara | wartość |
81-90% | brak | -5 | 167 - 186 |
71-80% | brak | -10 | 146 - 166 |
61-70% | brak | -15 | 126 - 145 |
51-60% | potężne ciosy w walce wręcz | -20 | 105 - 125 |
41-50% | silne ciosy w walce wręcz | -30 | 84 - 104 |
31-40% | kontratak, blokowanie ciosów w walce wręcz | -40 | 64 - 83 |
21-30% | uniki, legilimencja, zaklęcia z ST > 90 | -50 | 43 - 63 |
≤ 20% | teleportacja (nawet po ustaniu zagrożenia), oklumencja, metamorfomagia, animagia, odskoki w walce wręcz | -60 | ≤ 42 |
10 PŻ | Postać odczuwa skrajne wycieńczenie i musi natychmiast otrzymać pomoc uzdrowiciela, inaczej wkrótce będzie nieprzytomna (3 tury). | -70 | 1 - 10 |
0 | Utrata przytomności |
Srebrny łańcuszek z krzyżykiem
Jedyna, drogocenna pamiątka, którą odziedziczył po ukochanej, zmarłej matce. Przedmiot, który kobieta włożyła w drobne dłonie gdy chłopak miał zaledwie pięć lat. Od momentu jej śmierci nosi go niemalże codziennie. Lekki, zimny, przylegający do chłopięcej piersi. Dorastający wraz z właścicielem. Sentymentalny dar przypominający dawne, odległe czasy.
Skórzany notatnik
Towarzyszy mu od zawsze. To tam gromadzi najważniejsze zapiski, przemyślenia i analizy. Pomięte kartki skrywają niepoznane tajemnice; konstelacje słów ułożonych w najintymniejszą i najbardziej osobistą poezje. Znajdują się tam ulubione cytaty, fragmenty książek, które niedawno przeczytał, próbne listy oraz masa notatek wyprowadzanych podczas zgłębiania opasłych tomiszczy. Umieszcza tam również ryciny run, czy zaobserwowanych roślin, których nie zna dokładnie. Specjalne zaklęcie nie pozwala, aby skończyły mu się kartki. Jest dla niego niezwykle cenny, dlatego też praktycznie nigdy się z nim nie rozstaje.)
Sterta listów
Przez jedenaście lat morderczej tułaczki, kontakt z mężczyzną był utrudniony, wręcz niemożliwy. Odcinając się od przeszłości, ograniczał korespondencję z własnej strony. Listy, które przychodziły do niego regularnie, pochodzące od najbliższych przyjaciół, znajomych, a przede wszystkim siostry, zbierał skrupulatnie. Traktował je ze szczególną czcią, czytał kilkukrotnie. Ich sterta spoczywa w bezpiecznym miejscu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 05.09.24 9:47, w całości zmieniany 102 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
06 czerwca 1937 | Nobby Leach | Dom Rinehartów
Piekło - właśnie tak odbierał sytuacje, które od jakiegoś czasu miały miejsce w domu rodzinnym. Gorąca, gęsta atmosfera, wzmocniona przez intensywne promienie wczesnego, letniego słońca. Rozedrgana materia ciężkich wyrazów, wisiała w powietrzu nie mogąc rozpłynąć się na dobre. Metaforyczna ciemność zaślepiała umysł, a przede wszystkim gorejące serce. Negatywne emocje towarzyszyły mętnej codzienności, zabierając upragnione, radosne chwile. Po środku wszystkiego stał on – rosłe wcielenie okrutnego diabła; prowodyr, zarządca władający rozpalonym królestwem. Kreujący własny światopogląd tak różny od magicznych wyobrażeń najstarszego dziedzica znamienitej rodziny. Przełomowy moment w życiu każdego, młodego czarodzieja zbliżał się nieubłaganie.
19 maja 1944 | x | Justine Tonks | Opuszczona klasa
Czyż nie było to imponujące? Gdy poprosiła go o indywidulane lekcje, nieświadomie zgodził się na wymienione terminy. Szeroki uśmiech, jeszcze długo nie schodził mu z twarzy, a godziny oczekiwania na najbliższe spotkanie wydawały się dłużyć niemiłosiernie. Pierwszy raz wyczuwał podobną euforię, dziwne podekscytowanie i wzburzenie krwi. Świat wydawał się nieco przystępniejszy. Myśli niemalże momentalnie wracały do wakacyjnych nocy, gdzie z wyraźnym porozumieniem oddawali się wspólnym przemyśleniom, dyskusjom czy dzieleniu wiedzą. Lubił te momenty, gdy opary gorącej herbaty wypełniały całe pomieszczenie. Bezdenną ciszę, przemijające wskazówki kuchennego zegara. Czasami zdawało mu się, że wszystko przeradza się w trochę inny wymiar, a emocje nie są już tak powierzchowne; dosięgają ukrytej głębi, ożywiając drobne elementy.
17 lipca 1950 | x | Edgar Burke | Włochy, Civita di Bagnoregio
Dostał szansę, której nie mógł zmarnować. Najbardziej zintensyfikowaną uwagę przykuł jeden z mężczyzn, którego poznał wczoraj. Zasłyszane nazwisko dawało wiele do myślenia – kojarzyło się z jednym wyjątkowym miejscem z angielskiego, magicznego półświatka. Nie był pewny czy znali się ze szkoły – był starszy o kilka lat. Wydawał się profesjonalnym zawodowcem skupiającym się na swoim zadaniu. Posiadał umiejętności, o których mógł jedynie pomarzyć. Od pierwszego poznania nosił się z zamiarem, aby poprosić o rozmowę. Przez większość czasu trzymał się na bezpiecznym pograniczu, nie byłby zdziwiony, gdyby potraktowali go jako nieśmiałego odludka. Czekał na właściwy moment, gdy gwarne grono rozejdzie się w swoje strony. Nie trwało to długo – wypatrywany towarzysz opuścił okrąg udając się do rozłożonego namiotu. Chłopak momentalnie poderwał się do góry, upuszczając skórzany notatnik. Podnosząc go pospiesznie ruszył biegiem za rosłą sylwetką krzycząc: - Panie Burke! – szybko skarcił się za te wymuszone uprzejmości i kontynuował: - Edgarze! – dobiegł do celu, dysząc ciężko i przecinając jego drogę. – Mogę zająć chwilę? – zaryzykował. Ale czy ryzyko nie było kluczem do sukcesu?
10 czerwca 1952 | x | Francesca Borgia | Włochy, Sycylia
Dlatego też nie zanotował momentu, w którym kobieca postać, prawdopodobnie idąca tuż za nim, traci kontrolę – z wymownym impetem wywraca się na zasłonięte plecy. Oczy rozszerzają się w zaskoczeniu, sylwetka chwieje niebezpiecznie, a czytana książka wypada na uklepane podłoże. Coś nieprzyjemnie zimnego drażni skórę przez zbyt cienki materiał. Co się właśnie wydarzyło? Jak do tego doszło? Czy wszyscy są cali? Odkręcił się zaszokowany. Mina wskazywała całkowitą dezorientację, zdumienie oraz niezrozumienie. Chciał wyrzucić pierwsze, krytyczne słowo, gdy przyjazny profil uprzedził w pośpiechu. Odpowiedział: – Non importa, non importa. – niezgrabnie, niepewnie, nie pamiętając czy układ słów wyrażał jego zamiary. Westchnął ciężko, kiwając głową z niedowierzaniem. Oprawczyni wyglądała na przerażoną i zatrwożoną, lecz zdeterminowaną, aby pozbyć się skutków spowodowanego wypadku. Mężczyzna zaśmiał się przeciągle, kiedy jej dłonie próbowały zetrzeć rozmazane, brunatne plamy. Sytuacja była absurdalna, nad wyraz zabawna. – Nie kłopocz się. Nic się nie stało.
8 stycznia | x | Lyall Lupin | Maige Tuired
Ciemna, zadymiona sylwetka widniała w oddali, gdy z dokładnością i skupioną uwagą przymrużał błękitne oczy. Nieświadomie zbliżał się w jej kierunku myląc rzeczywistość z barwnymi halucynacjami. Dłoń przesunęła się do obszernej kieszeni, zaciskając na drewnianym trzonku. Serce przyspieszyło swój bieg, a krew zawrzała mimowolnie. Gdy był już na tyle blisko, aby stwierdzić, że tembr głosu okaże się słyszalny, zatrzymał się i rzucił głośne: - Hej Ty! – różdżkę przełożył do rękawa, będąc w gotowości, aby w tym samym momencie dodać: - Kim jesteś?
12 stycznia | x | Bertie Bott | Kawiarniane stoliki
Wnętrze pachniało wypiekami, cynamonem, a przede wszystkim świeżymi jabłkami. Cukrowe pyszności uśmiechały się zza przeszklonych lad, a rodzinna atmosfera udzielała się wszystkim zgromadzonym. Mimo dość wczesnej pory, restauracja wydawała się zatłoczona. Rozbiegane dzieci, gawędzący dorośli, pospieszni kupcy, pragnący zatopić swe podniebienie w niebiańskich kremówkach. Z roziskrzonymi oczami i o wiele lepszym humorem zmierzał w głąb lokalu, lecz coś odwróciło jego uwagę. Rosła, niestabilna postać leciała w jego kierunku, spadając wprost z drewnianych schodów. Mężczyzna rozszerzył źrenice w widocznym przerażeniu nie mając możliwości, aby umknąć przed upadającym. Jego krzyk wytrącił go z równowagi, kiedy niepewny ciężar przyczepiał się do jego ciała. Zamarł. Lepka, ciepła ciecz spływała po świeżym ubraniu.
23 stycznia | x | Sigrun Rokwood | Aleja przy cmentarzu
Cmentarze od zawsze w jakiś sposób go fascynowały. Niecodzienna, niepowtarzalna aura, pasowała do wyciszonego i spokojnego usposobienia. W żadnym z etapów swojego życia nie odczuwał przerażenia – lubił wypełniającą, tajemniczą sakralność, duchowość oraz wewnętrzną mistyczność. Wyczuwał ich obecność; tysiąca zbłąkanych jednostek, pochowanych wraz z niepoznanymi, fascynującymi przeżyciami; nieopowiedzianymi historiami. Zawsze błądził po wygłuszonych alejkach – wczytywał się w niewyraźne, wydrapane daty, wyszukując tych najbardziej odległych.
29 stycznia | x | Gillian Tremaine | Targowisko na dworcu
Przedzierając się przez alejki pełne niezidentyfikowanych bibelotów; próbując w pośpiechu odpalić skręconego papierosa, coś przykuło jego uwagę. Ogromne, ciekawskie zbiorowisko, komentujące zaistniałą sytuacje. Dwie rozkrzyczane kobiety, próbujące rozładować swoje napięcie na zdezorientowanej nabywczyni. Ciemnowłosy, nie ściągając kaptura, zmarszczył brwi w niezadowoleniu; wyciągając filtr ze spierzchniętych ust, urażony wydzierającym wnętrze hałasem, wtargnął w sam środek skupiska, krzycząc: - Koniec tego! Rozejść się, do roboty! – po czym gdy reakcja okazała się właściwa, ponownie ulokował szarawego dusiciela na krawędzi warg, odpalając krótkim pstryknięciem placów. Omotał wzrokiem stojącą nieopodal ofiarę, próbując zidentyfikować jej tożsamość. Zatrzymał się na chwilę, aby po dłuższym zaciągnięciu dodać krótkie: - Wszystko dobrze?.
20 luty | x | Philippa Moss| Opuszczona tawerna
Ciemna, zamglona kotara okrywała uśpioną codzienność. Podłużny blask księżyca prowokował utwardzony śnieg do roziskrzonego migotania. Mokre drewno pobliskich budynków przybrało ciemną, zatrważającą barwę, a lodowe sople zwisały nad głową niczym najostrzejsze sztylety. Nadmorska, słona wilgoć mieszała się z rozmiękczonym powietrzem, powodując nieprzyjemne, wstrząsające dreszcze. Oddech zamieniał się w przezroczystą parę, a powolne kroki tonęły w rozpuszczonych, błotnistych kałużach. Nie było bezpiecznie. Przygaszone, przestarzałe lampy ograniczały widoczność; skrywały niedostrzeżone, nocne mary czyhające na swoje ofiary. Z głębi samotnych baraków dochodziły pojedyncze krzyki, pijackie bełkoty – zwiastuny rychłej awantury. Ktoś rozbił właśnie szklaną butelkę, kończąc ostatnie krople rozgrzewającego rumu. Inny wciągał na brzeg porozbijaną łajbę, chcąc uniknąć bolesnej utraty, czy głębszych zniszczeń. Obdarty kot w kolorze ciemnej szarości, przebiegł mu przez drogę, czyżby sygnalizował fatum, pech i nieszczęście? Zatrzymał się na chwilę, wyrywając z chwilowego zaćmienia. Odprowadził wzrokiem zaniedbane zwierzę, chcąc upewnić się, że całe niepowodzenie odejdzie wraz z nim.
22 luty | x | Charlene Leighton| Danson Park
Już dawno odzwyczaił się od zatrważających i ciężkich warunków powracającej zimy. Podróżując po odmiennych terenach fascynującej Europy zauważył, że poszczególni mieszkańcy zupełnie inaczej odbierają zmrożoną aurę. Co więcej skutki białego, zmasowanego ataku wydawały się o wiele lżejsze, delikatniejsze i zdecydowanie przyjemniejsze w obrębie codziennego funkcjonowania. Od zawsze, o wiele łagodniej przechodził najtrudniejsze symptomy. Będąc dzieckiem urodzonym w samym środku rozpoczynającego pogorszenie pogody miesiąca, objawiał dużo silniejszą wytrzymałość. Dlatego też grafitowy, długi płaszcz, którym okrywał całe ciało był zdecydowanie za cienki na panującą temperaturę. Dość zgrabnie wymijał opatulonych przechodniów nie zwracających uwagi na umykającego dziwoląga. Pospiesznie przemierzał kręte, brukowe ulice, pochylając sylwetkę w nieco nienaturalnym położeniu. Od momentu, w którym postanowił na nowo zadomowić się w macierzystych terenach smaganej wojną Anglii, nie przypuszczał, iż przywyknięcie do odmiennego stylu życia okaże się tak skomplikowane.
27 luty | x | Jackie Rineheart & Brendan Weasley| Latarnia morska
Stojąc na cienkiej krawędzi stromego urwiska, spoglądał w bezdenną przestrzeń, upajając się spokojem błękitnej, szumiącej tafli. Wiatr rozwiewał grafitową pelerynę, zdecydowanie za cienką na te porę roku. Twarz przykryta głębokim kapturem zdradzała bezemocjonalny, stoicki i niewymuszony spokój. Płuca pracowały poprawnie, równo, rytmiczne. Przeraźliwie doskwierający chłód otrzeźwiał nieczytelne myśli, dając do zrozumienia, że to wszystko dzieje się naprawdę. Był to ostatni kwadrans, przed rozpoczęciem krwawej apokalipsy. O ile w ogóle się rozpocznie.
1 marca | x | Justine Tonks | Kwitnący las
Przez dłuższą chwilę, z trudem pochłaniając ogniste stróżki zimowego powietrza, postanowił ruszyć w dobrze określonym kierunku. Umysł pozbawił go wszelkich doznań; uczucia kłębiły się pod spodem, nie chcąc zbyt gwałtownie wydobyć się na zewnątrz. To była ona. Niezgrabny chód, zaprowadził go przed niepozorną towarzyszkę, prezentując widoczną skruchę, nieśmiałość i strach przed rozwojem sytuacji. Na moment pozwolił sobie skonfrontować podobne odmiany świdrujących tęczówek, aby potwierdzić tożsamość. Wiatr odgrywał spektakularne melodie, kiedy to pierwszy, lecz cichy dźwięk wydobył się z jego ust: - Pasujesz do koloru lilii Justine.
5 marca | x | Gabriel Tonks | wnętrze pubu
Nabierając zmrożonego powietrza, odetchnął ciężko, popychając toporne, drewniane wrota. Obraz, który ukazał się przed jego oczami, był tym samym, niezmiennym widokiem, który jeszcze przed chwilą prezentowała jego wyobraźnia. Gromki hałas męskich rozmów, stukot rozmaitego szkła, przyjemne ciepło bijące z samego środka tajemniczego wnętrza; ten sam barman, który w największym skupieniu polerował brunatny kufel. Omotał znudzonym spojrzeniem nowego wędrowca, aby bez słowa powrócić do relaksującej czynności. Mężczyzna rozejrzał się mimowolnie, próbując dostrzec znajomą sylwetkę. Dzisiejszego popołudnia, Dziurawy ukrywał w swym wnętrzu wszystkich nieprzyjaciół niesprzyjającej aury. Dlatego też nie zdejmując wilgotnego kaptura, ruszył przed siebie, poszukując właściwego stolika. Zatrzymał się nieopodal lewego filaru, obserwując odwrócony profil. Lustrował siedzącą postać, szukając odpowiednich podobieństw. Minęło 11 lat, czy pomyłka ukaże się uzasadniona? – Gabriel? – wyrzucił krótko, zachodząc z prawej strony ulokowanego gościa.
9 marca | x | Justine Tonks | Kuchnia
Oczy widziały zamglony obraz, a korki wydawały się ociężałe, powolne, drętwe. Próbował za wszelką cenę doprowadzić się do ładu – wygładzał odzienie, kilkukrotnie przeczesywał zmierzwione włosy, szczypał policzki, aby przywrócić trzeźwość umysłu. Nie będąc gotowym, postanowił ruszyć na dół – skonfrontować, przeciwstawić poznać. Ujrzeć i obserwować ulubioną aparycje, która przygotowywała coś smakowitego. Z każdym stopniem wyczuwał przyciągające opary, odczuwając bezgraniczny głód. Tonks krzątała się po kuchni, sprawnie przeskakując między naczyniami. Zdziwił się, że nie potrzebowała różdżki, lecz w taki sam sposób gotowała jego matka. Oparł się o framugę drzwi nieco bezszelestnie i zaczął bezinteresownie: - Przepięknie pachnie. – rzucił pewnym stwierdzeniem, przechodząc nieco głębiej.
11 marca | x | Kieran Rineheart | Cmentarz dla magicznych
W przeciwieństwie do niego preferował samotne zachody. Majestatyczne, krótkotrwałe zjawiska, których różnorodność za każdym razem zachwycała prostego, niewymagającego człowieka. Jakże piękna była ich struktura, gdy rozgrzane słońce ukrywało swe oblicze za długą linią horyzontu. Wszystko wyglądało wtedy tak bajecznie, atrakcyjnie, nietuzinkowo. Najwspanialsza okazywała się niepoznana gama kolorów ułożonych w najdziwniejsze kształty. Przecinała chmury pojedynczym błękitem, soczystą pomarańczą, subtelnym liliowym różem, lub gniewną czerwienią. Przeplatała, mieszała, kombinowała, aby jak najbardziej nacieszyć oko spragnionego obserwatora. Całości towarzyszył subtelny, ledwie wyczuwalny zapach oddychającej ziemi. Świat układał się do snu natchniony magicznym, uspokajającym widokiem. Świadomość przejścia do krainy błogiego odpoczynku wydawała się jedyną, upragnioną czynnością. Zmęczenie obezwładniało kończyny zapraszając na bezkresną wizytę w ramionach Morfeusza. Miał nadzieję, że ona też go uściskała. Na zawsze – jak wiernego przyjaciela.
13 marca | x | Lucinda Selwyn | Ruiny Mer-Akha, Walia
Zlecenie, które otrzymał nie było przedstawione zbyt szczegółowo. Dostarczone z drugiej ręki, dotyczyło pewnego, niegdyś plugawego miejsca, o którym znamienite legendy, krążyły wśród czarodziejskiego świata. Ruiny Mer-Akha, dawnej, goblińskiej metropolii nie wydawały się zatrważającym, niedostępnym terenem; tabuny turystów niemalże codziennie prześlizgiwały się wąskimi, kamiennymi uliczkami, podziwiając statyczne, niezniszczalne budowle. Gwarne wizyty, oczekujący handlarze, wyciągający od nieświadomych zwiedzających bajońskie sumy pieniędzy - wciskając w łapczywe ręce nieznane przedmioty; mówiąc, że były to żywe pamiątki po goblińskich przodkach. Siedząc przy małym, drewnianym stoliku, popijając rozgrzewający napar, ciemnowłosy z uniesioną brwią zaczytywał się w drobne pismo kreślone na pożółkniętym pergaminie. Zdziwiony oszczędnością treści, próbował wydobyć najważniejsze informacje: data, cel misji, współtowarzysze, główny zleceniodawca, sposób przygotowania i przede wszystkim zapłata.
18 marca | Hannah Wright | Long Acre
Sylwetka, którą pragnął doścignąć umykała w zagęszczonym tłumie. Z każdą minutą przyspieszał korku walcząc z kleistą, śliską mazią oraz statycznym ciałem obłąkanych przechodniów. Z determinacją wykrzykiwał znane personalia, wyczuwając jak cała uwaga skupia się właśnie na nim. Marszczył brwi w wyrazie niezadowolenia, skupienia, próby przywrócenia utraconych sił. Zatrzymała się gwałtownie; o mały włos nie staranował jej ciała, walcząc z pochłaniającą grawitacją. Płuca paliły niemiłosiernie, a klatka piersiowa unosiła w nierównomiernym odruchu. Musiałaś tak pędzić droga Wright? Czuł jak zdeterminowany wzrok prześlizguje się po pochylonym profilu szukając znajomych wyróżników. On też zatopił w niej roziskrzony, przyciemniony błękit, chcąc skonfrontować skutki przemijającego czasu. Wyrosła – na piękną, świadomą kobietę. Gdyby nie drobne, charakterystyczne niuanse, prawdopodobnie nigdy nie dostrzegłby jej w tłumie. Była wyższa niż pierwotnie zakładał. Twarz przybrała twardsze, nieco gwałtowniejsze rysy. Tęczówki ginęły w ciemnej oprawie oczu, przyszpilając do niedalekiego muru. Usta pozostały nieodgadnione, nieporuszone, tak samo jak emocje, które w żadnym z momentów nie wydobyły się na światło dzienne.
