Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Zapachy z ocienionej, ale dużej kuchni roznoszą się równomiernie po całym domu, zalegając między ściankami jesionowych mebli i w szparach ciemnych, starych drewnianych paneli. To jeden z elementów, który sprawia, że przestrzeń staje się przytulna i niemal rodzinna, choć ewidentnie do tego potrzebuje współpracujących z nią ludzi. Rustykalne wykończenia mebli i kamienne blaty z kolei dodają pewnej surowości, oddając w pełni osobliwy charakter całej Opoki.
W rogu pomieszczenia, blisko drzwi, znajduje się kamienny piec i palenisko tuż obok, co sprawia, że zimą jest tutaj najcieplej. Kotka Abi za miejsce do obserwacji wybrała sobie krawędź zlewu - bardzo często na intruzów zastrzyże tylko uszami, nie odwracając się w ich kierunku zupełnie.
W rogu pomieszczenia, blisko drzwi, znajduje się kamienny piec i palenisko tuż obok, co sprawia, że zimą jest tutaj najcieplej. Kotka Abi za miejsce do obserwacji wybrała sobie krawędź zlewu - bardzo często na intruzów zastrzyże tylko uszami, nie odwracając się w ich kierunku zupełnie.
16 III 1957
Myślał, że Opokę ominie plaga, która na początku marca dotknęła czarodziejski świat. Słyszał relacje tych, co musieli się z nią zmagać i naprawdę nie chciał, aby inwazja bahanek owocówek rozgrywała się również w jego domu, do którego dopiero co się przecież wprowadził. Był już bliski uwierzenia w to, że tak drogocenne szczęście jest na wyciągnięcie ręki i nie będzie musiał borykać się z problemem. Jakże był naiwny! W połowie drugiego tygodnia miesiąca, dokładnie w dziesiątym dniu marca, zauważył w swoim domu kilka bahanek nowego gatunku, co przylgnęły do jabłka leżącego na stole. Rzecz jasna zareagował na ten złowieszczy sygnał i próbował zneutralizować je lodową mgiełką wydobywająca się z końca różdżki. To działanie, jak okazało się później, nie pozwoliło mu zażegnać problemu. Następnego dnia w kuchni zaroiło się już od kilkudziesięciu sztuk zmutowanych stworzeń, zaś dnia jeszcze następnego miał już do czynienia z całą kolonią liczącą kilka setek insektów. Te małe cholerstwa zdążyły go nawet pogryźć, gdy próbował je wypędzić z domu z pomocą zaklęć, które wydawały mu się adekwatne, jak i również nie zagrażały dopiero co odnowionym wnętrzom.
Jego szczęściem w całym tym nieszczęściu było to, że sposobów na rozwiązanie tego kataklizmu nie musiał szukać na własną rękę – media zauważyły problem i poradziły, jak mu zaradzić. Niektóre rady wydawały się całkiem rozważne, inne zaś niezwykle głupie. Rineheart w desperacji zdobył wszystkie gazety, jakie czarodzieje mieli do wyboru. Co prawda sięganie po Walczącego Maga wydawało mu się ogromnym grzechem, to jednak gazeta była ogólnodostępna i wolał wiedzieć, co ogłupieni ideą czystej krwi czarodzieje wypisują na jej łamach. Musiał wiedzieć jak omamia się i podburza społeczeństwo oraz znać oskarżenia posyłane w stronę Biura Aurorów i Wizengamotu, który był już jedynym głosem rozsądku w Ministerstwie Magii. Jednak proponowane rozwiązania w najnowszym wydaniu tego propagandowego tytułu nie wydawały mu się w najmniejszym stopniu zachęcające. Szukał innych sposób. Wciąż zdobywał kolejne wydania Proroka Codziennego, które zaraz po przeczytaniu permanentnie niszczył. Obecnie to tę gazetę uznawał za najbardziej rzetelną, ale nijak nie szło mu warzenie eliksirów. Kiedy jeszcze był uczniakiem, jakoś lepiej mu szło, bo zwyczajnie musiał przyłożyć się do nauki materiały, aby dostać się na kurs aurorski. Dlatego z desperacji zaopatrzył się również w Czarownicę, a potem zakupił Horyzonty zaklęć. Po przeglądzie zgromadzonej prasy doszedł do wniosku, że najbardziej logiczne wydaje mu się rzucenie Collosho na już znacząco dojrzałe owoce, bo do takich lgną zmutowane bahanki. Chociaż najbardziej naukowe rozwiązanie też miało swoje plusy.
Zamierzał wraz z Jackie uporać się z problemem, w końcu to był również jej dom. Ostatnio w ogóle nie miał czasu na nic, realizował się tylko zawodowo, jednak musiał wreszcie wypędzić stworzenia, co panoszyły się po jego domu i niemiłosiernie pogryzły mu ramiona. Może wspólnymi siłami uda mu się uwarzyć z córką Bahanocyd. Przepis podany w naukowym czasopiśmie wydawał się całkiem prosty. Odpowiednie ingrediencje już mieli, kociołek nad paleniskiem już stał. Trzeba już tylko wykonać miksturę zgodnie z wytycznymi, realizując krok po kroku instrukcję.
– Trzeba zetrzeć kilka żądeł os – wyrecytował jeden z zapisów obecny w gazecie. – Masz wydzielinę korniczaka? – spojrzał na Jackie kątem oka, powoli krusząc żądła w kamiennym moździerzu.
Myślał, że Opokę ominie plaga, która na początku marca dotknęła czarodziejski świat. Słyszał relacje tych, co musieli się z nią zmagać i naprawdę nie chciał, aby inwazja bahanek owocówek rozgrywała się również w jego domu, do którego dopiero co się przecież wprowadził. Był już bliski uwierzenia w to, że tak drogocenne szczęście jest na wyciągnięcie ręki i nie będzie musiał borykać się z problemem. Jakże był naiwny! W połowie drugiego tygodnia miesiąca, dokładnie w dziesiątym dniu marca, zauważył w swoim domu kilka bahanek nowego gatunku, co przylgnęły do jabłka leżącego na stole. Rzecz jasna zareagował na ten złowieszczy sygnał i próbował zneutralizować je lodową mgiełką wydobywająca się z końca różdżki. To działanie, jak okazało się później, nie pozwoliło mu zażegnać problemu. Następnego dnia w kuchni zaroiło się już od kilkudziesięciu sztuk zmutowanych stworzeń, zaś dnia jeszcze następnego miał już do czynienia z całą kolonią liczącą kilka setek insektów. Te małe cholerstwa zdążyły go nawet pogryźć, gdy próbował je wypędzić z domu z pomocą zaklęć, które wydawały mu się adekwatne, jak i również nie zagrażały dopiero co odnowionym wnętrzom.
Jego szczęściem w całym tym nieszczęściu było to, że sposobów na rozwiązanie tego kataklizmu nie musiał szukać na własną rękę – media zauważyły problem i poradziły, jak mu zaradzić. Niektóre rady wydawały się całkiem rozważne, inne zaś niezwykle głupie. Rineheart w desperacji zdobył wszystkie gazety, jakie czarodzieje mieli do wyboru. Co prawda sięganie po Walczącego Maga wydawało mu się ogromnym grzechem, to jednak gazeta była ogólnodostępna i wolał wiedzieć, co ogłupieni ideą czystej krwi czarodzieje wypisują na jej łamach. Musiał wiedzieć jak omamia się i podburza społeczeństwo oraz znać oskarżenia posyłane w stronę Biura Aurorów i Wizengamotu, który był już jedynym głosem rozsądku w Ministerstwie Magii. Jednak proponowane rozwiązania w najnowszym wydaniu tego propagandowego tytułu nie wydawały mu się w najmniejszym stopniu zachęcające. Szukał innych sposób. Wciąż zdobywał kolejne wydania Proroka Codziennego, które zaraz po przeczytaniu permanentnie niszczył. Obecnie to tę gazetę uznawał za najbardziej rzetelną, ale nijak nie szło mu warzenie eliksirów. Kiedy jeszcze był uczniakiem, jakoś lepiej mu szło, bo zwyczajnie musiał przyłożyć się do nauki materiały, aby dostać się na kurs aurorski. Dlatego z desperacji zaopatrzył się również w Czarownicę, a potem zakupił Horyzonty zaklęć. Po przeglądzie zgromadzonej prasy doszedł do wniosku, że najbardziej logiczne wydaje mu się rzucenie Collosho na już znacząco dojrzałe owoce, bo do takich lgną zmutowane bahanki. Chociaż najbardziej naukowe rozwiązanie też miało swoje plusy.
