a hand to hold in quiet times
AutorWiadomość
lipiec '52
Tarcza słońca już jedynie od połowy wyzierała znad architektonicznych brył, wynaturzonych w załamaniach światłocienia, szpetnych rys na tkance dumnego Londynu. Nawet snujący się po wodzie zapach był dosadnie nieprzyjemny, wyrywający się z trzewi kloaki doków, niemożliwy do zamaskowania choćby łagodnym płótnem kolorów nieba. Wciąż ciepłe promienie zdawały się jedynie podbijać woń zgnilizny i rybnego odoru, wzmagać na intensywności zatęchłą duchotę. W jakiś sposób to miejsce samoistnie potrafiło oszpecić wszystko, co z natury było po prostu piękne. Ale przecież to właśnie tutaj narodziły się ważniejsze relacje w jego życiu, a może nawet - już w tym momencie - najważniejsze.
Wystarczyło tylko przywyknąć do tego, co pozostawiało wiele do życzenia, i nauczyć się dostrzegać zalążki piękna przykryte powierzchownym mułem. Patrzyć pod odpowiednim kątem, widzieć głównie to, co się chciało, nie dostrzegając niedoskonałości. Perfekcja jest przecież taka nudna - o ileż doskonalsze w swoim wybrakowaniu jest łatanie otaczającej rzeczywistości drobnymi szczegółami, które zmieniają w odbiorze wszystko. Pajęczyna zmarszczek na Tamizie rozszczepiała jak przez pryzmat zachód słońca, a gdy siedział na murku nad rzeką, widział już tylko ten ułamek świata (teraz będący nim całym ledwie fragment).
Oczami wyobraźni - ją. Bardziej ją i jego niż jego i ją. Czasem również ich. To chyba ta konfiguracja wciąż, niezmiennie, zaskakiwała go za każdym razem, gdy scalał ten obraz w swojej głowie.
Czekał, pogrążając się w dychotomii napierających emocji. Spokój dryfował z nurtem kołaczącej o brzeg wody; zastygł jak ciało szamoczącego się w kropli bursztynu motyla - przerodził się w niepokój. Nigdy wcześniej nie czuł tego rodzaju niepewności, która, znów - paradoksalnie, wynikała przecież z pewności jego uczuć.
Doczekał się w końcu, cichy trzask teleportacji zawibrował na membranie, zagłuszony przez dudnienie niesfornego serca. Skąd to ciepło szkarłatem rozlewające się na szyi (zwykłe plamy, zbyt ciasno zapięty kołnierz podrażnił grdykę), skąd drżenie dłoni (przecież cholernie długo ściskał w nich miotłę, uścisk coraz bardziej kurczowy, skóra ślizgała się po tafli rączki), skąd ten błysk w oczach (refleks światła, złudzenie optyczne). Wszystko można uprościć w logicznym wywodzie (ale może niektórych rzeczy po prostu nie warto?).
- Zmiana planów - oznajmił, dopiero po chwili, gdy nasycił się jej obecnością - gdy upewnił się, że głos go nie zdradzi, że nie zabrzmi jak szczenię skamlące o chwilę jej uwagi. By nie różnił się od jej rówieśników - nie tylko fizycznie (miał w głowie ich szkic, zestaw cech, buzujący testosteronem). - Dzisiaj nie gramy - nie doprecyzował, że inni już tak - miało to zabrzmieć dokładnie w ten sposób: przyczyna losowa, żadnej ingerencji w ich plany z jego strony. - Ale udało mi się pożyczyć - to ładny eufemizm, niech nie drąży tematu - to cacko - trudno zaimponować komuś, kto wie o miotłach wszystko i codziennie otoczony jest miotlarskimi relikwiami; z drugiej strony - obcowanie z nimi i dotykanie ich chyba niewiele ma wspólnego z przetestowaniem ich możliwości w terenie… - wiesz o niej pewnie więcej niż ja - Ognista, że nawet, gdyby obudził ją w środku nocy, potrafiłaby wychrypieć wszystko o Świetlistych Smugach - więc ograniczę się tylko do tego - zamaszystym ruchem dźwignął się do pionu, balansując na wąskim murku; miotłę upuścił wzdłuż swojego boku, wyciągając w jej stronę prawą dłoń, gdy zawisła w powietrzu, już chwilę później pozwalając się przykuć do palców władczym gestem - podrzucić gdzieś panią? - i tylko bezbrzeżny uśmiech zdradzał to, jak wiele wciąż było w nim z dzieciaka (jak niewiele potrzebował do szczęścia?). Wciąż znajdowali się w magicznej części portu, więc chwilowo nie trzeba było się przejmować zaklęciami maskującymi ich widoczność. Opierając cały ciężar ciała na dłoniach, wskoczył na miotłę, która wierzgnęła jak dzikie stworzenie, rwące się ku bezkresom przestworzy.
Miał co prawda pewien plan - ale najpierw czekał (nie)cierpliwie na jej decyzję. Jej dłonie zaplatające się wokół jego bioder. Na ich ciała sklejone razem, szamoczące się z wiatrem, słowa wyszarpywane z ust, pewność niepewnością rozdartą (zdążył już chyba uzależnić się od tego uczucia; może nawet od niej).
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zachód zalęgał się nad miastem, ale nie eksplodował feerią barw. Spatynowany zmieniał się z błękitów w czerwienie, przenikając z nich powoli, wnurzając się jakby z ukrycia, niewiadomo kiedy, nie budząc niczyich podejrzeń. Tańczące na horyzoncie promienie słońca otuliły jej twarz wraz z ciepłem, kiedy z cichym trzaskiem zmaterializowała się w ponurej i surowej przestrzeni cuchnącego miasta. Ale wraz z odorem niosącym się z najdalszych zakątków Londynu, przegniłej i niezachęcającej do kąpieli Tamizy jej sylwetkę zalała fala gorącego powietrza, której towarzyszyła salwa najrozmaitszych dźwięków tętniących życiem w oddali doków. I sądziła, że to właśnie to wystarczyło jej w tej chwili do szczęścia, które powitało go wraz z promiennym uśmiechem, uwydatniającym rumiane policzki, unoszącym błyszczące orzechowe oczy wpatrzone w jego kierunku, jakby instynktownie wiedziały, w którą stronę się zwrócić, by w pierwszej kolejności natrafić właśnie na niego. To ta przedziwna mieszanka zapachów, zmatowiony kurzem bruk i odgłos pracy w porcie i nadpływających po całodniowym rejsie statków przypominał jej, czym było życie i czym był świat. Zamknięta w drewnianych ścianach, przesiąknięta zapachem pasty, oleju i świeżo heblowanego dębu, z trocinami plątającymi się we włosach, drewnianym pyłkiem osiadającym na rzęsach, powiekach, czy dekolcie — zapominała. Pochylona nad cyframi, rachunkami i pergaminami, próbując wiązać koniec z końcem, byle tylko przywrócić tamtemu miejscu dawny blask i świetność — zapominała. Zapominała też wtedy, kiedy księżyc wzbijał się nad zaciemnione alejki centrum Londynu, a gwiazdy odprowadzały ją do domu, w romantycznej i samotnej scenerii, kończąc jednakowo każdy kolejny dzień.
Przypomniał jej, jak pachną ulice, jak wyglądają ludzie bardziej zrezygnowani i sfrustrowani niż ona, jak dobrze smakuje prosta rozrywka pozbawiona twardych reguł i ciasnych zasad. Drżenie ogarniało jej ciało z dziecięcym wręcz oczekiwaniem chwili zamknięcia sklepu, by stawić czoła ulicznej grze pełnej emocji, wyzwisk, często niepozbawionej języka rynsztoku i lejącej się krwi. Nie zrażało ją to — wywoływało w niej podekscytowanie, które przyspieszało płynącą w żyłach krew. Tak jak i on swoją obecnością, odkąd stał się zapowiedzią niespodzianek, zmian i nieoczekiwanego.
Obdarzywszy go więc radosnym, dziewczęcym uśmiechem zdążyła otrzepać sięgającą kolan kraciastą spódnicę, jedną z najwygodniejszych, które miała i sprawdzoną w twardej grze w quidditcha. Tupnęła nogami, by i z cienkich, sięgający kostek butów strącić drobiny kurzu, które osadziły się tuż po wylądowaniu. Kiedy więc powitał ją w ten sposób, rozczarowanie rozlało się po niej, błyskawicznie odbierając uśmiech i docierając do jej oczu, usta rozchylając w krótkim "jak to". Spoważniała, błądząc wzrokiem po jego młodej — jakże wciąż szczenięcej — twarzy, szukając na niej odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie.
— Coś się stało?— spytała niepewnie, niemalże przekonana, że powinna się czymś zaniepokoić. Czy to jemu przytrafiło się coś, o czym nie chciał z pewnością mówić, jak każdy zgrywając twardziela? Przemknęła po nim wzrokiem, szukając widocznych kontuzji, czy ran. Czy może któremuś z jego przyjaciół przytrafiło się coś, przez co musieli to odłożyć? Jej wzrok od razu spoczął na miotle, której do rozpoznania wystarczył kolor i połysk smagającego ją słońca. — Pożyczyć— powtórzyła po nim, przyglądając mu się podejrzliwie, ale niepewność targnęła w nią na jedną chwilę. Wyjaśnienie spłynęło na nią samo, jak olśnienie. — Ktoś zostawił ją pod zastaw?— Jego wuj się tym przecież trudnił; dlaczego miałby nie pożyczyć pieniędzy komuś w zamian za miotłę, to brzmiało rozsądnie, na wypadek, gdyby nie udało mu się długu spłacić. Zbliżyła się więc chętniej, prześlizgując się wzrokiem — łakomym i pożądliwym — po jej trzonku, aż po końce witek. Oddech jej się spłycił, a usta drgnęły w cichym zachwycie. Sięgnęła do niej ręką, ale nie dotknęła jej, jakby w obawie, że jej odciski palców ją zabrudzą. Miał rację, wiedziała doskonale czym była, jak szybka, cenna i droga pozostawała na rynku. Świetlista Smuga. — Mówią, że jest niebywale elastyczna. Drewno do jej produkcji jest suszone czterdzieści dni. Nie mniej, nie więcej. Czuć w niej egzotykę, prawda?— szeptała, nie odrywając od niej podnieconego spojrzenia, aż nie zorientowała się, że dała się znów ponieść. — Użyłeś jej już?— Powietrze zastygło jej w piersi. Podniosła na niego wzrok i westchnęła zrezygnowana swoim własnym wywodem. Z pewnością miał ich już dość. Zadarła za nim brodę wysoko, kiedy poderwał się do góry, mrużąc oczy, w które bezceremonialne wdzierały się ostatnie promienie dnia. Kiedy miotła znalazła się w jego dłoni uśmiechnęła się, ale bardzo starała się pohamować niekontrolowany wyraz; tak bardzo, że od tej próby zabolały ją policzki. Zacisnęła wargi, ale i to nie sprawiło, że jej uśmiech wyglądał na wdzięczny, kokieteryjny i subtelny. Uniosła przy tym brew, podwijając mankiety cienkiej, przewiewnej koszuli.
— Może na początek tam, gdzie słońce nie zachodzi, a okręty giną za linią horyzontu, proszę pana — odparła, kiedy rękawy były już podwinięte.— Nie wiem jednak, czy to nie zbyt długa podróż, nie chciałabym żeby nadrabiał pan dla mnie drogi.— Dygnęła lekko choć zdecydowanie nieumiejętnie, powstrzymując się wciąż od parsknięcia śmiechem i podeszła bliżej, oceniając dzisiejszy środek transportu. W końcu podwinęła spódnicę i wdrapała się za nim na murek, lecz ten okazał się węższy niż sądziła, serce załomotało więc w piersi, kiedy zachwiała się niebezpiecznie, cudem prawdopodobnie nie przechylając i kończąc niefortunnie w Tamizie. Uchwyciła się jego ramienia przy tym, spoglądając na miotłę. — Jak mi coś złamiesz, Burroughs, to odpracujesz to w sklepie osobiście— zamruczała do niego przy tym, uśmiechając się słodko — zdawała sobie doskonale sprawę, że miotła była szybka i bardzo zwinna, a oni mogli dziś skoczyć w Mungu z jej powodu.
Przypomniał jej, jak pachną ulice, jak wyglądają ludzie bardziej zrezygnowani i sfrustrowani niż ona, jak dobrze smakuje prosta rozrywka pozbawiona twardych reguł i ciasnych zasad. Drżenie ogarniało jej ciało z dziecięcym wręcz oczekiwaniem chwili zamknięcia sklepu, by stawić czoła ulicznej grze pełnej emocji, wyzwisk, często niepozbawionej języka rynsztoku i lejącej się krwi. Nie zrażało ją to — wywoływało w niej podekscytowanie, które przyspieszało płynącą w żyłach krew. Tak jak i on swoją obecnością, odkąd stał się zapowiedzią niespodzianek, zmian i nieoczekiwanego.
Obdarzywszy go więc radosnym, dziewczęcym uśmiechem zdążyła otrzepać sięgającą kolan kraciastą spódnicę, jedną z najwygodniejszych, które miała i sprawdzoną w twardej grze w quidditcha. Tupnęła nogami, by i z cienkich, sięgający kostek butów strącić drobiny kurzu, które osadziły się tuż po wylądowaniu. Kiedy więc powitał ją w ten sposób, rozczarowanie rozlało się po niej, błyskawicznie odbierając uśmiech i docierając do jej oczu, usta rozchylając w krótkim "jak to". Spoważniała, błądząc wzrokiem po jego młodej — jakże wciąż szczenięcej — twarzy, szukając na niej odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie.
— Coś się stało?— spytała niepewnie, niemalże przekonana, że powinna się czymś zaniepokoić. Czy to jemu przytrafiło się coś, o czym nie chciał z pewnością mówić, jak każdy zgrywając twardziela? Przemknęła po nim wzrokiem, szukając widocznych kontuzji, czy ran. Czy może któremuś z jego przyjaciół przytrafiło się coś, przez co musieli to odłożyć? Jej wzrok od razu spoczął na miotle, której do rozpoznania wystarczył kolor i połysk smagającego ją słońca. — Pożyczyć— powtórzyła po nim, przyglądając mu się podejrzliwie, ale niepewność targnęła w nią na jedną chwilę. Wyjaśnienie spłynęło na nią samo, jak olśnienie. — Ktoś zostawił ją pod zastaw?— Jego wuj się tym przecież trudnił; dlaczego miałby nie pożyczyć pieniędzy komuś w zamian za miotłę, to brzmiało rozsądnie, na wypadek, gdyby nie udało mu się długu spłacić. Zbliżyła się więc chętniej, prześlizgując się wzrokiem — łakomym i pożądliwym — po jej trzonku, aż po końce witek. Oddech jej się spłycił, a usta drgnęły w cichym zachwycie. Sięgnęła do niej ręką, ale nie dotknęła jej, jakby w obawie, że jej odciski palców ją zabrudzą. Miał rację, wiedziała doskonale czym była, jak szybka, cenna i droga pozostawała na rynku. Świetlista Smuga. — Mówią, że jest niebywale elastyczna. Drewno do jej produkcji jest suszone czterdzieści dni. Nie mniej, nie więcej. Czuć w niej egzotykę, prawda?— szeptała, nie odrywając od niej podnieconego spojrzenia, aż nie zorientowała się, że dała się znów ponieść. — Użyłeś jej już?— Powietrze zastygło jej w piersi. Podniosła na niego wzrok i westchnęła zrezygnowana swoim własnym wywodem. Z pewnością miał ich już dość. Zadarła za nim brodę wysoko, kiedy poderwał się do góry, mrużąc oczy, w które bezceremonialne wdzierały się ostatnie promienie dnia. Kiedy miotła znalazła się w jego dłoni uśmiechnęła się, ale bardzo starała się pohamować niekontrolowany wyraz; tak bardzo, że od tej próby zabolały ją policzki. Zacisnęła wargi, ale i to nie sprawiło, że jej uśmiech wyglądał na wdzięczny, kokieteryjny i subtelny. Uniosła przy tym brew, podwijając mankiety cienkiej, przewiewnej koszuli.
— Może na początek tam, gdzie słońce nie zachodzi, a okręty giną za linią horyzontu, proszę pana — odparła, kiedy rękawy były już podwinięte.— Nie wiem jednak, czy to nie zbyt długa podróż, nie chciałabym żeby nadrabiał pan dla mnie drogi.— Dygnęła lekko choć zdecydowanie nieumiejętnie, powstrzymując się wciąż od parsknięcia śmiechem i podeszła bliżej, oceniając dzisiejszy środek transportu. W końcu podwinęła spódnicę i wdrapała się za nim na murek, lecz ten okazał się węższy niż sądziła, serce załomotało więc w piersi, kiedy zachwiała się niebezpiecznie, cudem prawdopodobnie nie przechylając i kończąc niefortunnie w Tamizie. Uchwyciła się jego ramienia przy tym, spoglądając na miotłę. — Jak mi coś złamiesz, Burroughs, to odpracujesz to w sklepie osobiście— zamruczała do niego przy tym, uśmiechając się słodko — zdawała sobie doskonale sprawę, że miotła była szybka i bardzo zwinna, a oni mogli dziś skoczyć w Mungu z jej powodu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Był tego świadom - drzemiącej w niej dychotomii;
stagnacji w codziennej rutynie, której poddawała się z oddaniem, pieczołowicie wykonując każdy z powierzanych jej przez los obowiązków (spokojna peregrynacja drobnych dłoni, splatających ze sobą mikroskopijne elementy, czemu czasem przyglądał się z uwagą - brakłoby mu cierpliwości, żeby z takim opanowaniem rzeźbić detaliczne niuanse, lecz nie tracił jej, kiedy w pozornie znudzonej pozie, podpierając głowę wyczekująco na prawej dłoni, śledził żmudny proces zapoczątkowany przez Wright)
i ekscytacji w niecodzienności dokowej serii (nie)fortunnych zdarzeń, gdzie znalazła się po części z jego powodu (niespokojny błysk w orzechowych oczach, wędrujących z zaciekawieniem po elementach przestrzeni, którą za jej sprawą odkrywał na nowo - uczył się patrzeć na te same, mijane już od wieków, miejsca z zainteresowaniem, którym obdarzała je ona; chciał widzieć ekscytację czającą się w kącikach uśmiechu - to, jak diametralnie różna stawała się w otoczeniu bombardującym ją innymi bodźcami, pozwalającymi jej na chwilę zapomnieć o tym, co tworzyło kręgosłup jej codzienności).
Chciał częściej widzieć ją właśnie taką - z ciężarem odpowiedzialności zdjętym z dziewczęcych ramion - lecz to tamta ona, pochłonięta wirem trosk, desperacko walcząca o niewielki skrawek przestrzeni, który był dla niej całym światem, rzuciła na niego czar niezapomnienia.
Uczył się jej reakcji, zachowań, jej samej. Trochę przeraził, a jednocześnie rozbawił, go fakt, iż wiedział, w jaki sposób wykrzywi rozczarowane usta, gdy tylko wspomni Hannah o tym, że dzisiaj nie zagrają.
- Nic... poza szowinistyczną dyktaturą - zakrzepły, krzywy uśmiech, spojrzenie tętniące niedopowiedzeniem; przerzucił winę na odpowiedzialnych za wszystkie klęski tego świata mężczyzn, uciskających kobiece prawa - dzisiaj grają tylko w męskim składzie - doprecyzował, zastanawiając się, czemu w pierwszym odruchu uciekł się do kłamstwa, zamiast powiedzieć jej prawdę - może bał się tego, w jaki sposób zareaguje na to, że chciał, by coś się zmieniło; by nie spędzali większości czasu jedynie w chaosie quidditchowych rozgrywek, razem, lecz wciąż w osobnym zaaferowaniu; chciał, by przypadek, któremu nieco pomoże, pozwolił im na... Tego nie był już pewien, granica jego pragnień rozmywała się w niepewności.
- Pożyczyć - zawtórował, starając się nie dać się zbić z tropu podejrzliwością czającą się spojrzeniu, którym go obdarzyła; pod jego naporem myśli rozproszyły się, akurat teraz, gdy wrodzony talent do konfabulacji mógłby się przydać - miał w głowie pustkę, więc uczepił się jej pytania kurczowo, starając się brzmieć przekonująco - gościu z portowego... antykwariatu - z braku lepszego określenia, chyba bliżej już było temu do złomowiska nielegalnych przedmiotów, przemyconych z zagranicznych rejsów - ma drobne kłopoty, a to najcenniejsza rzecz, którą posiada - chwała Merlinowi za działalność wujka, bo gdyby poznała prawdę, to chyba nie byłaby zbyt skłonna do tego, żeby w ogóle rozważyć przetestowanie miotły.
- Właśnie, jest z drewna, nie porcelany, nie musisz... traktować jej z takim namaszczeniem - bardzo, bardzo starał się powstrzymać śmiech, lecz widok tego poznawczego ceremoniału, który mu zaserwowała, zupełnie go rozbroił. Dla niego była to tylko piekielnie szybka miotła, dla niej relikwia miotlarskiego kunsztu, lecz mimo wszystko - nie spodziewał się, że Hannah będzie ją traktowała z aż tak przesadną ostrożnością, jakby samo dotknięcie wypolerowanej faktury mogło skończyć się dla Smugi tragicznie. - Po co tak właściwie suszy się drewno? To coś w rodzaju... dojrzewającego alkoholu? Im dłużej, tym lepiej dla jakości miotły? - meandry wytwórstwa wciąż pozostawały poza zasięgiem jego zrozumienia, nie próbował nawet nimi kluczyć, lecz z czystej ciekawości pozwalał sobie czasem na tego typu pytania w jej obecności - chyba w jakimś stopniu zaczęło go interesować to, w jak skomplikowany sposób powstają twory, na które wcześniej wskakiwał bez większej refleksji, traktując je zadaniowo i nie zastanawiając się, dlaczego w ogóle pęk witek i drewniany kij był w stanie wykonywać zgodnie z wolą niesionego wiatrem właściciela akrobatyczne cuda.