28 marca | x | Justine Tonks | Kuchnia
Na próżno przyszło mu rozmyślać nad ów sylabą, gdyż drewniany przedmiot przeciągnięty z kanapy, wpijał się w miękką, chwiejną skórę domownika. Kiedy zdążyła wykonać ten ruch? Rozszerzył źrenice, zamarł na moment. Był zaniepokojony, nieporuszony, lecz niezlękniony. Powoli przyzwyczajała się do dobrze znanego otoczenia, a gdy wyczekiwany błękit zaćmionych tęczówek, spoczął na jego własnych – odetchnął z ulgą. Czuł, jak całe płuca wypełnione powietrzem, potrzebują szybkiego upustu. Gdy wypowiedziała jego imię, odsunęła różdżkę, wypuścił je z głośnym świstem. Instynktownie przesunął dłoń w miejsce dość silnego nacisku i wyszeptał, krótkie, siłowe, ale bardzo łagodne: – To ja. - nie poruszał się zbyt często, oddając jej większość swobody. Zacięta mina czekała na pierwsze, prośby, gęstwinę słów oraz rozkazy. Wnętrze było rozedrgane, zaniepokojone i zmartwione. Wyczuwało nagromadzony niepokój oraz niezbyt przychylne fakty. Coś strasznego musiało się wydarzyć – napotkać na codziennej drodze. Okoliczność tak złożona, skomplikowana, ciężka do pojęcia przez nieświadomą osobę. Obserwował jak światło wraca do jej oczu. Patrzył na dziwne, nieskoordynowane ruchy, wykonywane w tym samym czasie. Zerknął na małe lusterko, służące do prawdopodobnej komunikacji. Próbował wyłapać kontekst zdarzenia, lecz nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 26.01.24 21:32, w całości zmieniany 47 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Catharsis
The purging or release of emotional tensions,
through kinds of art or music
03 maja |Kieran Rineheart | Klif zdobywców
...
02 kwietnia | x | Lyall Lupin | Kwatera główna aurorów
Znał go, jak zawsze, najszybciej załatwiał formalności. Co tu robił? Gdzie podziewał się dotychczas? Czy było możliwe, aby kilka miesięcy temu, faktycznie znajdował się nad wyczarowaną przez siebie pułapką? Pokręcił głową na myśl o kolejnej, planowanej czynności. Nie zważając na opinię i ostry wzrok innych, wyszedł z kolejki przeciskając się w stronę mężczyzny. Ktoś potraktował go przekleństwem, utrudnił przejście, lecz po chwili stał już obok niego. Patrzył przed siebie i statycznym, miarowym głosem powiedział: – Zobaczyłem cię w tłumie, dlatego postanowiłem skorzystać. Długo już tu jesteś? – zwykłe, sztampowe, nudne rozpoczęcie rozmowy. Lekki niepokój ogarniający zziębnięte wnętrze. I te myśli skłębione, obarczone niepewnością i masą pytań. Bo jak powinien się zachować stojąc twarzą w twarz z przyjacielem, którego nie widział ponad jedenaście lat?
10 kwietnia | Anthony Skamander | Pod Rozbrykanym Hipogryfem
Silna, męska sylwetka, niemalże stworzona do walki. Czyżby urósł? Ileż to czasu minęło, odkąd widzieli się ostatni raz? Jak bardzo zmienił się wewnętrznie? Co przeżył, gdzie był? Jak daleko skierował go los? Wypuszczając ostatnią strużkę gryzącego dymu, wyrzucił niedopałek. Zgrabnym ruchem wyminął błotnistą kałużę, aby po chwili znaleźć się naprzeciwko. Zatrzymał się, na krótką chwilę wcisnąć przenikliwy błękit ciekawskich tęczówek. Z wrodzoną uprzejmością, chciał rozpocząć od przeprosin za niedopilnowanie godziny, lecz blondyn uprzedził go zaczepnym stwierdzeniem. Rozciągną kąciki ust w lekkim uśmiechu i szybko odpowiedział: – A co jeśli powiem ci, że po prostu się przewróciłem? – żartobliwy ton, rozniósł się po ciele. Nie spodziewał się takowej, pierwszej reakcji. Przyjaciel bardzo szybko przywrócił obraz dawnego, szkolnego incydentu, w którym po raz pierwszy i ostatni wdawał się w uczniowskie potyczki; wyrażał swoje zdanie odpowiednio głośno. Zamyślił się na chwilę, tracąc koncentrację. Jednakże szybko powrócił do rzeczywistości odwzajemniając silny uścisk dłoni i kontaktowe poklepywane. Ciebie też. – Tyle czasu… – rzucił między gestami, kiwając głową z niedowierzaniem. W tym momencie mógł jeszcze dokładniej przyjrzeć się twarzy towarzysza – ewidentnie coś zdarzyło się w ostatnim czasie. Mimo usilnego i skutecznego maskowania, nie wyglądał w pełni sprawnie. Nie pytał.
11 kwietnia | x | Justine i Michael Tonks | Wejście
Vincent!
Przymknął książkę, wkładając palec pomiędzy stronice. Zmarszczył brwi jeszcze bardziej intensywnie, próbując odgadnąć intencję nawoływania. Do czego mógłby być potrzebny? Wzdychając ciężko, leniwie zsunął się z krzesła. Przejechał dłonią po włosach i nieco statycznej twarzy. Wolumin nie opuścił jego rąk, aż do momentu, w którym powolnie przekroczył próg chaty. Przytulił ramiona do szyi, gdyż niechciane zimno, uderzyło w całą sylwetkę. – Wołaliście mnie? – wypalił pytająco z wyraźnym wyrzutem. Czy byli świadomi, że przerwali mu ważne przygotowania? Przejechał wzorkiem po obu profilach – wyglądali na pobudzonych. Co takiego kombinowali? Zmarszczył brwi podejrzliwie, zwracając głowę w stronę starszego aurora: – No słucham. – dodał po chwili, próbując odgadnąć zamiary tajemniczej dwójki. Czyżby chcieli go do czegoś zaangażować, poprosić o pomoc? Skrywany uśmiech Justine wydał mu się podejrzliwy, nietypowy. – Chcecie mnie w coś wkręcić, tak? Mam pozmywać naczynia? – wspaniale się zapowiadało, ot co.
Przymknął książkę, wkładając palec pomiędzy stronice. Zmarszczył brwi jeszcze bardziej intensywnie, próbując odgadnąć intencję nawoływania. Do czego mógłby być potrzebny? Wzdychając ciężko, leniwie zsunął się z krzesła. Przejechał dłonią po włosach i nieco statycznej twarzy. Wolumin nie opuścił jego rąk, aż do momentu, w którym powolnie przekroczył próg chaty. Przytulił ramiona do szyi, gdyż niechciane zimno, uderzyło w całą sylwetkę. – Wołaliście mnie? – wypalił pytająco z wyraźnym wyrzutem. Czy byli świadomi, że przerwali mu ważne przygotowania? Przejechał wzorkiem po obu profilach – wyglądali na pobudzonych. Co takiego kombinowali? Zmarszczył brwi podejrzliwie, zwracając głowę w stronę starszego aurora: – No słucham. – dodał po chwili, próbując odgadnąć zamiary tajemniczej dwójki. Czyżby chcieli go do czegoś zaangażować, poprosić o pomoc? Skrywany uśmiech Justine wydał mu się podejrzliwy, nietypowy. – Chcecie mnie w coś wkręcić, tak? Mam pozmywać naczynia? – wspaniale się zapowiadało, ot co.
15 kwietnia | x | Justine Tonks | Wiśniowa dolina
Czy to dla niego zmieniła swój codzienny wygląd? Czy mógł być godzien tak wyjątkowych starań? Uśmiechnął się subtelnie, widząc jak podchodzi coraz bliżej i bliżej. Nie było odwrotu. Dłonie zaciskały się na palcach, ciało było napięte. Dość sprawnie prześlizgnął tęczówki po całej sylwetce, zgłębiając aparycję. Jesteś piękna. I zanim zdążyła wypowiedź swoje sylaby, on uprzedził ją stwierdzeniem: – Pięknie wyglądasz Justine. – ton głosu był ciepły, melancholijny, lekki. Wyrażał podziw, prawdę, i niewiarygodne szczęście. Była tu, stała obok, cieszyła obecnością, napawała optymizmem. Czy to dziwne, aby czuł, iż unosi się nad ziemią? – Cieszę się, że przyszłaś. – dodał jeszcze, w odpowiedzi, niewymuszenie. Zmniejszyła odległość, a on pozostał statyczny. Nie wiedział co powinien zrobić, jak się przywitać. Uporczywie poszukiwał w głowie jakiegoś dogodnego rozwiązania, słowa, które pokona chwilową ciszę.
16 kwietnia | x | Michael Tonks | Kuchnia i spiżarnia
Zachowywał się podejrzanie, zbyt spokojnie. Wykonywał podstawowe czynności, krzątał, przygotowywał śniadanie? Opierając się o wystającą krawędź postanowił przerwać milczenie: – Wszystko w porządku? – zaczął swobodnie.
– Ciężka noc? – nie musiał przed nim kłamać. Widział, że coś jest na rzeczy. Ręka ściskającą białawy zwitek ułożyła się na klatce piersiowej, druga zaś sięgnęła po czerwone, soczyste jabłko ulokowane w środkowej części stołu. Okręcał je smukłymi palcami, koncentrując wzrok na plecach współtowarzysza. Co takiego odpowie, jak zareaguje? Jednakże przeciwstawne pytanie było niespodziewane, nagłe. Przez chwilę zapomniał o zaplanowanych zamiarach. Odetchnął ciężko, rozszerzył źrenice. Zamilkł na moment szukając odpowiednich słów. Spoglądając w okno odpowiedział szczerze i twardo: – Wyprowadzam się. – zaskoczony, zszokowany? Po co udawać? – Nie chciałem robić niepotrzebnego zamieszania. – skwitował kończąco, nie zamierzając tłumaczyć rewolucyjnych zamiarów. Był przecież dorosły, panował nad swoim życiem. Piękna mrzonka drogi chłopcze.
– Ciężka noc? – nie musiał przed nim kłamać. Widział, że coś jest na rzeczy. Ręka ściskającą białawy zwitek ułożyła się na klatce piersiowej, druga zaś sięgnęła po czerwone, soczyste jabłko ulokowane w środkowej części stołu. Okręcał je smukłymi palcami, koncentrując wzrok na plecach współtowarzysza. Co takiego odpowie, jak zareaguje? Jednakże przeciwstawne pytanie było niespodziewane, nagłe. Przez chwilę zapomniał o zaplanowanych zamiarach. Odetchnął ciężko, rozszerzył źrenice. Zamilkł na moment szukając odpowiednich słów. Spoglądając w okno odpowiedział szczerze i twardo: – Wyprowadzam się. – zaskoczony, zszokowany? Po co udawać? – Nie chciałem robić niepotrzebnego zamieszania. – skwitował kończąco, nie zamierzając tłumaczyć rewolucyjnych zamiarów. Był przecież dorosły, panował nad swoim życiem. Piękna mrzonka drogi chłopcze.
22 kwietnia | Anthony Macmillan| Macmillan's Firewhisky
Marszcząc brwi w skupieniu, rozpoczął nerwowe rozglądanie. Prześlizgiwał się po twarzach barmanów, pracowników oraz klientów, czy któryś z nich, przypomniał przyjaciela? Łamacz ułożył ręce na blacie, wystukując palcami nieznany rytm. Wyczekiwał odpowiedniego momentu, w którym mógł odważnie oderwać się od drewna i ruszyć w głąb lokalu. Dostrzegł go w oddali. Poprawiając okrycie wierzchnie, podszedł do mężczyzny. Wymalował na twarzy jeden z najszczerszych uśmiechów; czekał, aż zakończy rozmowę z jednym z pracowników. Nie omieszkał przywitać go niestandardowo mówiąc: – Tyle o tym miejscu słyszałem, ale jeszcze nigdy tu nie byłem. – wyrzucił z nutą rozbawienia, zatrzymując wzrok na bladej twarzy współtowarzysza. – Robi wrażenie. – dodał uzupełniająco, pochlebczo, pełen podziwu, a po chwili wymownego milczenia, zbliżył się do wytwórcy i zdobył się na sentymentalne: – Tyle lat… – po czym zamknął go w krótkim, lecz czytelnym objęciu. Bardzo mi Ciebie brakowało.
26 kwietnia | Francesca Borgia | Castle Rising, Nortfolk
Niezabezpieczone płyny, wydostały się na powierzchnię, zalewając przede wszystkim odzież wierzchnią nagłego intruza. – Co do cholery? – wyrzucił, odskakując błyskawicznie, aby jak najmniej kropel dostało się na płaszcz. Ciężka woń lepkiej, ciężkiej cieczy, wytworzyła nieprzekraczalną barierę. W tym momencie mógł swobodnej, pewniej, utkwić wzrok roziskrzonych, gniewnych tęczówek w zaciemnionej postaci. Gdy odezwała się po raz pierwszy, odpowiedział liniowo: – Dokładnie to eliksir na kaszel. – wyrzucił niedbale, informacyjnie jakby to wszystko nie miało znaczenia. Jakby nie obchodziło go, że ucierpiała. Czyż nie była sobie winna? Był okropnie zmęczony. Gdy zsunęła kaptur, niechętnie powrócił do poznawania, badania twarzy, jak się okazało kobiecego wędrowca. Zamarł. Świat stał się statyczny, wnętrzności wywróciły się do góry nogami, a sparaliżowane członki nie potrafiły wykonać żadnego ruchu.
To była ona.
To była ona.
09 maja | x | Lucinda Hensley | Jezioro Ripley w North Downs
blondynki? Czy faktycznie ustalił jednolitą wersję wydarzeń co do nagłego powrotu? – Wiesz… Wróciłem, bo… – zatrzymał spoglądając w bok. Błękitne tęczówki rozszerzyły się nieznacznie. Bo nie mogłem patrzeć jak najbliżsi ryzykują swoje cenne życie. Bo nie mogłem już nikogo stracić. – Poczułem, że mogę się przydać. Tak po prostu… – dodał posępnie, wkładając przedmiot w drobne dłonie. Opuścił ramiona, nie wiedząc co powiedzieć dalej. Chwila milczenia zawisła pomiędzy sylwetkami: – Nie za wszystkim. – wymamrotał trochę niewyraźnie, gdyż głowa znajdująca się między kolanami, doglądała zielonkawy dywan.– Głównie za ludźmi, kontaktami, rozmowami. Może to głupie i niemożliwe, ale czułem się samotny… - i nie tylko. Anglia nie miała dla niego żadnego znaczenia. Nie czuł przywiązania, jedności, obowiązku. Odnalazł tak wiele pięknych, absorbujących miejsc. Były tak odmienne, przyciągające swym ciepłem, orientem, wyjątkowością. Rozgrzewały całorocznym słońcem, turkusem oceanu, starannością budowli. Tam mógł być szczęśliwy, lecz nie sam.
10 maja | x | Cora Howell | Mokradło
Jeszcze raz obrócił się w stronę konkursowego obszaru, aby zarejestrować interesujący obraz, usłyszeć charakterystyczny odgłos. – Masz na myśli ten wzmożony gwar? – zapytał bezmyślnie, lokując tęczówki na rozkojarzonych, podekscytowanych rysach. Kiedy uzupełniła wypowiedź rozszerzył źrenice w niemym zdumieniu: – Już to wyczułaś? – wybełkotał z podziwem, nie mogąc uwierzyć w niewiarygodne odkrycie. Z tak ogromną wiedzą na temat leśnych istot, wyczulonym instynktem oraz obyciem, mieli ogromne szanse, a nawet wyraźną przewagę. Kiwając głową z niedowierzaniem uśmiechną się znacząco, aby następnie skomplementować: – Jesteś niemożliwa! – zaskakiwała, a on chłonął każdą informację, na nowo. – Opowiadałem ci kiedyś historię o tym jak to się stało, że moim patronusem jest właśnie lis? O ile jeszcze nim jest. – wzruszył ramionami, nie mając pojęcia o tym, czy nadal potrafi go wyczarować.
10 maja | x | Hannah Wright | Pokój gościnny
Znał go, jak zawsze, najszybciej załatwiał formalności. Co tu robił? Gdzie podziewał się dotychczas? Czy było możliwe, aby kilka miesięcy temu, faktycznie znajdował się nad wyczarowaną przez siebie pułapką? Pokręcił głową na myśl o kolejnej, planowanej czynności. Nie zważając na opinię i ostry wzrok innych, wyszedł z kolejki przeciskając się w stronę mężczyzny. Ktoś potraktował go przekleństwem, utrudnił przejście, lecz po chwili stał już obok niego. Patrzył przed siebie i statycznym, miarowym głosem powiedział: – Zobaczyłem cię w tłumie, dlatego postanowiłem skorzystać. Długo już tu jesteś? – zwykłe, sztampowe, nudne rozpoczęcie rozmowy. Lekki niepokój ogarniający zziębnięte wnętrze. I te myśli skłębione, obarczone niepewnością i masą pytań. Bo jak powinien się zachować stojąc twarzą w twarz z przyjacielem, którego nie widział ponad jedenaście lat?
10 maja | x | Justine Tonks | ogrody i polana
Jestem wściekła.
– A ja pijany. – odparł jak gdyby nigdy nic, szukając w tym wszystkim odrobiny swobody. Podciągając lewą rękę podłożył ją pod głowę. Zachowywał spokój. Tak będzie najlepiej, prawda? Przymknął powieki. Słuchał i reagował.
– Jak to jak? – wyrzucił gwałtownie. – Normalnie. Będziemy mieć świat. Będziesz w nim ty… – zawiesił na chwilę i dodał: – i ja. – alkohol zdecydowanie robił swoje, gdyż słowa które wypowiadał choć nieskładne, niedoskonałe, były szczere, prawdziwe. – Będziesz miała wszystko, co tylko będziesz chciała. Dam ci nawet gwiazdy. – zapewnił. Zaśmiał się pod nosem, cicho, bardziej do siebie. – Więc już się nie martw Justine. Ja się teraz pomartwię. Jestem w tym naprawdę dobry. – wybełkotał w niebieską przestrzeń trochę niewyraźnie, jakby błogość poranka ponownie utulała go do snu. – Nie martw się. – powiedział ciszej. Ręka, która leżała tak blisko tej drugiej, przesunęła dzielącą odległość. Wąskie palce dotknęły skrawka chłodnej skóry. Wślizgnęły się w ciasną plątaninę, zaciskając z wspierającą siłą. – Już nie jesteś w tym sama. Jesteśmy w tym razem. – dodał jeszcze, aby utwierdzić ją w tym przekonaniu. Trzymał jej rękę przez cały czas, bardzo mocno. Pozwalał aby emocje uchodziły z jej wnętrza. Zezwalał na bicie z myślami, wypieranie, zwątpienie. Akceptował rzeczywistość, chciał ją taką, jaka jest, jaka była i jaka będzie. Nauczy się być odpowiedni, taki jakiego potrzebuje. – Nie martw się już, bo wszystko będzie dobrze.
– A ja pijany. – odparł jak gdyby nigdy nic, szukając w tym wszystkim odrobiny swobody. Podciągając lewą rękę podłożył ją pod głowę. Zachowywał spokój. Tak będzie najlepiej, prawda? Przymknął powieki. Słuchał i reagował.
– Jak to jak? – wyrzucił gwałtownie. – Normalnie. Będziemy mieć świat. Będziesz w nim ty… – zawiesił na chwilę i dodał: – i ja. – alkohol zdecydowanie robił swoje, gdyż słowa które wypowiadał choć nieskładne, niedoskonałe, były szczere, prawdziwe. – Będziesz miała wszystko, co tylko będziesz chciała. Dam ci nawet gwiazdy. – zapewnił. Zaśmiał się pod nosem, cicho, bardziej do siebie. – Więc już się nie martw Justine. Ja się teraz pomartwię. Jestem w tym naprawdę dobry. – wybełkotał w niebieską przestrzeń trochę niewyraźnie, jakby błogość poranka ponownie utulała go do snu. – Nie martw się. – powiedział ciszej. Ręka, która leżała tak blisko tej drugiej, przesunęła dzielącą odległość. Wąskie palce dotknęły skrawka chłodnej skóry. Wślizgnęły się w ciasną plątaninę, zaciskając z wspierającą siłą. – Już nie jesteś w tym sama. Jesteśmy w tym razem. – dodał jeszcze, aby utwierdzić ją w tym przekonaniu. Trzymał jej rękę przez cały czas, bardzo mocno. Pozwalał aby emocje uchodziły z jej wnętrza. Zezwalał na bicie z myślami, wypieranie, zwątpienie. Akceptował rzeczywistość, chciał ją taką, jaka jest, jaka była i jaka będzie. Nauczy się być odpowiedni, taki jakiego potrzebuje. – Nie martw się już, bo wszystko będzie dobrze.