Zamierzał wraz z Jackie uporać się z problemem, w końcu to był również jej dom. Ostatnio w ogóle nie miał czasu na nic, realizował się tylko zawodowo, jednak musiał wreszcie wypędzić stworzenia, co panoszyły się po jego domu i niemiłosiernie pogryzły mu ramiona. Może wspólnymi siłami uda mu się uwarzyć z córką Bahanocyd. Przepis podany w naukowym czasopiśmie wydawał się całkiem prosty. Odpowiednie ingrediencje już mieli, kociołek nad paleniskiem już stał. Trzeba już tylko wykonać miksturę zgodnie z wytycznymi, realizując krok po kroku instrukcję.
– Trzeba zetrzeć kilka żądeł os – wyrecytował jeden z zapisów obecny w gazecie. – Masz wydzielinę korniczaka? – spojrzał na Jackie kątem oka, powoli krusząc żądła w kamiennym moździerzu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Po przeprowadzce do Opoki, starego domu ze swoja własną historią, spokojną i ułożoną, czuła się inaczej. Nie gorzej, nie źle – wręcz przeciwnie. Dziwiła się temu uczuciu, ale smakujące inaczej powietrze i słyszany z daleka szmer rzeki przecinany trzepotem ptasich skrzydeł wśród wysokich iglastych pni napełnił ją od dawna poszukiwanym spokojem. Z biegiem dni coraz mocniej zakorzeniała się w niej myśl, że potrzebowała czegoś nowego w swoim życiu; może chodziło o budzącą się z długiego snu ciekawość, domenę dziecięcych umysłów pochłoniętych feerią nowych zdarzeń i barw, a może o zwykłą możliwość skupienia się na czymś nieznanym, pozbawionym rutyny i schematu. Choć przepadała za nimi, stanowiły lwią część jej życia, a każda rezygnacja z nich kończyła się nieoczekiwanym konsekwencjami, to wciąż pewne nieznane symulacje działały na nią ozdrowieńczo. Opoka właśnie taka była. Mała oaza wśród chaosu. Szczelnie okryta zaklęciami miała stanowić schronienie nie tylko dla Rineheartów w chwili zagrożenia, ale przede wszystkim – dla ludzi, których piętnowano, a którzy całymi rodzinami potrzebowali ciepłego kąta i chwili spokoju przed ogniem pożerającym świat czarodziejów, by później móc z nową siłą i energią przedostać się do Oazy Harolda.
W idealnym planie przeszkodziły jednak bahanki. Jackie chciała zająć się przygotowywaniem pokojów gościnnych, kiedy prawdziwa plaga małych, agresywnych stworów zaczęła buszować w ich kuchni. W początku zabijanie ich zwiniętymi w rolki gazetami w jakiś sposób pomagało – na chwilę, bo zaraz przylatywały kolejne, burząc ten kruchy, tak długo wyczekiwany spokój. Kilka ugryzień przerodziło się w swędzącą i piekącą wysypkę, których obkładanie lodem nie dawało większych rezultatów, aż w końcu przeklinanie tych małych, wrednych zębisk przymocowanych do owłosionych główek zakończyło się wizytą w Mungu. Krótką, na szczęście, ale pouczającą. Na poczekalni posłuchała sobie kilku opowieści o tym, jak to wszyscy dookoła niej ucierpieli z tego samego powodu, co i ona. Starsza kobieta opowiedziała jej o metodach, o których przeczytała w najnowszym numerze Czarownicy. Ze zdziwiona miną i skórą zabarwioną niebieską maścią na ugryzienia odzwierzęce – wróciła do domu.
W dniu, kiedy oboje znaleźli czas na finalne wypędzenie bahanek z Opoki, podzielili się zadaniami. Odszukana przez ojca receptura na załatwienie stworków wiązała się z pewnymi wyrzeczeniami – dobę, w której eliksir miał działać, trzeba było spędzić poza domem, a do tego potrzebowali swojego starego namiotu, który używali podczas rodzinnych wyjazdów w dzicz.
Gdy rozpinała ciężki materiał namiotu na zewnątrz, przed Opoką, otwierały się przed nią kolejne wspomnienia. Znalazła podłużne szarpnięcie, które przez długi czas udało się maskować przed starym Rineheartem, stworzone jej ręką mającą podczas tamtej wyprawy nie więcej niż jedenaście, może dwanaście lat. Kątem oka dostrzegła drobne inicjały wyszyte niezgrabnymi ruchami dłoni – JR i VR. Chcieli zostawić wtedy po sobie ślad czy może móc kiedyś przypomnieć sobie chwile lepsze niż czasy, w których żyli teraz?
Stawianie namiotu, choć dokonane w sposób magiczny, wymagało pewnej siły, wracając zaczesywała luźne kosmyki włosów, które wypadały podczas każdego skłonu. Gdy dotarła w końcu do kuchni, położyła na krześle pochwyconą w korytarzu torbę i wyjęła z niej fiolkę zielonkawej, nieco gęstej cieczy. Przyjrzała się jej badawczo. Etykietka na szkle jasno dawała do zrozumienia, że zawartość naczynia zgadza się z wywołanym przez Rinehearta składnikiem.
– Mhm – potwierdziła krótko, przyglądając się recepturze zamieszczonej na jednej ze stron Horyzontów Zaklęć. – Zetrzesz je? Masz więcej siły. Dodam… – palcem powiodła po literach. – Nie, jedną łyżeczkę wydzieliny korniczaka należy dodać po rozpuszczeniu pyłku kwiatowego. Dziesięć ziaren.
Pochwyciła za niewielki słoiczek niemal po samą zakrętkę zapełniony drobnymi kuleczkami w różnych odcieniach brązu i żółci. Odmierzyła odpowiednią ilość ziarenek i wsypała je do kociołka, zaraz mieszając pięć razy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Gotująca się woda zabarwiła się na przyjemny, delikatnie żółtawy kolor, ale zapach był cierpki, ciężki dla nosa.
– Pogadamy później? – zerknęła na ojca, badając spojrzeniem oznaki zmieniających się rysów twarzy.
W idealnym planie przeszkodziły jednak bahanki. Jackie chciała zająć się przygotowywaniem pokojów gościnnych, kiedy prawdziwa plaga małych, agresywnych stworów zaczęła buszować w ich kuchni. W początku zabijanie ich zwiniętymi w rolki gazetami w jakiś sposób pomagało – na chwilę, bo zaraz przylatywały kolejne, burząc ten kruchy, tak długo wyczekiwany spokój. Kilka ugryzień przerodziło się w swędzącą i piekącą wysypkę, których obkładanie lodem nie dawało większych rezultatów, aż w końcu przeklinanie tych małych, wrednych zębisk przymocowanych do owłosionych główek zakończyło się wizytą w Mungu. Krótką, na szczęście, ale pouczającą. Na poczekalni posłuchała sobie kilku opowieści o tym, jak to wszyscy dookoła niej ucierpieli z tego samego powodu, co i ona. Starsza kobieta opowiedziała jej o metodach, o których przeczytała w najnowszym numerze Czarownicy. Ze zdziwiona miną i skórą zabarwioną niebieską maścią na ugryzienia odzwierzęce – wróciła do domu.