- Nie, nie latałem jeszcze na niej, chociaż zanim zorientowałem się, co to jest, zdążyłem zamieść pół największej sali w Parszywym, całkiem nieźle radzi sobie z kurzem, ale z rozlanym alkoholem już znacznie gorzej - błysnął zębami w uśmiechu, a obserwując jego wyraz twarzy trudno było stwierdzić, czy mówi prawdę, czy może niekoniecznie - dopiero po chwili roześmiał się głośno, zaprzestając bluźnienia (bo chyba w tych kategoriach musiała rozpatrywać jego komentarz). - Ponoć nadaje się do Quidditcha lepiej Zmiatacze czy Komety, trzeba by to przetestować - dokowy labirynt był swoistego rodzaju torem przeszkód, który spokojnie można wykorzystać do upewnienia się, ile jest prawdy w tych słowach.
- Obierzmy więc kurs prosto na słońce - jeśli się tam znajdą, z pewnością nigdy nie zgaśnie, a może we dwójkę łatwiej sięgać gwiazd? - Miła pani, ktoś kiedyś powiedział mi, że sama podróż - wędrowców do świtu? - ciekawsza jest niźli przybycie do celu, nadrobienie drogi nie będzie najmniejszym problemem - postarał się, by wypowiadane słowa wybrzmiały dystyngowaną nonszalancją, maskującą niechlujny akcent.
- Nie obawiaj się, we wtorki nie łamię serc - obrócił głowę, przenosząc spojrzenie z jej dłoni, zaczepionej na jego przedramieniu, na znajdującą się - zbyt? - blisko twarz, po czym - mimowolnie - niczym jej lustrzane odbicie odpowiedział Wright szerokim uśmiechem. - Wskakuj - nie chciał już tego przedłużać, miał ochotę rzucić się wprost w ramiona wszechświata, skoczyć na głęboką wodę - i chwilę później zrobił to, razem z nią, choć po tafli Tamizy jedynie prześlizgnęli się, rozbryzgując czubkami butów fontannę wirujących wokół nich kropli.
Potem gwałtownie zmienił kierunek, zaskoczony tym, jak szybko miotła nagina się do jego woli, jak błyskawicznie reaguje na każdą sugestię wyczytaną z najdrobniejszych ruchów. Wystrzelili w górę, ścigając się z wiatrem i własnym śmiechem; oślepiony słonecznym żarem rozpoczął rewersowe pikowanie - wprost w niebieską toń chmur, by po kilku minutach, pod wpływem kaprysu, zacząć kołować, szukając kolejnej płaszczyzny, wertykalnych doznań ekscytacji, horyzontalnych uniesień chwili.
I czuł się tak lekko jak nigdy wcześniej. Wszystkie troski ciążyły gdzieś na ziemi, nie sięgały nawet podeszew jego butów. Nie - gdy znajdowali się tak wysoko.
- TRZYMAJ SIĘ TERAZ - ryknął, przekrzykując wiatr; chciał poczuć jak skacze jej tętno, pulsując na nadgarstku, który dotykał jego skóry. Zawrócił, wciskając się w wąską przestrzeń pomiędzy dwoma magazynami - gwałtowny skręt w prawo i tuż przed nimi wyrosły kolejne budynki, gęsto usiane tuż obok siebie, by zagospodarować każdy skrawek przestrzeni. To naprawdę wyglądało jak labirynt.
Musiał się skupić, żeby wymanewrować w odpowiednim momencie i nie rozbić ich o którąś ze ścian. Nieco zwolnił, czując, że przestaje kontrolować miotłę. Mógł balansować na krawędzi, ale nie chciał rzucać się w przepaść.
Okręty zginęły za linią horyzontu, a słońce - jednak - zgasło, na chwilę, lecz trwało to wystarczająco długo, by w epicentrum świata znaleźli się tylko oni (tylko ona?).
stagnacji w codziennej rutynie, której poddawała się z oddaniem, pieczołowicie wykonując każdy z powierzanych jej przez los obowiązków (spokojna peregrynacja drobnych dłoni, splatających ze sobą mikroskopijne elementy, czemu czasem przyglądał się z uwagą - brakłoby mu cierpliwości, żeby z takim opanowaniem rzeźbić detaliczne niuanse, lecz nie tracił jej, kiedy w pozornie znudzonej pozie, podpierając głowę wyczekująco na prawej dłoni, śledził żmudny proces zapoczątkowany przez Wright)
i ekscytacji w niecodzienności dokowej serii (nie)fortunnych zdarzeń, gdzie znalazła się po części z jego powodu (niespokojny błysk w orzechowych oczach, wędrujących z zaciekawieniem po elementach przestrzeni, którą za jej sprawą odkrywał na nowo - uczył się patrzeć na te same, mijane już od wieków, miejsca z zainteresowaniem, którym obdarzała je ona; chciał widzieć ekscytację czającą się w kącikach uśmiechu - to, jak diametralnie różna stawała się w otoczeniu bombardującym ją innymi bodźcami, pozwalającymi jej na chwilę zapomnieć o tym, co tworzyło kręgosłup jej codzienności).
Chciał częściej widzieć ją właśnie taką - z ciężarem odpowiedzialności zdjętym z dziewczęcych ramion - lecz to tamta ona, pochłonięta wirem trosk, desperacko walcząca o niewielki skrawek przestrzeni, który był dla niej całym światem, rzuciła na niego czar niezapomnienia.
Uczył się jej reakcji, zachowań, jej samej. Trochę przeraził, a jednocześnie rozbawił, go fakt, iż wiedział, w jaki sposób wykrzywi rozczarowane usta, gdy tylko wspomni Hannah o tym, że dzisiaj nie zagrają.
- Nic... poza szowinistyczną dyktaturą - zakrzepły, krzywy uśmiech, spojrzenie tętniące niedopowiedzeniem; przerzucił winę na odpowiedzialnych za wszystkie klęski tego świata mężczyzn, uciskających kobiece prawa - dzisiaj grają tylko w męskim składzie - doprecyzował, zastanawiając się, czemu w pierwszym odruchu uciekł się do kłamstwa, zamiast powiedzieć jej prawdę - może bał się tego, w jaki sposób zareaguje na to, że chciał, by coś się zmieniło; by nie spędzali większości czasu jedynie w chaosie quidditchowych rozgrywek, razem, lecz wciąż w osobnym zaaferowaniu; chciał, by przypadek, któremu nieco pomoże, pozwolił im na... Tego nie był już pewien, granica jego pragnień rozmywała się w niepewności.
- Pożyczyć - zawtórował, starając się nie dać się zbić z tropu podejrzliwością czającą się spojrzeniu, którym go obdarzyła; pod jego naporem myśli rozproszyły się, akurat teraz, gdy wrodzony talent do konfabulacji mógłby się przydać - miał w głowie pustkę, więc uczepił się jej pytania kurczowo, starając się brzmieć przekonująco - gościu z portowego... antykwariatu - z braku lepszego określenia, chyba bliżej już było temu do złomowiska nielegalnych przedmiotów, przemyconych z zagranicznych rejsów - ma drobne kłopoty, a to najcenniejsza rzecz, którą posiada - chwała Merlinowi za działalność wujka, bo gdyby poznała prawdę, to chyba nie byłaby zbyt skłonna do tego, żeby w ogóle rozważyć przetestowanie miotły.
- Właśnie, jest z drewna, nie porcelany, nie musisz... traktować jej z takim namaszczeniem - bardzo, bardzo starał się powstrzymać śmiech, lecz widok tego poznawczego ceremoniału, który mu zaserwowała, zupełnie go rozbroił. Dla niego była to tylko piekielnie szybka miotła, dla niej relikwia miotlarskiego kunsztu, lecz mimo wszystko - nie spodziewał się, że Hannah będzie ją traktowała z aż tak przesadną ostrożnością, jakby samo dotknięcie wypolerowanej faktury mogło skończyć się dla Smugi tragicznie. - Po co tak właściwie suszy się drewno? To coś w rodzaju... dojrzewającego alkoholu? Im dłużej, tym lepiej dla jakości miotły? - meandry wytwórstwa wciąż pozostawały poza zasięgiem jego zrozumienia, nie próbował nawet nimi kluczyć, lecz z czystej ciekawości pozwalał sobie czasem na tego typu pytania w jej obecności - chyba w jakimś stopniu zaczęło go interesować to, w jak skomplikowany sposób powstają twory, na które wcześniej wskakiwał bez większej refleksji, traktując je zadaniowo i nie zastanawiając się, dlaczego w ogóle pęk witek i drewniany kij był w stanie wykonywać zgodnie z wolą niesionego wiatrem właściciela akrobatyczne cuda.
- Nie, nie latałem jeszcze na niej, chociaż zanim zorientowałem się, co to jest, zdążyłem zamieść pół największej sali w Parszywym, całkiem nieźle radzi sobie z kurzem, ale z rozlanym alkoholem już znacznie gorzej - błysnął zębami w uśmiechu, a obserwując jego wyraz twarzy trudno było stwierdzić, czy mówi prawdę, czy może niekoniecznie - dopiero po chwili roześmiał się głośno, zaprzestając bluźnienia (bo chyba w tych kategoriach musiała rozpatrywać jego komentarz). - Ponoć nadaje się do Quidditcha lepiej Zmiatacze czy Komety, trzeba by to przetestować - dokowy labirynt był swoistego rodzaju torem przeszkód, który spokojnie można wykorzystać do upewnienia się, ile jest prawdy w tych słowach.
- Obierzmy więc kurs prosto na słońce - jeśli się tam znajdą, z pewnością nigdy nie zgaśnie, a może we dwójkę łatwiej sięgać gwiazd? - Miła pani, ktoś kiedyś powiedział mi, że sama podróż - wędrowców do świtu? - ciekawsza jest niźli przybycie do celu, nadrobienie drogi nie będzie najmniejszym problemem - postarał się, by wypowiadane słowa wybrzmiały dystyngowaną nonszalancją, maskującą niechlujny akcent.
- Nie obawiaj się, we wtorki nie łamię serc - obrócił głowę, przenosząc spojrzenie z jej dłoni, zaczepionej na jego przedramieniu, na znajdującą się - zbyt? - blisko twarz, po czym - mimowolnie - niczym jej lustrzane odbicie odpowiedział Wright szerokim uśmiechem. - Wskakuj - nie chciał już tego przedłużać, miał ochotę rzucić się wprost w ramiona wszechświata, skoczyć na głęboką wodę - i chwilę później zrobił to, razem z nią, choć po tafli Tamizy jedynie prześlizgnęli się, rozbryzgując czubkami butów fontannę wirujących wokół nich kropli.
Potem gwałtownie zmienił kierunek, zaskoczony tym, jak szybko miotła nagina się do jego woli, jak błyskawicznie reaguje na każdą sugestię wyczytaną z najdrobniejszych ruchów. Wystrzelili w górę, ścigając się z wiatrem i własnym śmiechem; oślepiony słonecznym żarem rozpoczął rewersowe pikowanie - wprost w niebieską toń chmur, by po kilku minutach, pod wpływem kaprysu, zacząć kołować, szukając kolejnej płaszczyzny, wertykalnych doznań ekscytacji, horyzontalnych uniesień chwili.
I czuł się tak lekko jak nigdy wcześniej. Wszystkie troski ciążyły gdzieś na ziemi, nie sięgały nawet podeszew jego butów. Nie - gdy znajdowali się tak wysoko.
- TRZYMAJ SIĘ TERAZ - ryknął, przekrzykując wiatr; chciał poczuć jak skacze jej tętno, pulsując na nadgarstku, który dotykał jego skóry. Zawrócił, wciskając się w wąską przestrzeń pomiędzy dwoma magazynami - gwałtowny skręt w prawo i tuż przed nimi wyrosły kolejne budynki, gęsto usiane tuż obok siebie, by zagospodarować każdy skrawek przestrzeni. To naprawdę wyglądało jak labirynt.
Musiał się skupić, żeby wymanewrować w odpowiednim momencie i nie rozbić ich o którąś ze ścian. Nieco zwolnił, czując, że przestaje kontrolować miotłę. Mógł balansować na krawędzi, ale nie chciał rzucać się w przepaść.
Okręty zginęły za linią horyzontu, a słońce - jednak - zgasło, na chwilę, lecz trwało to wystarczająco długo, by w epicentrum świata znaleźli się tylko oni (tylko ona?).
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie powinna zadziwić ją jego odpowiedź, z jednej strony tak rozczarowująca, z drugiej tak prosta do przewidzenia. Wstyd spowił jej policzki, napiął skórę twarzy, mięśnie, zmatowił orzechowe oczy, które zdradziły zbyt wiele — jak szkło sklepowej witryny, przez które mógł zaglądać do środka, oceniając cały asortyment wewnątrz, umożliwiający mu podjęcie decyzji o jego atrakcyjności, predyspozycjach. Nie chciała, by dostrzegł zbyt wiele, samodzielnie wyciągał niewłaściwe, a może co gorsza, poprawne wnioski. Nie chciała być otwartą księgą wystawioną do dyspozycji wszystkich, a może szczególnie jego? Spuściła wzrok, błądząc nim po kocich łbach przez moment, uniosła gdzieś z boku, podążając tylko jej widoczną jej ścieżką.
— No tak, oczywiście. Mężczyźni — mruknęła pewniej, chłodnym tonem, maskującym — przynajmniej w to wierzyła — dotkliwe ukłucie upokorzenia związane z żywieniem płonnych nadziei względem tego wieczoru. Nie spodziewała się spisku, nie podejrzewała go o liche kłamstwa, naiwnie wierząc w jego bezbrzeżną szczerość, chociaż jednocześnie sama próbowała niewygodną dla siebie prawdę ukryć. Jego słowa brzmiały zbyt prawdziwie, by doszukiwała się w tym obłudy, niecnego spisku, intrygi, którą zaplanował zawczasu lub szykował właśnie w tej chwili w głowie. Ale kiedy ponownie na niego spojrzała, nie mogła nie dostrzec rodzących się w jego oczach pomysłów, iskrzących się, jak dwa słońca na jego młodej, ledwie naznaczonej dorosłością twarzy. Zmniejszywszy dzielący ich dystans, głównie, a może początkowo z powodu wyjątkowej miotły, zerknęła na niego z dołu, nieco podejrzliwie i przeszywająco, próbując w blasku jego szarozielonych tęczówek odczytać prawdę. W słowach wypływających z jego ust urywanym strumieniem nie mogła doszukać się kłamstwa. Nigdy dotąd jej nie zawiódł, nie oszukał. Jeśli istniał jakikolwiek powód, dla którego nie miałaby spić słodkiej trucizny z jego ust wcale nie chciała o niej widzieć.
— W takim razie musimy oddać ją w tym nienagannym stanie — upomniała go zawczasu, wzrok nieco jej złagodniał, a swoją uwagę poświęciła owemu cacku, które ze sobą zebrał. Cokolwiek miało się wydarzyć musiała wrócić do właściciela dokładnie tak piękna i doskonała, jak była teraz.– Nikt nigdy nie powiedział ci, że miotłę należy traktować jak kobietę? Odwdzięczy ci się odpowiednio — mruknęła z rozbawieniem, zerkając na niego kątem oka, nie rezygnując z delikatności względem Smugi. W jej rodzinie od zawsze odnoszono się do nich z należytym szacunkiem, delikatnością — dbano o nie jak tylko się dało, mając pełną świadomość czym może się odpłacić. On nie rozumiał — jeszcze nie, ale przyjdzie taki dzień, że pojmie jej słowa, a może nawet spojrzy w ten sam sposób?— Musisz się jeszcze wiele nauczyć— dodała, nie potrafiąc się powstrzymać. Nie oczekiwała od niego zrozumienia tematu, ale jej usta wygięły się w tajemniczym uśmiechu, skierowanym jednak w kierunku kawałka drewna, nie mężczyzny stojącego tuż obok. — Nie — odparła z szerszym uśmiechem, zbliżając się już do murku. — Drewno suszy się po to, by zachowało swoje najlepsze właściwości. — Ponieważ już trzymał miotłę, stanęła po jej drugiej stronie, na ziemi, sięgnęła do niej ręką i ujęła jego dłoń lekko. Własnymi palcami okryła jego i obróciła lekko, tak, by mógł poczuć pod opuszkami, jak faktura drewna jest łatwo wyczuwalna, kiedy się ją odpowiednio dotknie. Pomimo lakieru, pomimo wszystkich substancji naniesionych w procesie produkcji. — Czujesz?— Spojrzała na niego z dołu i oderwała dłoń, by już od spodu, przesunąć jego palcami po trzonku. — Pozbycie się nienaturalnej wilgoci pozwala zachować odpowiednią sztywność, trwałość i wygląd, a każde drzewo schnie w odpowiedniej dla siebie temperaturze i odpowiednim czasie. Wyobraź sobie siebie. Pijąc na okrągło będziesz zbyt wiotki by wygrać z grawitacją i zachować pion, a bez dostępu do alkoholu przez kilka miesięcy, zasuszysz się jak śliwka — dodała, taksując go wzrokiem z góry do dołu i powstrzymując się przed parsknięciem śmiechem, ale jej wyraz twarzy uległ gwałtownej zmianie, kiedy tylko przyznał, co zrobił ze Smugą nim postanowił zabrać ją ze sobą. Ciemne brwi wzniosły się wysoko, a na twarzy zastygł niepewny uśmiech. — Żartujesz?— spytała niepewnie, szczerze wierząc, że zaraz wyprowadzi ją z błędu i przyzna, że to naprawdę marny żart. Błądząc wzrokiem po jego twarzy, od oczu do ust rozszerzonych w szerokim, zawadiackim uśmiechu próbowała znaleźć satysfakcjonującą ją — na Merlina! — odpowiedź. Otworzyła usta szeroko, by wyrazić swoje oburzenie względem jego... zbrodni, ale żadne słowo nie przeszło jej przez gardło. Gdyby tylko była bliżej, zdzieliłaby go po głowie. — Kiedyś powinni twoją czupryną zamieść kurze w tym lokalu. A jak tego nie zrobią to ja wpakuję ci głowę do wiadra z zimną wodą— zagroziła, patrząc na niego śmiertelnie poważnie. — Mogłeś ją iść przetestować w waszym męskim składzie— zadrwiła, parafrazując użyte przez niego wyjaśnienie. Jednocześnie szybko zdała sobie sprawę, że mógł to uczynić, a mimo to wziął ją, by jej zademonstrować jej możliwości i pozwolić przetestować, nawet jeśli szarmancko miał zabrać ją na przejażdżkę, zamiast oddać w jej dłonie do samodzielnego przelotu. Nie powiedziała więc już nic więcej, spoglądając jeszcze dookoła, jakby przed skorzystaniem z propozycji chciała upewnić się, że nikt ich nie widzi — żaden zabłąkany mugol nie przygląda im z zaciekawieniem, czy może znajoma twarz nie śledzi oceniająco jej poczynań z młodym mężczyzną?
— W takim razie mam nadzieję, że ta podróż nigdy się nie skończy — dodała, również swój głos siląc na grzeczny i kokieteryjny, przykładając lekką dłoń w nieco groteskowym geście lady do własnej piersi. Nic w jej prezencji — ani uroda, ani strój, ani zachowanie, ani nawet język nie mogły zbliżać się do świata prawdziwych, urodziwych dam, które z pewnością nie skorzystałyby nigdy z tak kontrowersyjnej propozycji. Jej serce zdążyło już donośnie zadudnić w piersi z podekscytowania. Zajęła miejsce tuż za nim na miotle, usadawiając się wygodnie. — Może ja złamię twoje — zagroziła, przyrzekła?, poprawiwszy już spódnicę, układając dłonie na jego biodrach, lekko i ledwie wyczuwalnie, ale kiedy tylko ruszył musiała zrozumieć, że nie zdoła się utrzymać tuż za nim w ten sposób. Wiatr potargał jej włosy, przylgnęła do niego więc całą sobą krępo, oplatając go rękami jak tylko ciasno mogła, palce wbijając w jego żebra i pierś. Ze śmiechem na ustach spoglądała w dół, na połyskującą Tamizę, iskrzącą się tańczącymi ognikami promieni słonecznych, uciekających spod ich stóp. Wzleciał w górę, kierując się ku chmurom.