10 maja | x | ZABAWA | Mokradło
I gdzie w tym wszystkim sprawiedliwość? Słysząc gruby głos organizatora, podniósł wzrok w jego stronę i zrezygnowany odpowiedział: – Ale ja chybea już nie chcę. – wymamrotał niczym niezadowolony sześciolatek, jednakże po kilku sekundach nowe pokłady motywacji ulokowały się w niestabilnym ciele. Podniósł się, rozprostował plecy i po raz kolejny podjął próbę zasmakowania kornwalijskiego specjału. Podstawowe czynności nie są przecież aż tak trudne, prawda? Stół trząsł się od tanecznych wygibasów. Nie było łatwo. Uniósł palec do góry, w celu zabrania głosu i nieco niewyraźnie wyrzucił w majowy eter: – Przepraszam państwa, czy możecie tak nie trząchać? Jem. – pokiwał głową dla utwierdzenia efektu. Przesadzali, zdecydowanie.
14 maja | x | Cedric Dearborn| Wioska Tinworth
Zaglądając do zawartości, wyciągnął zgrabną butelkę oznaczoną sygnaturą Macmillanów. Zwycięski podarunek miał osłodzić nadchodzące starcie, zacieśniać więzi, pozwolić na powspominane lepszych, a przede wszystkim prostszych czasów. Pamiętasz nocne rozmowy w naszym Dormitorium? – Mam tutaj lekarstwo na łzy po Twojej hucznej przegranej, która zbliża się wielkimi krokami. – zażartował bezpośrednio, posyłając nieco zawadiackie spojrzenie. Był zdeterminowany, chciał rozłożyć przeciwnika na łopatki. Postanowił wykorzystać wszystkie sztuczki, umiejętności, aby powalić go na miękkiej połacie wiejskiej ziemi. Rejestrując wypowiedziane zdanie, kiwnął głową i zebrał porozrzucane rzeczy. Pozwolił, aby znajomy kierował ów wyprawą. Wydawał się bardzo dobrze zaznajomiony z pobliskim terenem. Schował butelkę i wkładając ręce do kieszeni milczał przez kilka sekund. Z zamyślenia wyrwała go niespodziewana, smakowita propozycja. Uniósł głowę i wyrzucił: Nie, nie, dziękuję. Jadłem niedawno.
20 maja | x | Fight Club| Opuszczona portiernia
Był gdzieś na końcu kolejki. Obojętnym, zblazowanym wzrokiem ślizgał się po barczystych profilach. Kilka z nich napierało okrutnie; musiał wyswobodzić się z ciasnej pułapki. Przeklinając pod nosem, zmarszczył brwi złowrogo - zapragnął kolejnej dawki nikotyny. Odpalając duszącą fajkę, wypuścił dym teatralnie przekręcając oczami. Było gorąco, skóra przyklejała się do nieoddychającej kurtki, ocierała o spocone kończyny. Na ten moment nie dostrzegał żadnych, znajomych twarzy, mimo górowania wśród zgromadzonych. Może to i lepiej? Przesuwając się do przodu znalazł się przed głośnym, pstrokatym zarządcą. Wyjął papierosa spomiędzy spierzchniętych warg. Resztki popiołu opadły na drewniany, porysowany blat. Zatrzymał chłodne, roziskrzone spojrzenie na pstrokatej koszuli, lecz szybko wyrwał się z letargu: – Cormac – rzucił beznamiętnie wysypując odliczoną sumę galeonów. Postanowił posługiwać się swą fałszywą tożsamością. Skorzystał z sumiennie odkładanych oszczędności, lecz co z tego? Pieniądze to nie wszystko i dziś wieczorem miał się o tym przekonać. Rozpychając kolejkę poszedł dalej w poszukiwaniu ognistego płynu do przepłukania zbyt wysuszonego gardła.
25 czerwca | x | EVENT | Statek rejsowy
Dlaczego w takim momencie, tak bardzo zależało jej na dociekaniu prawdy? Rozszerzył źrenice i w miarę możliwości, szybkim krokiem przedarł się do dwójki zgromadzonych. Usłyszał ostatnie sylaby słabej odpowiedzi poszkodowanego. Posłał dziewczynie dość karcące, podejrzliwe spojrzenie. Kucając z drugiej strony przyjrzał się obrażeniom. Poprawił swą prawdopodobnie złamaną rękę bliżej ciała i wypowiedział łagodnie: – Niech Pan już nic nie mówi. Zaraz na pewno przyjdzie pomoc… – nadzieja prześlizgująca się w tembrze głosu była złudna – starał się, aby wybrzmiała wiarygodnie, prawdziwie. Łapanie oddechu przychodziło z coraz większą trudnością. Nie chciał pogarszać sytuacji, widząc w jak niekomfortowej pozycji znajduje się siwowłosy mężczyzna. – Proszę oddychać jak najpłycej, odłamek utkwił naprawdę głęboko, a dym nie poprawia sytuacji. – dodał po chwili, starając się zadbać o niespodziewanego znajomego. Odchrząknął kilkukrotnie, kiedy czyjaś obecność przecięła katastrofalny teren. Obce jednostki rozpierzchły się w różne strony. Ciemnowłosy podniósł się do góry, prostując plecy. Zauważył charakterystyczne mundury magicznej policji nie napawające zbyt dużym optymizmem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 06.03.21 18:04, w całości zmieniany 44 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Thantophobia
The phobia of losing
someone you love
8 lipca | Elizabeth Dearborn | Przedpokój
Pomógł jeszcze w kilku pracach naprawczych oraz budowlanych. Wpadł w niewinną polemikę z napotkanymi mieszkańcami. Wypił ciepłą herbatę, zjadł kawałek ciasta drożdżowego, a gdy słońce powoli chyliło się ku zachodowi postanowił wracać do siebie. Idąc wąską, wydeptaną ścieżką rozglądał się po własnoręcznie wybudowanych chatkach. Budowla z solidnego drewna robiła wrażenie. Mimo niewielkich rozmiarów była dumą dla właściciela. Dawała dach nad głową, upragnione schronienie. Przemieszczał się odrobinę posępnie; wydawał się zgubić wszystkie siły, złoty optymizm połączony z ostatnimi strużkami dobrego humoru. Pewien widok przyciągnął jego uwagę. Młoda kobieta wyszła przed chatę spoglądając we wszystkie strony. Wyglądała na strapioną, zakłopotaną, czyżby poszukiwała pomocy? Mężczyzna zatrzymał się w odpowiedniej odległości i zmarszczył brwi. Czy mógł ją skądś kojarzyć? Podciągnął pasek torby, postanowił zaczepić młodą, nieznajomą brunetkę. Spokojnym ciepłym głosem zaczął: – Przepraszam, przepraszam panią, czy coś się stało? Potrzebuje pani pomocy? – zapytał uprzejmie posyłając w jej stronę blady, ufny uśmiech. Może jeszcze się na coś przyda, kto wie.
11 lipca | x | Meave Clearwater | Norwich Nortfalk
Brew powędrowała do góry w wyraźnym zaciekawieniu, kiedy drobne wyróżniki nabierały kształtu oraz mocy. Pamiętał ją. Kilka miesięcy temu rozłożyła go podczas wyrównanej walki w klubie pojedynków. Przez długi czas nie mógł przełknąć porażki oraz własnej dekoncentracji. Okazała się również siostrą dawnego, szkolnego nieprzyjaciela, który zapewne bardzo dobrze go zareklamował. Wspaniale prawda? Przyglądał się uważnie, wyłapując niepokój, zniecierpliwienie, może strach. Zareagował od razu. – Maeve, coś się stało? – zapytał łagodnie, po czym rozejrzał się za plecami dziewczyny. Była niespokojna, czyżby groziło jej niebezpieczeństwo? Zmrużył oczy jeszcze bardziej. Wyszedł z cienia i równając sylwetki zaproponował: – Chodźmy stąd lepiej. Opowiesz mi wszystko w drodze. – dodał narzucając tempo. Nie miała się czego obawiać.
12 lipca | Męska świta | Przed domem
Kolory malowniczego zachodu rozciągnęły się na obszernym niebie. Zatrzymując się przed niewielką chatką przyglądał się przenikającym, pomarańczowym barwom. W prawej dłoni trzymał rozłożony notatnik, w którym jeszcze o poranku zanotował fascynujące wnioski dotyczące przeprowadzanych ostatnio badań. Mrużył powieki w ewidentnym skupieniu, nie rozumiejąc dość nieoczekiwanych wyników. Jak to się stało? Wszedł na kamienną ścieżkę i widząc zapracowanego gospodarza, uniósł iskrzące spojrzenie i jakby na powitanie powiedział zaczepnie: – Nieźle się tu urządziłeś Dearborn. – schował notatnik do skórzanej torby, rozglądając się po posiadłości. Chata wyglądała na solidną. Miała swój niepowtarzalny klimat. Leśna okolica nadawała specyficzną atmosferę. Zapadał półmrok, drwa skrzyły się ognistym złotem. Pomagając w ostatnich przygotowaniach, zasiadł na krześle. Westchnął ciężko przywłaszczając samotny patyk. Łokieć oparł na kolanie, aby po chwili ułożyć głowę na rozpostartej dłoni. Zamyślił się, rozniecał ognisko co jakiś czas zagłębiając w nim koniuszek gałęzi. Kiedy pierwsze, spodziewane pytanie wypłynęło na powierzchnię. Zamilkł na moment: – Jak to jak? Zaprosiłeś mnie.
21 lipca | Cora Howell | Weranda
*wątek w trakcie*
22 lipca | x | Michael Tonks | Leśny strumyk
Dlaczego był aż tak uparty? Czy naprawdę nic nie rozumiał? Nie docierał do niego wymiar krzywdy, którą jej wyrządził? Stan psychiczny, w którym się znalazła? Pozostawał statyczny. Wsłuchiwał się w niezdarne, przyciszone słowa Tonksa nie dowierzając. Pokręcił głową. Odczekał chwilę, wypuścił powietrze i zakomunikował dosadnie: – Cora płakała przez ciebie pół wieczoru. Za co chcesz ją przepraszać?! – wyrzucił pretensjonalnie rozkładając ręce w geście niewiedzy. Zrobił lekki krok do przodu: – Coś ty jej w ogóle nagadał? – zareagował wchodząc mu w słowo. Emocje rozpoczynały swój rozniecony, ognisty taniec. Wczorajsze wyznania były czymś nieprawdopodobnym, niczym kubeł najbardziej lodowatej wody. Nie podejrzewał go o takie zachowanie oraz reakcje. Przed oczami widział wesołą, męską aparycję, z którą kilka miesięcy temu rozmawiał niemalże codziennie. Znali się jednak zbyt krótko.
3 sierpnia | x | Wianki | Bezpieczne wybrzeże
1, 2, 3, 4, 5
Zauważył sterty kwiatów, mężczyzn brodzących w wodzie, innych, znanych mu Zakonników? Zmarszczył brwi na pytanie Hensley i odrzucił głowę do tyłu w geście niezrozumienia: – Wianki? Co to takiego? – zapytał otwarcie, zupełnie nie wstydząca się swej niewiedzy. Nigdy nie uczestniczył w uroczystości tego typu. Nie miał pojęcia na czym polega, z czym mogła być związana. Nie domyślał się nawet, że była tradycją kojarzoną ze znamienitym, arystokrackim rodem. Jedenaście lat nieobecności to chyba jednak dużo, prawda? – Co, miałbym pleść wianki? Po co? – kontynuował dalej, nie rozumiejąc dziewczęcego rozbawienia. Stroiła sobie z niego żarty? Naśmiewała się z chwilowego zakłopotania? Westchnął i machnął ręką obracając głowę w stronę wybrzeża. Jakiś mężczyzna wygłaszał chyba charyzmatyczną przemowę przyciągając do siebie zainteresowane profile. Wyglądał podejrzanie, zbyt elegancko, miał w swej postawie zbyt wyuczone ruchy: – Kto to jest? – wskazał brodą na Archibalda: – Ten przemawiający, jest chyba kimś ważnym, co? – skomentował oceniając bardzo pobieżnie. Założył ręce na piersi czekając na reakcję, lecz sam również zwrócił uwagę, na wyraźny, nadbrzeżny niepokój. Coś strasznego musiało się tam wydarzyć… Czyżby widział akt udzielania pomocy?
Zauważył sterty kwiatów, mężczyzn brodzących w wodzie, innych, znanych mu Zakonników? Zmarszczył brwi na pytanie Hensley i odrzucił głowę do tyłu w geście niezrozumienia: – Wianki? Co to takiego? – zapytał otwarcie, zupełnie nie wstydząca się swej niewiedzy. Nigdy nie uczestniczył w uroczystości tego typu. Nie miał pojęcia na czym polega, z czym mogła być związana. Nie domyślał się nawet, że była tradycją kojarzoną ze znamienitym, arystokrackim rodem. Jedenaście lat nieobecności to chyba jednak dużo, prawda? – Co, miałbym pleść wianki? Po co? – kontynuował dalej, nie rozumiejąc dziewczęcego rozbawienia. Stroiła sobie z niego żarty? Naśmiewała się z chwilowego zakłopotania? Westchnął i machnął ręką obracając głowę w stronę wybrzeża. Jakiś mężczyzna wygłaszał chyba charyzmatyczną przemowę przyciągając do siebie zainteresowane profile. Wyglądał podejrzanie, zbyt elegancko, miał w swej postawie zbyt wyuczone ruchy: – Kto to jest? – wskazał brodą na Archibalda: – Ten przemawiający, jest chyba kimś ważnym, co? – skomentował oceniając bardzo pobieżnie. Założył ręce na piersi czekając na reakcję, lecz sam również zwrócił uwagę, na wyraźny, nadbrzeżny niepokój. Coś strasznego musiało się tam wydarzyć… Czyżby widział akt udzielania pomocy?
3 sierpnia | x | Lucinda Hensley | Zagajnik
dąc powolnie między gęstymi zaroślami, co chwilę zatrzymywał się przy bardziej interesującym, roślinnym okazie. Oglądał go, podziwiał rzadkość, chciał dotknąć, poznać i wypróbować w swojej nowej, osobistej pracowni. Nie znał tej odmiany, najchętniej zostałby tutaj, aby rozszyfrować tajemniczy organizm. Rozmarzył się wzdychając ciężko. Urwał ździebło długiej trawy i unosząc głowę napotkał przenikliwy wzrok zadziwionej blondynki. W mechanizmie obronnym, nie zwalniając kroku odpowiedział: – No co? Tylko patrzę. – wyjaśnił pospiesznie. Czasami zapomniał się pośród pasji, niewypowiedzianych fascynacji. Wakacje motywowały do naukowych zapędów, wzmożonych działań. Coraz częściej łapał się na tym, że cały dzień pożytkował na pracę. Od rana do wieczora. Zmarszczył brwi: – Po prostu ciekawią mnie te rośliny tutaj… Są jakieś takie inne.
6 sieprnia | x | Primrose Burke | Pracownia alchemiczna
Dostrzegł drobne, rodzinne podobieństwa, wyczucie stylu i zaangażowanie w dość energicznych ruchach. Była młoda, chciała zawojować świat. Blade usta wykrzywiły się w jednym z najlepszych uśmiechów. Ukłonił się lekko, po czym podchodząc do kobiety, poczekał aż wyciągnie dłoń, aby złożyć powitalny pocałunek: – Lady Burke… – zaczął przeciągle przybierając ciepłą tonację. – Mam nadzieję, że nie musiałaś długo czekać. Vincent Rineheart do twoich usług. – dopełnił plątając dłonie z tyłu pleców. – Zanim zaczniemy, chciałbym ci wręczyć drobny upominek. Moją ogromną pasją jest również zielarstwo, dlatego korzystając ze swoich zbiorów… – przerwał, aby wyciągnąć ładnie ozdobiony pakunek. – Przygotowałem specjalnie wyselekcjonowany napar. Sprawdzi się wspaniale jako trunek podczas ciężkich badań. Wspomaga koncentrację, pamięć i długotrwałe skupienie. Wystarczy raz dziennie. – wyjaśnił wyciągając dłoń w jej stronę. Oby próba niewinnego przekupstwa zakończyła się powodzeniem. Ekscytacja opisanym w liście zadaniem wzrastała z każdą upływającą sekundą. Co takiego skrywasz tuż za ścianą?
8 - 11 sierpnia | x | Justine Tonks | Carrantoohill Kerry
Jego oczy świeciły rozżarzonym blaskiem, a jej bliska obecność wywracała wnętrzności w jakimś dziwnym uniesieniu, a może podnieceniu? Pod koniec dnia, zwiedzając ożywioną stolicę kraju, zasiedli w jednej z pobliskich knajp. Spożywali treściwy, regionalny, mięsny posiłek z dodatkiem ziemniaków i duszonej kapusty. Popijali go świeżo ważonym piwem, ciesząc się chwilą, zapominając o świecie. Dopiero nagłe nawoływanie oderwało go od spienionego kufla. Uniósł brew i przyjrzał się Zakonniczce: – A umiesz mówić po irlandzku? – zapytał nagle śmiejąc się pod nosem. Zaraz potem pokiwał głową przecząco łapiąc ją za rękę: – To nie będzie potrzebne, jak już mówiłem mamy gdzie spać. – punkt kulminacyjny zbliżał się wielkimi krokami. – No nie patrz tak na mnie tylko jedz! Bo będę musiał wmusić to w ciebie siłą. – a kiedy to wypowiedział jakiś lokalny zespół wysunął się na sam środek lokalu przygrywając skoczną, celtycką muzykę z użyciem typowych instrumentów. Było pięknie, naprawdę pięknie.
12 sierpnia | Tom Ghenton | Warsztat Genthona
*wątek w trakcie*
17 sierpnia | x | Meave Clearwater | Targ uliczny na Portobello Road
Uniósł brew w zaciekawieniu, jednakże na dźwięk wyszeptanego słowa odetchnął mówiąc: – To ty? W życiu bym cię nie poznał. – zaznaczył wbijając w nią zaskoczone, rozświetlone tęczówki. Pozwolił, aby poprowadziła go na bok. Szedł odrobinę za nią sprawdzając czy nie wzbudzają żadnych, niespodziewanych podejrzeń. Usiadł na ławeczce i korzystając z chwili, zapalił trzymanego w ustach papierosa. Oparł plecy o szeroką podporę i wypuszczając dym w naturalnym geście, spojrzał w odsłoniętą przestrzeń Protobello Road. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Widział ich, dwóch mężczyzn ustawionych na czatach. Wtrącił jeszcze kilka zdań: – Szedłem od południowej strony targu. Na samym jego początku też ich zauważyłem. Muszą działać razem. Wmieszałem się w tłum, lecz widziałem bardzo wyraźnie jak lustrują każdego przechodnia. Są bardzo ostrożni. – zakomunikował wypuszczając kolejną strugę dymu. Mieli do czynienia z naprawdę wykwalifikowanym przeciwnikiem. Zawiesił wzrok na opisywanych profilach mrużąc powieki. To tutaj rozpoczynała się ich akcja, do dzieła! – Rozumiem. - zgasił połowiczny niedopałek o metalowy kant. Wstał, wyprostował się i otrzepał marynarkę. Skinął głową na znak gotowości i pomógł Emer gustownie ześlizgnąć się z przedmiotu odpocznienia.
20 sierpnia | x | Egzekucja | Connaught Squere
1, 2, 3, 4, 5
Wypowiedział inkantację, która wydostała się na rozgrzaną powierzchnię. Czuł jej siłę, szarpnięcie nadgarstka. Dlaczego do cholery nic się nie działo? Zdążył jedynie zerknąć w stronę Zakonniczki, dostrzec zarys widzialnej już sylwetki, kiedy to członek patrolu egzekucyjnego skierował w jego stronę końcówkę magicznej broni. W tamtej chwili zrozumiał. Pole antymagiczne. Nabrał powietrza. Spojrzał na niego zuchwale, pewnie, przybierając minę zdenerwowanego uczestnika egzekucji. Postanowił odezwać się pierwszy. Wyrazić niezadowolenie, zdegustowanie dostrzeżeniem tak niebezpiecznego wroga. Przecież chciał się go pozbyć, schwytać, przyzwolić na dalsze celebrowanie tej pięknej uroczystości. Tak długo się do niej przygotowywał! Nie mógł akceptować wypowiadanych kłamstw! Powoli opuszczał różdżkę niwelując podejrzenie: – Jak ta parszywa rebeliantka śmiała zakłócić nam takie święto! – zaczął unosząc głos, aby nie zniknął w gęstwienie różnorodnego harmidru. Niebieskie tęczówki płonęły. Patrzyły przekonywująco wprost na twarz funkcjonariusza: – Nie mogę darować takiej obelgi, wtargnięcia na plac, szerzenia kłamstw. Musiałem zareagować Panie władzo! To wyszło instynktownie. – zaznaczył dobitnie, kręcąc głową z dezaprobatą. Różdżka była już opuszczona wzdłuż prawego biodra. – Ten dzień miał być wyjątkowy, a tu… Pan wybaczy, ale chyba zgubiłem przez to krewnych. – dodał jeszcze na koniec zdecydowanie bardziej spokojnie.