W dniu, kiedy oboje znaleźli czas na finalne wypędzenie bahanek z Opoki, podzielili się zadaniami. Odszukana przez ojca receptura na załatwienie stworków wiązała się z pewnymi wyrzeczeniami – dobę, w której eliksir miał działać, trzeba było spędzić poza domem, a do tego potrzebowali swojego starego namiotu, który używali podczas rodzinnych wyjazdów w dzicz.
Gdy rozpinała ciężki materiał namiotu na zewnątrz, przed Opoką, otwierały się przed nią kolejne wspomnienia. Znalazła podłużne szarpnięcie, które przez długi czas udało się maskować przed starym Rineheartem, stworzone jej ręką mającą podczas tamtej wyprawy nie więcej niż jedenaście, może dwanaście lat. Kątem oka dostrzegła drobne inicjały wyszyte niezgrabnymi ruchami dłoni – JR i VR. Chcieli zostawić wtedy po sobie ślad czy może móc kiedyś przypomnieć sobie chwile lepsze niż czasy, w których żyli teraz?
Stawianie namiotu, choć dokonane w sposób magiczny, wymagało pewnej siły, wracając zaczesywała luźne kosmyki włosów, które wypadały podczas każdego skłonu. Gdy dotarła w końcu do kuchni, położyła na krześle pochwyconą w korytarzu torbę i wyjęła z niej fiolkę zielonkawej, nieco gęstej cieczy. Przyjrzała się jej badawczo. Etykietka na szkle jasno dawała do zrozumienia, że zawartość naczynia zgadza się z wywołanym przez Rinehearta składnikiem.
– Mhm – potwierdziła krótko, przyglądając się recepturze zamieszczonej na jednej ze stron Horyzontów Zaklęć. – Zetrzesz je? Masz więcej siły. Dodam… – palcem powiodła po literach. – Nie, jedną łyżeczkę wydzieliny korniczaka należy dodać po rozpuszczeniu pyłku kwiatowego. Dziesięć ziaren.
Pochwyciła za niewielki słoiczek niemal po samą zakrętkę zapełniony drobnymi kuleczkami w różnych odcieniach brązu i żółci. Odmierzyła odpowiednią ilość ziarenek i wsypała je do kociołka, zaraz mieszając pięć razy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Gotująca się woda zabarwiła się na przyjemny, delikatnie żółtawy kolor, ale zapach był cierpki, ciężki dla nosa.
– Pogadamy później? – zerknęła na ojca, badając spojrzeniem oznaki zmieniających się rysów twarzy.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Myśli o rozbijanym za domem namiocie przynosiły ze sobą wspomnienia – stare migawki podobne do lekko wyblakłych przez wszystkie minione lata fotografii, których krańce zostały nadgryzione zębem czasu, przetarte gdzieniegdzie jego kościstymi paluchami. Ale wciąż nie można było ich całkowicie wyprzeć z głowy, zaciekle trzymały się odmętów świadomości, czekając na swoją kolej. Nawet do kuchni dochodził odgłos wbijanych w ziemię metalowych śledzi. Rytmiczne uderzenia, głuche, wibrujące w powietrzu dźwięki. Z drobną goryczą wyjrzał przez kuchenne okno, nie obdarzając zrozumieniem własnych uczuć. W tej kuchni nie pachniało ziołami. Jeszcze. Chciał upodobnić nową przestrzeń do tej bardziej znajomej, wręcz ukochanej, ale zarazem nie potrafił tego dokonać. Z drugiej strony nie starał się za mocno, wszystko było przed nim. Na razie jednak musieli pozbyć się tych przeklętych bahanek.
Wejście Jackie wybawiło go z pewnej opresji – uwolniło od myśli, ponieważ w jej obecności nie mógł już dłużej wspominać tamtych biwaków. Pomiędzy nimi dalej wisiało niewypowiedziane nadal imię, które było im bliskie. To było oczywiste, że siostra spotkała się z bratem, lecz mało spodziewane było to, że wyrodny ojciec wyszedł naprzeciw synowi marnotrawnemu. Pod spojrzeniem piwnych oczu skupiał się na wykonywaniu zadań. Ścieranie ingrediencji na miazgę było jednym z tych zadań, z którymi radził sobie doskonale podczas warzenia eliksirów. Korzystanie z siły rąk nie było żadnym wyczynem, nie zmuszało też do ciągłego pilnowania się nad kociołkiem. I choć miał już dla siebie robotę, to jednak kątem oka również powiódł za palcem Jackie, która na wszelki wypadek ponownie sprawdziła przepis na bahanocyd. Od razu okazało się, że słusznie zrobiła, dbając o kolejność dodawanych składników. Kieran chciał szybko uporać się ze stworzeniem mikstury, aby opryskać nią wszystkie pomieszczenia w domu, choć na kuchni musieli skupić się najbardziej. Niewygodna była myśl o opuszczeniu ledwo co kupionej posiadłości na całą dobę, ale jedną noc w namiocie zdołają jakoś przetrwać. Jackie niewątpliwie znalazłaby dla siebie kąt, gdzie mogłaby przenocować, jednak stary Rineheart miał już problem z jakąkolwiek formą otrzymywanej pomocy. Zaczął głowić się nad tym, jaki widok wraz z Jackie zastaną, gdy dwadzieścia cztery godziny od rozprowadzenia środka miną i dane im będzie zajrzeć do środka.
Pytanie, które wypadło z jej ust, było niewygodne, choć nie brzmiało przecież strasznie. To zaledwie zwerbalizowana prośba o rozmowę, ale w jego uszach była to prawie zapowiedź donośnej batalii. Udało mu się zatrzymać westchnięcie budowane już gdzieś na dnie płuc. – W końcu musimy – stwierdził ciężko, nie wiedząc, czy wieści o jego spotkaniu z Vincentem zostały jej przekazane przez drugiego zaangażowanego czarodzieja. Wolał nie myśleć o możliwości, że ktoś inny rozpowiada o ich rodzinnych sprawach, nawet jeśli wiele osób wiedziało, że Kieran nie spisywał się jako ojciec. – Kiedy już to skończymy, możemy rozpalić ognisko i przysiąść spokojnie – czuł jednak, że nie dane im będzie wymienić się wzajemnie myślami bez żadnych wybuchów, wyważone debaty nie leżały ich w naturze. Jednak leśna przestrzeń zdawała się działać na nich kojąco.
Najpierw jednak musieli uwarzyć eliksir. Żądła już czekały starte w moździerzu, wydzielina korniczaka, główny składnik w całej recepturze, też znajdowała się pod ręką. Miał nadzieję, że Jackie uda się połączyć wszystkie składniki bez przeszkód.