— Zabijesz nas!— Chciała krzyknąć, ale nie była w stanie, wiedziała, że przylegając tak blisko niego i kierując słowa wprost do jego ucha zdoła ją usłyszeć, choć pewnie niekoniecznie odczytać z jej głosu kiełkujące przerażenie. Bezpieczniej i bardziej komfortowo czuła się sterując samodzielnie miotłą, mając nad nią pełną kontrolę, czując ją całą sobą i stając się z nią jednością. Ale musiała mu zaufać; mimo tego, że nie znała go wcale tak dobrze, jak sądziła; pomimo sytuacji wyraźnie zagrażającej im obojgu. Miała wrażenie, że lada moment spadną, że ona spadnie, ześlizgując się z miotły. Czuła, jak traci przyczepność, ale może było to tylko złudzenie. Przywarła więc do niego silniej. Jeśli miał stracić przez to oddech na chwilę, było jej wszystko jedno — nie zamierzała runąć w dół. Na moment zamknęła oczy, ale zakręciło jej się w głowie. Policzki, które wbrew buzującej w żyłach krwi i ekscytacji mieszającej się z olbrzymim strachem — warunkowanym byciem pasażerem, nie samym pełnym ekstrawagancji lotem — zaczynały boleć ją od uśmiechu. Serce podskoczyło jej do gardła, kiedy zmienił kierunek, serce w piersi biło jak szalone, a głos utknął jej w gardle, a oczy pokryły się łzami od wpadającego w nie wiatru. Ukryła więc twarz w jego szerokich plecach, przyciskając policzek do łopatki i karku, z boku patrząc, jak horyzont znika jej przed oczami, wraz z okrętami, jak znika bezkresny świat skąpany w wielobarwnym zachodzie, a jak zastępują widok chłodne mury kamienic i budynków mniej zachwycających doków. — Keat — poczuła, jak miotła drży pod nimi, jak tracą swobodę ruchu. Lecieli zbyt szybko, zbyt gwałtownie, tracili nad nią panowanie. — Keat — powtórzyła, zaglądając przez jego ramię na jego dłonie, których i tak nie miała szans sięgnąć, by go wspomóc w kierowaniu — choć pewnie o wiele bardziej przeszkodziłaby mu w działaniu. — Keaton!— dodała głośniej i ostrzej, ostrzegawczo, kiedy tuż przed nimi, zupełnie znikąd wynurzył się wysoki, pokryty częściowo zasuszonym dzikim bluszczem mur. Była już pewna, że skończą albo na nim, albo w krzakach na dole, licząc połamane kości.
— No tak, oczywiście. Mężczyźni — mruknęła pewniej, chłodnym tonem, maskującym — przynajmniej w to wierzyła — dotkliwe ukłucie upokorzenia związane z żywieniem płonnych nadziei względem tego wieczoru. Nie spodziewała się spisku, nie podejrzewała go o liche kłamstwa, naiwnie wierząc w jego bezbrzeżną szczerość, chociaż jednocześnie sama próbowała niewygodną dla siebie prawdę ukryć. Jego słowa brzmiały zbyt prawdziwie, by doszukiwała się w tym obłudy, niecnego spisku, intrygi, którą zaplanował zawczasu lub szykował właśnie w tej chwili w głowie. Ale kiedy ponownie na niego spojrzała, nie mogła nie dostrzec rodzących się w jego oczach pomysłów, iskrzących się, jak dwa słońca na jego młodej, ledwie naznaczonej dorosłością twarzy. Zmniejszywszy dzielący ich dystans, głównie, a może początkowo z powodu wyjątkowej miotły, zerknęła na niego z dołu, nieco podejrzliwie i przeszywająco, próbując w blasku jego szarozielonych tęczówek odczytać prawdę. W słowach wypływających z jego ust urywanym strumieniem nie mogła doszukać się kłamstwa. Nigdy dotąd jej nie zawiódł, nie oszukał. Jeśli istniał jakikolwiek powód, dla którego nie miałaby spić słodkiej trucizny z jego ust wcale nie chciała o niej widzieć.
— W takim razie musimy oddać ją w tym nienagannym stanie — upomniała go zawczasu, wzrok nieco jej złagodniał, a swoją uwagę poświęciła owemu cacku, które ze sobą zebrał. Cokolwiek miało się wydarzyć musiała wrócić do właściciela dokładnie tak piękna i doskonała, jak była teraz.– Nikt nigdy nie powiedział ci, że miotłę należy traktować jak kobietę? Odwdzięczy ci się odpowiednio — mruknęła z rozbawieniem, zerkając na niego kątem oka, nie rezygnując z delikatności względem Smugi. W jej rodzinie od zawsze odnoszono się do nich z należytym szacunkiem, delikatnością — dbano o nie jak tylko się dało, mając pełną świadomość czym może się odpłacić. On nie rozumiał — jeszcze nie, ale przyjdzie taki dzień, że pojmie jej słowa, a może nawet spojrzy w ten sam sposób?— Musisz się jeszcze wiele nauczyć— dodała, nie potrafiąc się powstrzymać. Nie oczekiwała od niego zrozumienia tematu, ale jej usta wygięły się w tajemniczym uśmiechu, skierowanym jednak w kierunku kawałka drewna, nie mężczyzny stojącego tuż obok. — Nie — odparła z szerszym uśmiechem, zbliżając się już do murku. — Drewno suszy się po to, by zachowało swoje najlepsze właściwości. — Ponieważ już trzymał miotłę, stanęła po jej drugiej stronie, na ziemi, sięgnęła do niej ręką i ujęła jego dłoń lekko. Własnymi palcami okryła jego i obróciła lekko, tak, by mógł poczuć pod opuszkami, jak faktura drewna jest łatwo wyczuwalna, kiedy się ją odpowiednio dotknie. Pomimo lakieru, pomimo wszystkich substancji naniesionych w procesie produkcji. — Czujesz?— Spojrzała na niego z dołu i oderwała dłoń, by już od spodu, przesunąć jego palcami po trzonku. — Pozbycie się nienaturalnej wilgoci pozwala zachować odpowiednią sztywność, trwałość i wygląd, a każde drzewo schnie w odpowiedniej dla siebie temperaturze i odpowiednim czasie. Wyobraź sobie siebie. Pijąc na okrągło będziesz zbyt wiotki by wygrać z grawitacją i zachować pion, a bez dostępu do alkoholu przez kilka miesięcy, zasuszysz się jak śliwka — dodała, taksując go wzrokiem z góry do dołu i powstrzymując się przed parsknięciem śmiechem, ale jej wyraz twarzy uległ gwałtownej zmianie, kiedy tylko przyznał, co zrobił ze Smugą nim postanowił zabrać ją ze sobą. Ciemne brwi wzniosły się wysoko, a na twarzy zastygł niepewny uśmiech. — Żartujesz?— spytała niepewnie, szczerze wierząc, że zaraz wyprowadzi ją z błędu i przyzna, że to naprawdę marny żart. Błądząc wzrokiem po jego twarzy, od oczu do ust rozszerzonych w szerokim, zawadiackim uśmiechu próbowała znaleźć satysfakcjonującą ją — na Merlina! — odpowiedź. Otworzyła usta szeroko, by wyrazić swoje oburzenie względem jego... zbrodni, ale żadne słowo nie przeszło jej przez gardło. Gdyby tylko była bliżej, zdzieliłaby go po głowie. — Kiedyś powinni twoją czupryną zamieść kurze w tym lokalu. A jak tego nie zrobią to ja wpakuję ci głowę do wiadra z zimną wodą— zagroziła, patrząc na niego śmiertelnie poważnie. — Mogłeś ją iść przetestować w waszym męskim składzie— zadrwiła, parafrazując użyte przez niego wyjaśnienie. Jednocześnie szybko zdała sobie sprawę, że mógł to uczynić, a mimo to wziął ją, by jej zademonstrować jej możliwości i pozwolić przetestować, nawet jeśli szarmancko miał zabrać ją na przejażdżkę, zamiast oddać w jej dłonie do samodzielnego przelotu. Nie powiedziała więc już nic więcej, spoglądając jeszcze dookoła, jakby przed skorzystaniem z propozycji chciała upewnić się, że nikt ich nie widzi — żaden zabłąkany mugol nie przygląda im z zaciekawieniem, czy może znajoma twarz nie śledzi oceniająco jej poczynań z młodym mężczyzną?
— W takim razie mam nadzieję, że ta podróż nigdy się nie skończy — dodała, również swój głos siląc na grzeczny i kokieteryjny, przykładając lekką dłoń w nieco groteskowym geście lady do własnej piersi. Nic w jej prezencji — ani uroda, ani strój, ani zachowanie, ani nawet język nie mogły zbliżać się do świata prawdziwych, urodziwych dam, które z pewnością nie skorzystałyby nigdy z tak kontrowersyjnej propozycji. Jej serce zdążyło już donośnie zadudnić w piersi z podekscytowania. Zajęła miejsce tuż za nim na miotle, usadawiając się wygodnie. — Może ja złamię twoje — zagroziła, przyrzekła?, poprawiwszy już spódnicę, układając dłonie na jego biodrach, lekko i ledwie wyczuwalnie, ale kiedy tylko ruszył musiała zrozumieć, że nie zdoła się utrzymać tuż za nim w ten sposób. Wiatr potargał jej włosy, przylgnęła do niego więc całą sobą krępo, oplatając go rękami jak tylko ciasno mogła, palce wbijając w jego żebra i pierś. Ze śmiechem na ustach spoglądała w dół, na połyskującą Tamizę, iskrzącą się tańczącymi ognikami promieni słonecznych, uciekających spod ich stóp. Wzleciał w górę, kierując się ku chmurom.
— Zabijesz nas!— Chciała krzyknąć, ale nie była w stanie, wiedziała, że przylegając tak blisko niego i kierując słowa wprost do jego ucha zdoła ją usłyszeć, choć pewnie niekoniecznie odczytać z jej głosu kiełkujące przerażenie. Bezpieczniej i bardziej komfortowo czuła się sterując samodzielnie miotłą, mając nad nią pełną kontrolę, czując ją całą sobą i stając się z nią jednością. Ale musiała mu zaufać; mimo tego, że nie znała go wcale tak dobrze, jak sądziła; pomimo sytuacji wyraźnie zagrażającej im obojgu. Miała wrażenie, że lada moment spadną, że ona spadnie, ześlizgując się z miotły. Czuła, jak traci przyczepność, ale może było to tylko złudzenie. Przywarła więc do niego silniej. Jeśli miał stracić przez to oddech na chwilę, było jej wszystko jedno — nie zamierzała runąć w dół. Na moment zamknęła oczy, ale zakręciło jej się w głowie. Policzki, które wbrew buzującej w żyłach krwi i ekscytacji mieszającej się z olbrzymim strachem — warunkowanym byciem pasażerem, nie samym pełnym ekstrawagancji lotem — zaczynały boleć ją od uśmiechu. Serce podskoczyło jej do gardła, kiedy zmienił kierunek, serce w piersi biło jak szalone, a głos utknął jej w gardle, a oczy pokryły się łzami od wpadającego w nie wiatru. Ukryła więc twarz w jego szerokich plecach, przyciskając policzek do łopatki i karku, z boku patrząc, jak horyzont znika jej przed oczami, wraz z okrętami, jak znika bezkresny świat skąpany w wielobarwnym zachodzie, a jak zastępują widok chłodne mury kamienic i budynków mniej zachwycających doków. — Keat — poczuła, jak miotła drży pod nimi, jak tracą swobodę ruchu. Lecieli zbyt szybko, zbyt gwałtownie, tracili nad nią panowanie. — Keat — powtórzyła, zaglądając przez jego ramię na jego dłonie, których i tak nie miała szans sięgnąć, by go wspomóc w kierowaniu — choć pewnie o wiele bardziej przeszkodziłaby mu w działaniu. — Keaton!— dodała głośniej i ostrzej, ostrzegawczo, kiedy tuż przed nimi, zupełnie znikąd wynurzył się wysoki, pokryty częściowo zasuszonym dzikim bluszczem mur. Była już pewna, że skończą albo na nim, albo w krzakach na dole, licząc połamane kości.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Mężczyźni - w jednym słowie zawarła całe rozczarowanie i irytację, czemu chyba niespecjalnie się dziwił. W świecie zdominowanym przez męską butę oraz przeświadczenie o tym, że płci rzekomo brzydszej można niekoniecznie wszystko, lecz zdecydowanie więcej, nie żyło się łatwo stłamszonym pod szklanym sufitem kobietom, które bezskutecznie próbowały się przebić przez skostniałe, gendryczne podziały. Bez wątpienia wiedziała o samym Quidditchu więcej niż on, więcej niż cała horda dokowych obdartusów, którzy w porywczej eskalacji siły widzieli swoją przewagę, topniała ona szybko, gdy tylko bawiła się z nimi jak z dziećmi, zwodząc ich zwinnymi manewrami i umykając poza zasięg gruchoczącego kości tłuczka. Była zbyt szybka, by którykolwiek z nich mógł ją doścignąć. Keat nie miał jednak pojęcia, jak Wright radzi sobie na boisku, kiedy po raz pierwszy padła propozycja, by dołączyli się do rozpoczynającego grę składu. Oponował, wiedząc doskonale, że kwintesencją portowych rozgrywek jest wszystko to, do czego ona nie była przyzwyczajona, czego tak właściwie nie miała jeszcze szansy poznać. Ale podjęła decyzję za ich dwójkę szybciej niż sam zdążył to zrobić, więc mógł jedynie rzucić jej ostrzegawcze spojrzenie, nim zostały im wręczone dwa miotlarskie truchła z wyszczerbionymi witkami i przeciągły gwizd Finna dał sygnał do wzbicia się w powietrze. Z początku bardziej niż na grze koncentrował się na tym, by krążyć gdzieś w pobliżu niej, w pełnej gotowości, żeby odbić mknącą w jej stronę piłkę - nikt nie dał jej forów ze względu na płeć, tak właściwie było wprost przeciwnie, chyba chciano jej pokazać, że nie ma najmniejszych szans w tej rozgrywce, nie chodziło nawet o to, że była dziewczyną, ale o sam fakt, iż nie pochodziła stąd - sam doskonale wiedział, że to sufit o równie grubym szkle, przez który trzeba się przebić gołymi rękami, rozdzierając je do krwi.
Pokazała im wszystkim, czym jest prawdziwa szybkość - nikt nie zaprotestował, gdy pojawili się na następnym meczu; on, z kolei, po prostu śledził jej sylwetkę z oddali, uśmiechając się sam do siebie, gdy wyczyniała cuda, o których nikomu w dokach nawet się nie śniło.
Może dlatego poczuł się jak zwykły gnojek, kiedy zdał sobie sprawę, że tym jednym zdaniem odebrał jej to wszystko - sprowadzając ją z wysokości służących za pętle masztów do samego parteru. Powinien był załatwić to w inny sposób. Powinien... ale to nie miało znaczenia; słowa już padły.
- Tak jest, bez ani jednego zadraśnięcia - lepiej dla niego, żeby faktycznie miotła uszła bez szwanku, bo on nie będzie miał tyle szczęścia, gdyby stało się inaczej. - Nikt nigdy nie powiedział mi, jak należy traktować kobiety - odparł z przekornym uśmiechem, pozwalając na to, by w słowach tych wybrzmiało nieme pytanie - może więc ty to zrobisz?
Jak chciała, by ją traktował?
Zamarł, pozostając w bezruchu, gdy zbliżyła się, sięgając po jego dłoń i oplatając ją swoją. Kolejne uderzenie ciepła rozlewające się na szyi, wspinające się tym razem do policzków; odwrócił od niej wzrok, tępo wpatrując się w wypolerowany trzon i z trudem skupiając się na przyswojeniu jej wyjaśnień.
Czujesz?
Zdecydowanie - choć niekoniecznie to, o czym mówiła; suchość w gardle uniemożliwiła mu natychmiastową odpowiedź, więc jedynie skinął mechanicznie głową, sztywno, udając, że jego uwagę całkowicie pochłonęła faktura miotły, tak jakby chciał przebić się spojrzeniem aż do jej rdzenia, wyobraźnią przewiercić się przez wszystkie warstwy, odkrywając skrywane pod powłoką tajemnice, które Hannah zgłębiała od dawna - by zrozumieć wszystko to, na co on przez lata nie zwracał w ogóle uwagi.
Czuł. Brak czucia. Bezwładność ciała, rozbrojonego jednym tylko dotykiem. Czuł. Nadmiar emocji, których wciąż nie potrafił nazwać tą jedną - właściwą.
Odetchnął dopiero, gdy zabrała swoją rękę; powróciła zdolność do oddychania jeszcze nie swobodnego, ale w dążącym do naturalności rytmie; wbijające się mocno w miotłę palce zdążyły zesztywnieć, dlatego pozwolił sobie na to, by zmienić ich położenie, nieco je rozluźnić.
- Stanowczo odradzasz więc nie tylko nadmierne spożywanie alkoholu, lecz także całkowitą abstynencję? - wyciągnął z przekazu więcej, ale nie byłby sobą, gdyby nie zadał jej tego pytania, śmiejąc się cicho, co sprawiło również, że napięcie kontrolujące jego mięśnie nieco ustąpiło. Rozluźnił się odrobinę, wieńcząc tę zaczepkę uśmiechem, który poszerzył się znacznie, gdy przeszła do gróźb. Obawiał się, że potrzeba byłoby znacznie więcej, niż wsadzenie jego głowy do kubła zimnej wody, by otrzeźwić go w jej towarzystwie.
- Mogłem - przyznał; dlaczego więc jestem z tobą? Objął ją spojrzeniem, w niuansach mimiki doszukując się emocji, które kryły się pod warstwą kpiny - wciąż chodziło o tamto niefortunne kłamstwo? Nadal o tym myślała? - Ale potrzebowałem kogoś, kto potrafi latać - dodał kilka sekund później lekkim tonem.
On też w tej jednej chwili zapragnął, żeby ich podróż - może w znacznie szerszym kontekście - nigdy się nie skończyła, ale nie śmiał tego powiedzieć; mógł udawać, że nie wierzy w marzenia, ale nie przeszkadzało mu to obawiać się o to, czy nie stracą swojej mocy, jeśli wypowie je na głos.
Może ja złamię twoje.
Jeszcze wtedy nie wiedział, jak bardzo prorocze okażą się te słowa. Obrócił głowę o dziewięćdziesiąt stopni, zerkając na nią przez ramię jednym okiem, na ustach tańczyło rozbawienie. - To nie takie proste - nie? - musiałbym się najpierw w tobie zakochać - cień niepokoju osiadł na jego głosie, gdy zdał sobie sprawę z tego, że perspektywa ta już dawno przestała być niemożliwa, lecz owe myśli szybko rozwiał pęd wiatru, wyciskający z oczu łzy.
Klamrą spinającą szaleństwo były jej ramiona obejmujące go ciasno; ona przylegająca do niego w jednej linii z jego ciałem; pokracznie serce dudniło coraz szybciej. Dla takich chwil warto było żyć, to brzmi tak banalnie, ale jednocześnie nie ma w tym zdaniu niczego nieprawdziwego. Spijał te uczucia, chłonął całym sobą. Fiksacja ekstatycznych doznań trwała w niebezpiecznym zawieszeniu na granicy pomiędzy życiem a śmiercią; początkowo nie dosłyszał jej krzyku - dopiero przecinające powietrze Keaton, zbiegające się w czasie z zastygnięciem w odchyleniu od miotły, by zmusić ją do gwałtownego wyhamowania, sprawiło, że nieprzyjemny dreszcz prześlizgnął się przez całe jego ciało. To był strach, który wybrzmiewał i w jej głosie; odchylił ich jeszcze bardziej, szarpiąc rączką, gdy tuż przed nimi pojawił się mur. Nic więcej nie mógł w tym momencie zrobić - pozostało tylko czekać, odmierzając w myślach dzielące ich od roztrzaskania się o twardą fakturę cale; kilku brakowało, by faktycznie zderzyli się z przeszkodą, lecz w ostatniej chwili miotła pociągnęła ich ku górze, wspinali się teraz równolegle do bluszczu; uchwycił się trzonu udami w skrajnie niewygodnej pozycji, zapierając się jednocześnie rękami, że nie zsunąć się z miotły.
Kiedy w końcu dotarli na wysokość muru, z ulgą powrócił do naturalnego ustawienia miotły, równolegle do ziemi. Łagodnym łukiem przeleciał nad magazynami, docierając do zastępującego dach tarasu na pokrytej brunatną cegłą kamienicy wujka.
Po takim finiszu dobrze było poczuć pod nogami twardy grunt. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że z wysiłku i nadmiaru emocji drżą mu ręce, a włosy miał w takim nieładzie, że wyglądał trochę tak, jakby spełniły się jej słowa - jakby ktoś wykorzystał jego czuprynę do wyczyszczenia resztek śmieci z podłogi w Parszywym. Nie śmiał odwrócić głowy w jej stronę, więc nie ruszał się z miotły, odwlekając moment konfrontacji.
- Faktycznie piekielnie zwrotna - wydukał w końcu.
Pokazała im wszystkim, czym jest prawdziwa szybkość - nikt nie zaprotestował, gdy pojawili się na następnym meczu; on, z kolei, po prostu śledził jej sylwetkę z oddali, uśmiechając się sam do siebie, gdy wyczyniała cuda, o których nikomu w dokach nawet się nie śniło.
Może dlatego poczuł się jak zwykły gnojek, kiedy zdał sobie sprawę, że tym jednym zdaniem odebrał jej to wszystko - sprowadzając ją z wysokości służących za pętle masztów do samego parteru. Powinien był załatwić to w inny sposób. Powinien... ale to nie miało znaczenia; słowa już padły.
- Tak jest, bez ani jednego zadraśnięcia - lepiej dla niego, żeby faktycznie miotła uszła bez szwanku, bo on nie będzie miał tyle szczęścia, gdyby stało się inaczej. - Nikt nigdy nie powiedział mi, jak należy traktować kobiety - odparł z przekornym uśmiechem, pozwalając na to, by w słowach tych wybrzmiało nieme pytanie - może więc ty to zrobisz?
Jak chciała, by ją traktował?
Zamarł, pozostając w bezruchu, gdy zbliżyła się, sięgając po jego dłoń i oplatając ją swoją. Kolejne uderzenie ciepła rozlewające się na szyi, wspinające się tym razem do policzków; odwrócił od niej wzrok, tępo wpatrując się w wypolerowany trzon i z trudem skupiając się na przyswojeniu jej wyjaśnień.
Czujesz?