Wypowiedział inkantację, która wydostała się na rozgrzaną powierzchnię. Czuł jej siłę, szarpnięcie nadgarstka. Dlaczego do cholery nic się nie działo? Zdążył jedynie zerknąć w stronę Zakonniczki, dostrzec zarys widzialnej już sylwetki, kiedy to członek patrolu egzekucyjnego skierował w jego stronę końcówkę magicznej broni. W tamtej chwili zrozumiał. Pole antymagiczne. Nabrał powietrza. Spojrzał na niego zuchwale, pewnie, przybierając minę zdenerwowanego uczestnika egzekucji. Postanowił odezwać się pierwszy. Wyrazić niezadowolenie, zdegustowanie dostrzeżeniem tak niebezpiecznego wroga. Przecież chciał się go pozbyć, schwytać, przyzwolić na dalsze celebrowanie tej pięknej uroczystości. Tak długo się do niej przygotowywał! Nie mógł akceptować wypowiadanych kłamstw! Powoli opuszczał różdżkę niwelując podejrzenie: – Jak ta parszywa rebeliantka śmiała zakłócić nam takie święto! – zaczął unosząc głos, aby nie zniknął w gęstwienie różnorodnego harmidru. Niebieskie tęczówki płonęły. Patrzyły przekonywująco wprost na twarz funkcjonariusza: – Nie mogę darować takiej obelgi, wtargnięcia na plac, szerzenia kłamstw. Musiałem zareagować Panie władzo! To wyszło instynktownie. – zaznaczył dobitnie, kręcąc głową z dezaprobatą. Różdżka była już opuszczona wzdłuż prawego biodra. – Ten dzień miał być wyjątkowy, a tu… Pan wybaczy, ale chyba zgubiłem przez to krewnych. – dodał jeszcze na koniec zdecydowanie bardziej spokojnie.
04 września | x | Jayden Vane | Lawendowe ścieżki
Chciał odwrócić się do niego, przeprosić, zapytać o rodziców, lecz coś stało się z rzeczywistością… Zamrugał kilkukrotnie iście zdezorientowany. Wyciągnął przed siebie dłonie widząc jakie są malutkie. On sam skurczył się do niebotycznych rozmiarów, jak to możliwe? Z zakłopotaną miną odkręcił się do chłopczyka, krzyczącego w jego stronę plątaninę dziwnych słów: – Ale ty też jesteś mały! – wypaplał przez zęby odrobinę sepleniąc. Co tu się właściwie stało? Bardzo, ale to bardzo pragnął teraz rzucić się w te piękne pola i pobawić w ganianego. Biec przed siebie i o nic nie martwić! Czy towarzysz też miał takie marzenia? Przypatrywał mu się bardzo uważnie przekrzywiając główkę w prawą stronę. Ręce splótł z tyłu pleców. Odezwał się ponownie, trochę nieśmiało: – A co tu robisz? Jak masz na imię? – faktycznie, znów miał siedem lat.
18 września | x | Tatiana Dolohov | Apteka Zabinich
Mężczyzna z pokaźnym, kontrolowanym łoskotem porzucił przygotowane składniki robiąc pewny krok do przodu. Nie zastanawiając się ani minuty dłużej odezwał się poważnym, karcącym głosem skierowanym wprost w zuchwałą aparycję nieznajomej. Wydawało mu się, że między wyrazami rejestruje obcy akcent przeciągający niektóre sylaby. Wszedł jej w słowo: – A co jest z panią nie tak, skoro nie potrafi pani zachować się przyzwoicie, okazać należytego szacunku w miejscu publicznym? – zaczął z wyraźną dezaprobatą zaplatając ręce na klatce piersiowej. Złapał kontakt wzrokowy z właścicielem dając porozumiewawczy znak, iż za moment wszystko wróci do normy. Nie przyszedł tu, aby marnować czas na bezsensowne dyskusje z tak niereformowalną personą. – Proszę natychmiast zgasić papierosa, jeśli nie chce pani wyrządzić sobie krzywdy. – dodał po chwili dostrzegając dość nieskoordynowane okrążenia dłonią przytrzymującą kopcący niedopałek. W aptece znajdowały się również materiały łatwopalne, chwila nieuwagi, a cały dobytek poszedłby z dymem. Zapewne nie chciałaby usłyszeć konsekwencji podobnego czynu, prawda?
20 września | x | Zakonnicy | Brama Zdrajców & Zejście do azkabanu
1, 2, 3, 4, 5
Schodzili do najgorszej, obrzydliwej otchłani. Widział bladą mgłę niczym oddech uciemiężonych winowajców. Powietrze cuchnęło siarką, zgnilizną i rozkładem. Wolną ręką zasłonił nozdrza starając się skupić na poprawności korku. Jeden nieskoordynowany ruch mógł doprowadzić do niechcianej tragedii. Czuł dziwny ciężar winnej odpowiedzialności ulokowany na wszystkich wnętrznościach. Smutek, zrezygnowanie, niemoc mieszany z nawarstwiającym przerażeniem. Szli na swoje własne skazanie, był tego pewny. Próbując złapać chociaż jeden, głębszy oddech ujrzał kontury rozczłonowanych postaci. Były wszędzie - spiętrzone na ostrych skałach w różnym stopniu rozkładu. Bez kończyn, bez duszy, bez życia. Makabryczny widok powodował mdłości, odrzucenie, pragnienie ucieczki. Próbował zabrać wzrok, opuścić głowę, lecz paskudny obraz powracał niczym mantra; a jeśli jej ciało też tam jest? Co jeśli się spóźnili? Przełknął ślinę i niekontrolowanie przyspieszając swój ruch. Chciał stąd odejść, przejść dalej, uwierzyć w nadwrażliwy umysł produkujący realistyczne, zwodnicze wizje. Ciężar zziębniętych mięśni nie pomagał. Rozmasowywał ramię wtłaczając utracone strużki ciepła. Dziwy, nieludzki odgłos dochodził z pustego wnętrza. Po krótkiej chwili, zauważył je; trzy ścieżki zawieszone pomiędzy niedostrzegalną pustką. Prowadziły do jednej, charakterystycznej, metalowej bramy.
Schodzili do najgorszej, obrzydliwej otchłani. Widział bladą mgłę niczym oddech uciemiężonych winowajców. Powietrze cuchnęło siarką, zgnilizną i rozkładem. Wolną ręką zasłonił nozdrza starając się skupić na poprawności korku. Jeden nieskoordynowany ruch mógł doprowadzić do niechcianej tragedii. Czuł dziwny ciężar winnej odpowiedzialności ulokowany na wszystkich wnętrznościach. Smutek, zrezygnowanie, niemoc mieszany z nawarstwiającym przerażeniem. Szli na swoje własne skazanie, był tego pewny. Próbując złapać chociaż jeden, głębszy oddech ujrzał kontury rozczłonowanych postaci. Były wszędzie - spiętrzone na ostrych skałach w różnym stopniu rozkładu. Bez kończyn, bez duszy, bez życia. Makabryczny widok powodował mdłości, odrzucenie, pragnienie ucieczki. Próbował zabrać wzrok, opuścić głowę, lecz paskudny obraz powracał niczym mantra; a jeśli jej ciało też tam jest? Co jeśli się spóźnili? Przełknął ślinę i niekontrolowanie przyspieszając swój ruch. Chciał stąd odejść, przejść dalej, uwierzyć w nadwrażliwy umysł produkujący realistyczne, zwodnicze wizje. Ciężar zziębniętych mięśni nie pomagał. Rozmasowywał ramię wtłaczając utracone strużki ciepła. Dziwy, nieludzki odgłos dochodził z pustego wnętrza. Po krótkiej chwili, zauważył je; trzy ścieżki zawieszone pomiędzy niedostrzegalną pustką. Prowadziły do jednej, charakterystycznej, metalowej bramy.
20 września| x | Zakonnicy | Szpital polowy
1, 2, 3, 4, 5
Drżące, skostniałe palce obejmowały drewniany trzonek, gdy z całych sił odbijał się od zimnego, kamiennego sklepienia. Ogromna powierzchnia okrutnego więzienia oddalała się z każdą, przemijającą, niezwykle cenną sekundą. Koszmar, który pozostawił za swoimi plecami przechodził do historii; zagnieździł się między warstwami wyczerpanego umysłu nie pozwalając o sobie zapomnieć. Niemalże zachłysnął się świeżym, wrześniowym powietrzem pozbawionym gnijącego odoru paskudnego podziemia. Utonął w gęstej mgle przysłaniającej widok znajomych grzbietów angielskiego miasta. Chłodny wiatr uderzał prosto w twarz drażniąc zmarznięte, wystające członki, wyciskając łzy z nieprzyzwyczajonych do dziennej jasności, przymrużonych powiek. Dźwięki rozbudzonej przyrody, mijanej aglomeracji wydawały się tak odległe, wręcz nierealne. Nie potrafił pozbyć się świadomego wrażenia, iż ogrom wrogich jednostek podąża za nim w zaplanowanym pościgu. Głosy, które odzywały się w jego głowie stwarzały iluzję niebezpieczeństwa; co jakiś czas oglądał się za siebie kontrolując rozległą, podniebną przestrzeń. Było zdecydowanie zbyt spokojnie. Nie dowierzał w pomyślność powierzonego zadania. Od momentu zanurzenia w ciemnych odmętach piekielnego Azkabanu przeczuwał nadchodzący upadek. Koścista kostucha przez cały czas zaglądała w ich przerażone oczy występując w postaci: ciasnych korytarzy, szalonych więźniów, czyhających pułapek, a także dementorów wysysających ostatnie wiązki upragnionego życia. Leciał powoli z niższą trajektorią lotu, nie spieszył się. Przyciskał do siebie ciało nieprzytomnej Gwardzistki dbając o bezgraniczne bezpieczeństwo i kontrolę ruchu. Nie wiedział co działo się z współtowarzyszami zanurzonymi w mlecznej gęstwinie. Powinni dać sobie radę, lecz co z pozostałymi?
Drżące, skostniałe palce obejmowały drewniany trzonek, gdy z całych sił odbijał się od zimnego, kamiennego sklepienia. Ogromna powierzchnia okrutnego więzienia oddalała się z każdą, przemijającą, niezwykle cenną sekundą. Koszmar, który pozostawił za swoimi plecami przechodził do historii; zagnieździł się między warstwami wyczerpanego umysłu nie pozwalając o sobie zapomnieć. Niemalże zachłysnął się świeżym, wrześniowym powietrzem pozbawionym gnijącego odoru paskudnego podziemia. Utonął w gęstej mgle przysłaniającej widok znajomych grzbietów angielskiego miasta. Chłodny wiatr uderzał prosto w twarz drażniąc zmarznięte, wystające członki, wyciskając łzy z nieprzyzwyczajonych do dziennej jasności, przymrużonych powiek. Dźwięki rozbudzonej przyrody, mijanej aglomeracji wydawały się tak odległe, wręcz nierealne. Nie potrafił pozbyć się świadomego wrażenia, iż ogrom wrogich jednostek podąża za nim w zaplanowanym pościgu. Głosy, które odzywały się w jego głowie stwarzały iluzję niebezpieczeństwa; co jakiś czas oglądał się za siebie kontrolując rozległą, podniebną przestrzeń. Było zdecydowanie zbyt spokojnie. Nie dowierzał w pomyślność powierzonego zadania. Od momentu zanurzenia w ciemnych odmętach piekielnego Azkabanu przeczuwał nadchodzący upadek. Koścista kostucha przez cały czas zaglądała w ich przerażone oczy występując w postaci: ciasnych korytarzy, szalonych więźniów, czyhających pułapek, a także dementorów wysysających ostatnie wiązki upragnionego życia. Leciał powoli z niższą trajektorią lotu, nie spieszył się. Przyciskał do siebie ciało nieprzytomnej Gwardzistki dbając o bezgraniczne bezpieczeństwo i kontrolę ruchu. Nie wiedział co działo się z współtowarzyszami zanurzonymi w mlecznej gęstwinie. Powinni dać sobie radę, lecz co z pozostałymi?
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 26.05.21 1:16, w całości zmieniany 25 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Drapetomania
An overwhelming urge to
run awey with the present reality
1951 | Edgar Burke | Algieria
Praktycznie od samego rana nie kręcił się między lnianymi kotarami załatwiając najpotrzebniejsze sprawy, rozdając dzienne zadania. Ulokowany w środkowym namiocie, zapewne pochłonięty absorbującym zadaniem. Mężczyzna zmarszczył brwi w zadziwieniu, dochodząc do konkretnych wniosków. Bez zastanowienia zmienił kierunek, przesuwając grubą warstwę ciasno plecionej derki. Zobaczył go, stojącego na środku, zatroskanego, pochylonego nad lśniącym przedmiotem: – Idzie burza. – zakomunikował otwarcie ściągając kolorowe nakrycie, przynosząc garść zbłąkanych kryształków. Przeszedł w głąb lokum oświetlonego wątłym światłem; opanowała go dziwna, nienaturalna senność. Powietrze zgęstniało, zauważył mleczną mgłę unoszącą się nad stołem. Poczuł się słaby. Dłoń powędrowała do skroni, a on, kierując badawcze spojrzenie na poważną twarz towarzysza wypowiedział: – Czuć tu klątwę… – wyraźny błysk fascynacji rozświetlił chłodny błękit. Dopiero teraz go dostrzegł; artefakt, złocista figurka w kształcie skorpiona, czym była, jaką miała moc? Dlaczego tak kusząco przywoływała go do siebie? Odchrząknął miarowo rozglądając się wokoło. Dostrzegł butelkę ze świeżą wodą oraz kilka szklanek. Napełnił dwie z nich, po czym sięgając do torby, wyciągnął suszone liście mięty, które czasami żuł dla smaku oraz zabicia czasu. Jedną z nich postawił przy partnerze mówiąc: – Powinieneś więcej pić, nie wyglądasz najlepiej. Woda z dodatkiem mięty utrzyma się w organizmie nieco dłużej, nie będziesz odczuwał pragnienia tak szybko.
1 października | Gabriel Tonks | Przed domem
Niespokojny oddech targał nieprzyzwyczajone płuca. Coś mokrego zawisło w okolicy powiek, gdy głośny huk, rozniósł się po całym korytarzu. Pies rozszczekał się na dobre, a ciemnowłosy uniósł głowę w wyraźnym zdziwieniu, zaniepokojeniu? Odczekał chwilę, lecz dotkliwy stukot powtórzył się jeszcze kilkukrotnie. Przełknął ślinę unosząc różdżkę. Podszedł do okna, wyglądając na zewnątrz. Nie zdołał dostrzec charakterystycznej sylwetki, dlatego wolnym korkiem powlókł się do drzwi frontowych. Jean ujadała zjadliwe, co wyprowadziło go z równowagi: – Cicho bądź! – warknął przyciszonym tonem, uspokajając zwierzynę. Zakradł się pod futrynę, żałował, że nie pokusił się o zainstalowanie judasza. Odetchnął ciężko, po czym delikatnie uchylił domowe wrota, będąc w pogotowi; widok znajomej twarzy rozszerzył jasne źrenice. Brodaty, rosły, nieobecny osobnik stał na progu lokując tak puste i nieme spojrzenie. Czy mógł być prawdziwy? – Na Merlina, Gabriel… – wybełkotał niezrozumiale, jakby coś ciężkiego spadło mu na ramiona. Mimo ciągłego niepokoju, nie czuł potrzeby, aby go sprawdzać. To był on, ten Gabriel, zagubiony, a może zaginiony przyjaciel.
6 października | x | Artur Longbottom | Wyspa Achill & Pub Stepujący Leprokonus
Vincent wyrwał się z amoku mrugając kilkukrotnie. Pojedynczy promień słońca oślepił go na moment. Zakrył czoło wierzchem dłoni i idąc w tłum mówił donośnym głosem: – Tylko najpotrzebniejsze rzeczy, które jesteście w stanie ze sobą zabrać! – zdążył zatrzymać kobietę ciągnącą pokaźną walizkę pełną ubrań i dziwnych bibelotów. Pokręcił głową dodając spokojniej:
– To się pani nie przyda. – wyjął z jej rak zgięta rączkę walizki i unosząc kącik ust w pokrzepiającym grymasie, pomógł powyciągać kilka, nadprogramowych warstw. Przeprosił ją zaraz gestem dłoni idąc dalej: – Użyjcie magii do zmniejszenia przedmiotów. Zabierzcie przede wszystkim ciepłe ubrania, leki, najważniejsze ingrediencje oraz jedzenie. – pokiwał głową partnerowi, który starał się skierować ludzi na północy, dobrze ochroniony brzeg. Jego magia nie chciała dziś współpracować; był zdenerwowany, rozproszony, zbyt zaoferowany porannymi wydarzeniami. – Przeniesiemy was na wschodni brzeg za pomocą świstoklików. U podnóża Parku Narodowego Irishtown znajduje się inny obóz, który na pewno przyjmie was pod swoje skrzydła. – zakomunikował uspokajając najbardziej niepewnych. Ludzie zadawali mnóstwo pytań, przekrzykiwali się, lecz musieli nad nimi zapanować
– To się pani nie przyda. – wyjął z jej rak zgięta rączkę walizki i unosząc kącik ust w pokrzepiającym grymasie, pomógł powyciągać kilka, nadprogramowych warstw. Przeprosił ją zaraz gestem dłoni idąc dalej: – Użyjcie magii do zmniejszenia przedmiotów. Zabierzcie przede wszystkim ciepłe ubrania, leki, najważniejsze ingrediencje oraz jedzenie. – pokiwał głową partnerowi, który starał się skierować ludzi na północy, dobrze ochroniony brzeg. Jego magia nie chciała dziś współpracować; był zdenerwowany, rozproszony, zbyt zaoferowany porannymi wydarzeniami. – Przeniesiemy was na wschodni brzeg za pomocą świstoklików. U podnóża Parku Narodowego Irishtown znajduje się inny obóz, który na pewno przyjmie was pod swoje skrzydła. – zakomunikował uspokajając najbardziej niepewnych. Ludzie zadawali mnóstwo pytań, przekrzykiwali się, lecz musieli nad nimi zapanować
6 października | x | Artur Longobttom | Kuchnia
Wydawał się lekko nieobecny, zaniepokojony niedawnymi zdarzeniami. I choć z każdą minutą, pokrzepiającą myślą, starał się powrócić do porannej, realistycznej rzeczywistości, niespokojny oddech rozrywał klatkę piersiową. Wystarczył jeden niewłaściwy ruch, maleńki błąd, który zaprzepaściłby przyspieszoną ewakuację. Nie wiedział czy nieobliczalny przeciwnik miał zamiar podjąć się czynnej interwencji. Wiele grup rozsianych po obu krajach wykonywało odpowiednie obowiązki. Czy byli na tyle wszechstronni, aby odnaleźć ich wszystkich? Sprawdzić każdą z wymienionych w gazecie, spalonych lokalizacji? Dokonać dogłębnych przeszukiwań? Potworne obawy nie odstępowały go nawet o krok, gdy z ciężkim westchnięciem krzątał się po dość zagraconej kuchni. Słowa partnera dotarły do niego jakby z opóźnieniem. Odkręcił głowę w jego stronę i zogniskował na nim zmartwione spojrzenie dwóch błękitów. Skinął głową zgadzając się z wypowiedzią, lecz nadal nie wierząc w nią w stu procentach: – Tak, to prawda… – odparł ciszej i uśmiechnął się blado. Nie powinien wprowadzać tak grobowej atmosfery. Wykonali zadanie z należytą starannością. Oczyścili i zabezpieczyli teren, ocalili niewinnych mieszkańców. Mogli być z siebie dumni. – Z pewnością. – potwierdził krótko komentując wzmiankę o pozostałych działaczach. Nie wiedział kto dokładnie brał udział w tym trudnym przedsięwzięciu, lecz zdawał sobie sprawę z mocny i determinacji członków Zakonu Feniksa.
10 października | Drew & Cillian Macnair | Karczma "Pod Mantrykorą"
zeroki kaptur przykrył twarz oddając upragnioną anonimowość. Niedopałek tlił się pomiędzy spierzchniętymi wargami, kiedy znalazł się przy złowrogim wejściu. Zobaczył go, stojącego nieopodal, dostojnego, panującego nad sytuacją. Zniwelował dzieloną odległość i zapominając o kurtuazyjnych powitaniach wrzucił jakby zniecierpliwione stwierdzenie; wiedział, że Macnair nie będzie przebierał w półśrodkach: – Nie zadawaj niepotrzebnych pytań, daj mi się po prostu czegoś napić. – mruknął od razu spoglądając spod ciemnej kotary. Pozwolił wprowadzić się w głąb śmiertelnej ulicy, odczuwając tą przedziwną, złowrogą atmosferę. Nie rozglądał się na boki, wzrok utkwiony w dziurawym, kamiennym chodniku kontrolował rytm wystukiwany przez grube podeszwy. Westchnął ciężko smagany lekkim niepokojem. Prowadzony do przodu nie wydawał niepotrzebnych dźwięków. Dopiero gdy po krótkiej chwili znaleźli się na progu nieznanej dotąd karczmy, uniósł brew w wyraźnym zadziwieniu i rzekł: – To twoja ulubiona speluna? Myślałem, że stać cię na więcej. – uśmiechnął się kącikiem ust wiedząc, że w jego towarzystwie może pozwolić sobie dosłownie na wszystko.