Nim jednak zdołali choćby rozpocząć prace nad eliksirem, na kuchennym parapecie przysiadła sowa. Kieran zbliżył się do niej i odebrał list będący pilnym wezwaniem do Ministerstwa Magii. Czy miał ostatnio choćby jeden dzień wytchnienia? Jego życie krążyło wokół obowiązków, jeśli nie praca, to sprawy Zakonu były ważniejsze. Od awansu miał wrażenie, że nikt w Biurze Aurorów nie może nawet tyłka sobie podetrzeć bez jego zgody. Spojrzał na Jackie wymownie, z cieniem skruchy malującym się w głębi niebieskich oczu. – Muszę iść. Dokończymy później, dobrze? – chwilę później opuścił domostwo skryte w lesie.
| z tematu
Wejście Jackie wybawiło go z pewnej opresji – uwolniło od myśli, ponieważ w jej obecności nie mógł już dłużej wspominać tamtych biwaków. Pomiędzy nimi dalej wisiało niewypowiedziane nadal imię, które było im bliskie. To było oczywiste, że siostra spotkała się z bratem, lecz mało spodziewane było to, że wyrodny ojciec wyszedł naprzeciw synowi marnotrawnemu. Pod spojrzeniem piwnych oczu skupiał się na wykonywaniu zadań. Ścieranie ingrediencji na miazgę było jednym z tych zadań, z którymi radził sobie doskonale podczas warzenia eliksirów. Korzystanie z siły rąk nie było żadnym wyczynem, nie zmuszało też do ciągłego pilnowania się nad kociołkiem. I choć miał już dla siebie robotę, to jednak kątem oka również powiódł za palcem Jackie, która na wszelki wypadek ponownie sprawdziła przepis na bahanocyd. Od razu okazało się, że słusznie zrobiła, dbając o kolejność dodawanych składników. Kieran chciał szybko uporać się ze stworzeniem mikstury, aby opryskać nią wszystkie pomieszczenia w domu, choć na kuchni musieli skupić się najbardziej. Niewygodna była myśl o opuszczeniu ledwo co kupionej posiadłości na całą dobę, ale jedną noc w namiocie zdołają jakoś przetrwać. Jackie niewątpliwie znalazłaby dla siebie kąt, gdzie mogłaby przenocować, jednak stary Rineheart miał już problem z jakąkolwiek formą otrzymywanej pomocy. Zaczął głowić się nad tym, jaki widok wraz z Jackie zastaną, gdy dwadzieścia cztery godziny od rozprowadzenia środka miną i dane im będzie zajrzeć do środka.
Pytanie, które wypadło z jej ust, było niewygodne, choć nie brzmiało przecież strasznie. To zaledwie zwerbalizowana prośba o rozmowę, ale w jego uszach była to prawie zapowiedź donośnej batalii. Udało mu się zatrzymać westchnięcie budowane już gdzieś na dnie płuc. – W końcu musimy – stwierdził ciężko, nie wiedząc, czy wieści o jego spotkaniu z Vincentem zostały jej przekazane przez drugiego zaangażowanego czarodzieja. Wolał nie myśleć o możliwości, że ktoś inny rozpowiada o ich rodzinnych sprawach, nawet jeśli wiele osób wiedziało, że Kieran nie spisywał się jako ojciec. – Kiedy już to skończymy, możemy rozpalić ognisko i przysiąść spokojnie – czuł jednak, że nie dane im będzie wymienić się wzajemnie myślami bez żadnych wybuchów, wyważone debaty nie leżały ich w naturze. Jednak leśna przestrzeń zdawała się działać na nich kojąco.
Najpierw jednak musieli uwarzyć eliksir. Żądła już czekały starte w moździerzu, wydzielina korniczaka, główny składnik w całej recepturze, też znajdowała się pod ręką. Miał nadzieję, że Jackie uda się połączyć wszystkie składniki bez przeszkód.
Nim jednak zdołali choćby rozpocząć prace nad eliksirem, na kuchennym parapecie przysiadła sowa. Kieran zbliżył się do niej i odebrał list będący pilnym wezwaniem do Ministerstwa Magii. Czy miał ostatnio choćby jeden dzień wytchnienia? Jego życie krążyło wokół obowiązków, jeśli nie praca, to sprawy Zakonu były ważniejsze. Od awansu miał wrażenie, że nikt w Biurze Aurorów nie może nawet tyłka sobie podetrzeć bez jego zgody. Spojrzał na Jackie wymownie, z cieniem skruchy malującym się w głębi niebieskich oczu. – Muszę iść. Dokończymy później, dobrze? – chwilę później opuścił domostwo skryte w lesie.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
1 IV 1957, wieczór
Po całej wrzawie powrócił do domu. Nie potrafił zapomnieć tego, co ujrzał podczas starcia na moście i jeszcze potem, gdy wraz z sojuszniczymi siłami stopniowo wycofywali się do kolejnych dzielnic, skupiając przede wszystkim na ochronie mugolskiej ludności. Starali się ewakuować jak największą liczbę ludzi, ale to nie było proste, a przed zaklęciami czerpiącymi z czarnej magii musieli uciekać nawet doskonale wyszkoleni do walki ludzie. Nie był pewien o której to godzinie dotarł do domu skrytego w lesie i padł ze zmęczenia na wielką kanapę. Jego umysł nawet nie zarejestrował momentu, w którym ciężkie powieki opadły, dając tym samym chwilę odpoczynku. Ale nie nadszedł sen, resztki czujności nie pozwoliły mu nawet zapaść w drzemkę. Świadom był jednak ciągłego upływu czasu oraz ciszy panującej wokół niego. Poza tykaniem zegara nie słyszał zupełnie nic – głosu, kroków czy cudzego oddechu. Dziwna pustka zrodziła w nim niepokój.
W jednej chwili poderwał się na równe nogi i wyjął różdżkę z kieszeni płaszcza, którego nawet nie zdecydował się zdjąć po przekroczeniu progu spokojnego domostwa. Brak obecności Jackie w domu nie byłby aż tak alarmujący, gdyby ostatnia noc nie wstrząsnęła całym ich światem. Londyn został zaanektowany przez wroga. Jackie wyruszyła do Westminster ze zdolnymi ludźmi, doświadczonymi w boju, ale sam przecież widział, jak bardziej doświadczeni od niej padali pod wpływem paskudnych zaklęć. Poruszył różdżką, przywołując do siebie jedną ze szczęśliwych chwil z przeszłości, kiedy to Abigail tuliła w ramionach małą Jackie i śpiewała jej czule, pozwalając Vincentowi trzymać małą piąstkę w delikatnym uścisku. Musiał wysłać wiadomość jak najpilniej i upewnić się, że wszystko jest w porządku. – Expecto Patronum.
Po całej wrzawie powrócił do domu. Nie potrafił zapomnieć tego, co ujrzał podczas starcia na moście i jeszcze potem, gdy wraz z sojuszniczymi siłami stopniowo wycofywali się do kolejnych dzielnic, skupiając przede wszystkim na ochronie mugolskiej ludności. Starali się ewakuować jak największą liczbę ludzi, ale to nie było proste, a przed zaklęciami czerpiącymi z czarnej magii musieli uciekać nawet doskonale wyszkoleni do walki ludzie. Nie był pewien o której to godzinie dotarł do domu skrytego w lesie i padł ze zmęczenia na wielką kanapę. Jego umysł nawet nie zarejestrował momentu, w którym ciężkie powieki opadły, dając tym samym chwilę odpoczynku. Ale nie nadszedł sen, resztki czujności nie pozwoliły mu nawet zapaść w drzemkę. Świadom był jednak ciągłego upływu czasu oraz ciszy panującej wokół niego. Poza tykaniem zegara nie słyszał zupełnie nic – głosu, kroków czy cudzego oddechu. Dziwna pustka zrodziła w nim niepokój.
W jednej chwili poderwał się na równe nogi i wyjął różdżkę z kieszeni płaszcza, którego nawet nie zdecydował się zdjąć po przekroczeniu progu spokojnego domostwa. Brak obecności Jackie w domu nie byłby aż tak alarmujący, gdyby ostatnia noc nie wstrząsnęła całym ich światem. Londyn został zaanektowany przez wroga. Jackie wyruszyła do Westminster ze zdolnymi ludźmi, doświadczonymi w boju, ale sam przecież widział, jak bardziej doświadczeni od niej padali pod wpływem paskudnych zaklęć. Poruszył różdżką, przywołując do siebie jedną ze szczęśliwych chwil z przeszłości, kiedy to Abigail tuliła w ramionach małą Jackie i śpiewała jej czule, pozwalając Vincentowi trzymać małą piąstkę w delikatnym uścisku. Musiał wysłać wiadomość jak najpilniej i upewnić się, że wszystko jest w porządku. – Expecto Patronum.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
2 IV 1957, poranek
Przez całą noc nie zmrużył oka, uparcie trwając w oczekiwaniu, choć zmęczenie dawało o sobie znać, zginając mu kark i sztywne ramiona. Nie był w stanie nawet ściągnąć z siebie przepoconych i pokrytych krwią ubrań, a co dopiero zmyć z siebie wszystkie te trudy, jakie napotkał w boju. Zasiadł na krześle przy kuchennym stole, o który wsparł się lewym ramieniem i czekał. Wypatrywał przez okno świetlistego gronostaja, stając się tym samym świadkiem nastania kolejnego dnia. Mroki nocy stopniowo oddawały pola jasności, potem świt przemienił się w początek dnia. Patronus, którego pragnął ujrzeć, nie nadszedł. Wstrząsnęło to posadami jego duszy.