Zdecydowanie - choć niekoniecznie to, o czym mówiła; suchość w gardle uniemożliwiła mu natychmiastową odpowiedź, więc jedynie skinął mechanicznie głową, sztywno, udając, że jego uwagę całkowicie pochłonęła faktura miotły, tak jakby chciał przebić się spojrzeniem aż do jej rdzenia, wyobraźnią przewiercić się przez wszystkie warstwy, odkrywając skrywane pod powłoką tajemnice, które Hannah zgłębiała od dawna - by zrozumieć wszystko to, na co on przez lata nie zwracał w ogóle uwagi.
Czuł. Brak czucia. Bezwładność ciała, rozbrojonego jednym tylko dotykiem. Czuł. Nadmiar emocji, których wciąż nie potrafił nazwać tą jedną - właściwą.
Odetchnął dopiero, gdy zabrała swoją rękę; powróciła zdolność do oddychania jeszcze nie swobodnego, ale w dążącym do naturalności rytmie; wbijające się mocno w miotłę palce zdążyły zesztywnieć, dlatego pozwolił sobie na to, by zmienić ich położenie, nieco je rozluźnić.
- Stanowczo odradzasz więc nie tylko nadmierne spożywanie alkoholu, lecz także całkowitą abstynencję? - wyciągnął z przekazu więcej, ale nie byłby sobą, gdyby nie zadał jej tego pytania, śmiejąc się cicho, co sprawiło również, że napięcie kontrolujące jego mięśnie nieco ustąpiło. Rozluźnił się odrobinę, wieńcząc tę zaczepkę uśmiechem, który poszerzył się znacznie, gdy przeszła do gróźb. Obawiał się, że potrzeba byłoby znacznie więcej, niż wsadzenie jego głowy do kubła zimnej wody, by otrzeźwić go w jej towarzystwie.
- Mogłem - przyznał; dlaczego więc jestem z tobą? Objął ją spojrzeniem, w niuansach mimiki doszukując się emocji, które kryły się pod warstwą kpiny - wciąż chodziło o tamto niefortunne kłamstwo? Nadal o tym myślała? - Ale potrzebowałem kogoś, kto potrafi latać - dodał kilka sekund później lekkim tonem.
On też w tej jednej chwili zapragnął, żeby ich podróż - może w znacznie szerszym kontekście - nigdy się nie skończyła, ale nie śmiał tego powiedzieć; mógł udawać, że nie wierzy w marzenia, ale nie przeszkadzało mu to obawiać się o to, czy nie stracą swojej mocy, jeśli wypowie je na głos.
Może ja złamię twoje.
Jeszcze wtedy nie wiedział, jak bardzo prorocze okażą się te słowa. Obrócił głowę o dziewięćdziesiąt stopni, zerkając na nią przez ramię jednym okiem, na ustach tańczyło rozbawienie. - To nie takie proste - nie? - musiałbym się najpierw w tobie zakochać - cień niepokoju osiadł na jego głosie, gdy zdał sobie sprawę z tego, że perspektywa ta już dawno przestała być niemożliwa, lecz owe myśli szybko rozwiał pęd wiatru, wyciskający z oczu łzy.
Klamrą spinającą szaleństwo były jej ramiona obejmujące go ciasno; ona przylegająca do niego w jednej linii z jego ciałem; pokracznie serce dudniło coraz szybciej. Dla takich chwil warto było żyć, to brzmi tak banalnie, ale jednocześnie nie ma w tym zdaniu niczego nieprawdziwego. Spijał te uczucia, chłonął całym sobą. Fiksacja ekstatycznych doznań trwała w niebezpiecznym zawieszeniu na granicy pomiędzy życiem a śmiercią; początkowo nie dosłyszał jej krzyku - dopiero przecinające powietrze Keaton, zbiegające się w czasie z zastygnięciem w odchyleniu od miotły, by zmusić ją do gwałtownego wyhamowania, sprawiło, że nieprzyjemny dreszcz prześlizgnął się przez całe jego ciało. To był strach, który wybrzmiewał i w jej głosie; odchylił ich jeszcze bardziej, szarpiąc rączką, gdy tuż przed nimi pojawił się mur. Nic więcej nie mógł w tym momencie zrobić - pozostało tylko czekać, odmierzając w myślach dzielące ich od roztrzaskania się o twardą fakturę cale; kilku brakowało, by faktycznie zderzyli się z przeszkodą, lecz w ostatniej chwili miotła pociągnęła ich ku górze, wspinali się teraz równolegle do bluszczu; uchwycił się trzonu udami w skrajnie niewygodnej pozycji, zapierając się jednocześnie rękami, że nie zsunąć się z miotły.
Kiedy w końcu dotarli na wysokość muru, z ulgą powrócił do naturalnego ustawienia miotły, równolegle do ziemi. Łagodnym łukiem przeleciał nad magazynami, docierając do zastępującego dach tarasu na pokrytej brunatną cegłą kamienicy wujka.
Po takim finiszu dobrze było poczuć pod nogami twardy grunt. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że z wysiłku i nadmiaru emocji drżą mu ręce, a włosy miał w takim nieładzie, że wyglądał trochę tak, jakby spełniły się jej słowa - jakby ktoś wykorzystał jego czuprynę do wyczyszczenia resztek śmieci z podłogi w Parszywym. Nie śmiał odwrócić głowy w jej stronę, więc nie ruszał się z miotły, odwlekając moment konfrontacji.
- Faktycznie piekielnie zwrotna - wydukał w końcu.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przywykła do tego, że świat rządzony jest przez silnych i złych mężczyzn, że nie ma w nim miejsca na kobiety, które niewiele mają do powiedzenia, a jeśli już to rzadko kiedy zostają wysłuchane; że krew i pięść decyduje o wszystkim. Te, które się temu przeciwstawiały były wyśmiewane, za to zwyciężały takie, które posiadły naturalny dar manipulacji. Ponoć nie było to wcale takie trudne — wystarczył odpowiedni uśmiech, właściwe spojrzenie, przypadkowy dotyk, by zjednać sobie kogoś wpływowego, komu nie krzykiem i butą, ale kokieteryjnym szeptem należało powtarzać słodkie zaklęcia wprost do ucha. Patrzyła na nie z zazdrością, jak prosto przychodzą im ruchy i działania, których efekty miały przynieść korzyść. Wychowana zbyt prosto, by kiedykolwiek móc uciekać się do takich zabaw, przyzwyczajona do ciężkiej pracy i nieustannej walki o uznanie, aż w końcu przede wszystkim dumę i akceptację. Żadne z jej sukcesów nigdy nie nosiły miana spektakularnych. Cień uzdolnionych braci, pozostał tylko cieniem, za którym nigdy nie przestała gonić — wybitnych graczy quidditcha, którym sądziła, że może spróbować dorównać. Pot, krew i łzy były ceną w tej wieloletniej walce, nie poddawała się, a to czego dotąd zawsze jej brakowało znalazła na niepozornych, brudnych i szarych dokowych ulicach. A to wszystko dał jej on, świadomie lub nie, pociągając ją w nieznane, sprowadzając do przykurzonych deptaków i znajomych, dla których brutalność nie była niczym obcym. Nie bała się tego. Więcej w tym było jednak lekkomyślności niż prawdziwej pewności siebie. Musiała udowodnić — jak zawsze — że potrafiła być godnym przeciwnikiem. Nie potrzebowała taryfy ulgowej, nie potrzebowała rycerza na złotej miotle, który pochwyci ją, kiedy strącona w otchłań poleci w ciemność. Wystarczył tylko ktoś, kto w nią uwierzy i zaryzykuje z nią, a tym kimś okazał się właśnie on. Wystarczył lakoniczny list, by spracowane palce zacisnęły się na papierze, jedno spojrzenie, by wiedziała, że tego wieczoru nie nastąpi żaden koniec świata. Myśl o pieniądzach ulatywała w eter, podobnie jak świadomość tego, że starała się zrobić dobre wrażenie, by cokolwiek zdziałać dla siebie płynnie przenikała w głęboką potrzebę koegzystowania w jednym świecie.
Gorycz odmowy gry nie była tak cierpka i trudna do zniesienia. Pierwsze niezadowolenie, którego nie zdołała ukryć w końcu ustępowało zadowoleniu, że pomimo tego oczywistego faktu nie został grać z nimi, nie zwiódł jej wiadomością. Nie rozczarował jej. Przyszedł. Powinna pomyśleć dlaczego, powinna spojrzeć w te oczy i zdać sobie sprawę, ale nie chciała. Wiedząc, musiałaby zareagować, podjąć decyzję, nie chciała rezygnować z oddechu, który po kilku latach, a może całym swoim życiu, odzyskała.
— Widocznie jesteś na to jeszcze zbyt młody — odpowiedziała mu równie przekornie, unosząc brew i odwracając wzrok od jego oczu. Słyszała w swojej głowie to pytanie, choć wcale go nie wypowiedział, a jego spojrzenie wystarczyło, by po jej plecach przebiegł dreszcz. Mogłaby. Ale nie powinna. Nie chciała być aż taką egoistką. — Nie martw się, już niedługo. — Wiedziała, że w podkreślaniu różnicy wieku jest uszczypliwa. Każdy mały mężczyzna uważał się za dorosłego, władcę świata i wszechrzeczy. Keaton nie był inny, choć wydawał się dojrzalszy na tle swoich rówieśników. Prostowanie jego nabrzmiałych przekonań sprawiało jej więc słodką przyjemność. — Wydawało mi się, że w Parszywym aż roi się od takich, którzy mogliby cię wszystkiego nauczyć — drabów i mętów, którzy myśleli, że pozjadali wszystkie rozumy, nie dbając o to, że nawet do barmanki należy odnosić się z szacunkiem, a przynajmniej zachowywać pozory. — Wiesz, klepanie po tyłku i tak dalej — wyjaśniła ze śmiertelną powagą, taksując go wzrokiem. Nie, zdarzyło się to nigdy. Nigdy też nie przekroczył żadnej granicy, w której traciłaby poczucie komfortu. Potrafił się zachować, a nawet imponował jej czasem, na czym łapała się po chwili, wbijając w niego intensywne spojrzenie. Chciała myśleć, bo tak było najwygodniej, że był po prostu miłym dzieciakiem, którego towarzystwo sprawiało jej przyjemność — trudno było się przyznać do tego, jak łatwo przyzwyczaiła się do dobrego. I jak pożądliwie wyczekiwała tych spojrzeń i uśmiechów.
— Znasz moich braci?— spytała, ale to było proste pytanie, kto nie znał. Ktoś mógł? Tylko ignorant nie przykładający wagi do świata quidditcha, nie sądziła, że tacy w ogóle istnieli. Joe był dopiero wschodzącą lokalną małą sławą, Ben zdołał już nazbierać fanów, ale i tak uważała ich za gwiazdy światowego formatu.— Nauczyli mnie, że człowiek nie wielbłąd, pić musi — odparła niewinnie, wzruszając ramionami i trzepocząc przy tym rzęsami, tylko po to, by po chwili uśmiechnąć się szeroko. — Babcia by powiedziała, że dla zdrowotności czasem trzeba — kontynuowała temat alkoholu, niczego innego, choć tajemniczy uśmiech błąkał się wciąż po jej twarzy. Babcine prawdy ujawniały jednak więcej niż można by odczytać z dosłownego przekazu.
Zerknęła na niego z bliska. Siedząc tuż za nim, szukając na miotle dogodnej pozycji miała ku temu doskonałą sposobność — by szybko i niezauważalnie przemknąć po linii jego włosów, aż do skrzaciego ucha, by objąć wzrokiem gęste w brwi w odcieniu łudząco podobnym do włosów, a kiedy przechylił twarz, również i oświetlone słońcem tęczówki. Mruknęła przeciągle i poważnie, jakby rzeczywiście poddała jego obronę pod własne rozważania.
— Och, fakt, przeoczyłam ten istotny szczegół. Na szczęście masz serce z kamienia, nie mam się więc czym martwić. A już chciałam przyrzec, że postaram się być delikatna — szepnęła ciszej, niezbyt biorąc jednak na poważnie swoje własne, a także jego słowa. Przyjemnie było myśleć, że było to tylko grą słów, zabawą dwójki znajomych, przyjaciół, czy czymkolwiek dla siebie byli w całej tej niewygodnej próbie określenia. Myśli i wątpliwości rozwiał wiatr, w uszach zalęgł się szum, świst, śmiech, jego i jej, brzmiący naprzemiennie. Intensywność doznań przekroczyła granice. Nie mogłaby tego osiągnąć samotnie, nawet mając do dyspozycji taką miotłę. Świadomość bycia zdaną na czyjąś łaskę i odpowiedzialność, coś, czego unikała dążąc do samodzielności, wzniosła ja na wyżyny szaleństwa. Była pewna, że spadnie, a może, że roztrzaskają się o ścianę. Nie wiedziała, co gorsze, żołądek zsunął jej się aż do miednicy, gdy poderwał ich ostro w górę.
Była wdzięczna, że wylądował. I że wciąż żyła.
Kiedy tylko jej stopy sięgnęły ziemi, wstała, dumnie i pewnie, dopiero kiedy ciężar jej ciała zawiesił się na kościach, stawach i mięśniach, poczuła jak wiotczeją, ledwie utrzymując ją w pozycji pionowej. Nogi jej zadrżały, podobnie jak ręce, jakby miała za sobą długotrwały wysiłek, którym w głównej mierze nie miała za wiele wspólnego po ukończeniu Hogwartu i szkolnych treningów, podczas których nie raz dostawali prawdziwy wycisk. Trzymała się go tak mocno i tak silnie zaciskała nogi na miotle — nie zdziwiłaby się, gdyby pozostawiła mu przy okazji jakieś siniaki na ciele — że czuła się wyczerpana tą podróżą. Przemierzyła kilka kroków po tarasie, dachu, zupełnie nie zwracając uwagi na miejsce, w którym się znaleźli, szukając w tych kilku krokach ukojenia dla zszarganych nerwów. Zbliżyła się do brzegu dachu i spojrzała w dół, chwytając się obiema dłońmi za głowę, przesuwając nimi a czoło i twarz. Nie odzywała się. W zupełnej ciszy, poszukiwała swojego własnego oddechu, urwanego gdzieś pomiędzy jednym krzykiem z jego imieniem, a łapczywym zaciągnięciem się powietrzem. Serce dudniło jak dzwon, w szybko unoszącej się piersi; a jej wzrok przemierzał okoliczne domy, dachy, okolicę, choć nie poszukiwał niczego konkretnego. Możliwe, że nawet nie widziała niczego przed sobą, wciąż żyjąc tym jednym lotem, nagłym i gwałtownym. Gorąc wywołany adrenaliną powoli opuszczał jej ciało, więc kiedy wiatr owiał ich tu na górze, ciągnąć za sobą w nieznane jej nieruchomą sylwetkę, zadrżała. Otuliwszy się rękami przymknęła w końcu usta. Kręciło jej się w głowie, ale kąciki jej ust, choć było to niewidoczne dla niego, pozostawionego gdzieś z tyłu, za plecami, nerwowego i zdezorientowanego, uniosły się ku górze.
— Tak, jest... całkiem... niezła — wydukała, niepewna jeszcze swojej opinii — ani o miotle, ani o locie, ani tym bardziej o szaleńcu, którego miała za plecami. Wariata, który o mały włos nie pozbawił ich życia. Powinna mu powiedzieć, co o tym myśli; powinien wiedzieć, co zrobił — zaraz to z pewnością uczyni, ale zaschło jej w gardle, a głos ugrzązł gdzieś w połowie drogi. — Skołuj coś do picia — rzuciła, przecierając jeszcze czoło ręką, przymykając oczy w niedowierzaniu, chwiejąc się lekko na nogach i będąc zupełnie pewna, że gdyby stała bliżej krawędzi byłaby gotowa rzucić się zwyczajnie w przepaść i w tej jednej chwili nie bałaby się już niczego.
Gorycz odmowy gry nie była tak cierpka i trudna do zniesienia. Pierwsze niezadowolenie, którego nie zdołała ukryć w końcu ustępowało zadowoleniu, że pomimo tego oczywistego faktu nie został grać z nimi, nie zwiódł jej wiadomością. Nie rozczarował jej. Przyszedł. Powinna pomyśleć dlaczego, powinna spojrzeć w te oczy i zdać sobie sprawę, ale nie chciała. Wiedząc, musiałaby zareagować, podjąć decyzję, nie chciała rezygnować z oddechu, który po kilku latach, a może całym swoim życiu, odzyskała.
— Widocznie jesteś na to jeszcze zbyt młody — odpowiedziała mu równie przekornie, unosząc brew i odwracając wzrok od jego oczu. Słyszała w swojej głowie to pytanie, choć wcale go nie wypowiedział, a jego spojrzenie wystarczyło, by po jej plecach przebiegł dreszcz. Mogłaby. Ale nie powinna. Nie chciała być aż taką egoistką. — Nie martw się, już niedługo. — Wiedziała, że w podkreślaniu różnicy wieku jest uszczypliwa. Każdy mały mężczyzna uważał się za dorosłego, władcę świata i wszechrzeczy. Keaton nie był inny, choć wydawał się dojrzalszy na tle swoich rówieśników. Prostowanie jego nabrzmiałych przekonań sprawiało jej więc słodką przyjemność. — Wydawało mi się, że w Parszywym aż roi się od takich, którzy mogliby cię wszystkiego nauczyć — drabów i mętów, którzy myśleli, że pozjadali wszystkie rozumy, nie dbając o to, że nawet do barmanki należy odnosić się z szacunkiem, a przynajmniej zachowywać pozory. — Wiesz, klepanie po tyłku i tak dalej — wyjaśniła ze śmiertelną powagą, taksując go wzrokiem. Nie, zdarzyło się to nigdy. Nigdy też nie przekroczył żadnej granicy, w której traciłaby poczucie komfortu. Potrafił się zachować, a nawet imponował jej czasem, na czym łapała się po chwili, wbijając w niego intensywne spojrzenie. Chciała myśleć, bo tak było najwygodniej, że był po prostu miłym dzieciakiem, którego towarzystwo sprawiało jej przyjemność — trudno było się przyznać do tego, jak łatwo przyzwyczaiła się do dobrego. I jak pożądliwie wyczekiwała tych spojrzeń i uśmiechów.
— Znasz moich braci?— spytała, ale to było proste pytanie, kto nie znał. Ktoś mógł? Tylko ignorant nie przykładający wagi do świata quidditcha, nie sądziła, że tacy w ogóle istnieli. Joe był dopiero wschodzącą lokalną małą sławą, Ben zdołał już nazbierać fanów, ale i tak uważała ich za gwiazdy światowego formatu.— Nauczyli mnie, że człowiek nie wielbłąd, pić musi — odparła niewinnie, wzruszając ramionami i trzepocząc przy tym rzęsami, tylko po to, by po chwili uśmiechnąć się szeroko. — Babcia by powiedziała, że dla zdrowotności czasem trzeba — kontynuowała temat alkoholu, niczego innego, choć tajemniczy uśmiech błąkał się wciąż po jej twarzy. Babcine prawdy ujawniały jednak więcej niż można by odczytać z dosłownego przekazu.
Zerknęła na niego z bliska. Siedząc tuż za nim, szukając na miotle dogodnej pozycji miała ku temu doskonałą sposobność — by szybko i niezauważalnie przemknąć po linii jego włosów, aż do skrzaciego ucha, by objąć wzrokiem gęste w brwi w odcieniu łudząco podobnym do włosów, a kiedy przechylił twarz, również i oświetlone słońcem tęczówki. Mruknęła przeciągle i poważnie, jakby rzeczywiście poddała jego obronę pod własne rozważania.
— Och, fakt, przeoczyłam ten istotny szczegół. Na szczęście masz serce z kamienia, nie mam się więc czym martwić. A już chciałam przyrzec, że postaram się być delikatna — szepnęła ciszej, niezbyt biorąc jednak na poważnie swoje własne, a także jego słowa. Przyjemnie było myśleć, że było to tylko grą słów, zabawą dwójki znajomych, przyjaciół, czy czymkolwiek dla siebie byli w całej tej niewygodnej próbie określenia. Myśli i wątpliwości rozwiał wiatr, w uszach zalęgł się szum, świst, śmiech, jego i jej, brzmiący naprzemiennie. Intensywność doznań przekroczyła granice. Nie mogłaby tego osiągnąć samotnie, nawet mając do dyspozycji taką miotłę. Świadomość bycia zdaną na czyjąś łaskę i odpowiedzialność, coś, czego unikała dążąc do samodzielności, wzniosła ja na wyżyny szaleństwa. Była pewna, że spadnie, a może, że roztrzaskają się o ścianę. Nie wiedziała, co gorsze, żołądek zsunął jej się aż do miednicy, gdy poderwał ich ostro w górę.
Była wdzięczna, że wylądował. I że wciąż żyła.