13 paźdzernika | Luna Lupin | Jezioro dobrych chęci
Przyciągnięty dość przyjemną, spokojną pogodą, opatulił szyję i zasiadł na wysłużonej miotle. Na miejscu pojawił się około godziny później, gdyż słaba orientacja, kilkukrotnie pomyliła wyznaczony kierunek. Bał się, że ktoś niepożądany może śledzić każdy jego krok; nie mógł narazić jej na żadne niebezpieczeństwo. Wolnym krokiem podążał wydeptaną ścieżką podziwiając piękno przekwitającej natury. Na moment zatrzymał się przy bardziej interesującym okazie, obiecując sobie, że wróci do niego później. Pierzaste chmury sunęły po czystym niebie, kiedy ujrzał dziewczęcy profil schowany w ździebłach strzelistej trawy. Stanął nieopodal poprawiając punkt widzenia. Nie był pewny czy to na pewno ona. Przechylił głowę, zmrużył powieki i wyrzucił na powitanie: – Mała Luna? – zaczął zaczepnie, niemalże od razu. Usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu. – Nie poznałbym cię przez te włosy. Nie boisz się, że siedząc na ziemi złapiesz wilka? – zapytał spokojnie chowając ręce do kieszeni spodni. Zmieniła się, wydoroślała, wypiękniała… Miał nadzieję, że mimo rozszalałej wojny, dawała sobie radę.
16 października | Evelyn Despenser | Samotny klif Aberdeen
Wydawało mu się, że słyszy wyrazisty dźwięk; przenika między warstwami przypominając dziecięcy szloch. Czy właśnie tak samo nie zaczynał się ostatni koszmar? Zimny dreszcz przeszedł go po plecach, lecz nie zwalniał korku. Miał swoją misję, którą zamierzał wypełnić za wszelką cenę. Urwana nuta nasilała się w coraz równiejszych odstępach. Cień nieznajomej sylwetki zamajaczył w mglistej przestrzeni, gdy kurtyna wody opadła na przytulone do szyi ramiona. Czyżby była w niebezpieczeństwie? Jej kruczoczarne włosy tańczyły bezwładnie, a on nie widział już nic. Gdy nagły krzyk rozdarł mlecze warstwy, rozszerzył jasne źrenice i pobiegł w górę ślizgając się na kamieniach. To nie mogła być prawda. Profil niebezpiecznie wychylający się poza bezpieczną krawędź, oddalił się gwałtownie i spojrzał w tą samą stronę. Nie zważając na nic krzyknął najgłośniej jak potrafił: – Wszystko w porządku? – zaczął zbliżając się, czyżby do kobiety? – Słyszysz mnie? – czy aby na pewno jesteś realna? Czy nic ci nie jest? Czy ratuje ją przed ostatecznym czynem? Dlaczego się zawahała?
19 października | x | Justine Tonks | Sypialnia gościnna
Dla niego była najpiękniejsza. Każdy mankament zdobyty podczas najszczerszych, oddanych pojedynków był szczególnym, przyciągającym, wyjątkowym wyróżnikiem. Odpowiednia, właśnie taka, jakiej potrzebował naprawdę. Poczuł jak zwierzę ugniata ciepłe okrycie zaskarbiając całą uwagę. Westchnął lakonicznie oddając się przeszywającej fali zmęczenia. Pies wiercił się ochoczo, zauroczony blond właścicielką. Chciał dobrać się do części ciała leżącego mężczyzny, lecz zwinna dłoń przetransportowała go na kawałek podłogi, wywołując niezadowolone szczeknięcie. Przyjemnie było poczuć jej delikatny dotyk, dreszcz przepływający w dół pleców, gdy natrafiła na wrażliwe punkty. Posłusznie podsunął się do góry, przywierając do ciepłego, lekko drżącego ciała. Czuł ją, rozumiał, dlatego zacisnął ramiona jeszcze mocniej, aby poczuła się pewnie, swobodnie, a przede wszystkim bezpiecznie. Świat powoli tracił na ostrości, słowa stawały się niezrozumiałe, powolne, przypominające bełkot. Odetchnął po raz pierwszy, drugi, trzeci… Wąskie place błądzące po odsłoniętym policzku nadawały rytm spokojnego oddechu. Odpływał, przepadał, opadając w głęboką krainę snów.
30 października | x | Jayden Vane | Houghton House
Chłód nadchodzącej jesieni przedarł się przez delikatne warstwy. Wolną dłonią przetarł zarośniętą twarz przywracając wyrazistość obrazu. Kątem oka omotał zwiedzany krajobraz; ogromne ruiny zarysowane w oddali, robiły wrażenie. Nie znał tutejszej legendy, lecz intuicja doświadczonego klątwo-łamacza, podpowiadała mu, iż warto byłoby zapuścić się między kamienne zapadlisko. Szedł pospiesznie trzymając ręce w głębokich kieszeniach. Jedna z nich zaciskała się na głogowej różdżce, podczas gdy głowa układała już efektywny plan działania. W oddali dostrzegł wyraźną sylwetkę dzisiejszego towarzysza. Przybliżając szyję do linii ramion niwelując przenikliwe zimno, przyspieszył kroku stając naprzeciwko znajomej aparycji. Zmarszczył brwi, mężczyzna wyglądał na osłabionego, a może przejętego? – Jayden – wychrypiał na jednym wdechu odchrząkując nieznacznie. – Coś się stało? Dobrze się czujesz? – wyrzucił nagle przyglądając się uważnie, śledząc mimikę twarzy. Pytanie o samopoczucie w ostatnim miesiącu padało zbyt wiele razy; chyba złączyło się już z drobinkami purpurowej krwi.
31 października | x | Evandra Rosier | Most w Sligchan
Przyjemne ciepło rozeszło się po całym ciele, gdy skrzyżował nieśmiałe spojrzenie, usłyszał tak melodyjnie dźwięczną barwę głosu. Odwzajemnił najszczerszy uśmiech, nie potrafiąc przestać na nią patrzeć: – Idealna pora na spacer, ale tylko w tak wyjątkowym towarzystwie. – wypowiedział łagodnie niwelując kolejne, niepotrzebne centymetry. Miał wrażenie, że znają się nie od dziś, a całe swoje życie poświęcił, aby wyczekiwać tego jedynego, wyjątkowego momentu. Swą prawą dłoń oparł na szarej balustradzie; ich palce dzieliły jedynie milimetry. Kontynuował na jednym wdechu: – Nie mogę oderwać od ciebie wzroku… – wyszeptał praktycznie niedosłyszalnie, między kolejnymi zdaniami. - Jak się tu znalazłaś? – zapytał zaraz pragnąc dowiedzieć się jej pozaziemskiego pochodzenia. Przyciągała go, kusiła, otulała kolejną, tak dobrze znaną i kojącą wonią… – Zanim zaproszę cię na spacer w dół rzeki, czy, czy mógłbym poznać twoje imię? – ułożyć je na języku rozsmakować się w przyjemnych głoskach, zejść z historycznej zapory prowadząc w ramiona niepoznanej przyrody. W tym momencie nie było żadnych przeszkód oraz nieprzekraczalnych barier. - Ach i przyjmij proszę ten kwiat. - wyciągnął lekko ususzoną, fioletową lawendę, która nie utraciła swych właściwości. Miał wrażenie, że musiał ją obdarować właśnie teraz, w tym konkretnym, bajecznym momencie.
5 listopada | x | Roselyn Wright | Lynmouth
Wiatr rozwiewał pojedyncze kosmyki, gdy zjawiając się odrobinę za wcześnie, czekał na swą towarzyszkę. Cieplejszy płaszcz, który znalazł w domowej szafie okrywał wyziębione ciało. Przestępował z nogi na nogę nie mając nawet ochoty na ziołowego papierosa. Ramiona przytknięte do szyi starały się zatrzymać uciekające ciepło. Był lekko zmęczony, osłabiony organizm mógł być o wiele bardziej podatny na lodowate podmuchy. Westchnął przeciągle, gdy znajoma sylwetka pojawiła się na horyzoncie. Wyszedł jej naprzeciw starając się zaprezentować z jak najlepszej strony. Wyprostował postawę i kiedy stanęli naprzeciw siebie, otworzył usta, aby coś powiedzieć, lecz ona była pierwsza. Zamknął je i pokręcił głową: – Cieszę się, że mogę ci pomóc. – odpowiedział szczerze unosząc kącik ust do góry. – Nic nie szkodzi. Sam nie chciałbym żebyś działała w pojedynkę… – typowa troska przebiła się przez skrupulatnie dobierane sylaby. Zawiesił na niej łagodne spojrzenie. Nabrał powietrza i kontynuował szybko: – Ruszajmy zatem. Jeśli coś niepokojącego zwróci twoją uwagę, daj znać. Będę szedł z tyłu i obserwował wschodnią część miasta. – zakomunikował dokładnie, po czym wyciągając głogową broń, ruszył za kobietą prowadzącą do wyznaczonego adresu. Droga nie była daleka; kilka zakrętów, jedna, niewielka pomyłka doprowadziła ich do parterowego domku z czerwonej cegły, ogrodzonego charakterystycznym, białym ogrodzeniem z bardzo cienkich pali. Deszczowa aura sącząca się z zachmurzonego nieba odbierała niewątpliwy urok całej, urodziwej okolicy.
9 listopada | x | Cedric Dearborn & Archibald Prewett | Pokój dzienny z jadalnią
1, 2, 3, 4, 5
Rozłożył swój prywatny zielnik oporządzając pojedyncze łodygi. Zrywał zeschnięte i połamane listki, wycierał od nadmiaru wilgoci, rozprostowywał zawinięte płatki, aby roślina prezentowała swe naturalne piękno. Pokiwał głową na słowa towarzysza, lecz w tym samym czasie głos znamienitego Lorda oderwał od pilnego zajęcia. Od pewnego czasu, jego sylwetka pojawiała się we wspólnej przestrzeni. Pamiętał go z czasów szkoły oraz ze wspólnych, najczęściej naukowych perypetii. Dzieliła ich tak wielka przepaść, minęło tyle lat; czy mógł zapamiętać jego skromną osobę? Uśmiechnął się momentalnie, gdy rudowłosy mężczyzna zaproponował zejście ze zbyt wyszukanych kurtuazji. Czyżby nie pamiętał, że moment oficjalnego poznania, mieli już za sobą? Odchrząknął nieznacznie podnosząc się do góry. Wyciągnął dłoń ściskając te przeciwną i odpowiedział: – Będzie mi niezmiernie miło… – aby za chwilę dodać: – Vincent. – i wtedy nastąpił przełom. Błysk zdziwienia rozświetlił zielone tęczówki. Ciemnowłosy nie mógł powstrzymać rozbawienia, które targnęło całym jego ciałem. A jednak! – Tak, tak to właśnie ja, to samo eliksirowe beztalencie, któremu musiałeś udzielać korepetycji. – wytłumaczył ochoczo kiwając głową z dezaprobatą. Czyż ten świat nie był jednak mały? – Nie byłem pewny, czy mnie jeszcze w ogóle pamiętasz. Gdzie się podziewałem? – machnął ręką sugerując, iż jest to naprawdę długa historia: – Mamy za mało czasu, aby o tym wszystkim rozprawiać. Jeżeli zechcesz odwiedzić mnie w Irlandii, na pewno wszystko ci opowiem.
Rozłożył swój prywatny zielnik oporządzając pojedyncze łodygi. Zrywał zeschnięte i połamane listki, wycierał od nadmiaru wilgoci, rozprostowywał zawinięte płatki, aby roślina prezentowała swe naturalne piękno. Pokiwał głową na słowa towarzysza, lecz w tym samym czasie głos znamienitego Lorda oderwał od pilnego zajęcia. Od pewnego czasu, jego sylwetka pojawiała się we wspólnej przestrzeni. Pamiętał go z czasów szkoły oraz ze wspólnych, najczęściej naukowych perypetii. Dzieliła ich tak wielka przepaść, minęło tyle lat; czy mógł zapamiętać jego skromną osobę? Uśmiechnął się momentalnie, gdy rudowłosy mężczyzna zaproponował zejście ze zbyt wyszukanych kurtuazji. Czyżby nie pamiętał, że moment oficjalnego poznania, mieli już za sobą? Odchrząknął nieznacznie podnosząc się do góry. Wyciągnął dłoń ściskając te przeciwną i odpowiedział: – Będzie mi niezmiernie miło… – aby za chwilę dodać: – Vincent. – i wtedy nastąpił przełom. Błysk zdziwienia rozświetlił zielone tęczówki. Ciemnowłosy nie mógł powstrzymać rozbawienia, które targnęło całym jego ciałem. A jednak! – Tak, tak to właśnie ja, to samo eliksirowe beztalencie, któremu musiałeś udzielać korepetycji. – wytłumaczył ochoczo kiwając głową z dezaprobatą. Czyż ten świat nie był jednak mały? – Nie byłem pewny, czy mnie jeszcze w ogóle pamiętasz. Gdzie się podziewałem? – machnął ręką sugerując, iż jest to naprawdę długa historia: – Mamy za mało czasu, aby o tym wszystkim rozprawiać. Jeżeli zechcesz odwiedzić mnie w Irlandii, na pewno wszystko ci opowiem.
9 listopada | x | Justine Tonks | Leśna droga
Wyjął z wazonu maleńki, bliźniaczy bukiecik i narzucając cienki płaszcz, wybiegł na zewnątrz przenosząc się do kolejnej lokalizacji. Znalazł się na znajomej, rozkołysanej polanie. Wyraźny kształt budynku rysował się w niewielkiej oddali, a on ruszył wydeptaną ścieżką, którą znał praktycznie na pamięć. Wbiegł do środka i odnajdując swą najwspanialszą i najpiękniejszą partnerkę, odpowiedział na żartobliwy gest kłaniając się w pół, niczym najszlachetniejszy dżentelmen: – Jestem. – powiedział niezwykle łagodnie nie mogąc oderwać od niej wzroku. Wręczył jej podręczny bukiecik wyczekujący na muśnięcie kobiecych dłoni i dodał jeszcze: – Wyglądasz przepięknie. Wszyscy będą mi zazdrościć… – uśmiechnął się najszczerzej jak tylko mógł i pomagając wsunąć ciepły płaszcz na dziewczęce ramiona, przeniósł się ponownie do Doliny Godryka mając ją u swojego boku.
11 listopada | x | Cedric Dearborn | Salon
Zmoknięte ptaki stukały w spróchniałe belki nieocieplonego strychu, wzniecając nieprzyjemny, lekko przerażający odgłos. Śnieżnobiały szczeniak zanosił się głośnymi szczeknięciami, gdy pierzaści towarzysze przekraczali wyznaczoną, cieniutką granicę gościnności. Mężczyzna kręcąc się po salonie, trzymając stos papierów w swych wąskich palcach, marszczył brwi, nie mogąc zaznać wymaganego skupienia: – Cicho już Jean, nic nie mogę dziś przez ciebie zrobić... – sapnął wściekle odrzucając ciasno zapisane notatki, traktujące zielarskie aspekty z ostatnio wykonywanych badań. Pewne kwestie były niezgodne, wydawało mu się, że przeoczył coś naprawdę istotnego, lecz, w którym momencie? Wzdychając ciężko, z rezygnacją przetoczył się do zagraconej kuchni zrządzając niewielką przerwę. Odkroił dwie kromki razowego chleba z zamiarem przygotowania obiadowych kanapek, podczas gdy miarowy stukot oderwał go od rozpoczętego obowiązku. Pies ponownie wydarł się na całe domostwo. Ciemnowłosy przekręcił oczami i z lekką dozą niepokoju pchnął skrzypiące, przestarzałe dni. Tęczówki rozszerzyły się od razu widząc znajomą aparycję przyjaciela: – Cedric! O proszę, wchodź, wchodź szybko, bo strasznie pada! – zasygnalizował przesuwając się w wąskich drzwiach. Biała kulka rozpoznała dobre intencje przybysza, wspinając się na kolana i prosząc o atencję: – Wybacz, jeszcze sobie z nią nie radzę. – uśmiechnął się lekko wyczekując momentu, aż zrzuci z siebie wilgotną odzież wierzchnią. Odwzajemnił przyjacielski uścisk, choć sztywność jego ciała mogła być wyczuwalna pod cienką skórą palców: – Ciebie również. Robiłem właśnie coś w rodzaju obiadu, skusisz się na kanapki i kubek kawy?
12 listopada | x | Justine Tonks | Kawałek plaży
Przyszedłeś.
Parsknął pod nosem rozkładając trywialność ów słowa. Wypuścił dym ze specyficznym świstem i spojrzał wprost na nią. Przeniknął przez warstwy, które na siebie nałożyła. Jego głos był pusty, nienaturalnie zachrypnięty. – Powinienem zapytać kim jesteś. Kimś innym, czy jeszcze sobą? – zaczął od razu kręcąc głową z gorzką dezaprobatą. Ogromna masa skrajnych odczuć piętrzyła się pod wzburzoną, rozgrzaną skórą. Chciała wydobyć się na jesienną powierzchnię, wybrzmieć w kaskadzie brutalnych, słów, pretensji, nagromadzonych, niewygłoszonych wypowiedzi. W tym jednym momencie chciał ukarać ją swym bezgranicznym spokojem podszytym udręczonym rozgoryczeniem. Nie wiedział jak długo wytrzyma. Czuł jakby go zdradziła… – Jak podróż? Ustaliłaś już ze swoimi znajomymi Rycerzami odpowiedni termin, w którym w końcu skrócą cię o głowę? – zapytał bezbarwnie nie czując żadnych wyrzutów. Nie miał skrupułów, aby pokazać jej swą najgorszą wersję, mimo wnętrza stawiającego tak silny i nieprzekraczalny opór. To wszystko dla twojego dobra droga Justine.
Parsknął pod nosem rozkładając trywialność ów słowa. Wypuścił dym ze specyficznym świstem i spojrzał wprost na nią. Przeniknął przez warstwy, które na siebie nałożyła. Jego głos był pusty, nienaturalnie zachrypnięty. – Powinienem zapytać kim jesteś. Kimś innym, czy jeszcze sobą? – zaczął od razu kręcąc głową z gorzką dezaprobatą. Ogromna masa skrajnych odczuć piętrzyła się pod wzburzoną, rozgrzaną skórą. Chciała wydobyć się na jesienną powierzchnię, wybrzmieć w kaskadzie brutalnych, słów, pretensji, nagromadzonych, niewygłoszonych wypowiedzi. W tym jednym momencie chciał ukarać ją swym bezgranicznym spokojem podszytym udręczonym rozgoryczeniem. Nie wiedział jak długo wytrzyma. Czuł jakby go zdradziła… – Jak podróż? Ustaliłaś już ze swoimi znajomymi Rycerzami odpowiedni termin, w którym w końcu skrócą cię o głowę? – zapytał bezbarwnie nie czując żadnych wyrzutów. Nie miał skrupułów, aby pokazać jej swą najgorszą wersję, mimo wnętrza stawiającego tak silny i nieprzekraczalny opór. To wszystko dla twojego dobra droga Justine.
13 listopada | Rodzeństwo Tonks | Wejście na taras
Wzrok prześlizgnął się po wszystkich postaciach, oceniając różnorodny wyraz twarzy. Na krotką chwilę zawiesił wnikliwe spojrzenie na ukochanej, chcąc wybadać nastroje, wyczytać krążące przesłanki - niemożliwe, aby w dniu wczorajszym, wszyscy znajdowali się pod jednym dachem. Zaniepokoił się. Wyprostował postawę i odchrząkając wymownie postanowił zachowywać się normalnie, jak gdyby nigdy nic: – Dzień dobry! – wyrzucił beztrosko lawirując między meblami. – Czy ktoś ma ochotę na ziołowy napar? – najlepiej ten energetyzujący, składający się z nuty rozmarynu, mięty pieprzowej i słodkawej lipy. Przesunął się do blatu, lecz zanim rozpoczął swój szamański rytuał, ponownie skręcił na niezbyt newralgiczny temat: – Przyniosłem wczoraj świeży, razowy chleb, udało wam się go znaleźć? – zapytał nie dostrzegając lnianego woreczka. Coś ewidentnie było nie tak. Wziął pusty kubek i sięgnął po metalową puszkę skrywającą idealną mieszankę. Przemycił ją z irlandzkiego domostwa, chcąc urozmaicić ich codzienne trunki. Intensywna woń roślinnych składników zabijała ostrą specyfikę kawy uderzającą we wrażliwe nozdrza. Spojrzenia domowników wwiercały się w jego plecy, dlatego odwrócił się nieznacznie opierając o część szafki i zagaił zdecydowanie zbyt wesoło: – Jak wasze dzisiejsze samopoczucie? – czy mogło być gorsze od tego, reprezentowanego przez niego?
14 listopada | Trixie Beckett | Jadalnia
Wzruszając ramionami do własnych, skłębionych myśli, pchnął skrzypiącą ramę, a rozedrgana, zimna wilgoć opadła na jego skórę. Ostatnim razem nie zauważył charakterystycznej tabliczki „Warsztat Becketta”, której przyjrzał się przez dłuższą chwilę. Przeszedł przez kamienną drużkę i mijając bujany fotel ustawiony na drewnianym ganku, nacisnął dzwonek sygnalizujący przybycie. Gdy szelest zintensyfikowanych korków wybrzmiał coraz bliżej, a drzwi otworzyły się na oścież, uśmiechnął się uprzejmie i rzucił: – Dzień dobry, ja po odbiór zamówienia. – zaczął, lecz zreflektował się równie szybko domyślając się, iż kobieta, każdego dnia, zapewne, przyjmuje sporą ilość klientów. Zadziwił się również, że była tak młoda. Zlustrował przelotnie, szukając podobieństwa w ostrych rysach. Dlaczego nigdy nie kojarzył, że Pan Beckett miał dzieci w podobnym wieku? – Rineheart, rozmawialiśmy listownie o stworzeniu maseczki. – o dziwnym przedmiocie który dla wykonawczyni okazał się iście intrygujący. Nie mógł doczekać się ostatecznego efektu.