Zerwał się z miejsca gwałtownie, tym samym posyłając drewniane krzesło na ziemię. Musiało się wydarzyć coś złego. Wcześniej był w stanie powstrzymać się przed tworzeniem czarnych scenariuszy, ale brak odzewu stał się zbyt frustrujący. Nie wiedział, co się właściwie wydarzyło, co takiego uniemożliwiło Jackie powrót do domu. Bezczynność była dla niego najgorszą torturą. Gdzie miałby się udać i co zrobić, aby znów mieć córkę przy sobie?
Tym razem ledwo wygrzebał z odmętów pamięci szczęśliwe wspomnienie. Szczera troska o córkę sprawiła, że wspomniał chwilę, gdy wspólnie udali się na Pokątną, aby kupić jej różdżkę. Vincent również uczestniczył w tym podniosłym wydarzeniu – wtedy byli jeszcze prawdziwą rodziną. Poruszył różdżką, starając się do końca utrzymać skupienie. – Expecto Patronum! – wyrzucił z siebie z ogromną determinacją, nie panując nad emocjami.
Przez całą noc nie zmrużył oka, uparcie trwając w oczekiwaniu, choć zmęczenie dawało o sobie znać, zginając mu kark i sztywne ramiona. Nie był w stanie nawet ściągnąć z siebie przepoconych i pokrytych krwią ubrań, a co dopiero zmyć z siebie wszystkie te trudy, jakie napotkał w boju. Zasiadł na krześle przy kuchennym stole, o który wsparł się lewym ramieniem i czekał. Wypatrywał przez okno świetlistego gronostaja, stając się tym samym świadkiem nastania kolejnego dnia. Mroki nocy stopniowo oddawały pola jasności, potem świt przemienił się w początek dnia. Patronus, którego pragnął ujrzeć, nie nadszedł. Wstrząsnęło to posadami jego duszy.
Zerwał się z miejsca gwałtownie, tym samym posyłając drewniane krzesło na ziemię. Musiało się wydarzyć coś złego. Wcześniej był w stanie powstrzymać się przed tworzeniem czarnych scenariuszy, ale brak odzewu stał się zbyt frustrujący. Nie wiedział, co się właściwie wydarzyło, co takiego uniemożliwiło Jackie powrót do domu. Bezczynność była dla niego najgorszą torturą. Gdzie miałby się udać i co zrobić, aby znów mieć córkę przy sobie?
Tym razem ledwo wygrzebał z odmętów pamięci szczęśliwe wspomnienie. Szczera troska o córkę sprawiła, że wspomniał chwilę, gdy wspólnie udali się na Pokątną, aby kupić jej różdżkę. Vincent również uczestniczył w tym podniosłym wydarzeniu – wtedy byli jeszcze prawdziwą rodziną. Poruszył różdżką, starając się do końca utrzymać skupienie. – Expecto Patronum! – wyrzucił z siebie z ogromną determinacją, nie panując nad emocjami.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Kieran Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 42
'k100' : 42
Ziemia pod stopami była inna. Inna, ale jaka? Twarda, zupełnie nie przypominała w swojej strukturze trawiastego bagna, na którym żyła przez ostatnie dwa i pół miesiąca; wciąż leżały na niej igły, mnóstwo igieł, wszystkie były już zbrązowiałe, niemal idealnie wtapiały się w leśną ściółkę, tworząc coś na kształt dywanu wyłożonego na prostą ścieżkę między drzewami, drogę wiodącą do jedynego na świecie miejsca, gdzie mogła czuć się bezpiecznie, gdzie mogła czuć, że do czegoś należy. Szła prosto przed siebie, kulejąc zauważalnie na lewą nogę, oddychając miarowo, ciężar przerzucając na drugą z nich, przez Baltazara uważaną za „zaniedbaną w czasie przesypania całych dni”. Nie nadrobi tego w przeciągu kilku najbliższych dni, skoro nie wyeliminowała dyskomfortu w ciągu ostatnich dwóch tygodni, ale to nie znaczyło, że spocznie na laurach. Czuła na karku zaciskające się coraz mocniej zęby czasu, bo chociaż nie wiedziała, jak w tej chwili wygląda Londyn, w jak opłakanym jest stanie, bo szczęśliwie wylądowała po ostatniej teleportacji w Walii, to musiała dołączyć do walk jak najszybciej. Dwa i pół miesiąca, Jackie. Nie było cię dwa i pół miesiąca.
Dom, ich dom, wspólny i rodzinny, nie zmienił się w tym czasie ani o jotę. Nabrał jedynie wiosennych barw, drewno stało się jakby jaśniejsze, cieplejsze w odbiorze, okna przesłonięte drobnymi zasłonkami, o które przecież sama zadbała, znaczyły już ślady po deszczu i kurzu. Na tarasie siedział kot. Kiedy Jackie podeszła bliżej, miauknął cicho i podszedł bliżej, łasząc się o jej łydki, wyginając ku górze grzbiet, ogonem zawijając się miękko wokół kolana. Wzięła go na ręce, podrapała za uchem, od brodą. Opiekunka domu.
– Cześć, Abi. Dobrze znowu być w domu – razem z kocim towarzyszem weszła do środka, zdejmując wolną ręką torbę z ramienia. Nie ciążyła jej, nie było w niej wiele drogocennych przedmiotów prócz różdżki i kilku listów, jej najbliższej sojuszniczki, zawsze gotowej do działania. – Tato? – zatrzymała się, obejrzała dookoła, szukając wśród domowego zacisza znajomej sylwetki jedynego ojca. Mentora. Nikt się nie odezwał, zegar wydał się nie wzruszony, wciąż czas poruszał miarowo jego wskazówkami. Ściany nasłuchiwały, zamiast odpowiedzieć. Nikogo nie było w domu. Zamiast tracić czujność i trzeźwość umysłu, ruszyła do kuchni, szukając śladu jego bytowania w ostatnich dniach. Pierwszym z nich był kubek po kawie – opróżniony do końca, na dnie zostały zaschnięte plamy, ciemne i błyszczące; kolejnym okazał się talerz z okruszkami i obok leżąca łyżeczka. Wyruszyła kilka godzin temu, teraz dochodziło południe. Więc tu był. Uśmiechnęła się lekko i odstawiła kotkę na kuchenny stół, wyciągając z kieszeni różdżkę. Nie tylko ojciec musiał martwić się o jej życie, miała przecież przyjaciół – o ich stanie też nie wiedziała absolutnie nic. Miała Vincenta. Usiadła przy stole i zamknęła oczy, rozgrzewając między palcami drewno afromosii. Chociaż w ostatnim czasie nagromadziło się w jej głowie znacznie więcej bolesnych wspomnień, to wciąż potrafiła wyodrębnić z nich myśl o wspólnym, rodzinnym ognisku, gdzie trójka Rineheartów wreszcie mogła nazwać się rodziną. Te krótki film złożony z kilku obrazów, stawał się coraz jaśniejszy, wyraźniejszy, uśmiechy przeplatane były ciepłymi głosami, śmiechem, brzmieniem opowieści tkanej przez Kierana.