Kiedy tylko jej stopy sięgnęły ziemi, wstała, dumnie i pewnie, dopiero kiedy ciężar jej ciała zawiesił się na kościach, stawach i mięśniach, poczuła jak wiotczeją, ledwie utrzymując ją w pozycji pionowej. Nogi jej zadrżały, podobnie jak ręce, jakby miała za sobą długotrwały wysiłek, którym w głównej mierze nie miała za wiele wspólnego po ukończeniu Hogwartu i szkolnych treningów, podczas których nie raz dostawali prawdziwy wycisk. Trzymała się go tak mocno i tak silnie zaciskała nogi na miotle — nie zdziwiłaby się, gdyby pozostawiła mu przy okazji jakieś siniaki na ciele — że czuła się wyczerpana tą podróżą. Przemierzyła kilka kroków po tarasie, dachu, zupełnie nie zwracając uwagi na miejsce, w którym się znaleźli, szukając w tych kilku krokach ukojenia dla zszarganych nerwów. Zbliżyła się do brzegu dachu i spojrzała w dół, chwytając się obiema dłońmi za głowę, przesuwając nimi a czoło i twarz. Nie odzywała się. W zupełnej ciszy, poszukiwała swojego własnego oddechu, urwanego gdzieś pomiędzy jednym krzykiem z jego imieniem, a łapczywym zaciągnięciem się powietrzem. Serce dudniło jak dzwon, w szybko unoszącej się piersi; a jej wzrok przemierzał okoliczne domy, dachy, okolicę, choć nie poszukiwał niczego konkretnego. Możliwe, że nawet nie widziała niczego przed sobą, wciąż żyjąc tym jednym lotem, nagłym i gwałtownym. Gorąc wywołany adrenaliną powoli opuszczał jej ciało, więc kiedy wiatr owiał ich tu na górze, ciągnąć za sobą w nieznane jej nieruchomą sylwetkę, zadrżała. Otuliwszy się rękami przymknęła w końcu usta. Kręciło jej się w głowie, ale kąciki jej ust, choć było to niewidoczne dla niego, pozostawionego gdzieś z tyłu, za plecami, nerwowego i zdezorientowanego, uniosły się ku górze.
— Tak, jest... całkiem... niezła — wydukała, niepewna jeszcze swojej opinii — ani o miotle, ani o locie, ani tym bardziej o szaleńcu, którego miała za plecami. Wariata, który o mały włos nie pozbawił ich życia. Powinna mu powiedzieć, co o tym myśli; powinien wiedzieć, co zrobił — zaraz to z pewnością uczyni, ale zaschło jej w gardle, a głos ugrzązł gdzieś w połowie drogi. — Skołuj coś do picia — rzuciła, przecierając jeszcze czoło ręką, przymykając oczy w niedowierzaniu, chwiejąc się lekko na nogach i będąc zupełnie pewna, że gdyby stała bliżej krawędzi byłaby gotowa rzucić się zwyczajnie w przepaść i w tej jednej chwili nie bałaby się już niczego.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie rozumiał, dlaczego część jego wypowiedzi Hannah podsumowuje zadziornym spojrzeniem, sprowadzając wszystko do niewielkiej różnicy w ich metrykach; wciąż nie potrafił zaakceptować faktu, że te kilka lat oznacza dla niej tak wiele - jakby dzieliła ich przepaść a nie ledwie wyrwa, którą łatwo przeskoczyć (nie musiał nawet robić zbyt dużego rozbiegu, wysilać się zanadto). Nie mógł nie zareagować na te komentarze inaczej niż wachlarzem poirytowania objawiającego się różnorodnie - przede wszystkim wymownym milczeniem.
Cisza rezonowała w spektrum odgłosów dochodzących do nich zza portowego rogu, tych rozbijających się falą o mur u ich stóp, tamtych rozkruszających się zbyt daleko, by zdekoncentrowany potrafił nawlec je na odpowiednią nazwę. Dopasować do źródła.
- Chcesz powiedzieć, że za niedługo przez jedną noc zmieni się wszystko, bo zamiast naście będę miał już dwadzieścia lat? - to chyba nie działa w ten sposób. - Nie poznam się w lustrze, kiedy spojrzę w nie z samego rana? - mógłby czasem ugryźć się w język, lecz o ile z wielu swoich przywar szydził z uśmiechem na ustach, tak obok wypominania mu młodego wieku (zbyt młodego) nie potrafił przejść obojętnie - nie, kiedy słowa te padały z jej ust.
- Dużo wiesz o Parszywym jak na osobę, która nigdy tam jeszcze nie zawitała - co prawda nie był tego w stu procentach pewien, ale ich eskapady ograniczały się do otwartej przestrzeni w dokach, nie miał okazji pokazać jej Pasażera, a nie wyglądała mu na kogoś, kto mógłby tam bywać - nawet sporadycznie; z drugiej strony - tak wiele jego założeń dotyczących jej osoby okazało się błędnych, nie powinien być niczego pewien, nie, kiedy jest w jej towarzystwie - może czas to zmienić? - niech potraktuje to jak wyzwanie.
Kolejne urozmaicenie wygładzonej codzienności, po której prześlizgiwała się bez trudu. Kostropaty element, zmienna faktura, coś innego.
- Kto wie, czego ty mogłabyś się nauczyć od bywających tam dziewcząt - pozwolił sobie na to, by cień bezczelności pojawił się w kącikach jego uśmiechu, gdy wyobraźnia usłużnie podsunęła mu obraz Wrightówny, wciśniętej w jakiś piekielnie obcisły strój - z ustami zabarwionymi pigmentem krzykliwej czerwieni.
Nie miałby nic przeciwko, gdyby pewnego dnia znalazła się za kontuarem baru - by mógł bezkarnie przypatrywać się jej przez pół nocy, sącząc niespiesznie kolejne utopione smutki. Niekoniecznie swoje własne. Wielu pewnie zadbałoby o to, by nie musiała zbyt długo milczeć.
- Twoi bracia bez wątpienia dogadaliby się ze stałymi bywalcami każdego alkoholowego przybytku, nie można im też pewnie zarzucić braku kreatywności, prawda? Mówią, że abstynenci to osoby o tak płytkiej wyobraźni, że nie potrafią nawet znaleźć powodów, żeby się napić, im podobne zarzuty pewnie nie grożą? - bardziej skoncentrował się na serwowanych przez nią mądrościach życiowych, które pielęgnowano w jej rodzinie, niż na pytaniu o braci. Z jakiegoś powodu zdawała się być przekonana, że musi ich znać. A on nie miał pewności, jak dużym ignorantem się okaże, kiedy wyprowadzi ją z tego błędu.
Serce z kamienia rytm miało ten sam, co to jej. Może pod ochronną warstwą, nieczułą skorupą, czuło wszystko równie intensywnie. Może, wyizolowane od reszty ciała, paradoksalnie znacznie bardziej - w próżni każda emocja krzyczała o swym istnieniu.
Jedno małe serce - panoszy się i cały świat przysłania, jest władcą absolutnym.
Nigdy nie potrafił utrzymać go w ryzach niewzruszoności.
Wzbiło się wraz z nimi, wygrywając szaleńczy rytm. Rytm, który pozostał niezmienny nawet wtedy, gdy oparli się o stabilność gruntu. Ba, przyspieszył, zamiast spowolnić, kiedy drobne dłonie wbiły się w strukturę pozornie obojętnego ciała, wariującego w szaleńczym wirze odczuwanych impulsów.
Wciąż jednak milczał uparcie, pozwalając jej poczuć na powrót kontrolę nad własnym życiem. Nad jego - a poprzez to nad własnym - ciałem.
Kiedy ruszyła w stronę krawędzi dachu, znalazł miejsce dla miotły cenniejszej od wszystkiego, co kiedykolwiek posiadał. Zdecydowanie wolał ją w jednym, nienaruszonym kawałku; obraz tego, co mogło z niej dzisiaj zostać, gdyby mieli trochę mniej szczęścia, uparcie go nie opuszczał.
Zażądane przez Wright panaceum znajdowało się niedaleko - choć tego nie mogła jeszcze wiedzieć. Tak jak i tego, że pod blachą obciążoną kilkoma cegłami schowany był stary dywan, czekający tylko na noce, które spędzają tu z Annie. I butelką równie dobrze ukrytej Ognistej.
Korzystając z okazji, że rozpościerający się przed Hannah widok zdawał się ją chwilowo całkowicie pochłaniać, dosunął dywan aż pod murek, o który można się było oprzeć i przysiadł na nim, odkorkowując butelkę.
- Roczna, dojrzewająca w strugach dokowego deszczu oraz cieniu blachy pochodzenia niewiadomego, o szalenie intrygującym bukiecie - znaczy, że po prostu trochę cudnie stęchlizną, ale czy alkohol może się zepsuć? - nienadająca się do picia z kieliszków - bo na takie burżujskie zwyczaje nas nie stać - kosztuje się ją wyłącznie z gwinta - dokonał prezentacji, starając się przyciągnąć uwagę Hannah. - Idealna, żeby świętować - to, że jeszcze żyjemy? - pewną nowinę... - czuł się idiotycznie, budując w ten sposób napięcie, ale nie potrafił oznajmić tego tak po prostu - dostałem robotę w Peak District - obwieścił w końcu, wyciągając butelkę w stronę Wright.
To już drugi powód, żeby się napić.
Następny pewnie znajdzie się równie szybko.
Jak widać im chyba również nie można zarzucić braku kreatywności.
Cisza rezonowała w spektrum odgłosów dochodzących do nich zza portowego rogu, tych rozbijających się falą o mur u ich stóp, tamtych rozkruszających się zbyt daleko, by zdekoncentrowany potrafił nawlec je na odpowiednią nazwę. Dopasować do źródła.
- Chcesz powiedzieć, że za niedługo przez jedną noc zmieni się wszystko, bo zamiast naście będę miał już dwadzieścia lat? - to chyba nie działa w ten sposób. - Nie poznam się w lustrze, kiedy spojrzę w nie z samego rana? - mógłby czasem ugryźć się w język, lecz o ile z wielu swoich przywar szydził z uśmiechem na ustach, tak obok wypominania mu młodego wieku (zbyt młodego) nie potrafił przejść obojętnie - nie, kiedy słowa te padały z jej ust.
- Dużo wiesz o Parszywym jak na osobę, która nigdy tam jeszcze nie zawitała - co prawda nie był tego w stu procentach pewien, ale ich eskapady ograniczały się do otwartej przestrzeni w dokach, nie miał okazji pokazać jej Pasażera, a nie wyglądała mu na kogoś, kto mógłby tam bywać - nawet sporadycznie; z drugiej strony - tak wiele jego założeń dotyczących jej osoby okazało się błędnych, nie powinien być niczego pewien, nie, kiedy jest w jej towarzystwie - może czas to zmienić? - niech potraktuje to jak wyzwanie.
Kolejne urozmaicenie wygładzonej codzienności, po której prześlizgiwała się bez trudu. Kostropaty element, zmienna faktura, coś innego.
- Kto wie, czego ty mogłabyś się nauczyć od bywających tam dziewcząt - pozwolił sobie na to, by cień bezczelności pojawił się w kącikach jego uśmiechu, gdy wyobraźnia usłużnie podsunęła mu obraz Wrightówny, wciśniętej w jakiś piekielnie obcisły strój - z ustami zabarwionymi pigmentem krzykliwej czerwieni.
Nie miałby nic przeciwko, gdyby pewnego dnia znalazła się za kontuarem baru - by mógł bezkarnie przypatrywać się jej przez pół nocy, sącząc niespiesznie kolejne utopione smutki. Niekoniecznie swoje własne. Wielu pewnie zadbałoby o to, by nie musiała zbyt długo milczeć.
- Twoi bracia bez wątpienia dogadaliby się ze stałymi bywalcami każdego alkoholowego przybytku, nie można im też pewnie zarzucić braku kreatywności, prawda? Mówią, że abstynenci to osoby o tak płytkiej wyobraźni, że nie potrafią nawet znaleźć powodów, żeby się napić, im podobne zarzuty pewnie nie grożą? - bardziej skoncentrował się na serwowanych przez nią mądrościach życiowych, które pielęgnowano w jej rodzinie, niż na pytaniu o braci. Z jakiegoś powodu zdawała się być przekonana, że musi ich znać. A on nie miał pewności, jak dużym ignorantem się okaże, kiedy wyprowadzi ją z tego błędu.
Serce z kamienia rytm miało ten sam, co to jej. Może pod ochronną warstwą, nieczułą skorupą, czuło wszystko równie intensywnie. Może, wyizolowane od reszty ciała, paradoksalnie znacznie bardziej - w próżni każda emocja krzyczała o swym istnieniu.
Jedno małe serce - panoszy się i cały świat przysłania, jest władcą absolutnym.
Nigdy nie potrafił utrzymać go w ryzach niewzruszoności.
Wzbiło się wraz z nimi, wygrywając szaleńczy rytm. Rytm, który pozostał niezmienny nawet wtedy, gdy oparli się o stabilność gruntu. Ba, przyspieszył, zamiast spowolnić, kiedy drobne dłonie wbiły się w strukturę pozornie obojętnego ciała, wariującego w szaleńczym wirze odczuwanych impulsów.
Wciąż jednak milczał uparcie, pozwalając jej poczuć na powrót kontrolę nad własnym życiem. Nad jego - a poprzez to nad własnym - ciałem.
Kiedy ruszyła w stronę krawędzi dachu, znalazł miejsce dla miotły cenniejszej od wszystkiego, co kiedykolwiek posiadał. Zdecydowanie wolał ją w jednym, nienaruszonym kawałku; obraz tego, co mogło z niej dzisiaj zostać, gdyby mieli trochę mniej szczęścia, uparcie go nie opuszczał.
Zażądane przez Wright panaceum znajdowało się niedaleko - choć tego nie mogła jeszcze wiedzieć. Tak jak i tego, że pod blachą obciążoną kilkoma cegłami schowany był stary dywan, czekający tylko na noce, które spędzają tu z Annie. I butelką równie dobrze ukrytej Ognistej.
Korzystając z okazji, że rozpościerający się przed Hannah widok zdawał się ją chwilowo całkowicie pochłaniać, dosunął dywan aż pod murek, o który można się było oprzeć i przysiadł na nim, odkorkowując butelkę.
- Roczna, dojrzewająca w strugach dokowego deszczu oraz cieniu blachy pochodzenia niewiadomego, o szalenie intrygującym bukiecie - znaczy, że po prostu trochę cudnie stęchlizną, ale czy alkohol może się zepsuć? - nienadająca się do picia z kieliszków - bo na takie burżujskie zwyczaje nas nie stać - kosztuje się ją wyłącznie z gwinta - dokonał prezentacji, starając się przyciągnąć uwagę Hannah. - Idealna, żeby świętować - to, że jeszcze żyjemy? - pewną nowinę... - czuł się idiotycznie, budując w ten sposób napięcie, ale nie potrafił oznajmić tego tak po prostu - dostałem robotę w Peak District - obwieścił w końcu, wyciągając butelkę w stronę Wright.
To już drugi powód, żeby się napić.
Następny pewnie znajdzie się równie szybko.
Jak widać im chyba również nie można zarzucić braku kreatywności.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W rosnącej ciszy, która wypełniała przestrzeń pomiędzy nimi, w tej, która rosła w żołądku i pęczniała jak wolno dmuchany balon czekała na serię ostrych spojrzeń, na salwę usprawiedliwiających słów, ale przedłużająca się chwila w nieskończoność coraz silniej dawała jej do zrozumienia, że nic podobnego nie nastąpi. Jego milczenie było wymowne, podobnie jak malujące się na twarzy emocje. Różnica wieku pomiędzy nimi zdawała się być dla niej miażdżąca. Na tyle, że kiedy jego obecność zadowalała ją zbyt mocno, a jej potrzeby przy nim rosły z minuty na minutę, fale, które tworzył uderzały o postawiony przed bezpiecznym i spokojnym portem betonowy falochron, o który rozbijały się, nim dotarły do cumujących w nim okrętów. Czuła, jakby nie mogła pozwolić się temu przedrzeć. I tak zbyt często płynęła z prądem, zbyt mocno dawała się ponieść bezkresnej wodzie, którą był, której wyczekiwała i potrzebowała, by czuć się szczęśliwą.
— Może nie za jedną noc. Może za kilka, setki, dziesiątki kolejnych nocy.— Może kiedy przyjdzie czas, że sam nauczy się traktować kobiety tak, jak chciały być traktowane i nie będzie potrzebował do tego żadnego nauczyciela. Może kiedy znajdzie miłą i uroczą dziewczynę w jego wieku, która wskaże mu właściwy kierunek i pozwoli z uśmiechem na ustach rozkoszować się każdym dniem i każdym momentem, który powinien przeżyć. — Nie obrażaj się — odpowiedziała mu więc, poważniejąc, kiedy jego słowa zdawały się być ostrzejsze i pretensjonalne. — Nie masz do czego się spieszyć, nie dojrzewaj zbyt szybko. Najlepszy czas przed tobą — dodała, siląc się na rozbawienie, ale nie było w nim ani wesołości, ani szczerości. Próbowała rozpaczliwie ratować sytuację, która na ten jeden moment zrobiła się jakaś dziwnie ciężka i niezręczna. Szczególnie dla niej. Tłumaczyła mu się? Usprawiedliwiała? Zaczęła gubić się w tym, co zrobić powinna, a tym, co wolała.
Parszywy Pasażer był jej obcy, ale kojarzył jej się z pijanymi marynarzami, którzy zaraz po wyjściu na ląd myślą tylko o kuflu piwa i zdradzie pozostawionej w innym porcie żony. Splotła więc ręce na piersi i uniosła brew wysoko, mrużąc nieznacznie oczy.
— To chyba niezbyt trudne do przewidzenia. — Nie musiała mieć trzeciego oka, ani zmysłu telepatki, by wyczuć klimat tamtego miejsca, nawet jeśli przechodziła obok tylko wtedy, kiedy w porcie do załatwienia miała sprawy sklepu i jego dostaw. — Żeby poczuć na własnej skórze te klepnięcia, obleśne spojrzenia i uporczywe cmoknięcia?— zakpiła, a druga brew powędrowała w górę, towarzysząc pierwszej w nieskrywanym zdumieniu. — Nie brzmisz zbyt przekonywująco. — Nie chciała mu odpowiadać. W jego głosie tańczyła nuta wyzwania. Patrzyła mu więc w oczy dziarsko i hardo, licząc, że wycofa się ze swej propozycji, której odrzucić nie chciała i nie zamierzała, pomimo, że podobne zaczepki obcych typów nieszczególnie jej imponowały.
Ale on nie odpuszczał.
Takiej zniewagi podarować mu nie mogła, czując jak krew buzuje jej w żyłach. Usta spięły się i pewnie spięłyby się mocniej, w cienką, podłużną kreskę, a głos przybrałby ciemniejszą barwę, nasączonej agresją w ramach obrony własnego honoru i godności, gdyby nie fakt, że atakować go nie chciała, choć wyprowadzić z błędu musiała.
— A czego mogłabym się nauczyć od portowych dziewcząt? Hm?— spytała przeciągłym, niskim głosem, podchodząc do niego bliżej. Zadarła brodę nieco wyżej, by z łatwością mu spojrzeć w oczy. — Kokieteryjnego kołysania biodrami? Świecenia głębokim dekoltem przed śliniącymi się mężczyznami?— Uniosła obie dłonie wyżej i ułożyła mu je na piersi, powoli przesuwając w górę, w kierunku szyi i karku. Twarz też zbliżyła, nie spuszczając z niego wzroku, a ton zniżając już do szeptu. Czekała, aż ten bezczelny uśmieszek zniknie z jego twarzy, nie bała się prowokacji, a tym bardziej przesuwania granic — grał nieczysto, musiał otrzymać odpowiedź godną wyzwania, które w jej stronę rzucił. — A może odpowiedniego czarowania wdziękami i oferowania przypadkowym dżentelemenom korzystania z kobiecych dobrodziejstw, hm?— Smagnęła jego skórę palcami i na moment przylgnęła do niego, by kolejne słowa skierować już wyłącznie do jego ucha. — To rzeczywiście bardzo, ale to bardzo potrzebna w życiu nauka, prawda?
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jego zapach był odurzający.
Odsunęła się i opuściła dłonie, spoglądając mu w oczy, już bez filuterności, a wyrzutem. Jakże łatwiej było zareagować w ten sposób niż przyznać, że było to przyjemne.
— Może załatwisz mi więc nauczycielkę? Szybciej spłacę zaciągnięte długi, pracując na boku — burknęła i przewróciła oczami, odwracając się bardziej w bok, w kierunku widoku, który chwilę wcześniej, wcześniej niż on sam, zaparł jej dech w piersiach. Przygryzła policzek od środka, w jej głowie myśli plątały się ze sobą, emocje wrzały rozgorączkowane. Powinna się poczuć urażona, jego sugestią? Tego właśnie chciał? Takie kobiety mu się podobały? Szybko jednak odepchnęła pytania; zbędne, a jakże. Przecież to nie miało żadnego znaczenia, nie była osobą tego pokroju, a on wymagać od niej niczego nie mógł.
Obraz, który malował przed nią czas, tętniące wciąż życiem miasto, dźwięczny i na swój sposób melodyjny port pozwalał jej na coś więcej. Dawał uczucie spokoju i ukojenia. A miejsce, w którym b byli, pomimo wysokości, znajome poczucie bezpieczeństwa i beztroski, jak jej własny dach nad sypialnią, miejsce, w którym razem z przyjaciółkami odkorkowały niejedno wino. I ten właśnie dźwięk poruszył ją, jakby dogłębnie, zmuszając by wyrwana z letargu odwróciła się.