15 listopada | x | Spotkanie Zakonu Feniska | Ratusz
1, 2, 3, 4, 5
Czy powinien wypowiadać się za zaginioną rodzinę? Ogrom niedopowiedzeń uderzył w skołatane myśli, przygniótł zgarbione ramiona, gdy wolnym krokiem przemierzał wilgotną, wydeptaną ścieżkę prowadzącą do miejsca zbiórki. Drobna sylwetka blond towarzyszki wtórowała ów ruchom, dotrzymywała towarzystwa milczącemu jegomościowi, który z zaciśniętymi ramionami i skrzywioną twarzą nie wydawał z siebie żadnego, wyraźnego dźwięku. Ostry wzrok utkwił w płaskim podłożu doglądając omijanych szczegółów. Czuł rozszalałe, rozchybotane serce, krew wrzącą pod cienką warstwą bladej skóry. Drżącymi palcami sięgnął do podręcznej, skórzanej torby wyciągając skręcanego, ziołowego papierosa. Włożył go między wargi, nie częstując partnerki. Nie powinna palić. Dźwięczne pstryknięcie obudziło wątły płomień rozniecając niebieskawy dym i świeży zapach dodatkowej szałwii. Wydusił z siebie pojedyncze westchnięcie dostrzegając pierwsze, zgromadzone sylwetki. Wypuścił pokaźny podmuch i wkraczając w obopólną przestrzeń, prześlizgnął nieobecny błękit po licach z niejednoznacznym nastrojem.
– Cześć. – wymamrotał krótkie przywitanie, siląc się na bardzo blady uśmiech. Przeszedł odrobinę dalej, plecami przywarł do drewnianej ściany, aby dokończyć swój rytuał. Nie chciał, aby drażniący zapach oblepił ciała stojących nieopodal znajomych. Pod zmienionym kątem miał możliwość bacznej obserwacji; na dłuższą chwilę zawiesił się na aparycji ciemnowłosego Skamandera, jak i swej wybrance.
Czy powinien wypowiadać się za zaginioną rodzinę? Ogrom niedopowiedzeń uderzył w skołatane myśli, przygniótł zgarbione ramiona, gdy wolnym krokiem przemierzał wilgotną, wydeptaną ścieżkę prowadzącą do miejsca zbiórki. Drobna sylwetka blond towarzyszki wtórowała ów ruchom, dotrzymywała towarzystwa milczącemu jegomościowi, który z zaciśniętymi ramionami i skrzywioną twarzą nie wydawał z siebie żadnego, wyraźnego dźwięku. Ostry wzrok utkwił w płaskim podłożu doglądając omijanych szczegółów. Czuł rozszalałe, rozchybotane serce, krew wrzącą pod cienką warstwą bladej skóry. Drżącymi palcami sięgnął do podręcznej, skórzanej torby wyciągając skręcanego, ziołowego papierosa. Włożył go między wargi, nie częstując partnerki. Nie powinna palić. Dźwięczne pstryknięcie obudziło wątły płomień rozniecając niebieskawy dym i świeży zapach dodatkowej szałwii. Wydusił z siebie pojedyncze westchnięcie dostrzegając pierwsze, zgromadzone sylwetki. Wypuścił pokaźny podmuch i wkraczając w obopólną przestrzeń, prześlizgnął nieobecny błękit po licach z niejednoznacznym nastrojem.
– Cześć. – wymamrotał krótkie przywitanie, siląc się na bardzo blady uśmiech. Przeszedł odrobinę dalej, plecami przywarł do drewnianej ściany, aby dokończyć swój rytuał. Nie chciał, aby drażniący zapach oblepił ciała stojących nieopodal znajomych. Pod zmienionym kątem miał możliwość bacznej obserwacji; na dłuższą chwilę zawiesił się na aparycji ciemnowłosego Skamandera, jak i swej wybrance.
18 listopada | x | Maeve Clearwater | Rzeka Severn
Dziwna aura nieznanych dotąd terenów ujawniła się w wewnętrznej, nieprzyjemnej obawie. Żołądek zacisnął się w tymczasowym strachu. Przecinając gęste powietrze obserwował krętą linię najdłuższej, angielskiej rzeki przeplatanej, mnogimi, żeliwnymi mostami. Im bliżej wyznaczonego kierunku, stabilne zapory znikały, ujawniając czystą otchłań wody skrywającą tak wiele niespodzianek. Legendy o niebezpiecznych, błotnistych trollach dotarły nawet na niego. Czy było możliwe, aby dzisiejszego dnia trafili na jeden z okazów? Wylądował miękko chowając drewno za pasek torby. Odnalazł znajomą już, przemienioną postać Zakonniczki dorównując korku. Niebieskie tęczówki zawiesiły na niej badawcze, trochę niezadowolone spojrzenie, gdy ta dyktowała srogie wymagania: – Dobrze. – zdobył się na krótką odpowiedź odwracając wzrok i obserwując pobliski teren. Interesował go każdy szmer, nietypowe poruszenie drzewnej gałęzi. Stopy zapadały się w miękką ziemię tamując odgłos kroków. – Dostałaś eliksiry? – zapytał jeszcze, nie mając pewności, czy sowa młodej uzdrowicielki odnalazła wojowniczą partnerkę. Szedł ostrożnie, wysunął się na prowadzenie. Nie dostrzegł żadnej obcej sylwetki, nie dosłyszał też ruchu, gdy zielony błysk dochodzący z pobliskiego lasu przeleciał centymetr od lewej skroni. – Ktoś nadchodzi! – zaalarmował unosząc głogową broń, gotowy do walki. Czekali na nich, na przepędzenie intruzów.
21 listopada | x | Zakonnicy | Schody na piętro
1, 2, 3, 4, 5
Wstając odpowiednio wcześnie zajął się porządkowaniem zagraconych i zapuszczonych pomieszczeń. Żadna, rozszczekana, śnieżnobiała kulka nie krzątała mu się pod nogami, gdyż dzień wcześniej oddał ją pod opiekę Justine. Zapewne nie pozwoliłaby na swobodne przeprowadzenie całości spotkania. Westchnął przeciągle narzucając ciepły sweter na zziębnięte ramiona. W pierwszej kolejności napalił w piecu, aby przyjemne, rozluźniające mięśnie ciepło spowiło dość nietypowych gości. Oprzątnął główny, salonowy stół, powynosił brudne naczynia oraz porozrzucane ubrania. Pozamiatał podłogi, wymienił nawet serwetę, którą po długich poszukiwaniach odnalazł w jednej z kuchennych szafek. Na samym środku ustawił wazon z ostatnimi gałązkami fioletowej lawendy i znikając w odmętach sypialni, przytargał przygotowane wcześniej zapiski oraz odnalezione atlasy. Zmarszczył brwi w wyraźnym zastanowieniu i oparł obie dłonie na biodrach, czy aby na pewno o niczym nie zapomniał? Zwierzęce parsknięcie oraz pierwsze kroki na betonowych schodkach zwiastowały nadejście przybysza. Znajoma aparycja blondwłosego aurora wsunęła się do środka przynosząc strużkę chłodnego, mokrego powietrza. Uśmiechnął się kącikiem ust, uścisnął mu rękę i odpowiedział: – Jasne. Przygotują wam zaraz jakieś ciepłe napoje. Rozgość się. – zakomunikował mężczyźnie i skinieniem głowy wskazał mu odpowiednie pomieszczenie. Sam przemknął do przestrzennej kuchni zatrzymując wzrok na ściennych, olejnych obrazach. Wstawił wodę, wyciągnął dwa, szklane dzbanki. W jednym znalazły się ostatki wonnych ziaren zbożowej kawy, w drugim natomiast liście białej herbaty, którą dostał od jednego z handlarzy.
Wstając odpowiednio wcześnie zajął się porządkowaniem zagraconych i zapuszczonych pomieszczeń. Żadna, rozszczekana, śnieżnobiała kulka nie krzątała mu się pod nogami, gdyż dzień wcześniej oddał ją pod opiekę Justine. Zapewne nie pozwoliłaby na swobodne przeprowadzenie całości spotkania. Westchnął przeciągle narzucając ciepły sweter na zziębnięte ramiona. W pierwszej kolejności napalił w piecu, aby przyjemne, rozluźniające mięśnie ciepło spowiło dość nietypowych gości. Oprzątnął główny, salonowy stół, powynosił brudne naczynia oraz porozrzucane ubrania. Pozamiatał podłogi, wymienił nawet serwetę, którą po długich poszukiwaniach odnalazł w jednej z kuchennych szafek. Na samym środku ustawił wazon z ostatnimi gałązkami fioletowej lawendy i znikając w odmętach sypialni, przytargał przygotowane wcześniej zapiski oraz odnalezione atlasy. Zmarszczył brwi w wyraźnym zastanowieniu i oparł obie dłonie na biodrach, czy aby na pewno o niczym nie zapomniał? Zwierzęce parsknięcie oraz pierwsze kroki na betonowych schodkach zwiastowały nadejście przybysza. Znajoma aparycja blondwłosego aurora wsunęła się do środka przynosząc strużkę chłodnego, mokrego powietrza. Uśmiechnął się kącikiem ust, uścisnął mu rękę i odpowiedział: – Jasne. Przygotują wam zaraz jakieś ciepłe napoje. Rozgość się. – zakomunikował mężczyźnie i skinieniem głowy wskazał mu odpowiednie pomieszczenie. Sam przemknął do przestrzennej kuchni zatrzymując wzrok na ściennych, olejnych obrazach. Wstawił wodę, wyciągnął dwa, szklane dzbanki. W jednym znalazły się ostatki wonnych ziaren zbożowej kawy, w drugim natomiast liście białej herbaty, którą dostał od jednego z handlarzy.
26 listopada | x | Lucinda Hensely | Church Street Cormer & Targ w Cormer
1, 2, 3, 4, 5
Truchło pojedynczego, zeschniętego liścia opadło na zabłocony, brukowy chodnik. Ziemia odznaczała wyraźne, wytarte ślady, pochodzące od upadających gwałtownie ciał. Nastała potworna, przytłaczająca cisza. Przyspieszone oddechy dwójki partnerów wnikały między cienkie warstwy chłodnego, jesiennego powietrza. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze kilka minut temu toczyli niebezpieczną walkę ryzykując własne życie. Oprawcy zniknęli z linii ataku pozostawiając za sobą specyficzną, napiętą atmosferę, metaliczny, drażniący zapach krwi, który wdzierał się we wrażliwe nozdrza. Mężczyzna stał niczym wmurowany; nie dowierzał w zaistniałą sytuację. Uniesiona różdżka wyrażała nieustępliwą gotowość; nie miał pewności, czy aby na pewno są teraz bezpieczni. Oddychał płytko, odrobinę zbyt szybko, rozglądając się na boki. Adrenalina opuściła cienkie żyły, a ból wywołany mnogimi obrażeniami uderzył tak nagle, potęgując swe siły. Skrzywił się nieznacznie i na jednym wdechu opadł na krawędź cienkiego krawężnika, wzdychając siłowo. Oparł łokcie na kolanach, aby na wierzchu dłoni ułożyć ociężałą głowę odczuwającą skutki zmrożenia.– Psidwakosyny… – wymamrotał ostro, sam do siebie, kiwając głową z typowym niedowierzaniem. Jakim prawem tak bezczelni recydywiści, bezkarnie panoszyli się po całym mieście? Czy organy sprawiedliwości nie dawały sobie rady? Czy za każdym razem bestialscy zabójcy umykali w popłochu, szukając kolejnej ofiary? Kim byli, czy działali na zlecenie głównego wroga? Miał potworny mętlik. Nie wiedział co powinien zrobić. Po krótkiej chwili, uspokajając najgorętsze nerwy, uniósł głowę i spojrzał na blondynkę przyciemnionymi, lekko nieobecnymi tęczówkami mówiąc niemrawo: – Co to było… Dlaczego do jasnej cholery ktoś taki, bezkarnie plącze się po ulicach?!
Truchło pojedynczego, zeschniętego liścia opadło na zabłocony, brukowy chodnik. Ziemia odznaczała wyraźne, wytarte ślady, pochodzące od upadających gwałtownie ciał. Nastała potworna, przytłaczająca cisza. Przyspieszone oddechy dwójki partnerów wnikały między cienkie warstwy chłodnego, jesiennego powietrza. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze kilka minut temu toczyli niebezpieczną walkę ryzykując własne życie. Oprawcy zniknęli z linii ataku pozostawiając za sobą specyficzną, napiętą atmosferę, metaliczny, drażniący zapach krwi, który wdzierał się we wrażliwe nozdrza. Mężczyzna stał niczym wmurowany; nie dowierzał w zaistniałą sytuację. Uniesiona różdżka wyrażała nieustępliwą gotowość; nie miał pewności, czy aby na pewno są teraz bezpieczni. Oddychał płytko, odrobinę zbyt szybko, rozglądając się na boki. Adrenalina opuściła cienkie żyły, a ból wywołany mnogimi obrażeniami uderzył tak nagle, potęgując swe siły. Skrzywił się nieznacznie i na jednym wdechu opadł na krawędź cienkiego krawężnika, wzdychając siłowo. Oparł łokcie na kolanach, aby na wierzchu dłoni ułożyć ociężałą głowę odczuwającą skutki zmrożenia.– Psidwakosyny… – wymamrotał ostro, sam do siebie, kiwając głową z typowym niedowierzaniem. Jakim prawem tak bezczelni recydywiści, bezkarnie panoszyli się po całym mieście? Czy organy sprawiedliwości nie dawały sobie rady? Czy za każdym razem bestialscy zabójcy umykali w popłochu, szukając kolejnej ofiary? Kim byli, czy działali na zlecenie głównego wroga? Miał potworny mętlik. Nie wiedział co powinien zrobić. Po krótkiej chwili, uspokajając najgorętsze nerwy, uniósł głowę i spojrzał na blondynkę przyciemnionymi, lekko nieobecnymi tęczówkami mówiąc niemrawo: – Co to było… Dlaczego do jasnej cholery ktoś taki, bezkarnie plącze się po ulicach?!
13 grudnia| Lucinda Hensley | Tunele ewakuacyjne
Spostrzegawczy zmysł nakazał być uważnym, dociekliwym i nieustępliwym. Każdy szmer, najdrobniejszy ruch powinien powiadomić o nadchodzącym zagrożeniu. Znał plan. Scenariusz kłębił się w przeciążonej głowie szukając nowych rozwiązań. Musieli stawić im czoła bezpośrednio, odważnie, jednakże czy mogli zadziałać z zaskoczenia? Znał dzielnice portową, po której poruszał się bez większego problemu. Potrzebował miejsca, przejścia które mogło dać im przewagę. Pamiętał je, choć nadal jak przez mgłę... Pojedyncza sylwetka zamajaczyła na horyzoncie, a on naprężył się instynktownie chwytając za niewidzialną broń. Wolał dmuchać na zimne… Gdy kobieta zbliżyła się na odpowiednią odległość, wypuścił powietrze z głośnym świstem i rozluźnił się gotowy do ponownego przedyskutowania planu. – Wiem jak dostać się tam od drugiej strony. – zaczął od razu nie tracąc czasu, ściszając głos do zrozumiałego szeptu. – Będziemy musieli się trochę ubrudzić i przede wszystkim zachować szczególną ciszę. – chciał przecisnąć się podziemnymi kanałami. Zajść przeciwnika, odwrócić jego uwagę, rozeznać się w obcym terenie, na który będą musieli wkroczyć. – Ruszamy? – zapytał asekuracyjnie, po czym przesunął się do przodu, gotowy poprowadzić ją do wymyślonego celu.
15 grudnia | x | Justine Tonks | Tunele ewakuacyjne
Odchodząc w jej głąb dostrzegli ciasne, zabarykadowane przejście; wejście do rozległych tuneli. Z trudem odsunął metalowe kontenery. Odrzucił kilka rozwalonych skrzynek i machnął ręką do zmienionej Tonks, stojącej na czatach. Czuł charakterystyczną stęchliznę, kamienne ściany pokrywały stare pajęczyny, grzyb i wstrętny brud. Woda spływała między szczelinami, nie uniknął niespodziewanej kąpieli. – To tutaj. – powiedział zaglądając do środka. – Lumos. – szepnął znajome zaklęcie, a koniuszek różdżki rozbłysnął maleńkim światłem: – Jest duże prawdopodobieństwo, że zabłądzimy kilka razy. Może powinniśmy jakoś oznaczać drogę? W razie potrzeby ucieczki, będziemy mieć kontrolę. – zasugerował mierząc znajomą-nieznajomą twarz dwoma błękitami. – Wydaje mi się, że wiem gdzie ludzie zbierają się tam najczęściej, lecz coś mogło się zmienić na przestrzeni tygodni. Wiemy co dzieje się w tym mieście... Nasłuchuj. – ruszył przed siebie znikając w ciasnym wnętrzu, które po kilku krokach rozszerzyło się i powiększyło. Czuł się nieswojo, dziwnie. Zimny pot spływał mu po karku. Czuł narastający lęk; labirynt korytarzy przypominał mu piekielne podziemia Azkabanu, w którym walczyli o życie kobiety, stąpającej tuż za nim. Przymknął powieki, musiał wytrzymać.
23 grudnia | x | Wigilia Beckettów | Jadalnia
1, 2, 3, 4, 5
Gdy znaleźli się przed wejściem do znajomej chatki, jeszcze raz wziął głęboki, mroźny wdech i ruszył przed siebie ściskając mocno drobniejszą dłoń towarzyszki. Zapukał do drzwi i pchnął je delikatnie słysząc piskliwe skrzypienie. Zauważył przyjemne, ciepłe światło sączące się z najbliższych pomieszczeń, usłyszał dźwięk starego gramofonu wygrywającego nieznane mu melodie, zmieszane z gwarem pierwszych rozmów wykonanych przez zaproszonych gości. Zapach świątecznych potraw wzmagał apetyt pobudzając kubki smakowe. Poczuł również niesamowicie intensywną mieszankę różnorakich ziół, z czego najmocniej przebijały się jego ulubione: szałwia, wrzosy, lawenda, czy majeranek: – Czujesz je? – zapytał niemal instynktownie zauroczony wonią ukochanych ziół. Ściągnął z siebie okrycie wierzchnie, pomagając również Tonks i niepewnym krokiem przypominającym skradanie, wślizgnął się do jadalni udekorowanej wspaniałymi elementami wigilijnych symboli i akcentów. Nie pamiętał nawet kiedy ostatnio widział prawdziwą choinkę: – Dobry wieczór! Wujku, Beatrix, jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie. – zaczął z lekkim uśmiechem ściskając dłoń siwowłosego, zerkając na niepokojące rany zdobiące jego twarz. Nie wnikał w ich pochodzenia, jednakże domyślał się, że były zwiastunami wojennych perturbacji. Ucałował dłoń córki gospodarza i przekazał jej półmisek z rybą: – Wędzony łosoś. Mam nadzieję, że znajdzie miejsce na tym pięknym stole.
Gdy znaleźli się przed wejściem do znajomej chatki, jeszcze raz wziął głęboki, mroźny wdech i ruszył przed siebie ściskając mocno drobniejszą dłoń towarzyszki. Zapukał do drzwi i pchnął je delikatnie słysząc piskliwe skrzypienie. Zauważył przyjemne, ciepłe światło sączące się z najbliższych pomieszczeń, usłyszał dźwięk starego gramofonu wygrywającego nieznane mu melodie, zmieszane z gwarem pierwszych rozmów wykonanych przez zaproszonych gości. Zapach świątecznych potraw wzmagał apetyt pobudzając kubki smakowe. Poczuł również niesamowicie intensywną mieszankę różnorakich ziół, z czego najmocniej przebijały się jego ulubione: szałwia, wrzosy, lawenda, czy majeranek: – Czujesz je? – zapytał niemal instynktownie zauroczony wonią ukochanych ziół. Ściągnął z siebie okrycie wierzchnie, pomagając również Tonks i niepewnym krokiem przypominającym skradanie, wślizgnął się do jadalni udekorowanej wspaniałymi elementami wigilijnych symboli i akcentów. Nie pamiętał nawet kiedy ostatnio widział prawdziwą choinkę: – Dobry wieczór! Wujku, Beatrix, jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie. – zaczął z lekkim uśmiechem ściskając dłoń siwowłosego, zerkając na niepokojące rany zdobiące jego twarz. Nie wnikał w ich pochodzenia, jednakże domyślał się, że były zwiastunami wojennych perturbacji. Ucałował dłoń córki gospodarza i przekazał jej półmisek z rybą: – Wędzony łosoś. Mam nadzieję, że znajdzie miejsce na tym pięknym stole.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 22.03.22 15:30, w całości zmieniany 9 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Cingulomania
A strong desire to hold
a person in your arms
Gdzie | Kto | GDZIE
OPIS
7 stycznia | x | Steffan Cattermole & Stevie Beckett | Rzeka w dolinie
Ostatnie, krótkie promienie słońca przebijały się przez grube, szare chmury. Wybrał drogę powietrzną, która na ten moment wydała mu się odrobinę bezpieczniejsza. Okryty grubym, wełnianym płaszczem, zniżył się do lądowania, zatapiając stopy w miękkiej, śniegowej brei. Proste kikuty ogołoconego lasu nie zachęcały do głębszego przemieszczania; zatrzymał się tuż na jego skraju. Wysłużoną miotłę, przymocował do tyłu pleców za pomocą skórzanego paska. Brązowa, podręczna torba, zwisała z prawego ramienia, gdy wolnym krokiem przesuwał się po okolicy. Różdżka pojawiła się w wiodącej dłoni, gotowa do ataku. Do miejsca docelowego przybył jako pierwszy. Wyznaczeni i wezwani współtowarzysze rebelianckiej organizacji, mieli pojawić się tu lada chwila. Odgórne nakazy przydzieliły odpowiedzialne zadania. Odnalezienie kryjówki zbiegłych mugoli było szczególnym priorytetem. Przetransportowanie do tymczasowej lokacji, wymagało sprawnej logistyki, ogromnej ostrożności, wsparcia zmyślnych zabezpieczeń, odwracających uwagę od istotnej akcji. Specyfika wroga była dość oczywista; zdeterminowani do walki, potrafili posłużyć się każdą, możliwą bronią. Nie do końca określone, okupowane tereny skrywały nieodgadnione tajemnice. Dlatego też zapobiegawczo, zgodnie z wykonywanym zawodem, postanowił upewnić się, iż żadne przekleństwo nie stanie im na drodze. – Hexa Revelio. – szepnął cicho, czekając na charakterystyczne drgnięcie powietrza. Zgrabiałe palce nie zaznaczyły drewnianego obrotu, zaklęcie okazało się porażką. Westchnął krótko i przymykając powieki, wyartykułował głośniej: – Hexa Revelio!