– Expecto patronum – wypowiedziała, myślami kształtując informację dla ojca, prostą odpowiedź na jego zmartwienia posyłane jej za pośrednictwem błękitnego płetwala, dostojnego posłańca w tych trudnych czasach. Dopóki wspomnienie nie zgasło, a słowa w jej głowie pozostawały klarowne, postarała się wysłać kolejne świetliste gronostaje do Hann i Just, pewnie i twardo akcentując głosem zaklęcie Expecto patronum, by na końcu zatrzymać się na chwilę i wyrwać ze zmęczonego umysłu ostatni meldunek. Do brata. Do postaci, która w tym jednym bladym widmie przeszłości. To on uśmiechał zza ogniska, to on pokazywał jej zachęcająco na piekącą się przed nim rybę, to on oddawał swój koc, kiedy noce okazywały się zimniejsze, niż prognozował ojciec. Rozstali się w złych relacjach, a poprzednie miesiące uświadomiły jej, jak wiele mogła stracić przez swoją pychę i egoizm. Ostatni patronus był dla niej ważny, każdy z nich był, ale jemu poświęciła nieco więcej uczucia. Ostatnie Expecto patronum było wypowiedziane ciepłym, tęsknym i przepraszającym głosem.
Teraz mogła być spokojna, mogła odpocząć, przebrać się, wykąpać. I to zamierzała zrobić w pierwszej kolejności. Ojciec, jeśli wróci cały i zdrowy, wszystko jej na pewno wyjaśni i opowie.
| wysyłam cztery patronusy, ST 35
Dom, ich dom, wspólny i rodzinny, nie zmienił się w tym czasie ani o jotę. Nabrał jedynie wiosennych barw, drewno stało się jakby jaśniejsze, cieplejsze w odbiorze, okna przesłonięte drobnymi zasłonkami, o które przecież sama zadbała, znaczyły już ślady po deszczu i kurzu. Na tarasie siedział kot. Kiedy Jackie podeszła bliżej, miauknął cicho i podszedł bliżej, łasząc się o jej łydki, wyginając ku górze grzbiet, ogonem zawijając się miękko wokół kolana. Wzięła go na ręce, podrapała za uchem, od brodą. Opiekunka domu.
– Cześć, Abi. Dobrze znowu być w domu – razem z kocim towarzyszem weszła do środka, zdejmując wolną ręką torbę z ramienia. Nie ciążyła jej, nie było w niej wiele drogocennych przedmiotów prócz różdżki i kilku listów, jej najbliższej sojuszniczki, zawsze gotowej do działania. – Tato? – zatrzymała się, obejrzała dookoła, szukając wśród domowego zacisza znajomej sylwetki jedynego ojca. Mentora. Nikt się nie odezwał, zegar wydał się nie wzruszony, wciąż czas poruszał miarowo jego wskazówkami. Ściany nasłuchiwały, zamiast odpowiedzieć. Nikogo nie było w domu. Zamiast tracić czujność i trzeźwość umysłu, ruszyła do kuchni, szukając śladu jego bytowania w ostatnich dniach. Pierwszym z nich był kubek po kawie – opróżniony do końca, na dnie zostały zaschnięte plamy, ciemne i błyszczące; kolejnym okazał się talerz z okruszkami i obok leżąca łyżeczka. Wyruszyła kilka godzin temu, teraz dochodziło południe. Więc tu był. Uśmiechnęła się lekko i odstawiła kotkę na kuchenny stół, wyciągając z kieszeni różdżkę. Nie tylko ojciec musiał martwić się o jej życie, miała przecież przyjaciół – o ich stanie też nie wiedziała absolutnie nic. Miała Vincenta. Usiadła przy stole i zamknęła oczy, rozgrzewając między palcami drewno afromosii. Chociaż w ostatnim czasie nagromadziło się w jej głowie znacznie więcej bolesnych wspomnień, to wciąż potrafiła wyodrębnić z nich myśl o wspólnym, rodzinnym ognisku, gdzie trójka Rineheartów wreszcie mogła nazwać się rodziną. Te krótki film złożony z kilku obrazów, stawał się coraz jaśniejszy, wyraźniejszy, uśmiechy przeplatane były ciepłymi głosami, śmiechem, brzmieniem opowieści tkanej przez Kierana.
– Expecto patronum – wypowiedziała, myślami kształtując informację dla ojca, prostą odpowiedź na jego zmartwienia posyłane jej za pośrednictwem błękitnego płetwala, dostojnego posłańca w tych trudnych czasach. Dopóki wspomnienie nie zgasło, a słowa w jej głowie pozostawały klarowne, postarała się wysłać kolejne świetliste gronostaje do Hann i Just, pewnie i twardo akcentując głosem zaklęcie Expecto patronum, by na końcu zatrzymać się na chwilę i wyrwać ze zmęczonego umysłu ostatni meldunek. Do brata. Do postaci, która w tym jednym bladym widmie przeszłości. To on uśmiechał zza ogniska, to on pokazywał jej zachęcająco na piekącą się przed nim rybę, to on oddawał swój koc, kiedy noce okazywały się zimniejsze, niż prognozował ojciec. Rozstali się w złych relacjach, a poprzednie miesiące uświadomiły jej, jak wiele mogła stracić przez swoją pychę i egoizm. Ostatni patronus był dla niej ważny, każdy z nich był, ale jemu poświęciła nieco więcej uczucia. Ostatnie Expecto patronum było wypowiedziane ciepłym, tęsknym i przepraszającym głosem.
Teraz mogła być spokojna, mogła odpocząć, przebrać się, wykąpać. I to zamierzała zrobić w pierwszej kolejności. Ojciec, jeśli wróci cały i zdrowy, wszystko jej na pewno wyjaśni i opowie.
| wysyłam cztery patronusy, ST 35
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99, 28, 73, 7
'k100' : 99, 28, 73, 7
Jego miejsce na ziemi; gdzie ono właściwie było? Miał dużo czasu, aby się nad tym zastanawiać, kiedy starał się leżeć nieruchomo na przygotowanym mu przez przyjaciela posłaniu. Właściwie to jego poczciwa żona zaścieliła mu kanapę, na której ich gość wcale się nie mieścił, bo jego nogi wystawały zza niej na tyle znacząco, aby ktoś pomyślał o podstawieniu mu pufy pod stopy. Była zbyt wąska, aby mógł się na niej wiercić, również zbyt miękka, przez co czuł się tak, jakby zwykły mebel chciał go pochłonąć w całości. Dodatkowo odcień butelkowej zieleni tapicerki nie wydawał mu się kojący, a zbyt często zerkał na oparcie, gdy nie mógł dłużej znieść gapienia się w beżowy sufit. Nie był jakimś niewdzięcznym draniem i nie śmiał na nic narzekać, kiedy wspaniałomyślnie oddano mu do dyspozycji cały salon, aby mógł w spokoju dojść do siebie. Był świadom tego, że dla domowników musiało to być uciążliwe, ale nie miał możliwości także wyrazić wdzięczności. Jak na razie każda próba wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku kończyła się fiaskiem i skurczem szczęki.