— Któż by się ośmielił taki zacny smak psuć kolejnym rozlewaniem do zbędnego szkła — przytaknęła, przysiadając tuż obok niego, podobnie zresztą jak on opierając się po chwili o murek i wyciągając rękę po butelkę. — Jestem oczarowana, znasz się na magii, Burroughs — mruknęła z uśmieszkiem, puszczając do niego oko. Musiałą przyznać, że to wszystko wokół, tak proste i zwyczajne było na swój sposób wyjątkowe. — Mówisz poważnie? — O tym, że zostanie opiekunem smoków w Peak District. Uśmiech zrzedł jej z twarzy; nie chciała, by żartował. A to wszystko brzmiało nadzwyczajnie. — Będziesz pracował ze smokami? W rezerwacie? — Nie dowierzała. Ale dlaczego nie? Dlaczego miałaby go tam nie ujrzeć w tak poważnej i dostojnej roli. — Będziesz kiedyś poskramiał prawdziwe bestie... — Uśmiech, promienny i szeroki wykwitł na jej twarzy. To był powód do dumy. I do świętowania. — W takim razie wypijmy za przyszłego łowcę, opiekuna i poskramiacza najsilniejszych i najpiękniejszych istot na całym świecie.— Wniosła butelkę i upiła łyk, spory; podejrzewając, że trunek łagodniejszym sposobem przedostanie się do żołądka. Okazał się jednak mocny i gryzący w gardło, o mało nie wywołując u niej zakrztuszenia.
— Może nie za jedną noc. Może za kilka, setki, dziesiątki kolejnych nocy.— Może kiedy przyjdzie czas, że sam nauczy się traktować kobiety tak, jak chciały być traktowane i nie będzie potrzebował do tego żadnego nauczyciela. Może kiedy znajdzie miłą i uroczą dziewczynę w jego wieku, która wskaże mu właściwy kierunek i pozwoli z uśmiechem na ustach rozkoszować się każdym dniem i każdym momentem, który powinien przeżyć. — Nie obrażaj się — odpowiedziała mu więc, poważniejąc, kiedy jego słowa zdawały się być ostrzejsze i pretensjonalne. — Nie masz do czego się spieszyć, nie dojrzewaj zbyt szybko. Najlepszy czas przed tobą — dodała, siląc się na rozbawienie, ale nie było w nim ani wesołości, ani szczerości. Próbowała rozpaczliwie ratować sytuację, która na ten jeden moment zrobiła się jakaś dziwnie ciężka i niezręczna. Szczególnie dla niej. Tłumaczyła mu się? Usprawiedliwiała? Zaczęła gubić się w tym, co zrobić powinna, a tym, co wolała.
Parszywy Pasażer był jej obcy, ale kojarzył jej się z pijanymi marynarzami, którzy zaraz po wyjściu na ląd myślą tylko o kuflu piwa i zdradzie pozostawionej w innym porcie żony. Splotła więc ręce na piersi i uniosła brew wysoko, mrużąc nieznacznie oczy.
— To chyba niezbyt trudne do przewidzenia. — Nie musiała mieć trzeciego oka, ani zmysłu telepatki, by wyczuć klimat tamtego miejsca, nawet jeśli przechodziła obok tylko wtedy, kiedy w porcie do załatwienia miała sprawy sklepu i jego dostaw. — Żeby poczuć na własnej skórze te klepnięcia, obleśne spojrzenia i uporczywe cmoknięcia?— zakpiła, a druga brew powędrowała w górę, towarzysząc pierwszej w nieskrywanym zdumieniu. — Nie brzmisz zbyt przekonywująco. — Nie chciała mu odpowiadać. W jego głosie tańczyła nuta wyzwania. Patrzyła mu więc w oczy dziarsko i hardo, licząc, że wycofa się ze swej propozycji, której odrzucić nie chciała i nie zamierzała, pomimo, że podobne zaczepki obcych typów nieszczególnie jej imponowały.
Ale on nie odpuszczał.
Takiej zniewagi podarować mu nie mogła, czując jak krew buzuje jej w żyłach. Usta spięły się i pewnie spięłyby się mocniej, w cienką, podłużną kreskę, a głos przybrałby ciemniejszą barwę, nasączonej agresją w ramach obrony własnego honoru i godności, gdyby nie fakt, że atakować go nie chciała, choć wyprowadzić z błędu musiała.
— A czego mogłabym się nauczyć od portowych dziewcząt? Hm?— spytała przeciągłym, niskim głosem, podchodząc do niego bliżej. Zadarła brodę nieco wyżej, by z łatwością mu spojrzeć w oczy. — Kokieteryjnego kołysania biodrami? Świecenia głębokim dekoltem przed śliniącymi się mężczyznami?— Uniosła obie dłonie wyżej i ułożyła mu je na piersi, powoli przesuwając w górę, w kierunku szyi i karku. Twarz też zbliżyła, nie spuszczając z niego wzroku, a ton zniżając już do szeptu. Czekała, aż ten bezczelny uśmieszek zniknie z jego twarzy, nie bała się prowokacji, a tym bardziej przesuwania granic — grał nieczysto, musiał otrzymać odpowiedź godną wyzwania, które w jej stronę rzucił. — A może odpowiedniego czarowania wdziękami i oferowania przypadkowym dżentelemenom korzystania z kobiecych dobrodziejstw, hm?— Smagnęła jego skórę palcami i na moment przylgnęła do niego, by kolejne słowa skierować już wyłącznie do jego ucha. — To rzeczywiście bardzo, ale to bardzo potrzebna w życiu nauka, prawda?
Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jego zapach był odurzający.
Odsunęła się i opuściła dłonie, spoglądając mu w oczy, już bez filuterności, a wyrzutem. Jakże łatwiej było zareagować w ten sposób niż przyznać, że było to przyjemne.
— Może załatwisz mi więc nauczycielkę? Szybciej spłacę zaciągnięte długi, pracując na boku — burknęła i przewróciła oczami, odwracając się bardziej w bok, w kierunku widoku, który chwilę wcześniej, wcześniej niż on sam, zaparł jej dech w piersiach. Przygryzła policzek od środka, w jej głowie myśli plątały się ze sobą, emocje wrzały rozgorączkowane. Powinna się poczuć urażona, jego sugestią? Tego właśnie chciał? Takie kobiety mu się podobały? Szybko jednak odepchnęła pytania; zbędne, a jakże. Przecież to nie miało żadnego znaczenia, nie była osobą tego pokroju, a on wymagać od niej niczego nie mógł.
Obraz, który malował przed nią czas, tętniące wciąż życiem miasto, dźwięczny i na swój sposób melodyjny port pozwalał jej na coś więcej. Dawał uczucie spokoju i ukojenia. A miejsce, w którym b byli, pomimo wysokości, znajome poczucie bezpieczeństwa i beztroski, jak jej własny dach nad sypialnią, miejsce, w którym razem z przyjaciółkami odkorkowały niejedno wino. I ten właśnie dźwięk poruszył ją, jakby dogłębnie, zmuszając by wyrwana z letargu odwróciła się.
— Któż by się ośmielił taki zacny smak psuć kolejnym rozlewaniem do zbędnego szkła — przytaknęła, przysiadając tuż obok niego, podobnie zresztą jak on opierając się po chwili o murek i wyciągając rękę po butelkę. — Jestem oczarowana, znasz się na magii, Burroughs — mruknęła z uśmieszkiem, puszczając do niego oko. Musiałą przyznać, że to wszystko wokół, tak proste i zwyczajne było na swój sposób wyjątkowe. — Mówisz poważnie? — O tym, że zostanie opiekunem smoków w Peak District. Uśmiech zrzedł jej z twarzy; nie chciała, by żartował. A to wszystko brzmiało nadzwyczajnie. — Będziesz pracował ze smokami? W rezerwacie? — Nie dowierzała. Ale dlaczego nie? Dlaczego miałaby go tam nie ujrzeć w tak poważnej i dostojnej roli. — Będziesz kiedyś poskramiał prawdziwe bestie... — Uśmiech, promienny i szeroki wykwitł na jej twarzy. To był powód do dumy. I do świętowania. — W takim razie wypijmy za przyszłego łowcę, opiekuna i poskramiacza najsilniejszych i najpiękniejszych istot na całym świecie.— Wniosła butelkę i upiła łyk, spory; podejrzewając, że trunek łagodniejszym sposobem przedostanie się do żołądka. Okazał się jednak mocny i gryzący w gardło, o mało nie wywołując u niej zakrztuszenia.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Letni dzień zniknąć miał już zaraz, wlókł za sobą cień nocy, ale jeszcze przez tę krótką chwilę chodził po portowych dachach, ofiarowując im resztki słonecznej gamy kolorów, nasyconych ciepłem, pokrzepiającym wyziębione wiatrem ciała. Kilka zbłąkanych kropli zaczęło sączyć się z nieba, ale zdawać by się mogło, że da się je odgonić jak natrętne owady, jednym tylko niecierpliwym ruchem ręki.
- To nie noce przynoszą zmianę - żachnął się, nie komentując jednak tego, jak wiele lat musiałoby upłynąć, by słońce zgasło setki razy; nie dodając, że on dorósł już dawno temu, wiedział to i bez znajomości cyferki stawianej przy jego wieku - ale dnie - takie jak ten, to ludzie popychają cię do eksperymentowania z własnym życiem, to rzucenie się w wir niespodziewanych okoliczności kształtuje człowieka. Nie potrzebował setek nocy, wyłącznie kolejnych dni, które pomogą mu zrozumieć samego siebie; nie chciał przespać swojego życia, budząc się w rzekomej dorosłości ze świadomością, jak niewiele doświadczył. A skoro jesteśmy tylko sumą doświadczeń - to one były kolejną niezbędną stałą, by stał się mężczyzną również w oczach innych. W tym przypadku innych brzmiało zaskakująco podobnie do jej.
- Musiałabyś się bardzo postarać, żebym się na ciebie obraził - wtrącił szybko, nie rozumiejąc, czemu właśnie w ten sposób odbiera jego zachowanie - był co najwyżej poirytowany, nic więcej - niemal mi się to nie zdarza - konflikty rozwiązywał pięścią bądź słowami, tak jak teraz werbalizując wszystko to, co niekoniecznie mu się podobało - po prostu… nie rozumiem, czemu tak zaciekle podkreślasz fakt, że dzieli nas kilka lat różnicy, obsesyjnie do tego powracasz przy każdej możliwej okazji, a czy naprawdę daję ci to odczuć? Czy gdybyś nie wiedziała, kiedy się urodziłem, byłabyś w stanie wyczuć tę różnicę, obserwując to, jak się zachowuję? Czy rozmawiasz ze mną inaczej niż ze swoimi rówieśnikami? Cztery lata to nie przepaść, wiesz? Nie jestem dzieckiem, okres dojrzewania już dawno za mną - może nawet skończył się znacznie wcześniej niż powinien z racji okoliczności, w jakich przyszło mu dorastać - nie musiała się nawet wysilać, żeby domyślić się, że miejsce takie jak doki nie sprzyja pielęgnowaniu w sobie dziecka, wszyscy dążą jedynie do tego, by przestać być jako takie postrzegane - dokowa gówniarzeria wypluwa sobie płuca, paląc syf i klnąc jak prawdziwi mężczyźni, on był taki sam. A przecież ciążyła na nim jeszcze jedna odpowiedzialność - został najstarszym facetem w rodzinie, w schedzie po ojcu obarczono go typowymi dla tej funkcji zadaniami i nie skarżył się ani przez chwilę, nawet wtedy, gdy nie dawał sobie rady.
Nie jest dzieckiem - niech w końcu to dostrzeże.
- Zdajesz się cholernie dużo wiedzieć o tych portowych dziewczętach i dokowych mężczyznach, z którymi nigdy w życiu nie rozmawiałaś - kilka zdań zamienionych w trakcie meczu zdecydowanie nie dało się nazwać rozmową - o których nie masz najmniejszego pojęcia - poza tym mglistym wyobrażeniem, które pielęgnujesz w sobie z butą typową dla osób lubiących czuć się lepiej od drugiego człowieka - nie podjął jej wyzwania, w jego oczach nie błyszczała już przekora - jedynie to smutne rozczarowanie, nic więcej. - Myślisz, że którakolwiek z tych dziewczyn pozwoliłaby na takie traktowanie, gdyby urodziła się w innym domu, gdyby los nie doświadczył jej piętnem poniżenia, a ludzie nie nauczyli, że to jest właśnie jej miejsce w tym popierdolonym łańcuchu pokarmowym? Może czuje się, jakby nic nie znaczyła, może nawet ty byś się tak czuła, gdyby pluli na ciebie przez całe życie, a ciepły dom istniał tylko w wyobrażeniach o nierealnym świecie? - mimowolnie pomyślał o Annie, jego Annie, która była jedną z nich, jednocześnie pozostając najsilniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkał. - Nie osądzaj ich tak szybko - nie rób tego też ze mną, nie przypinaj mi żadnych łatek, nie domyślaj się, kim jesteś - wystarczy, że zapytasz.
Choć sama wypowiedź miała posmak goryczy, uśmiechnął się do niej na samym końcu, chcąc, by wiedziała, że w gruncie rzeczy nie ma jej niczego za złe. Że rozumie, skąd te uprzedzenia, nie spotyka się z nimi przecież po raz pierwszy.
Uśmiech jednak zniknął z twarzy tak szybko, jak szybko się na niej pojawił, kiedy chcąc mu coś udowodnić skróciła dzielącą ich odległość, zamieniając ją na bliskość, która wytrąciła go z równowagi. Nie przywykł do tego, że jej zapach wypełnia cały jego oddech, jego całego; że może policzyć każdą plamkę na czekoladowych tęczówkach - każdy paproch oprószający jej włosy, który musiał zaplątać się w nich jeszcze w pracowni.
Jeden głęboki oddech - a potem nie wiedział już, jak kontrolować swoje ciało, by zaczerpnąć kolejny. Peregrynacja jej dłoni po jego ciele sprawiała, że mógł tak właściwie czuć wyłącznie rozżarzony dotyk, nic więcej - stał się podatny na najkrócej trwający bodziec, czuł tylko to - ogniskujące się na klatce piersiowej punkty zapalne, ciężar jej ciała na swoim własnym, w końcu jej usta, zbyt blisko tych, które nie potrafiły wydobyć z siebie ani jednego słowa.
W pierwszym odruchu chciał przysunąć się jeszcze bliżej, pokonać ostatnią dzielącą ich odległość, by między nimi była już tylko bliskość. Chciał jej ust na swoich własnych, swoich na jej, ich ust splecionych razem w czymś, co miało być poddaniem się chwili, bezrefleksyjnym instynktem, może także spełnieniem się pragnienia, które kiełkowało w nim od dawna.
Nie mógł skoncentrować się na tym, co chce mu powiedzieć - nie docierało do niego znaczenie tych zdań, pytania pozostały rzucone na wiatr, oddaliły się od nich szybko, a on jedynie tkwił bez ruchu, na dachu świata, przez chwilę ten świat mając u swoich stóp, zanim nie ścięła go z nóg ta jedna wiadomość, która dotarła do niego z opóźnieniem.
To był tylko teatrzyk, w którym odgrywał przypadkową rolę.
- Jak na nowicjuszkę... cholernie przekonujące - wydusił z siebie, gdy zaczerpnął w końcu oddech, a ona znajdowała się już na tyle daleko, że dyfuzujący zapach niemal się ulotnił (choć czuł go wciąż, czuł też jej dłonie na swoim ciele) - nie wiem, czy lekcje byłyby konieczne - bezczelny uśmiech powrócił na swoje miejsce, choć wyglądał jak marna kopia tego, który gościł na jego twarzy jeszcze kilka minut temu.
Zrobiło się gęsto od czegoś, czego nie potrafił nawet nazwać, z ulgą odnotował więc fakt, iż mogą już przejść do testowania smaku dachowej ognistej.
- Zdarza mi się być czarującym - podchwycił żart, rozluźniając się tym samym, a dłonie siłowały się już z butelką, która po kilku chwilach mogła podzielić się z nimi swoją zawartością. Podsunął ją Wright, by zgodnie z zasadami dobrego wychowania napiła się pierwsza, skoro istniała naprawdę niewielka szansa na to, że z alkoholem jest coś nie tak. - Yyyyy, nie nazwałbym ich bestiami - poskramiać mógł sowy, kiedy przyszło co do czego i trzeba było wysłać list z zamówieniem; albo ekskrementy, które już paskudnymi bestiami bywały, choć wyłącznie metaforycznie - ale tak, rezerwat to teraz mój drugi dom - przemilczał całą resztę, nie wyprowadzając jej z błędu - podobało mu się to, w jaki sposób na niego patrzyła... - jakby naprawdę coś osiągnął. - To teraz czas na jeszcze jeden - za wytwórczynię niezwykłych mioteł, która kiedyś stworzy kolekcję dla drużyny narodowej, a jej sklep szturmować będą wszyscy pragnący zakupić najlepszej jakości miotlarski ekwipunek - dopełnił toast Wright tym za nią samą, wierząc w to, że przynajmniej w jej przypadku istniała spora szansa, iż któraś z słuchających ich gwiazd pozwoli w sobie zapisać taką przyszłość. Przechwycił butelkę, pociągając solidnego łyka, a płomienie wdarły się do jego przełyku, zajmując go ogniem. Absurdalna myśl pojawiła się w jego głowie, gdy przypomniał sobie jakiś monolog starego pijaka o tym, iż picie z tej samej butelki w gruncie rzeczy w niczym nie różni się od całowania - wszystko sprowadza się do wymienienia się wszystkimi tymi drobnousterkami. Aczkolwiek zerkając kątem oka na jej usta doszedł do wniosku, że to chyba jednak niekoniecznie to samo. I że te dwie czynności trudno przyrównać.
- To nie noce przynoszą zmianę - żachnął się, nie komentując jednak tego, jak wiele lat musiałoby upłynąć, by słońce zgasło setki razy; nie dodając, że on dorósł już dawno temu, wiedział to i bez znajomości cyferki stawianej przy jego wieku - ale dnie - takie jak ten, to ludzie popychają cię do eksperymentowania z własnym życiem, to rzucenie się w wir niespodziewanych okoliczności kształtuje człowieka. Nie potrzebował setek nocy, wyłącznie kolejnych dni, które pomogą mu zrozumieć samego siebie; nie chciał przespać swojego życia, budząc się w rzekomej dorosłości ze świadomością, jak niewiele doświadczył. A skoro jesteśmy tylko sumą doświadczeń - to one były kolejną niezbędną stałą, by stał się mężczyzną również w oczach innych. W tym przypadku innych brzmiało zaskakująco podobnie do jej.
- Musiałabyś się bardzo postarać, żebym się na ciebie obraził - wtrącił szybko, nie rozumiejąc, czemu właśnie w ten sposób odbiera jego zachowanie - był co najwyżej poirytowany, nic więcej - niemal mi się to nie zdarza - konflikty rozwiązywał pięścią bądź słowami, tak jak teraz werbalizując wszystko to, co niekoniecznie mu się podobało - po prostu… nie rozumiem, czemu tak zaciekle podkreślasz fakt, że dzieli nas kilka lat różnicy, obsesyjnie do tego powracasz przy każdej możliwej okazji, a czy naprawdę daję ci to odczuć? Czy gdybyś nie wiedziała, kiedy się urodziłem, byłabyś w stanie wyczuć tę różnicę, obserwując to, jak się zachowuję? Czy rozmawiasz ze mną inaczej niż ze swoimi rówieśnikami? Cztery lata to nie przepaść, wiesz? Nie jestem dzieckiem, okres dojrzewania już dawno za mną - może nawet skończył się znacznie wcześniej niż powinien z racji okoliczności, w jakich przyszło mu dorastać - nie musiała się nawet wysilać, żeby domyślić się, że miejsce takie jak doki nie sprzyja pielęgnowaniu w sobie dziecka, wszyscy dążą jedynie do tego, by przestać być jako takie postrzegane - dokowa gówniarzeria wypluwa sobie płuca, paląc syf i klnąc jak prawdziwi mężczyźni, on był taki sam. A przecież ciążyła na nim jeszcze jedna odpowiedzialność - został najstarszym facetem w rodzinie, w schedzie po ojcu obarczono go typowymi dla tej funkcji zadaniami i nie skarżył się ani przez chwilę, nawet wtedy, gdy nie dawał sobie rady.
Nie jest dzieckiem - niech w końcu to dostrzeże.
- Zdajesz się cholernie dużo wiedzieć o tych portowych dziewczętach i dokowych mężczyznach, z którymi nigdy w życiu nie rozmawiałaś - kilka zdań zamienionych w trakcie meczu zdecydowanie nie dało się nazwać rozmową - o których nie masz najmniejszego pojęcia - poza tym mglistym wyobrażeniem, które pielęgnujesz w sobie z butą typową dla osób lubiących czuć się lepiej od drugiego człowieka - nie podjął jej wyzwania, w jego oczach nie błyszczała już przekora - jedynie to smutne rozczarowanie, nic więcej. - Myślisz, że którakolwiek z tych dziewczyn pozwoliłaby na takie traktowanie, gdyby urodziła się w innym domu, gdyby los nie doświadczył jej piętnem poniżenia, a ludzie nie nauczyli, że to jest właśnie jej miejsce w tym popierdolonym łańcuchu pokarmowym? Może czuje się, jakby nic nie znaczyła, może nawet ty byś się tak czuła, gdyby pluli na ciebie przez całe życie, a ciepły dom istniał tylko w wyobrażeniach o nierealnym świecie? - mimowolnie pomyślał o Annie, jego Annie, która była jedną z nich, jednocześnie pozostając najsilniejszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkał. - Nie osądzaj ich tak szybko - nie rób tego też ze mną, nie przypinaj mi żadnych łatek, nie domyślaj się, kim jesteś - wystarczy, że zapytasz.
Choć sama wypowiedź miała posmak goryczy, uśmiechnął się do niej na samym końcu, chcąc, by wiedziała, że w gruncie rzeczy nie ma jej niczego za złe. Że rozumie, skąd te uprzedzenia, nie spotyka się z nimi przecież po raz pierwszy.