12 stycznia | x | Sojusznicy Zakonu | Leśny Trakt
Przechodząc coraz głębiej, na horyzoncie ujrzał kilka postaci zaangażowanych w dzisiejsze zadanie. Wyprostowana sylwetka o ponadprzeciętnym wzroście wyróżniała się na tle rozbielonego krajobrazu. Broń opuścił wzdłuż nogi, nie chcąc wzbudzać niepotrzebnych podejrzeń. Odchrząknął cicho, przy okazji poprawiając skręcone kosmyki ciemnych włosów. Zatrzymał się przed mężczyznami, stając najbliższej organizatora powiązanego ze smoczą potęgą. – Lordzie Greengrass. – rzucił prosto, wyciągając dłoń w jego stronę, wykonując przyzwoity gest przywitania. Odczekał, aż Smokolog przedstawi pozostałych uczestników. Skinął głową w uprzejmym ruchu, mówiąc: – Lordzie Macmillan, Lordzie Longbottom… – rzucił krótko przyglądając się tak młodym twarzom. Jednostkom wystawionym na pierwszą linię frontu. Każda siła zwerbowana do czynnej walki była teraz na wagę złota. Czas przesuwał się nieubłaganie – dorastali szybciej, pewniej, tak samo jak on. Po krótkiej chwili wsłuchał się w wypowiedź szlachcica kiwając głową ze zrozumieniem. Ostrożności uważność miała być ich sprzymierzeńcem. – Zajmę się sprawdzeniem terytorium pod względem występowania pozostałości czarnej magii oraz klątw. Jeśli coś zwróci waszą uwagę, informujcie od razu. Niczego nie dotykajcie… – poprosił z poważnym wyrazem twarzy, nie wiedząc czego mogliby się spodziewać. – Musimy wtopić się w las, aby nie przywołać niebezpieczeństwa zbyt szybko... – wystąpił o kilka kroków do przodu, przymknął oczy, przekręcił nadgarstek, wykonując dobrze znany ruch: – Herbarius Nuntius. – drzewa zaszumiały znacząco, przekazując informację.
15 stycznia | x | Cech Zakonu Feniksa | Alkierz
1, 2, 3, 4, 5
Docierając pod wyznaczony adres, nie mógł napatrzeć się na zimową aparycję Warsztatu. Zmrożony śnieg chrzęścił pod ciężkimi butami, gdy popychał metalową furtkę witającą znajomym, piszczącym dźwiękiem. Beatrix wpuściła go do rozgrzanego, niezwykle przytulnego wnętrza. On sam otrzepał zagubione płatki śniegu, ściągał buty z największą ostrożnością, aby nie nanieść roztopionego błota: – Bea… Trixie, tam w lnianej torbie przyniosłem ci około pół kilograma jabłek. Wyczaruj z nich coś pysznego. – wybełkotał pochylony nad splątanymi sznurowadłami. Kiedy skończył, mógł odwiesić płaszcz i przywitać dziewczynę niezobowiązującym uściskiem. Pociągając zmrożonym nosem, przeszedł do głównego pomieszczenia, zawieszając wzrok na pierwszych zgromadzonych. Jego twarz niemalże od razu nabrała nieco poważniejszych rys: – Dzień dobry. – wyrzucił łagodnie kiwając głową z należytą uprzejmością. Wchodząc w głąb nieznanego pokoju, dostrzegł wolną kanapę i zajął miejsce nieopodal dobrze znanej alchemiczki. Nie widział jej od tak dawna, wyglądała na lekko zmęczoną, zmartwioną obecnym stanem rzeczy. Porozumiewawcze spojrzenie utknęło na sylwetce wujka, a następnie przesunęło się na profil młodego chłopaka, którego poznał niedawno, w równie wyjątkowych okolicznościach. Posłał mu delikatny uśmiech, którym nie omieszkał obdarować drobnej blondynki. Jeszcze na moment przyjrzał się nieznajomej kobiecie unosząc brew z wyraźnym zaciekawieniem. Rozkładając torbę na kolanach, wyciągnął pliczek starannie wypełnionych notatek i podczas oczekiwania, oddał się studiowaniu zapisków. Runiczne pismo przebijało się przez cienkie stronice.
Docierając pod wyznaczony adres, nie mógł napatrzeć się na zimową aparycję Warsztatu. Zmrożony śnieg chrzęścił pod ciężkimi butami, gdy popychał metalową furtkę witającą znajomym, piszczącym dźwiękiem. Beatrix wpuściła go do rozgrzanego, niezwykle przytulnego wnętrza. On sam otrzepał zagubione płatki śniegu, ściągał buty z największą ostrożnością, aby nie nanieść roztopionego błota: – Bea… Trixie, tam w lnianej torbie przyniosłem ci około pół kilograma jabłek. Wyczaruj z nich coś pysznego. – wybełkotał pochylony nad splątanymi sznurowadłami. Kiedy skończył, mógł odwiesić płaszcz i przywitać dziewczynę niezobowiązującym uściskiem. Pociągając zmrożonym nosem, przeszedł do głównego pomieszczenia, zawieszając wzrok na pierwszych zgromadzonych. Jego twarz niemalże od razu nabrała nieco poważniejszych rys: – Dzień dobry. – wyrzucił łagodnie kiwając głową z należytą uprzejmością. Wchodząc w głąb nieznanego pokoju, dostrzegł wolną kanapę i zajął miejsce nieopodal dobrze znanej alchemiczki. Nie widział jej od tak dawna, wyglądała na lekko zmęczoną, zmartwioną obecnym stanem rzeczy. Porozumiewawcze spojrzenie utknęło na sylwetce wujka, a następnie przesunęło się na profil młodego chłopaka, którego poznał niedawno, w równie wyjątkowych okolicznościach. Posłał mu delikatny uśmiech, którym nie omieszkał obdarować drobnej blondynki. Jeszcze na moment przyjrzał się nieznajomej kobiecie unosząc brew z wyraźnym zaciekawieniem. Rozkładając torbę na kolanach, wyciągnął pliczek starannie wypełnionych notatek i podczas oczekiwania, oddał się studiowaniu zapisków. Runiczne pismo przebijało się przez cienkie stronice.
19-20 stycznia | x | Zakonnicy i Sojusznicy | Miasto Bath
1, 2, 3, 4, 5
Biegnąc zakurzoną ulicą natrafił na grupkę dzieci, pochylających się nad nieruchomym ciałem. Potrząsali nim, krzyczeli niezidentyfikowane słowa ginące w napływie słonych kropli plączących zgrabiały język. Zbliżył się do zbiorowiska, przeciskając się przez niewielki tłum zatrwożonej młodzieży. Kobieta o rudych lokach leżała na asfaltowej zmarzlinie. Krew sączyła się z rozbitej głowy, twarz pokrywały świeże zadrapania. Mężczyzna uklęknął przed nią, podstawiając ucho w okolice ust. Dwa place przyłożył do tętnicy szyjnej, sprawdzając puls. Szlochające, przerażone persony, przyglądały się ów sytuacji w niemym oczekiwaniu. Pociągali nosem, gotowi na brutalną ostateczność: – Ta kobieta żyje. – odpowiedział twardym, bezwzględnym głosem, podnosząc się z kolan. – Niech jedna osoba znajdzie okolicznego medyka. Okryjcie ją płaszczem, nie pozwólcie, aby leżała na bruku, aby się wyziębiła. Działajcie szybko… – poinstruował nie mając więcej czasu. Młodzi mieszkańcy zareagowali błyskawicznie, a on skręcając w boczną odnogę, rzucił jeszcze w ich stronę: – Widzieliście coś, kto zaatakował te kobietę? – smutne oczy wwierciły się w jego sylwetkę, sprawdzając intencje i poziom zaufania. Jedna z dziewczynek odezwała się drżącym ledwo słyszalnym tonem, opuszczając głowę w dół: – To nasza mama… Oni, oni, mieli maski, nie wiem, nie widziałam… – rzuciła niewyraźnie zanosząc się mocniejszym płaczem. Ciemnowłosy skinął głową dziękując za wstępny wywiad. Odwrócił się na pięcie i pobiegł do dzielnicy miasta, pełnej niskich, kilkupiętrowych kamienic. Alchemik, do którego chciał dotrzeć jako pierwszy, stał przed wejściem obejmując ciało drżącymi ramionami. Wydawał się jedynie przerażony, zatrwożony całą sytuację. Jego rozbiegany wzrok przez cały czas wpatrywał się w niebo, wskazujący palec był skierowany ku górze.
3 lutego | x | Thalia Wellers & Herbert Grey | Wybrzeże Exmoor
1, 2, 3, 4, 5
Tragedia na wyciągnięcie ręki, była zjawiskiem zatrważającym, niemożliwym, przesądzonym; jednakże czy aby na pewno do samego końca? Bez zastanowienia, bardzo wczesnym rankiem udał się na wyznaczony skrawek plaży. Ciepły, niedopięty płaszcz siłował się ze srogimi podmuchami, a mała, skórzana torba obijała się o prawe udo przytrzymując wysłużoną miotłę. Widok mijanego pobojowiska zamrażał krew w żyłach, przerażał, nieświadomego mieszkańca. Nie był sam. Pojedyncze jednostki postanowiły zbadać sytuację, wszcząć płaczliwy lament obejmujący nocne ofiary, zniszczony dobytek budowany latami. Niektórzy prowizorycznie przenosili deski rozrzucone nawet kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia; nieprofesjonalnie, nieskutecznie. – Na wielkiego Merlina… – szepnął sam do siebie, a wnętrzności przekręciły się w niemej trwodze. Tlący wrak towarowej łajby, osiadł na lodowej mieliźnie. Jego strzępy, najróżniejsze przedmioty, spopielone, rozczłonowane ciała leżały wokoło pozostawione na pastwę losu. Już raz był świadkiem podobnej tragedii. Kilka miesięcy temu, w londyńskim porcie, próbował ocalić statek pełen wojennych uciekinierów… Huczna eksplozja, krzyk ludności, fragmenty kończyn rozwieszone na pozostałościach statku. Potworny widok. On sam leżący na kamienistym podłożu, ogłuszony, nieświadomy; czy mógł w jakikolwiek sposób utożsamić się z ofiarami? Pobladł nieznacznie wstrzymując nudności. Zatrzymał się w odpowiedniej odległości oceniając sytuację. Ciemne kosmyki falowały w rytm wiatru, kojący szum morza wypluwał kolejne, metalowe elementy. Niedowierzał. Nie zerknął w jej stronę gdy zatrzymała się tuż obok. Wyschnięte gardło nie pozwalało na wydobycie żadnego słowa.
Tragedia na wyciągnięcie ręki, była zjawiskiem zatrważającym, niemożliwym, przesądzonym; jednakże czy aby na pewno do samego końca? Bez zastanowienia, bardzo wczesnym rankiem udał się na wyznaczony skrawek plaży. Ciepły, niedopięty płaszcz siłował się ze srogimi podmuchami, a mała, skórzana torba obijała się o prawe udo przytrzymując wysłużoną miotłę. Widok mijanego pobojowiska zamrażał krew w żyłach, przerażał, nieświadomego mieszkańca. Nie był sam. Pojedyncze jednostki postanowiły zbadać sytuację, wszcząć płaczliwy lament obejmujący nocne ofiary, zniszczony dobytek budowany latami. Niektórzy prowizorycznie przenosili deski rozrzucone nawet kilkanaście metrów od miejsca zdarzenia; nieprofesjonalnie, nieskutecznie. – Na wielkiego Merlina… – szepnął sam do siebie, a wnętrzności przekręciły się w niemej trwodze. Tlący wrak towarowej łajby, osiadł na lodowej mieliźnie. Jego strzępy, najróżniejsze przedmioty, spopielone, rozczłonowane ciała leżały wokoło pozostawione na pastwę losu. Już raz był świadkiem podobnej tragedii. Kilka miesięcy temu, w londyńskim porcie, próbował ocalić statek pełen wojennych uciekinierów… Huczna eksplozja, krzyk ludności, fragmenty kończyn rozwieszone na pozostałościach statku. Potworny widok. On sam leżący na kamienistym podłożu, ogłuszony, nieświadomy; czy mógł w jakikolwiek sposób utożsamić się z ofiarami? Pobladł nieznacznie wstrzymując nudności. Zatrzymał się w odpowiedniej odległości oceniając sytuację. Ciemne kosmyki falowały w rytm wiatru, kojący szum morza wypluwał kolejne, metalowe elementy. Niedowierzał. Nie zerknął w jej stronę gdy zatrzymała się tuż obok. Wyschnięte gardło nie pozwalało na wydobycie żadnego słowa.
3 lutego | x | Justine Tonks | Taras
ciąganie okrycia wierzchniego sprawiało ogromny trud. Ręka wysunięta z tymczasowego usztywnienia nie była w stanie wyprostować się ani o milimetr. Skurczone mięśnie, a nawet kości, bolały niemiłosiernie, gdy z trudem przeciskał je przez dość szeroki rękaw. Wciągnął powietrze, aby uśmierzyć nieprzyjemne odczucie, aby zaraz potem wypuścić je z wyrazistym świstem. Szybkie korki stawiane na drewnianych stopniach, rozniosły się po pustym przedsionku. Podniósł zmęczony wzrok, koncentrując go na ulubionej sylwetce. Dobrze, że jesteś. Odchrząknął głośno i powiedział mrukliwie: – Już nie śpisz? – było przecież jeszcze wcześnie. Skoro nie wychodziła z domu, domyślał się, że miała dzisiaj dużo więcej wolnego czasu. Blondynka zatrzymała się tuż przed nim. Tak bardzo chciał odwzajemnić jej słodki uśmiech, lecz przeciążenie wczesnymi wrażeniami ciążyło na przygarbionych ramionach. Praktycznie nie rozstając się z różdżką, wspomogła osuszenie mokrego odzienia, za co podziękował niewerbalnym gestem. Postanowił posprzątać porozrzucane przedmioty, które po sobie zostawił. Zapewne zauważyła, że robił to jedną, niewiodącą ręką. Na jej pytanie zatrzymał się w połowie czynności, prostując plecy.
4 lutego | x | Justine Tonks | Kuchnia
Po kilku minutach, padł na kolana zajmując się spulchnianiem twardej, brylastej ziemi oraz nawożeniem najmłodszych sadzonek. Pies, który wcześniej przybierał się do kobiecego gościa, skoncentrował się na ciemnowłosym, łapiąc za koniuszek rękawiczki oraz zbyt długiego rękawa: – Przestań… – rzucił niezadowolony, zniecierpliwiony, wyszarpując materiał. Nie spodziewał się, iż w tym samym momencie, zagracona kuchnia przyjmowała jeszcze jednego wyjątkowego gościa w niezwykle awanturniczym, butnym nastroju. Tracąc rachubę czasu, uwijał się ze sprawunkami, odpływając w krainy głębokich, podświadomych przemyśleń. Praktycznie nie usłyszał energicznych kroków, zbliżających się do budynku. Podnosił właśnie jedno z narzędzi, kiedy głos o podsyconej tonacji, zaatakował go pretensjonalnym stwierdzeniem. Przestraszył się, niegotowy na kolejnego gościa. Drewniany trzonek uderzył go w nadstawiony łokieć, a Rineheart krzywiąc się nieznacznie, podniósł się na równe nogi, wpatrując się w niezadowoloną twarz swej ukochanej: – Justine, co… Ale, że co? – wyjąkał zbity z tropu, marszcząc brwi w wyraźnym zadziwieniu. Skojarzył fakty dopiero, po krótkiej chwili. Odetchnął głośno, wygładzając wszystkie, napięte zmarszczki: – Spotkałaś Yvette? – zapytał retorycznie, może trochę głupkowato krzyżując bliźniacze tęczówki. Lewa ręka rozmasowywała obolały łokieć, gdy uważnie obserwował jej zachowanie – zimny dystans, którym chciała go ukarać: – Ale co się stało? – dopytał jeszcze, nie wiedząc co wydarzyło się wewnątrz domu. Pokłóciły się, a może pobiły? Yv powiedziała coś niewłaściwego, zbyt odległego? A może to Justine wytoczyła najostrzejsze działa wyganiając prawdziwego intruza?
26-31 marca | x | Thalia Wellrs
| Islandia
| Islandia
Lewy bok, rozerwany przez nieprzyjemny odruch dawał się we znaki. Nie wiedział co się dzieje. Dlatego też otwierając błękitne tęczówki, te rozwarły się na oścież, konfrontując z rażącym promieniem słońca, schowanym za deszczową, pierzastą chmurą. Kaszel rozdarł przeciążone płuca, drażniąc nadwyrężone gardło. Kim był i jakim cudem znalazł się w tym miejscu? Szok podpowiadał mu, aby zerwać się na równe nogi, biec przed siebie nawołując pozostałych. Przecież nie mógł ich zostawić, prawda? Musiał pędzić na ratunek, pokazać swą wartość przydatność oraz siłę… Coś, a raczej ktoś przyciskał go do wilgotnego piasku, zapobiegając niezrównoważonej głupocie. Twarz, choć niewyraźna, migotała przed zamgloną błoną. Zamrugał wielokrotnie, zdając sobie sprawę, że lżejszy głos wywołuje jego imię: – Co… – wychrypiał po raz pierwszy, lecz zgłoski nie przypominały żadnego, zidentyfikowanego słowa. Zdziwił się, odchrząknął porządnie i rozluźniając sylwetkę, opierając głowę na mokrej skarpie piachu, spróbował jeszcze raz: – Co… co tu robisz? – wymamrotał, gdy jego twarz znalazła się między kobiecymi dłońmi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 13.12.23 13:37, w całości zmieniany 6 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Athazagoraphobia
The fear of forgetting, being
forgotten or ignored, or being replaced
KIEDY? | KTO? | GDZIE?
OPIS
4 kwietnia | x | Zakonnicy i Sojusznicy | Senna Dolina
Z męską częścią załogi, wymienił krótkie uściski dłoni, szeptając wskazane hasło. Głos był zachrypnięty, nienaturalny, o dziwnej tonacji. Wsłuchiwał się w słowa organizacji. Kiwał głową ze zrozumieniem, gdyż jako zielarz, znał właściwości i konsekwencje dyptamu. Maseczka skonstruowana z silnych materiałów, znajdowała się w okolicy brody, gotowa do użytku. Zastanawiał się, czy będzie w stanie dopełnić charakterystykę rośliny, jednakże Grey o niczym nie zapomniał. Gdy tematyka przeniosła się na kwestię podziału, nadmienił koncentrując się na sojuszniczkach wyznaczonych do medycznego wsparcia: – Mam ze sobą kilka eliksirów leczniczych. Zawsze zabieram je ze sobą w razie najgorszego. Jeśli będą potrzebne, mogę je wam zostawić. – dokończył i odchrząknął niebezpiecznie. Jasne, rozmyte tęczówki były utkwione w blondwłosej Sprout, którą kojarzył z listownych korespondencji oraz rodzinnych powiązań z młodym twórcą talizmanów. Po chwili, lekko zamroczony wzrok przesuwał się po pozostałych. Bezpośredni, zbyt szybki atak na szajkę szmalcowników, był zbyt niebezpieczny: – Najlepiej byłoby zadziałać jak najwięcej z odległości. Wybadać liczebność przeciwników, zbadać otoczenie pod względem plugastw i pułapek. Niestety jest tego coraz więcej… – wyjaśnił, pamiętając incydenty z ostatnich zdarzeń. – Możemy podkraść się poprzez zaklęcie kameleona, stworzyć rozpraszającą iluzję nas samych. Dzięki temu wywabimy ich z kryjówki i zaatakujemy na przykład zaklęciem obszarowym. Mogę pobudzić do pomocy rośliny…
8 czerwca | x | Rodzina Tonks i Castor Sprout | Kawałek Plaży
Zatrzymał się tuż przed furtką, zaciskając dłoń na wilgotnej zasuwce. Zamarł, oparł się o ceglany murek, pochylając głowę do dołu. Bał się spojrzenia w odległą, zieloną pustkę, która z niewiadomych przyczyn zmieniła swą barwę. Wydawała się zadymiona, wygaszona, wyłączona z autentycznego obiegu. Widział je – rozłożyste linie, skręcone w najróżniejsze, złowrogie kształty. Halucynogenne wzory, zmieniały się w zatrważające wizje. Tańczyły na granicy błękitnej tęczówki, wpajając prawdziwość ów niemożliwego zjawiska. To wszystko działo się przecież naprawdę. Schylił się jeszcze mocniej, gdyż ból przeszywający czaszkę, nie pozwalał na wyprostowanie rosłej sylwetki. Niemożliwe szaleństwo, cofało go kilka miesięcy wstecz – do podziemnego piekła przesyconego ów rozrywającą paranoją. Dłoń przystawiona do skroni, zakleszczała się w coraz silniejszym uścisku. Zasłonił uszy, instynktownie, mimowolnie, chcąc wyciszyć obce, diabelskie byty. A one nie przestawały – śpiewały, nakłaniały, zapraszały do zabawy. Kusiły kojącym szumem fal, który znajdował się tak blisko, tuż obok, kilkanaście metrów stąd. Wierzył, że oczyszczająca moc słonej wody zakończy cierpienie, przegoni mary, przywróci wygląd upragnionego świata. Nie protestował, chciał poddać się przyjemnemu nawoływaniu. Ratuj się.