Ostatnie dni zlewały się jedno, były przeplatane bólem i snem, podczas którego ból wcale nie odchodził, jedynie zmieniał swą postać, płynnie przechodząc z fizycznej formy w duchową i chyba ta druga była bardziej dotkliwa. Kiedy zmęczone ciało szukało wytchnienia, wówczas dawała o sobie znać nadal rozchwiana podświadomość. Umysł podsuwał straszne obrazy, które wybudzały go ze snu, a czasem nawet na krótką chwilę pozbawiały tchu. Był poddawany torturom przez tego skurwiela, to potrafił jeszcze znieść, ale płynąca ku niemu krew jego dzieci, wbite w niego ich spojrzenia wygasłych oczu, zastygłe na trupiobladych twarzach oskarżenia. A potem ciała gniły, on tonął w tej śmierci, a im głębiej zapadał się w ziemię, tym napotykał na więcej ciał poległych członków Zakonu, raniły go ich połamane kości. Gdzieś w tym wszystkim, na skraju świadomości, migotała niewyraźna sylwetka w szarej sukience. Piwne oczy wydawały się znajome, więc dlaczego nie mógł dostrzec reszty twarzy? Czasem myślał, że to Abigail znów go nawołuje, a czasem odnosił wrażenie, że to inna kobieta.
Hopkirk nie zadawał żadnych pytań, po prostu siadywał obok kanapy na fotelu i czytał raporty złożone mu przez innych aurorów. Kieran wówczas w ramach rekonwalescencji krążył powolnie po całym salonie, analizując otrzymane informacje, swoje komentarze spisując piórem po pergaminie. Musiał szybko wrócić do formy, miał tego świadomość, ale w głębi duszy pozostawał odrętwiały, jakby na coś czekał, choć nie miał pojęcia, czego właściwie potrzebował.
Uświadomił sobie czego mu brakowało, gdy pojawił się przed nim świetlisty gronostaj. Zerwał się gwałtownie, chwycił za różdżkę i natychmiast przeniósł w okolice swojego domu. Po raz pierwszy poczuł potrzebę, aby się do niego udać, bo nie czekała w nim na niego cisza i pustka, ktoś w nim był. Zmaterializował się kilkaset metrów od budynku, lecz instynktownie ruszył do biegu, aby wpaść przez drzwi wejściowe jak burza. Rozgorączkowanym spojrzeniem sunął po wnętrzu, z korytarza zaglądając najpierw do salonu, dopiero potem do kuchni. To właśnie w niej ją odnalazł – była w jednym kawałku, chyba zdrowa, przede wszystkim żywa. Zrobił kilka kroków w jej stronę, wyciągnął po nią rękę, a potem zamarł. Mie myślał racjonalnie, dopiero w tej chwili, gdy już przed nią stawał, pomyślał o tym, jakiego go ujrzy. Wciąż był słaby i nie mógł nic powiedzieć. Potargane włosy, pogniecione ubranie i jego obrażenia. Powolnie gojące się rany, po których pozostaną blizny. Zaczerwienione, bardzo wyraźnie odznaczające się na skórze. Poderżnięte gardło i nacięty nadgarstek. Blizna na policzku.
Zawsze będziesz moją córką. Powiedział to wtedy, gdy córka przyszła do niego zdruzgotana swoją zdradą. Czy ta wizja miała się urzeczywistnić? Mocniej ścisnął różdżkę, próbując wyprzeć z umysłu tę przeklętą inkantację, nie chcąc pamiętać jakiego zaklęcia użył przeciw niej. To jedno słowo powracało uparcie. Lamino.
Ostatnie dni zlewały się jedno, były przeplatane bólem i snem, podczas którego ból wcale nie odchodził, jedynie zmieniał swą postać, płynnie przechodząc z fizycznej formy w duchową i chyba ta druga była bardziej dotkliwa. Kiedy zmęczone ciało szukało wytchnienia, wówczas dawała o sobie znać nadal rozchwiana podświadomość. Umysł podsuwał straszne obrazy, które wybudzały go ze snu, a czasem nawet na krótką chwilę pozbawiały tchu. Był poddawany torturom przez tego skurwiela, to potrafił jeszcze znieść, ale płynąca ku niemu krew jego dzieci, wbite w niego ich spojrzenia wygasłych oczu, zastygłe na trupiobladych twarzach oskarżenia. A potem ciała gniły, on tonął w tej śmierci, a im głębiej zapadał się w ziemię, tym napotykał na więcej ciał poległych członków Zakonu, raniły go ich połamane kości. Gdzieś w tym wszystkim, na skraju świadomości, migotała niewyraźna sylwetka w szarej sukience. Piwne oczy wydawały się znajome, więc dlaczego nie mógł dostrzec reszty twarzy? Czasem myślał, że to Abigail znów go nawołuje, a czasem odnosił wrażenie, że to inna kobieta.
Hopkirk nie zadawał żadnych pytań, po prostu siadywał obok kanapy na fotelu i czytał raporty złożone mu przez innych aurorów. Kieran wówczas w ramach rekonwalescencji krążył powolnie po całym salonie, analizując otrzymane informacje, swoje komentarze spisując piórem po pergaminie. Musiał szybko wrócić do formy, miał tego świadomość, ale w głębi duszy pozostawał odrętwiały, jakby na coś czekał, choć nie miał pojęcia, czego właściwie potrzebował.
Uświadomił sobie czego mu brakowało, gdy pojawił się przed nim świetlisty gronostaj. Zerwał się gwałtownie, chwycił za różdżkę i natychmiast przeniósł w okolice swojego domu. Po raz pierwszy poczuł potrzebę, aby się do niego udać, bo nie czekała w nim na niego cisza i pustka, ktoś w nim był. Zmaterializował się kilkaset metrów od budynku, lecz instynktownie ruszył do biegu, aby wpaść przez drzwi wejściowe jak burza. Rozgorączkowanym spojrzeniem sunął po wnętrzu, z korytarza zaglądając najpierw do salonu, dopiero potem do kuchni. To właśnie w niej ją odnalazł – była w jednym kawałku, chyba zdrowa, przede wszystkim żywa. Zrobił kilka kroków w jej stronę, wyciągnął po nią rękę, a potem zamarł. Mie myślał racjonalnie, dopiero w tej chwili, gdy już przed nią stawał, pomyślał o tym, jakiego go ujrzy. Wciąż był słaby i nie mógł nic powiedzieć. Potargane włosy, pogniecione ubranie i jego obrażenia. Powolnie gojące się rany, po których pozostaną blizny. Zaczerwienione, bardzo wyraźnie odznaczające się na skórze. Poderżnięte gardło i nacięty nadgarstek. Blizna na policzku.
Zawsze będziesz moją córką. Powiedział to wtedy, gdy córka przyszła do niego zdruzgotana swoją zdradą. Czy ta wizja miała się urzeczywistnić? Mocniej ścisnął różdżkę, próbując wyprzeć z umysłu tę przeklętą inkantację, nie chcąc pamiętać jakiego zaklęcia użył przeciw niej. To jedno słowo powracało uparcie. Lamino.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zdążyła wyrosnąć z miastowej codzienności, z dźwięków obecnych wśród cywilizowanego społeczeństwa, wśród wysokich ścian budynków, ich dachów i ciężkich dymów wijących się niekontrolowanie nad skrupulatnie ułożonymi, starymi dachówkami. Przyzwyczaiła się do zapachu leśnej zieleni zroszonej kroplami nocnego deszczu, do smaku porannego mleka, koziego, dość tłustego, by nie powstrzymać ust przed kwaśnym grymasem, ale wciąż słodkiego, by poczuć przyjemność z jego picia. Jej życie się zmieniło, dusza powoli, opornie, układała się w ciele, wszywała się w drobne przestrzenie, w końcu, po tylu latach Rineheart poczuła, że odnalazła choć cień spokoju. Oczywiście złudnego – wywieziona za granice kraju, w odległej Irlandii nie wiedziała, co się dzieje w domu, tam, w Londynie oddalonym o mile od niewielkiej chatki w samym środku bagien; nie czuła na skórze potu walki, nie widziała ofiar i do jej nozdrzy nie docierał smród rozkładających się w rynsztoku ciał. Z początku klęła na ten luksus, na swoje bierne siedzenie w jednym miejscu, ale później, nie do końca wiedziała, po jakim czasie, dotarło do niej, że naprawdę właśnie tego potrzebowała; że tego potrzebowało jej ciało i poniekąd dusza.