Uśmiech jednak zniknął z twarzy tak szybko, jak szybko się na niej pojawił, kiedy chcąc mu coś udowodnić skróciła dzielącą ich odległość, zamieniając ją na bliskość, która wytrąciła go z równowagi. Nie przywykł do tego, że jej zapach wypełnia cały jego oddech, jego całego; że może policzyć każdą plamkę na czekoladowych tęczówkach - każdy paproch oprószający jej włosy, który musiał zaplątać się w nich jeszcze w pracowni.
Jeden głęboki oddech - a potem nie wiedział już, jak kontrolować swoje ciało, by zaczerpnąć kolejny. Peregrynacja jej dłoni po jego ciele sprawiała, że mógł tak właściwie czuć wyłącznie rozżarzony dotyk, nic więcej - stał się podatny na najkrócej trwający bodziec, czuł tylko to - ogniskujące się na klatce piersiowej punkty zapalne, ciężar jej ciała na swoim własnym, w końcu jej usta, zbyt blisko tych, które nie potrafiły wydobyć z siebie ani jednego słowa.
W pierwszym odruchu chciał przysunąć się jeszcze bliżej, pokonać ostatnią dzielącą ich odległość, by między nimi była już tylko bliskość. Chciał jej ust na swoich własnych, swoich na jej, ich ust splecionych razem w czymś, co miało być poddaniem się chwili, bezrefleksyjnym instynktem, może także spełnieniem się pragnienia, które kiełkowało w nim od dawna.
Nie mógł skoncentrować się na tym, co chce mu powiedzieć - nie docierało do niego znaczenie tych zdań, pytania pozostały rzucone na wiatr, oddaliły się od nich szybko, a on jedynie tkwił bez ruchu, na dachu świata, przez chwilę ten świat mając u swoich stóp, zanim nie ścięła go z nóg ta jedna wiadomość, która dotarła do niego z opóźnieniem.
To był tylko teatrzyk, w którym odgrywał przypadkową rolę.
- Jak na nowicjuszkę... cholernie przekonujące - wydusił z siebie, gdy zaczerpnął w końcu oddech, a ona znajdowała się już na tyle daleko, że dyfuzujący zapach niemal się ulotnił (choć czuł go wciąż, czuł też jej dłonie na swoim ciele) - nie wiem, czy lekcje byłyby konieczne - bezczelny uśmiech powrócił na swoje miejsce, choć wyglądał jak marna kopia tego, który gościł na jego twarzy jeszcze kilka minut temu.
Zrobiło się gęsto od czegoś, czego nie potrafił nawet nazwać, z ulgą odnotował więc fakt, iż mogą już przejść do testowania smaku dachowej ognistej.
- Zdarza mi się być czarującym - podchwycił żart, rozluźniając się tym samym, a dłonie siłowały się już z butelką, która po kilku chwilach mogła podzielić się z nimi swoją zawartością. Podsunął ją Wright, by zgodnie z zasadami dobrego wychowania napiła się pierwsza, skoro istniała naprawdę niewielka szansa na to, że z alkoholem jest coś nie tak. - Yyyyy, nie nazwałbym ich bestiami - poskramiać mógł sowy, kiedy przyszło co do czego i trzeba było wysłać list z zamówieniem; albo ekskrementy, które już paskudnymi bestiami bywały, choć wyłącznie metaforycznie - ale tak, rezerwat to teraz mój drugi dom - przemilczał całą resztę, nie wyprowadzając jej z błędu - podobało mu się to, w jaki sposób na niego patrzyła... - jakby naprawdę coś osiągnął. - To teraz czas na jeszcze jeden - za wytwórczynię niezwykłych mioteł, która kiedyś stworzy kolekcję dla drużyny narodowej, a jej sklep szturmować będą wszyscy pragnący zakupić najlepszej jakości miotlarski ekwipunek - dopełnił toast Wright tym za nią samą, wierząc w to, że przynajmniej w jej przypadku istniała spora szansa, iż któraś z słuchających ich gwiazd pozwoli w sobie zapisać taką przyszłość. Przechwycił butelkę, pociągając solidnego łyka, a płomienie wdarły się do jego przełyku, zajmując go ogniem. Absurdalna myśl pojawiła się w jego głowie, gdy przypomniał sobie jakiś monolog starego pijaka o tym, iż picie z tej samej butelki w gruncie rzeczy w niczym nie różni się od całowania - wszystko sprowadza się do wymienienia się wszystkimi tymi drobnousterkami. Aczkolwiek zerkając kątem oka na jej usta doszedł do wniosku, że to chyba jednak niekoniecznie to samo. I że te dwie czynności trudno przyrównać.
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spojrzała na niego poważniej, jakby dostrzegła w jego słowach, a może oczach coś więcej. Coś, co gotowa była wbrew sobie skraść i zachować na pamiątkę, nie mówiąc o tym nikomu, a już w szczególności jemu; stojącemu przed nią i tłumaczącemu jej, jak te kilka lat nie powinno robić różnicy. Udowadniającego jej, że nie było między nimi żadnej różnicy. Bywał dojrzalszy w swoich słowach od jej własnych rówieśników. Bywał mądrzejszy w ocenie od ludzi, których znała. Nosił ze sobą bagaż doświadczeń, którymi nie mogłaby się pochwalić ani powstydzić większość ludzi, którzy otaczali ją każdego dnia. Jego sposób patrzenia ją fascynował, tak jak to co mówił i jak mówił o rzeczach banalnych, a później śmiertelnie poważnych. Jego chłopięcy urok ją zawstydzał. I chciała mu przyznać rację, głośno i prawdziwie, uspokajając jego nadszarpnięte ego, ale nie mogła. Były sprawy, których nie rozumiał. Świat pewnych oczekiwań i pragnień ich spełnienia, najlepiej jak się tylko dało; świat obdzierający z wolności, którą on posiadał, której nie raz mu zazdrościła, wiedząc, że kiedy ją żegna wraca do rzeczywistości, w której się wychowywała i do której musi się dopasować.
—Kiedyś ci powiem— ale nie dziś. — Dziś nie jest dobry dzień. — Zdawała się mu to przyrzec, nie odpowiadając inaczej już na jego wątpliwości pełne żalu. Spuściła wzrok. Ze wszystkich emocji, jakich można było doświadczyć od innych, nie była w stanie znieść tylko jednej — rozczarowania. Widoku zawodu sobą, niespełnionych w cudzych oczach oczekiwań.
Ostatnie promienie słońca blaknące na połaciach dachów, z których szarości wydobywały różnorakie odcienie znikały coraz szybciej, zostawiając po sobie jedynie ciepłe wspomnienie. Gdy kończył się zmierzch, gdy ognista czerwień przenikała w fiolet, który zaskakująco szybko zastępowała czerń nadciągającej nocy robiło się prawdziwie. Dzień odwracał się od nich, tak jak zwykle odwraca się oczy od pijaczyny żebrzącego o knuta.
— Uważasz, że czuję się lepsza od innych? — Czy naprawdę do tego doszło, kiedy ślepo podążała za ideałami i próbując wszystkim udowodnić że jest więcej warta? Nie zaprotestowała, zaczęła się zastanawiać. Może miał rację. Może chciała tego zbyt bardzo. Powoli spojrzała na niego, kiedy zwykłe żarty urosły do skali egzystencjalnego problemu podziału brytyjskiej społeczności. Jego świat nie był jej światem, a ona nie mogła udawać, że wie o nim i jego ludziach wszystko. Często zdarzało jej się mówić nim pomyślała, co i jak naprawdę chce powiedzieć. Przywykła do takich sytuacji, ale nie zadarła brody wyżej i nie opuściła jej też w pokorze. Bo jeśli była w błędzie, chciała mu pozwolić na to, by naprostować nierówności.
— Piętro niżej, na Baker Street mieszka taka rodzina. Nie posiadają zbyt wiele, ale jakoś sobie radzą. Wspaniali ludzie, mają dwie córki. Jedna z nich stała się taką dziewczyną. — Taką o jakiej sama myślała wcześniej, wypowiadając słowa, które sprowokowały go do tego wszystkiego.— Wciągnął ją w to jej chłopak. Dobrze urodzony czarodziej. Najpierw przedstawił ją kolegom. Później zostawił samą. A ona nie przestała. Nie raz pożyczałam jej złoto. Mówiła, że to na jedzenie dla siedmioletniej siostry. Ale to nigdy nie było to. Też mówiła, że nie rozumiem. Kiedy uciekła z domu ponoć zabrała ze sobą rodzinną biżuterię i wszystkie oszczędności. Dałam im co miałam, żeby mogli przetrwać te tygodnie przed wypłatą. A ona? Słyszałam, że została kurtyzaną, że tańczy dla wpływowych mężczyzn, że tam znalazła nową rodzinę i swoje szczęście. — Czy był nim wszechobecny blichtr, podziw czarodziejów rozpływających się nad jej ciałem? — Była śliczna. I mądra.— Czy była tym jakaś wolność, którą poczuła, wyrywając się spod klosza rodziny kierującej się wcale nie tak konserwatywnymi zasadami? Nie wiedziała. Ale na własne oczy widziała ból w oczach jej matki, kiedy zniknęła i żal w oczach ojca, kiedy zostawiła ich z niczym. W imię czego? — Kiedy wchodzisz na pokład statku, sam z garścią monet w sakiewce, myślisz tylko o tym, żeby zniknąć stamtąd jak najszybciej. Bo jesteś pierwszą osobą, którą widzą po zacumowaniu do portu. Jeszcze zanim zajdą do pobliskich tawern, spotkają te portowe dziewczęta. — Nie myślała o wszystkich, o konkretnych. Nie zastanawiała się, co i dlaczego robią.— Składają propozycje, a czasem na nich się nie kończy. A ty musisz sprawdzić towar, czy jest taki jak zamawiałeś. Sprawdzić każdą belkę, odliczyć długość, co do cala. Nie reagując na zaczepki, ignorując ich w końcu zaczynasz czuć nie tylko spojrzenia na sobie. — Takich mężczyzn znała, a w ich oczach sama była ledwie dzieckiem. Podlotkiem. — A kiedy się stawiasz, bo jest biały dzień, a porcie mnóstwo ludzi, zaczyna się szyderstwo, kpina, wylewa się fala złośliwości. Bo kobieta jest od tego, by podać mężowi obiad, a później... kiedy ma ochotę, nie, by pracować. — Nie mówiąc o prowadzeniu własnego biznesu. Nie miała o to żalu, ale taką rzeczywistość z portu znała. Taką czuła na własnej skórze. Chciała mu wyjaśnić powody swoich przekonań, chciała by wiedział, że nie były to wyobrażenia zamkniętej w bezpiecznym świcie niewiasty. Wzruszyła powoli ramionami. — Przecież wiesz. — Jak to wygląda. Znacznie lepiej od niej. — Ale masz racje. Nie wiem zbyt wiele o portowych dziewczętach i mężczyznach, z którymi nigdy nie rozmawiałam. Ale znam ciebie, a ty taki nie jesteś. Mnie to wystarczy. Nie zamierzam ich osądzać. A ty? Nie robisz tego teraz?— ze mną?, patrząc i mówiąc to wszystko, tak jakby wyciągnął dziewczynę z dobrego domu, która nie miała pojęcia o tym, jak wielobarwny jest świat, jak brutalny i podły potrafi być. O całej jego niesprawiedliwości i syzyfowej walce przeciwko niej. Nie musiała doświadczać tego na własnej skórze, by wiedzieć; wychować się na ulicy, by móc o tym pamiętać. Tak sądziła, ale jeśli to było zbyt mało nie miała dla niego nic więcej.
Jego uśmiech blakł w cieniu słów, które wypowiedział. Nie odwzajemniła go, ale nie miała też za złe przygany. Zamiast tego lekko wsunęła dłoń w jego i zacisnęła na moment mocno palce. Nie chciała, by poczuł się dotknięty, urażony; nie pomyślała nawet, że mógłby stawiać się pomiędzy ludźmi, o których myślała. Przemknęła po nim wzrokiem, z przerażeniem rejestrując fakt, że nie był obojętny na to, co robiła. Jego bezczelny uśmiech powinien ją uspokoić — nie zrobił tego, kiedy zastanawiała się nad jego słowami. Kąciki ust wygięły się lekko, kiedy dopadło ją przekonanie, że musiał to powiedzieć z grzeczności. Przygryzła policzek od środka, wiedziała, że się rumieni, bo było jej gorąco zbyt gorąco zważywszy na porę, czy chłód, który jeszcze chwilę temu otulał ich szczelnie wraz z ciemnością, która teraz zaczynała stawać się realna.
— Zdarza ci się — przyznała wprost, unosząc brew. Odwróciła jednak głowę, spoglądając przed siebie. Wilgoć gromadząca się w powietrzu stała się zapowiedzią nadciągającej zmiany pogody. — Zdarza ci się też być zabawnym, Keaton. Bystrym, szalonym, zupełnie nieprzewidywalnym— wymieniała, unosząc wzrok w kierunku nieba. Pierwsza, gęsta i ciężka kropla spadła jej na czoło, spływając po nosie na dolinę łez i policzek. Przymknęła przy tym oczy, spodziewając się kolejnego uderzenia, ale kolejny cios padł na dłoń. — Prawdziwym.— Dla niej był bardzo prawdziwy. I całkiem oderwany od wszystkiego do czego przywykła. — Lekkomyślnym też — dodała już rozbawiona, odwracając się ku niemu. — Nie lekceważ ich — smoków, oczywiście. Myślała, że mówi o smokach. Uśmiech, szeroki i rozbawiony pojawił się na jej twarzy. Zaduma przyszła po chwili, wraz z powagą. Planowała. Zbyt dużo, zbyt często, zbyt mocno przywiązywała się do konkretnych celów. Jakby wszystko w życiu można było sobie poukładać, a później do tego dążyć. Punkt w punkt, dzień w wyznaczonym dniu.
— Naprawdę w to wierzysz?— Spróbowała odszukać w nadciągającym zmroku jego spojrzenia, kiedy przechylał butelkę. — Miejmy nadzieję, że tak będzie. Jeśli nie stanie się to w przeciągu najbliższych pięciu lat, będę musiała zabić sklep deskami, wiedząc, że jak przyjdziesz po pieniądze to ogołocisz mnie z ostatniego knuta— dodała, próbując wysilić się na śmiertelną powagę, ale kąciki ust uginały się co drugie słowo. Osunęła się niżej i oparła skroń o jego ramię, patrząc jak kolejne krople tworzą na dachu przed nimi ciapki i cętki. Wkrótce rozpada się na dobre. Ale to będzie intensywny, lecz krótki deszcz. — Wtedy, sprzedam mieszkanie dziadka i wyląduję na ulicy. Pierwszej nadchodzącej zimy, jeśli nie zamarznę, rzucę się z mostu prosto do Tamizy — snuła dalej przyszłościowe plany; takie, które nie miały prawa się ziścić. On nie był taki. Był? Ona też nie. Nauczono ją podnosić się po upadku raz za razem, dopóki tylko starczy jej sił. — Ty wtedy pogrążysz się w rozpaczy i żałobie po mnie. Będziesz przynosił na cmentarz słoneczniki. W twoich rękach wykluje się małe, złośliwe smoczątko więc nazwiesz je po mnie. Ono przypali ci tyłek. A później przejmiesz władzę nad rezerwatem. Co ty na to?— Zerknęła na niego, nieco z dołu, unosząc brwi wysoko. Drgnęła, kiedy kolejne krople zaczęły sypać się z góry, kiedy jej koszula pokryła się lepkimi plamami, które przyklejały materiał do skóry, a włosy do czoła.
—Kiedyś ci powiem— ale nie dziś. — Dziś nie jest dobry dzień. — Zdawała się mu to przyrzec, nie odpowiadając inaczej już na jego wątpliwości pełne żalu. Spuściła wzrok. Ze wszystkich emocji, jakich można było doświadczyć od innych, nie była w stanie znieść tylko jednej — rozczarowania. Widoku zawodu sobą, niespełnionych w cudzych oczach oczekiwań.
Ostatnie promienie słońca blaknące na połaciach dachów, z których szarości wydobywały różnorakie odcienie znikały coraz szybciej, zostawiając po sobie jedynie ciepłe wspomnienie. Gdy kończył się zmierzch, gdy ognista czerwień przenikała w fiolet, który zaskakująco szybko zastępowała czerń nadciągającej nocy robiło się prawdziwie. Dzień odwracał się od nich, tak jak zwykle odwraca się oczy od pijaczyny żebrzącego o knuta.
— Uważasz, że czuję się lepsza od innych? — Czy naprawdę do tego doszło, kiedy ślepo podążała za ideałami i próbując wszystkim udowodnić że jest więcej warta? Nie zaprotestowała, zaczęła się zastanawiać. Może miał rację. Może chciała tego zbyt bardzo. Powoli spojrzała na niego, kiedy zwykłe żarty urosły do skali egzystencjalnego problemu podziału brytyjskiej społeczności. Jego świat nie był jej światem, a ona nie mogła udawać, że wie o nim i jego ludziach wszystko. Często zdarzało jej się mówić nim pomyślała, co i jak naprawdę chce powiedzieć. Przywykła do takich sytuacji, ale nie zadarła brody wyżej i nie opuściła jej też w pokorze. Bo jeśli była w błędzie, chciała mu pozwolić na to, by naprostować nierówności.
— Piętro niżej, na Baker Street mieszka taka rodzina. Nie posiadają zbyt wiele, ale jakoś sobie radzą. Wspaniali ludzie, mają dwie córki. Jedna z nich stała się taką dziewczyną. — Taką o jakiej sama myślała wcześniej, wypowiadając słowa, które sprowokowały go do tego wszystkiego.— Wciągnął ją w to jej chłopak. Dobrze urodzony czarodziej. Najpierw przedstawił ją kolegom. Później zostawił samą. A ona nie przestała. Nie raz pożyczałam jej złoto. Mówiła, że to na jedzenie dla siedmioletniej siostry. Ale to nigdy nie było to. Też mówiła, że nie rozumiem. Kiedy uciekła z domu ponoć zabrała ze sobą rodzinną biżuterię i wszystkie oszczędności. Dałam im co miałam, żeby mogli przetrwać te tygodnie przed wypłatą. A ona? Słyszałam, że została kurtyzaną, że tańczy dla wpływowych mężczyzn, że tam znalazła nową rodzinę i swoje szczęście. — Czy był nim wszechobecny blichtr, podziw czarodziejów rozpływających się nad jej ciałem? — Była śliczna. I mądra.— Czy była tym jakaś wolność, którą poczuła, wyrywając się spod klosza rodziny kierującej się wcale nie tak konserwatywnymi zasadami? Nie wiedziała. Ale na własne oczy widziała ból w oczach jej matki, kiedy zniknęła i żal w oczach ojca, kiedy zostawiła ich z niczym. W imię czego? — Kiedy wchodzisz na pokład statku, sam z garścią monet w sakiewce, myślisz tylko o tym, żeby zniknąć stamtąd jak najszybciej. Bo jesteś pierwszą osobą, którą widzą po zacumowaniu do portu. Jeszcze zanim zajdą do pobliskich tawern, spotkają te portowe dziewczęta. — Nie myślała o wszystkich, o konkretnych. Nie zastanawiała się, co i dlaczego robią.— Składają propozycje, a czasem na nich się nie kończy. A ty musisz sprawdzić towar, czy jest taki jak zamawiałeś. Sprawdzić każdą belkę, odliczyć długość, co do cala. Nie reagując na zaczepki, ignorując ich w końcu zaczynasz czuć nie tylko spojrzenia na sobie. — Takich mężczyzn znała, a w ich oczach sama była ledwie dzieckiem. Podlotkiem. — A kiedy się stawiasz, bo jest biały dzień, a porcie mnóstwo ludzi, zaczyna się szyderstwo, kpina, wylewa się fala złośliwości. Bo kobieta jest od tego, by podać mężowi obiad, a później... kiedy ma ochotę, nie, by pracować. — Nie mówiąc o prowadzeniu własnego biznesu. Nie miała o to żalu, ale taką rzeczywistość z portu znała. Taką czuła na własnej skórze. Chciała mu wyjaśnić powody swoich przekonań, chciała by wiedział, że nie były to wyobrażenia zamkniętej w bezpiecznym świcie niewiasty. Wzruszyła powoli ramionami. — Przecież wiesz. — Jak to wygląda. Znacznie lepiej od niej. — Ale masz racje. Nie wiem zbyt wiele o portowych dziewczętach i mężczyznach, z którymi nigdy nie rozmawiałam. Ale znam ciebie, a ty taki nie jesteś. Mnie to wystarczy. Nie zamierzam ich osądzać. A ty? Nie robisz tego teraz?— ze mną?, patrząc i mówiąc to wszystko, tak jakby wyciągnął dziewczynę z dobrego domu, która nie miała pojęcia o tym, jak wielobarwny jest świat, jak brutalny i podły potrafi być. O całej jego niesprawiedliwości i syzyfowej walce przeciwko niej. Nie musiała doświadczać tego na własnej skórze, by wiedzieć; wychować się na ulicy, by móc o tym pamiętać. Tak sądziła, ale jeśli to było zbyt mało nie miała dla niego nic więcej.
Jego uśmiech blakł w cieniu słów, które wypowiedział. Nie odwzajemniła go, ale nie miała też za złe przygany. Zamiast tego lekko wsunęła dłoń w jego i zacisnęła na moment mocno palce. Nie chciała, by poczuł się dotknięty, urażony; nie pomyślała nawet, że mógłby stawiać się pomiędzy ludźmi, o których myślała. Przemknęła po nim wzrokiem, z przerażeniem rejestrując fakt, że nie był obojętny na to, co robiła. Jego bezczelny uśmiech powinien ją uspokoić — nie zrobił tego, kiedy zastanawiała się nad jego słowami. Kąciki ust wygięły się lekko, kiedy dopadło ją przekonanie, że musiał to powiedzieć z grzeczności. Przygryzła policzek od środka, wiedziała, że się rumieni, bo było jej gorąco zbyt gorąco zważywszy na porę, czy chłód, który jeszcze chwilę temu otulał ich szczelnie wraz z ciemnością, która teraz zaczynała stawać się realna.