10 czerwca | x | Lucinda Hensley | Kuchnia
aki był, połamany, popsuty, rozsypany. Nie odmówił pomocy – nigdy nie zdobyłby się na taki krok. Gdy wypowiedziała coś w rodzaju żartu, nie zareagował. Stał w statycznej pozycji, nie spuszczając z niej wzroku, który na moment zmienił się w nieco bardziej zaskoczony, a może zatrwożony? Nie wyłapał lekkiego humoru, płynącego z jej oblicza. Nie zrozumiał, nie w tej, konkretnej sytuacji: – Mogę wejść? – zapytał zaraz z wyraźną dozą nieśmiałości. Blondynka, przepuściła go w drzwiach, a on wszedł ostrożnie, zrzucając skórzaną torbę, ściągając nieco ubłocone buty. Rozejrzał się tylko pobieżnie, gdyż prowadziła go do najważniejszego pomieszczenia. Od razu je zauważył: manuskrypty, zapiski, notatki, rozłożone na głównym blacie. Kącik ust, wykrzywił się w przelotnym grymasie, gdy w tej samej chwili znalazł się tuż obok. Wziął kilka z nich, wczytując się w treść. Nie mówił nic. Kiwał głową, marszczył brwi, pocierał kark, gdy znajdował się w nieco głębszym zamyśleniu. – Przechodziłem dziś również przez swoje notatki. W większości… – zatrzymał, aby rozszyfrować mniej zrozumiały wers: – W większości traktują o tym samym. Opisują podstawowy przypadek klątwy. Pierwsze objawy, bóle, runiczne ciągi... – wyjaśnił, odkładając papiery. Odchrząknął kilkukrotnie i przeniósł wzrok na kobietę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 13.12.23 13:37, w całości zmieniany 6 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Sciamachy
A battle against imaginary enemies;
fighting your shadow
3 kwietna | Michael | Pitiless Waves
Przyglądał się, z uwagą, z rozsądkiem, rozpoznając rosłą, silną posturę gospodarza. Ten, stał tuż przed nim, w całej okazałości, w jednym kawałku, żywy. Niczego nie rozumiał… Paniczna ulga, prześlizgnęła się po całym ciele, różdżka pozostała niewzruszona, skierowana w stronę nieznanego przeciwnika. Zbliżał się, miał go na wyciągnięcie ręki. Jak udało im się stworzyć tak realistyczną iluzję? Gdy ten, odezwał się po raz drugi, odpowiadając na wszelkie obawy, skumulowane w okolicy serca, pokręcił głową. Nie wierzył. Stał w bezruchu, błądząc wzrokiem, szukając miejsca, na którym mógłby się zatrzymać. – Nie wierzę ci… – zaczął najpierw, trochę zbyt cicho, trochę zbyt do siebie. Powtórzył: – Nie wierzę ci! – pewnie, cierpko, stanowczo, bo niby dlaczego miałby wierzyć, gdy tydzień temu, sam okazał się świadkiem śmiertelnej katastrofy? Gdy on sam przyczynił się do odejścia tak wspaniałych Zakonników… To wszystko, składało się w jedną, spójną całość. Dlatego też, gdy nieznajomy, próbował uspokoić jego głowę, on sam popadał już w te nieodwracalną paranoję. Powinien zginąć razem z nimi.
2 lipca | x | Everett | Kuchnia z salonem
Słyszał szmer zbyt śmiałej zwierzyny, rozpoznawał ingrediencje, które za często, zatrzymywały go w jednym miejscu. Zrzucając tobołek, dotykał wtedy okrągłych liści, pierwszych kwiatów, podłużnych łodyg, godnych wykorzystania. Cichy szum, podnosił wibrację, wprawiając w lepszy, nieco halucynogenny nastrój. Droga wydawała się prosta. List, skreślony przez gospodarza, trzymany w prawej dłoni, skrywał kręte tajemnice wyznaczonej ścieżki z określonymi, charakterystycznymi punktami. Systematycznie, mijał każde z nich, gubiąc się kilkukrotnie. Na szczęcie, po jakimś czasie, dotarł do powalonego, bukowego truchła. Pień obrośnięty rozcapierzonymi mackami, nikł w gąszczu pnączy, roślinnych pasożytów, jak i małych grzybów. Z ochotą usiadł na części, obgryzionej przez tutejszego mieszkańca, zrzucił torbę i przymknął oczy w spokojnym oczekiwaniu. Rozluźnił się, wyciszył myśli, wystawił twarz, łapiąc pojedynczy, zagubiony promień. Kochał lato. Zbyt dobrze odnajdywał się w okrutnie wysokiej temperaturze, doświadczanej podczas, wieloletnich, pustynnych przepraw; misji łamaczy klątw.
3 lipca | x | Justine | Czerwony las
Co im zrobiłaś? – wypalił niemalże od razu, mając na myśli rozrzucone okazy, zniknięcie znajomego handlarza, który rozpłynął się w powietrzu. Nic z tego nie rozumiał. Ogromny narząd obijał się o ciasną klatkę żeber, a oddech przyspieszył nieznacznie, gdy ta ściągała kaptur, przekroczyła bezpieczną przestrzeń, niczym nadchodzący, najgroźniejszy intruz. Dlaczego znalazła się właśnie tutaj? Czego szukała? Dlaczego to zrobiła? Dlaczego tak bardzo nie chciał jej widzieć? Na dźwięk kolejnych, wypadających słów, odsunął się lekko, nie wstając z klęczącej pozycji. Osłonił roślinę, niczym najszczerszy obrońca i rzucił z cichnącym wyrzutem: – Po co? – nie zdążył dokończyć burzliwej myśli, gdyż coś innego przykuło jego uwagę. Przenikliwa cisza zwiastowała tragedię. Coś niewielkiego, w odcieniu karmazynowej pomarańczy opadło z nieba, tuż obok niego. Po prawej, po lewej stronie, tuż za plecami; znalazło się na czubku buta, rozpylając pył jaskrawego koloru. Martwa ćma leżała bezwładnie, zaprzestając dynamicznego ruchu skrzydeł. Jego oczy rozszerzyły się znacząco, gdy niezwykła barwa zniknęła z robaczych tkanek: zszarzała, zbrązowiała, wyblakła, zlewając się z przestrzenią. Mężczyzna przełknął ślinę i poderwał do góry, osłaniając twarz, przed kolejnym, martwym zwierzęciem. Wzdrygnął się na samą myśl, a jego spojrzenie, prześlizgnęło się po sylwetce przybyszki, krzycząc urwane: – Uważ…
4 lipca| Thalia | Główna czytelnia
Zapoznając się z dobrze znanym układem biblioteki, wędrował za kobietą, poddając się jej woli. Nie zaszczyciła go zbyt jasnym wytłumaczeniem. Dlatego też, gdy przedzierali się przez kolejną alejkę zapytał zapobiegawczo, lekko przyciszonym głosem: – Wiesz w ogóle czego szukamy? – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odpowiedź zaszczyciła jego rozpostarte dłonie. Ogromne, zawinięte rulony, spoczęły w okolicach łokci, przedramion i wąskich palców. Pasek torby zsunął się niebezpiecznie, jednakże zdążył nad nią zapanować. Zadziwił się lekko, lecz bez wahania dzierżył ów mapy, niosąc je do wolnego stolika. Wellers odeszła na moment, poszukując dyżurującej, upraszając o kolejne znaleziska. Zasiadając na skrawku drewnianego krzesła, rozwiną pierwszy z rulonów, przyglądając się zawartości. O co chodziło i dlaczego go potrzebowała? Gdy kolejna tura nieoczywistych papierów, opadła na zajmowaną przestrzeń, pospiesznie podniósł się do góry, ratując opadające kartki. Zmarszczył brwi i spojrzał na towarzyszkę – podejrzliwe, wymownie, dalej gubiąc się w całości: – A może po prostu powiesz mi czego szukamy, albo narysujesz, jeśli mówisz coś o symbolach?
11 lipca | Lucinda | Salon
arakterystyczny dźwięk skrzypiących drzwi, prześlizgnął się po korytarzu, zwiastując nadejście obcej osoby, prawowitej mieszkanki, a może kogoś zupełnie innego? Zamarł, nasłuchiwał – czy to aby na pewno ona? Czy mógł rozpoznać te kroki? Wstał całkowicie rozbudzony, odkładając książkę. Chwycił za różdżkę leżącą na niewielkiej szafce i z rozdygotanym sercem, postanowił sprawdzić ów zdarzenie, nakryć intruza, powiązanego z zaginięciem przyjaciółki. Przemieszczał się dość ostrożnie, niepewnie, starając się przewidzieć każde zagranie. Broń uniesiona na wysokość policzka, czekała w gotowości. Nie spodziewał się jednak, aż takiego widoku: blondynka siedziała na podłodze, z głową opartą na kolanach, skulona, zmizerniała, a może płacząca? Coś się stało, czyżby była ranna: – Luc… – wybełkotał, zauważając, że zmęczony głos zastał mu w gardle. Podszedł jeszcze bliżej z szeroko otwartymi oczami, zatroskany, z błękitem zatrzymanym na jej nieodczytanej sylwetce: – Co się stało, coś cię boli, jesteś ranna? – mówił dalej, pospiesznie gdy znalazł się obok niej, przykucając w odpowiedniej odległości. Czuć było to zniecierpliwienie. – Możesz wstać? – bał się, że stało się coś okropnego. Był w gotowości, aby pomóc jej dźwignąć się na nogi, odprowadzić do sypialni. Czy ktoś ją skrzywdził? Gdzie była??
16 lipca | Cassandra | Warwick
Przekręcając oczami i wzdychając ciężko, włożył dłonie w kieszenie ciemnych, lnianych spodni i ruszył w poszukiwaniu odpowiedniego przejścia. Z zaciekawieniem rozglądał się po nieznanej okolicy, oceniając budynek, wyłapując szczegóły, zerkając na ludzi, spacerujących po wydeptanych alejkach. Czyżby odbywali jeden z punktów przymusowej rekonwalescencji? Nie orientując się w nawiedzonej przestrzeni, zasiadł na jednej z ławek najbliżej wejścia. Siedzisko, choć całkiem krzywe, ukrywało go pomiędzy karłowatymi krzewami młodej jarzębiny, oddając cień i odrobinę swobody. Starając się nie tracić czasu, wyciągnął listę, którą otrzymał o poranku i krok, po kroku sprawdzał każdą, otrzymaną ingrediencję: płatki ciemernika, nasiona piołunu, gałązki suszonej szałwii i woreczek lawendy, który był jego osobistym dodatkiem. Kto wie, kogo przyjdzie spotkać mu tym razem?
18 lipca | Ramsey | Opuszczony port hartshill
Wybrał ten najodleglejszy, najmniejszy, ukryty w niedoświetlonym kącie. Z głębokim, ciężkim westchnieniem, opadł na niepewne siedzisko, odstawiając zgromadzony asortyment. Na porysowanym stole, pojawiło się kilka, niezbędnych przedmiotów: notatnik wraz z zapasem ogryzionych ołówków, woreczek z podręcznymi, pobudzającymi ziołami, które natychmiast, znalazły się w przyniesionej czarce. Srebrny pojemnik, skrywający własnoręcznie skręcony tytoń. Niczym w rytuale, powolnym ruchem, sięgnął po jeden z papierosów, wkładając go między spierzchnięte wargi, podpalając zgrabnym pstryknięciem długich palców. Szarawy dym, charakterystyczny ziołowy zapach, wypełnił ów mistyczny zaułek, ukrywając nietutejszą osobistość. Intruza. On sam, delektując się ów ulotną chwilą, odchylił głowę i oparł ją o zagłówek krzesła. Dopiero po kilku, głębokich zaciągnięciach, zdobył się do spojrzenia na zapiski – pochylił się nad przekrzywionymi linijkami, rozpoczynając rozszyfrowywanie informacji, skonfrontowanych z obrazową pamięcią. Nigdzie się nie spieszył. Miał przecież czas.
1 sierpnia | Elric & Lucy | Główne ognisko
Beżowa koszula, lniane spodnie, wyciągnięte z odmętów niewielkiego pakunku, zdobiły jego ciało. Zbyt długie, skręcone włosy, wchodziły w oczy, zasłaniały widoczność, podczas gdy rudowłosy mężczyzna, wspinał się na elegancki podest. Ukryty przed niepotrzebnymi gapiami, mógł wsłuchać się w przygotowaną przemowę. Słowa te, tak perfekcyjnie dobrane, poruszały zgromadzonych. Słyszał urwane wiwaty, dźwięki symbolizujące zgodę i masowy oddech. Ludzie pragnęli wtłaczania nieprzerwalnej nadziei na lepsze jutro. Uświadamiania, iż posiadają obrońców, nie tracą sił na dalszą walkę. Dar, którym obdarowywał, niósł się po całej polanie w akompaniamencie pokaźnego ogniska. Instynktownie spojrzał w górę – na rozlany żar, strzelające ogniki. Robił wrażenie. Ramiona zaczepiły się na torsie, gdy organizator, przeszedł do ceremonialnej części. Spalony wieniec, odległa legenda, pomarańczowy Feniks, odrodzony z ognia i rozdrobnionego popiołu. Wydał z siebie skrzeczący dźwięk i wzbił się w górę, niosąc ulgę, zapomnienie tego, co najgorsze. Nie ukrywał podziwu, obserwował go szeroko otwartymi oczami, klaszcząc w reakcji aprobaty. Kątem oka zerknął na blondynkę – zauważył jej spontaniczną radość, tak rzadką, tak zapomnianą i niewidoczną. Uśmiechnął się pod nosem, tylko na moment. Pamiętał, że dla najbliższych, mógł zrobić naprawdę wiele, jednakże ogrom negatywnych zdarzeń, bardzo szybko przytłoczył szerokie barki. Posmutniał, rozejrzał się w panice, w poszukiwaniu kobiety.
1 sierpnia | x | Uczestnicy zabawy | Plaża
żka, przywitała go niezrozumiałym pozdrowieniem, wręczając, kolejną czarkę upojnego miodu. Jasne tęczówki, przeciągnęły się po jej ciele, zawieszając się tylko na moment, na rumianej i uśmiechniętej twarzy. Czy, aby na pewno widział ją wyraźnie? Odwzajemnił grymas i przechodząc dalej, potknął się o wystający kamień, rozlewając kilka, cennych kropel. Kobieta roześmiała się w głos, a on westchnął ciężko, szukając dalszej instrukcji. Zasiadł przy wolnym, okrągłym stoliku, który znajdował się jak najdalej. Odstawił napitki, odsunął krzesło, aby znaleźć się w bezpiecznej i odseparowanej pozycji, z dala od obcych twarzy i wścibskich oczu. Lewa dłoń przesunęła się po wilgotnych włosach, odgarniając sklejone loki. Po chwili przeciągnął ją również po zarośniętej twarzy, odganiając otumaniające upojenie, rozsiadłe na obciążonych powiekach i spowolnionych ruchach. Nie wyglądał dobrze. Dopiero po krótkiej chwili, marszcząc się od ostrego słońca, pozwolił sobie na spojrzenie przed siebie. Zatrzymanie się na zgromadzonych jednostkach, których nie spodziewał się tu wcale.
5 sierpnia | Tatiana | Polana
Początkowo z niewielkiej odległości oceniał całość przestrzeni, wybierając najatrakcyjniejsze stoiska. Porównywał tutejsze wyroby, piękno rękodzieła, gdyż dosłownie kilka dni temu, dokonał zakupu naprawdę intrygujących przedmiotów na festiwalu po drugiej stronie kraju. Po krótkiej chwili zatrzymał się przy jednym z handlujących mężczyzn, zachwalającym swój towar, nawołującym podwyższonym głosem. Cicha muzyka przygrywała z oddali, zapraszając do słodkich tańców, gwarnych rozmów, konsumpcji przepysznego jadła. Festiwal znajdował się na uboczu, w pobliżu leśnych terenów, które miłował sobie najbardziej. Jego głowa przekręciła się tylko raz, lecz zaraz powróciła do przyglądania się kolorowym minerałom, zaklętym w kawałki biżuterii: – Co to takiego? – zapytał uprzejmie, podnosząc nieregularną skałą w kolorze wyrazistego seledynu i przepychając się przed starszą kobietę, nie potrafiącą podjąć konkretnej decyzji. – To proszę pana jest fluoryt… Bardzo energetyczny minerał, wytwarzający energię z wody.
9 sierpnia | x | Uczestnicy | Wybrzeże
wiat zatrzymał się w jednej, opustoszałej sekundzie. Dziwny, nieznajomy głos, wydostał się z ust ofiary głosząc złowrogą, przerażającą wieść – przepowiednię, mowę zagłady. Okrutny dreszcz przeszedł mu po plecach, potworne zimno rozniosło się po wszystkich kościach i spiętych mięśniach. Bał się: o swój los, o przetrwanie, o przeżycie kolejnego dnia. Przez moment stał nieruchomo, pogrążony w niemym letargu, zatopiony w resztkach światła, widoku rozłożystej komety. Nie zatrzymywał się tak jak inni - przedarł się przez ściśnięte ramiona, dostrzegając innych, zdeterminowanych pomocników. Dopiero po chwili, zorientował się, iż są to znajome twarze zaangażowane w konflikt. Jasne tęczówki przesunęły się po profilu aurora i jego żony. Przy poszkodowanym chłopcu, klęczała blondwłosa Lovegood; wydawało mu się, iż nieopodal widzi Justine przemawiającą do nadciągającego tłumu, lecz ten obraz puścił mimochodem, kierując się w stronę zdenerwowanego, niespokojnego i niekontaktującego Everetta. Czyżby to jego wołanie słyszał w oddali?
12 sierpnia | x | Gwen | Leśna polana
Poprawił włosy, podwinął rękawy beżowej koszuli, aby po krótkiej chwili usłyszeć znajome nawoływanie. Błękitne tęczówki zmrużyły się nieznacznie, wyglądając nadchodzącej postaci. Kobieca sylwetka o charakterystycznej, ognistej grzywie, przebijała się przez ściśnięte ramiona. Podszedł jeszcze nieco bliżej, aby oszczędzić jej niepotrzebnej zadyszki: – Dzień dobry. – rzucił spokojnie, uśmiechając się mimowolnie. Przez moment próbował skojarzyć fakty. Czyżby mężczyzna zapomniał przekazać mu, że dzisiejszego dnia, jego zadanie zostanie przejęte przez zdolnego wysłannika? – Ach tak… – wyrzucił zaraz. – Dobrze, dobrze. Ja też mam to, o co mnie prosił. – zapowiedział w chaotycznej odpowiedzi, próbując przypomnieć sobie treść wymienionych listów. Wierzył, że zaprzyjaźniony Zakonnik przekazał dziewczynie dokładną instrukcję, dlatego mógł jej zaufać. Pojedynczy głos, wyrwał jego uwagę, a wzrok przeciągnął się po kilkuletnim chłopcu, zalanym rzewnymi łzami. Biedaczek. Głos współtowarzyszki, przywrócił go na ziemię.
13 sierpnia| Susanne | Obozowisko
zy ciemnowłosego rozszerzyły się ogromnie, a sam zamarł na jakiś czas, próbując zrozumieć co takiego działo się tu i teraz. – Na Merlina… – wydusił bezgłośnie, nie mając pojęcia, czy znaleźli się we śnie, a może w piekielnej jawie. Było ich coraz więcej i więcej, wyglądały jak powielone i zminiaturyzowane komety, ogniki wysłane przez kosmiczne bóstwa. Były rozpędzonymi kulami gotowymi spaść na ich ziemię: na tereny, na lasy, na obozowisko, na niewinnych ludzi. Czy był to kolejny podstęp? Lecz nie mogli spodziewać się najgorszego. Gwiazdy opadały na tereny z potwornym hukiem, w kłębach dymu. Gdy pierwsze eksplozje dotarły do jego uszu, odruchowo zasłonił głowę i przykucnął przy ziemi, sądząc, że ów wybuch, pojawił się tuż obok niego. Krzyki, nawoływania, płacze, nie byli sami… – Co to jest?! – wykrzyczał jeszcze. Niebo waliło się na głowę, a oni byli teraz jeszcze bardziej odpowiedzialni. Wyciągnął różdżkę, próbując reagować szybko i trzeźwo, niesiony instynktem przetrwania. Współtowarzyszki musiały czuć to samo, gdy ich wzrok spotkał się na chwilę: – Uciekajmy stąd, jest pewnie panika ostrzeżmy jakoś ludzi… Muszą się uspokoić, jakoś bronić. Cholera.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Vincent Rineheart
Szybka odpowiedź