Odpoczynku.
Nie marnowała czasu po wysłaniu patronusów. Doceniła fakt, że posiadali w domu bieżącą wodę. Wykapała się, zmyła z siebie zmęczenie, choć z trudem udało jej się w ogóle wejść do wanny, dookoła rany chodziły mrówki i paraliżowały momentami nerwy przerwane między włókienkami mięśni. Te rozluźniły się w końcu, zdołały odrobinę się zregenerować. W szafie znalazła większość swoich aurorskich mundurów, spodnie połączone z wygodnymi marynarkami, kurtkami przykrywającymi białe i szare koszule, sprane zaklęciami, ale wciąż zbyt wygodne, by je wyrzucić. Znów musiała więc zajrzeć do rzeczy matki.
Do kuchni zeszła w długiej, bordowej sukience zapiętej pod samą szyją, pachnącą zbyt szybko mijającym czasem, dojrzewaniem wśród garderobianych przestrzeni spowitych bawełną i lnem. Najważniejsze, że była czysta i spełniała swoją rolę. Drewno afromosii rozgrzało się delikatnie, kiedy niewerbalne inkantacja podniosły temperaturę wody w czajniku, wsypały do kubka zmieloną na świeżo kawę. Ledwo zdążyła wlać wrzątek do naczynia, kiedy frontowe drzwi z hukiem się otworzyły.
Ojciec. Stała w bezruchu, w szoku, jakby spodziewała się, że za chwilę zza rogu wyskoczy na nią dziki kot, ale nie szykowała się do obrony własnego ciała, stała w osłupieniu, strzygąc uszami i zastanawiając się, co powinna zrobić. Widziała przez łuk, że wszedł do salonu, nerwowo się po nim rozejrzał, szukał czegoś. Oddech przyspieszył, ślina przemknęła wąskim korytarzem gardła do żołądka, gdzie opadła z ciężarem tony. I wtedy ich spojrzenia się spotkały. Znowu. Kiedy powoli ruszył w jej kierunku, zapytała siebie w myślach – ile jeszcze razy będziemy się tak spotykać? Ile razy pogrzebiemy samych siebie, by odkopać zwłoki i uścisnąć swoje ramiona?
Instynktownie sama wykonała kilka kroków w jego stronę, kulejąca i wciąż zbierająca siły, ale w kawałku. Chciała powiedzieć to samo o nim, ale prędko okazało się to niemożliwe. Nabył nowe blizny, jakby świeże, ledwo co zasklepione, jeszcze tworzące drobne wybrzuszenia na pociętej skórze. Uniosła dłoń i palcem, jeszcze wilgotnym, chłodnym od kąpieli, musnęła jego policzek właśnie w miejscu, gdzie znajdowała się zabliźniała wstęga. Skrzywiła się lekko, jakby usiłowała zabrać od niego jej historię, poznać ją i zrozumieć. To samo dostrzegła na szyi. Gruba kreska oddzielająca głowę od reszty ciała.
– Długo się nie widzieliśmy – krótkie powitanie, wetknięte między wersy i spojrzenia. – I oboje wróciliśmy do siebie z nowymi bliznami.
Stanęła na palcach i owinęła swoje ramiona wokół jego szyi, czując się w tej jednej ułamku chwili znów jak mała dziewczynka, która szukała w nim oparcia, kiedy jawa wyrwała ją z krainy przerażających koszmarów. Przybiegła wtedy do jego sypialni, wkleiła się w ojcowską sylwetkę szukając w niej ciepła i bezpieczeństwa. Dzisiaj nie mogli już czuć się bezpieczni, nie w takim świecie, nie przy sobie, kiedy oboje zawierzyli swoje życie ideom. Zamknęła oczy.
– Tato – wyszeptała tylko, w dziwnie dziecinnym tonie, tęsknym i pewnym, że zasłużyli na chwilę słabości. Na rodzinną troskę i zmartwienia.
Odpoczynku.
Nie marnowała czasu po wysłaniu patronusów. Doceniła fakt, że posiadali w domu bieżącą wodę. Wykapała się, zmyła z siebie zmęczenie, choć z trudem udało jej się w ogóle wejść do wanny, dookoła rany chodziły mrówki i paraliżowały momentami nerwy przerwane między włókienkami mięśni. Te rozluźniły się w końcu, zdołały odrobinę się zregenerować. W szafie znalazła większość swoich aurorskich mundurów, spodnie połączone z wygodnymi marynarkami, kurtkami przykrywającymi białe i szare koszule, sprane zaklęciami, ale wciąż zbyt wygodne, by je wyrzucić. Znów musiała więc zajrzeć do rzeczy matki.
Do kuchni zeszła w długiej, bordowej sukience zapiętej pod samą szyją, pachnącą zbyt szybko mijającym czasem, dojrzewaniem wśród garderobianych przestrzeni spowitych bawełną i lnem. Najważniejsze, że była czysta i spełniała swoją rolę. Drewno afromosii rozgrzało się delikatnie, kiedy niewerbalne inkantacja podniosły temperaturę wody w czajniku, wsypały do kubka zmieloną na świeżo kawę. Ledwo zdążyła wlać wrzątek do naczynia, kiedy frontowe drzwi z hukiem się otworzyły.
Ojciec. Stała w bezruchu, w szoku, jakby spodziewała się, że za chwilę zza rogu wyskoczy na nią dziki kot, ale nie szykowała się do obrony własnego ciała, stała w osłupieniu, strzygąc uszami i zastanawiając się, co powinna zrobić. Widziała przez łuk, że wszedł do salonu, nerwowo się po nim rozejrzał, szukał czegoś. Oddech przyspieszył, ślina przemknęła wąskim korytarzem gardła do żołądka, gdzie opadła z ciężarem tony. I wtedy ich spojrzenia się spotkały. Znowu. Kiedy powoli ruszył w jej kierunku, zapytała siebie w myślach – ile jeszcze razy będziemy się tak spotykać? Ile razy pogrzebiemy samych siebie, by odkopać zwłoki i uścisnąć swoje ramiona?
Instynktownie sama wykonała kilka kroków w jego stronę, kulejąca i wciąż zbierająca siły, ale w kawałku. Chciała powiedzieć to samo o nim, ale prędko okazało się to niemożliwe. Nabył nowe blizny, jakby świeże, ledwo co zasklepione, jeszcze tworzące drobne wybrzuszenia na pociętej skórze. Uniosła dłoń i palcem, jeszcze wilgotnym, chłodnym od kąpieli, musnęła jego policzek właśnie w miejscu, gdzie znajdowała się zabliźniała wstęga. Skrzywiła się lekko, jakby usiłowała zabrać od niego jej historię, poznać ją i zrozumieć. To samo dostrzegła na szyi. Gruba kreska oddzielająca głowę od reszty ciała.
– Długo się nie widzieliśmy – krótkie powitanie, wetknięte między wersy i spojrzenia. – I oboje wróciliśmy do siebie z nowymi bliznami.
Stanęła na palcach i owinęła swoje ramiona wokół jego szyi, czując się w tej jednej ułamku chwili znów jak mała dziewczynka, która szukała w nim oparcia, kiedy jawa wyrwała ją z krainy przerażających koszmarów. Przybiegła wtedy do jego sypialni, wkleiła się w ojcowską sylwetkę szukając w niej ciepła i bezpieczeństwa. Dzisiaj nie mogli już czuć się bezpieczni, nie w takim świecie, nie przy sobie, kiedy oboje zawierzyli swoje życie ideom. Zamknęła oczy.
– Tato – wyszeptała tylko, w dziwnie dziecinnym tonie, tęsknym i pewnym, że zasłużyli na chwilę słabości. Na rodzinną troskę i zmartwienia.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kuchnia
Szybka odpowiedź