— Zdarza ci się — przyznała wprost, unosząc brew. Odwróciła jednak głowę, spoglądając przed siebie. Wilgoć gromadząca się w powietrzu stała się zapowiedzią nadciągającej zmiany pogody. — Zdarza ci się też być zabawnym, Keaton. Bystrym, szalonym, zupełnie nieprzewidywalnym— wymieniała, unosząc wzrok w kierunku nieba. Pierwsza, gęsta i ciężka kropla spadła jej na czoło, spływając po nosie na dolinę łez i policzek. Przymknęła przy tym oczy, spodziewając się kolejnego uderzenia, ale kolejny cios padł na dłoń. — Prawdziwym.— Dla niej był bardzo prawdziwy. I całkiem oderwany od wszystkiego do czego przywykła. — Lekkomyślnym też — dodała już rozbawiona, odwracając się ku niemu. — Nie lekceważ ich — smoków, oczywiście. Myślała, że mówi o smokach. Uśmiech, szeroki i rozbawiony pojawił się na jej twarzy. Zaduma przyszła po chwili, wraz z powagą. Planowała. Zbyt dużo, zbyt często, zbyt mocno przywiązywała się do konkretnych celów. Jakby wszystko w życiu można było sobie poukładać, a później do tego dążyć. Punkt w punkt, dzień w wyznaczonym dniu.
— Naprawdę w to wierzysz?— Spróbowała odszukać w nadciągającym zmroku jego spojrzenia, kiedy przechylał butelkę. — Miejmy nadzieję, że tak będzie. Jeśli nie stanie się to w przeciągu najbliższych pięciu lat, będę musiała zabić sklep deskami, wiedząc, że jak przyjdziesz po pieniądze to ogołocisz mnie z ostatniego knuta— dodała, próbując wysilić się na śmiertelną powagę, ale kąciki ust uginały się co drugie słowo. Osunęła się niżej i oparła skroń o jego ramię, patrząc jak kolejne krople tworzą na dachu przed nimi ciapki i cętki. Wkrótce rozpada się na dobre. Ale to będzie intensywny, lecz krótki deszcz. — Wtedy, sprzedam mieszkanie dziadka i wyląduję na ulicy. Pierwszej nadchodzącej zimy, jeśli nie zamarznę, rzucę się z mostu prosto do Tamizy — snuła dalej przyszłościowe plany; takie, które nie miały prawa się ziścić. On nie był taki. Był? Ona też nie. Nauczono ją podnosić się po upadku raz za razem, dopóki tylko starczy jej sił. — Ty wtedy pogrążysz się w rozpaczy i żałobie po mnie. Będziesz przynosił na cmentarz słoneczniki. W twoich rękach wykluje się małe, złośliwe smoczątko więc nazwiesz je po mnie. Ono przypali ci tyłek. A później przejmiesz władzę nad rezerwatem. Co ty na to?— Zerknęła na niego, nieco z dołu, unosząc brwi wysoko. Drgnęła, kiedy kolejne krople zaczęły sypać się z góry, kiedy jej koszula pokryła się lepkimi plamami, które przyklejały materiał do skóry, a włosy do czoła.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
- Kiedyś brzmi jak coś, co nie nastanie nigdy - nie zarzucał jej kłamstwa, ale odroczenie wyznania w czasie - czymkolwiek by ono nie było - najpewniej sprawi, że po prostu przeminie w niegdyś, odleglejsze od teraz o nawarstwiające się doświadczenia, zmieniające je, kształtujące w coś nowego, diametralnie innego. - A nawet jeśli, to wtedy nie będzie tym samym, co teraz - choćby jakimś cudem wypowiedziała te same słowa, nasiąkną one innymi przeżyciami, kiedyś nigdy nie będzie takie jak dzisiaj. - Czemu jutro ma być lepsze? - dobre chwile są tu i teraz, ktoś - kiedyś właśnie - powie mu, żeby nigdy ich nie tracił, a wtedy mimowolnie powróci myślami do całej ich kolekcji, którą zebrał minionego lata. Nie zapomni. Na przekór temu, co myślała ona, dzisiaj było dla niego jednym z najlepszych dni, choć jeszcze o tym nie wiedział. To jutro miało okazać się zdradzieckie, przynieść rozczarowanie, na które nie był jeszcze gotowy.
Rewers rzeczywistości; dzień przeszedł płynnie w noc, gdzieś obok rozmył się koloryt barwnego wieczoru, chłód na chwilę wdarł się i pod materiał koszuli, pierwsza fala zimna była zaskoczeniem, drugiej można się już było spodziewać, lecz ścięta niewyraźnym wyrazem twarz zamarła na chwilę w milczeniu.
- Nie to miałem na myśli, nie jesteś taka - to akurat powiedział z niezachwianą pewnością, choć wyglądał może, jakby rozważał chwilę, co odpowiedzieć; po umarłym, ociemniałym dniu jasne staje się, że cień niezrozumienia pada i na nocne rozmowy, sączące się jednak zaskakująco ożywionym tonem, który doprowadzi w końcu do zrozumienia właśnie. Zawsze dziwiło go to, jak płynnie przychodziło im balansowanie pomiędzy lekkim dialogiem a cięższymi dywagacjami, jak łatwo jedno zmienić mogli w drugie i na odwrót; czasem łapał się na tym, że wydaje mu się, że znają się już wieczność i nie pamięta świata, w którym w myślach nie układał historii, jakie jej opowie po to tylko, żeby zobaczyć błysk rozbawienia, poprzedzony ironiczną uwagą, po której przyjdzie czas i na refleksję. Jak teraz, gdy znowu zrobiło się poważnie. - To jedno życie i jedna historia, znasz ją dobrze, bo rozgrywała się na twoich oczach i byłaś z nią związana, ale wiesz, co ci teraz powiem. Każdą z takich historii mogę skonfrontować z czymś, co potwierdzi to, co powiedziałem ci przed chwilą - tylko że nie chodzi o rację którekolwiek z nas; bo jasne, pośród tych wszystkich dziewcząt są też takie, które wybrały tę drogę same, bądź niekoniecznie świadomie podjęły decyzje prowadzące je do rozpaczliwej codzienności, ale niektóre od samego początku znajdowały się w miejscu, które nie pozwalało im na zbyt wiele zmian. Nawet jeśli były śliczne. I mądre. Ale niezależnie od tego, co doprowadziło je właśnie tam, wciąż zasługują na to, by nie patrzeć na nie z góry - może zbyt dużo zrozumienia miał dla tych, których wyrzucało się na margines społeczeństwa - chyba właśnie dlatego, że mało kto gotów był to ofiarować. - Jeśli ktoś jeszcze złoży ci propozycję, na której się nie skończy, powiedz mi o tym - wtrącił pozornie neutralnym tonem, choć zbyt dużo zdążył już sobie wyobrazić, zapełniając pozostawione przez nią niedopowiedzenie, by złość nie roziskrzyła się w jego oczach. Nie zamierzał składać głośnych obietnic - ale zrobi tyle, ile będzie mógł, żeby zadbać o to, by drugi raz ktoś taki nie przekroczył żadnej granicy poza tą oddzielającą wodę i ląd. - Wiem - skinął tylko głową, zastanawiając się dłużej nad tym, co powiedziała chwilę później.
Ale znam ciebie, a ty taki nie jesteś.
Nie jest taki? Jaki? Bezkompromisowo niemoralny? Może wyobrażała go sobie inaczej, jako wyjątek od portowej reguły, ale czy różnił się czymkolwiek od tamtych, na których patrzyła mniej przychylnym wzrokiem? Pokazał jej tę lepszą część siebie, przemilczał całą resztę - domyślała się? Kradł nie tylko jej spojrzenia, oszukiwał również poza dokowymi rozgrywkami w Quidditcha, kłamał w wielu kwestiach, jakby naturalnym stanem było dla niego właśnie to, jakby do wyjawienia prawdy musiał się zmuszać. Ale miał wrażenie, że pomimo tego wszystkiego przy niej jest najprawdziwszy. Znała go. Poznała. Bał się takiego odsłonięcia przed innym człowiekiem, ale to wszystko działo się jakby obok, samo z siebie, łatwo było przy niej powiedzieć o jedno prawdziwe słowo za dużo. - Zrobiłem - choć równie bezrefleksyjnie, jak wnioski pospiesznie wyciągnięte przez nią - czasem zapominał, że nie musiała być stąd, by wiedzieć, jak jego świat funkcjonuje.
To ona pierwsza chwyciła go za rękę. I jeśli cielesność mogłaby mieć jeszcze wymiar, którego nie znał, to był on właśnie tym - refleksem uczucia zamkniętym w splocie dziesięciu palców, zwykły dotyk zamieniający w doznanie nie do zapomnienia. Czerwień wspięła się po jej policzkach, może i on nie był jej całkiem obojętny; uśmiech zawędrował na chłopięcą twarz, nie ustępował o krok zmieszaniu - mów tak dalej, a jeszcze trochę i pomyślę, że mógłbym zrobić wyjątek od wtorków bez łamania serc - choć to on byłby tym, któremu by je łamano; chciał uwierzyć w to, w jaki sposób go widziała - nawet jeśli czasem ograniczało się tylko do tych chwil, gdy to ona patrzyła na niego, nawet jeśli to, jaki istniał w jej głowie, nie miało żadnego przełożenia na codzienność.
Pojedyncze krople osiadły na jej twarzy, układając wzór, który śledził bezwiednie, gdy meandrowały aż do linii ust; przysunął się bliżej niej, nie myślał o tym zbyt długo, wiedział, że jeśli zacząłby się zastanawiać, nie odważyłby się na to, co w głowie błąkało mu się już długo.
- A kto mi zabroni w to wierzyć? I tobie? - zrewanżował się pytaniem - może to wybujały scenariusz, ale jeśli nie pomyślisz o nim sama, nikt nie zrobi tego za ciebie - poza nim, ale to chyba się nie liczyło. - Zrób wszystko, żeby za pięć lat ten sklep jakoś się trzymał - na powrót poważniejszy ton wkradł się w jego słowa; łatwo było wpakować się z butami w czyjeś życie, za garść brzęczących złotem galeonów wykupić sobie prawa do wszystkiego, co było im bliskie, by potem zniknąć na dłużej - wtedy, gdy pozostawali całkiem nieznani, po prostu obojętni, a ich dramaty były gdzieś obok, nawet jeśli trudno było odwrócić od tego wzrok. Z nią zżył się za bardzo, by nawet za pięć lat być w stanie beznamiętnym tonem zażądać spłaty długu. Wiedział to już teraz.
Czując ciężar jej głowy na swoim ramieniu, objął ją w pasie, opuszkiem palca błąkając się po dziewczęcym przedramieniu, zwilżonym niebem, które rozpadało się na ich oczach, gdy oni w marzeniach budowali swoją przyszłość, pod firmamentem tak dziurawym, jak ich kieszenie.
- Trochę to jednak zmodyfikuję, dobra? Od momentu rzucania się do rzeki, bo coś mi się wydaje, że zanim byś to zdążyła zrobić, znowu pokrzyżowałbym ci plany. Stałbym na brzegu, czekając, aż uznasz, że utonięcie w Tamizie to taki świetny pomysł, i nie pozwoliłbym ci utonąć, za co obraziłabyś się na mnie śmiertelnie, choć w tym przypadku to tylko przenośnia. No i chyba czuwałbym, żebyś głupie rzeczy robiła tylko ze mną. W sumie... może zamieszkasz w Parszywym? To najlepsze miejsce dla tych, którzy przegrali życie, zanim się ono nawet zaczęło, kto wie, może nawet ci się tam spodoba, kiedy już zostaniesz jedną z portowych dziewcząt - uśmiechnął się przekornie, choć ona tego już nie widziała - ale zakładając ten pierwszy scenariusz, nie przynosiłbym ci słoneczników, tylko niezapominajki, podlewałbym twój nagrobek Ognistą i polerował go na błysk pastą Fleetwooda; i jeśli miałbym już nazwać jakiegoś małego smoka twoim imieniem, to faktycznie tylko tego najbardziej upierdliwego, który nie dałby mi o sobie zapomnieć - deszcz przywarł ubraniem jak druga skóra, zarysowując jej całe ciało.
Zadrżał. Nie z zimna. Z bliskości.
Usta miała zroszone niebem, pocałował deszcz albo marzenie, nie był pewien; śmiałości zabrakło też w nim samym, w powolnym, ospałym rytmie rozciągnął tę jedną chwilę do granic wieczności.
Drugą ręką chwycił - tym razem zrobił to on - jej dłoń, tę, którą chciał trzymać w swojej w czasach spokoju. Tę samą, której szukać będzie, gdy nadejdą te gorsze, gdy rozpleni się niepokój.
ztx2
Rewers rzeczywistości; dzień przeszedł płynnie w noc, gdzieś obok rozmył się koloryt barwnego wieczoru, chłód na chwilę wdarł się i pod materiał koszuli, pierwsza fala zimna była zaskoczeniem, drugiej można się już było spodziewać, lecz ścięta niewyraźnym wyrazem twarz zamarła na chwilę w milczeniu.
- Nie to miałem na myśli, nie jesteś taka - to akurat powiedział z niezachwianą pewnością, choć wyglądał może, jakby rozważał chwilę, co odpowiedzieć; po umarłym, ociemniałym dniu jasne staje się, że cień niezrozumienia pada i na nocne rozmowy, sączące się jednak zaskakująco ożywionym tonem, który doprowadzi w końcu do zrozumienia właśnie. Zawsze dziwiło go to, jak płynnie przychodziło im balansowanie pomiędzy lekkim dialogiem a cięższymi dywagacjami, jak łatwo jedno zmienić mogli w drugie i na odwrót; czasem łapał się na tym, że wydaje mu się, że znają się już wieczność i nie pamięta świata, w którym w myślach nie układał historii, jakie jej opowie po to tylko, żeby zobaczyć błysk rozbawienia, poprzedzony ironiczną uwagą, po której przyjdzie czas i na refleksję. Jak teraz, gdy znowu zrobiło się poważnie. - To jedno życie i jedna historia, znasz ją dobrze, bo rozgrywała się na twoich oczach i byłaś z nią związana, ale wiesz, co ci teraz powiem. Każdą z takich historii mogę skonfrontować z czymś, co potwierdzi to, co powiedziałem ci przed chwilą - tylko że nie chodzi o rację którekolwiek z nas; bo jasne, pośród tych wszystkich dziewcząt są też takie, które wybrały tę drogę same, bądź niekoniecznie świadomie podjęły decyzje prowadzące je do rozpaczliwej codzienności, ale niektóre od samego początku znajdowały się w miejscu, które nie pozwalało im na zbyt wiele zmian. Nawet jeśli były śliczne. I mądre. Ale niezależnie od tego, co doprowadziło je właśnie tam, wciąż zasługują na to, by nie patrzeć na nie z góry - może zbyt dużo zrozumienia miał dla tych, których wyrzucało się na margines społeczeństwa - chyba właśnie dlatego, że mało kto gotów był to ofiarować. - Jeśli ktoś jeszcze złoży ci propozycję, na której się nie skończy, powiedz mi o tym - wtrącił pozornie neutralnym tonem, choć zbyt dużo zdążył już sobie wyobrazić, zapełniając pozostawione przez nią niedopowiedzenie, by złość nie roziskrzyła się w jego oczach. Nie zamierzał składać głośnych obietnic - ale zrobi tyle, ile będzie mógł, żeby zadbać o to, by drugi raz ktoś taki nie przekroczył żadnej granicy poza tą oddzielającą wodę i ląd. - Wiem - skinął tylko głową, zastanawiając się dłużej nad tym, co powiedziała chwilę później.
Ale znam ciebie, a ty taki nie jesteś.
Nie jest taki? Jaki? Bezkompromisowo niemoralny? Może wyobrażała go sobie inaczej, jako wyjątek od portowej reguły, ale czy różnił się czymkolwiek od tamtych, na których patrzyła mniej przychylnym wzrokiem? Pokazał jej tę lepszą część siebie, przemilczał całą resztę - domyślała się? Kradł nie tylko jej spojrzenia, oszukiwał również poza dokowymi rozgrywkami w Quidditcha, kłamał w wielu kwestiach, jakby naturalnym stanem było dla niego właśnie to, jakby do wyjawienia prawdy musiał się zmuszać. Ale miał wrażenie, że pomimo tego wszystkiego przy niej jest najprawdziwszy. Znała go. Poznała. Bał się takiego odsłonięcia przed innym człowiekiem, ale to wszystko działo się jakby obok, samo z siebie, łatwo było przy niej powiedzieć o jedno prawdziwe słowo za dużo. - Zrobiłem - choć równie bezrefleksyjnie, jak wnioski pospiesznie wyciągnięte przez nią - czasem zapominał, że nie musiała być stąd, by wiedzieć, jak jego świat funkcjonuje.
To ona pierwsza chwyciła go za rękę. I jeśli cielesność mogłaby mieć jeszcze wymiar, którego nie znał, to był on właśnie tym - refleksem uczucia zamkniętym w splocie dziesięciu palców, zwykły dotyk zamieniający w doznanie nie do zapomnienia. Czerwień wspięła się po jej policzkach, może i on nie był jej całkiem obojętny; uśmiech zawędrował na chłopięcą twarz, nie ustępował o krok zmieszaniu - mów tak dalej, a jeszcze trochę i pomyślę, że mógłbym zrobić wyjątek od wtorków bez łamania serc - choć to on byłby tym, któremu by je łamano; chciał uwierzyć w to, w jaki sposób go widziała - nawet jeśli czasem ograniczało się tylko do tych chwil, gdy to ona patrzyła na niego, nawet jeśli to, jaki istniał w jej głowie, nie miało żadnego przełożenia na codzienność.
Pojedyncze krople osiadły na jej twarzy, układając wzór, który śledził bezwiednie, gdy meandrowały aż do linii ust; przysunął się bliżej niej, nie myślał o tym zbyt długo, wiedział, że jeśli zacząłby się zastanawiać, nie odważyłby się na to, co w głowie błąkało mu się już długo.
- A kto mi zabroni w to wierzyć? I tobie? - zrewanżował się pytaniem - może to wybujały scenariusz, ale jeśli nie pomyślisz o nim sama, nikt nie zrobi tego za ciebie - poza nim, ale to chyba się nie liczyło. - Zrób wszystko, żeby za pięć lat ten sklep jakoś się trzymał - na powrót poważniejszy ton wkradł się w jego słowa; łatwo było wpakować się z butami w czyjeś życie, za garść brzęczących złotem galeonów wykupić sobie prawa do wszystkiego, co było im bliskie, by potem zniknąć na dłużej - wtedy, gdy pozostawali całkiem nieznani, po prostu obojętni, a ich dramaty były gdzieś obok, nawet jeśli trudno było odwrócić od tego wzrok. Z nią zżył się za bardzo, by nawet za pięć lat być w stanie beznamiętnym tonem zażądać spłaty długu. Wiedział to już teraz.
Czując ciężar jej głowy na swoim ramieniu, objął ją w pasie, opuszkiem palca błąkając się po dziewczęcym przedramieniu, zwilżonym niebem, które rozpadało się na ich oczach, gdy oni w marzeniach budowali swoją przyszłość, pod firmamentem tak dziurawym, jak ich kieszenie.
- Trochę to jednak zmodyfikuję, dobra? Od momentu rzucania się do rzeki, bo coś mi się wydaje, że zanim byś to zdążyła zrobić, znowu pokrzyżowałbym ci plany. Stałbym na brzegu, czekając, aż uznasz, że utonięcie w Tamizie to taki świetny pomysł, i nie pozwoliłbym ci utonąć, za co obraziłabyś się na mnie śmiertelnie, choć w tym przypadku to tylko przenośnia. No i chyba czuwałbym, żebyś głupie rzeczy robiła tylko ze mną. W sumie... może zamieszkasz w Parszywym? To najlepsze miejsce dla tych, którzy przegrali życie, zanim się ono nawet zaczęło, kto wie, może nawet ci się tam spodoba, kiedy już zostaniesz jedną z portowych dziewcząt - uśmiechnął się przekornie, choć ona tego już nie widziała - ale zakładając ten pierwszy scenariusz, nie przynosiłbym ci słoneczników, tylko niezapominajki, podlewałbym twój nagrobek Ognistą i polerował go na błysk pastą Fleetwooda; i jeśli miałbym już nazwać jakiegoś małego smoka twoim imieniem, to faktycznie tylko tego najbardziej upierdliwego, który nie dałby mi o sobie zapomnieć - deszcz przywarł ubraniem jak druga skóra, zarysowując jej całe ciało.
Zadrżał. Nie z zimna. Z bliskości.
Usta miała zroszone niebem, pocałował deszcz albo marzenie, nie był pewien; śmiałości zabrakło też w nim samym, w powolnym, ospałym rytmie rozciągnął tę jedną chwilę do granic wieczności.
Drugą ręką chwycił - tym razem zrobił to on - jej dłoń, tę, którą chciał trzymać w swojej w czasach spokoju. Tę samą, której szukać będzie, gdy nadejdą te gorsze, gdy rozpleni się niepokój.
ztx2
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
a hand to hold in quiet times
Szybka odpowiedź