Zaplecze
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Zaplecze
Za drzwiami w głównej sali sklepu, prócz pracowni, mieści się część magazynowa — jest to otwarta przestrzeń, wypełniona po brzegi siedemdziesięciocalowymi belkami drewna, wśród których można odnaleźć zarówno dąb, jak i brzozę, sosnę, sekwoję, czy buk, pojedynczo również drewno egzotyczne. W kącie, w starej, popękanej beczce składowane są nieobrobione gałązki, które w późniejszej obróbce wykorzystywane są jako witki, a na półkach wszelakiego rodzaju maści, pasty i lakiery służące do impregnowania, konserwacji i czyszczenia rozmaitych typów drewna. Zaplecze kończy się drzwiami, wychodzącymi na niezbyt okazałe tyły kamienicy, wąską aleję równoległą do Pokątnej — zwykle jednak pozostają zamknięte.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 1 raz
6.01
Michael wyszedł z pracy trochę wcześniej, ale nie na tyle wcześniej, by musieć się komukolwiek tłumaczyć (zwłaszcza samemu sobie). Chciał zdążyć przed zamknięciem sklepu i kupić dobry rum. Dzisiaj miał dyżur w biurze i archiwum, więc zamiast wygodnego swetra i przetartych spodni, mógł ubrać starannie wyprasowaną, białą koszulę (wybraną ze stosu bylejakich ubrań zupełnie przypadkiem) i narzucić na nią błękitny płaszcz, w którym bawił się na Sylwestrze. Myśl, że wygląda nieco niestosownie do okazji, dopadła go dopiero w drodze do sklepu, a wtedy było już za późno.
Wszedł w boczną uliczkę, równoległą do Pokątnej, aby wejść do sklepu od tylłu Drzwi były zamknięte (a przynajmniej miał nadzieję, że są, w końcu kilka dni temu uczulał pannę Wright na kwestie bezpieczeństwa!), więc zapukał głośno i zdecydowanie.
Tego wejścia używali tylko dostawcy oraz on, ktoś pomiędzy przyjacielem, klientem i pomocnikiem. O tej porze Hannah nie powinna spodziewać się żadnej dostawy, mogła natomiast spodziewać się gościa, zaproszonego na leczniczą herbatę z rumem. Michael trzymał przed sobą butelkę obiecanego alkoholu i złapał odbicie własnej twarzy w szkle butelki. Był dzisiaj starannie ogolony, wyspany, nie miał już czerwonego nosa, a chrypka prawie zniknęła. Przyszło mu do głowy, że nie wygląda jak ktoś, potrzebujący kuracji. W ciągu ostatnich kilku dni zdążył w końcu wyleczyć się z poważnego kryzysu zdrowotnego zwanego przeziębieniem, a hulanki na Sylwestrze wcale nie pogorszyły jego stanu. Może nie powinien nagabywać zapracowanej Hani, która na pewno miała lepsze rzeczy do roboty, niż przejmowanie się już-nie-chorymi znajomymi? Wyczekiwał jednak tego spotkania z dziwną niecierpliwością, w końcu podczas Sylwestra tyle słów pozostało niewypowiedzianych. Zdawał sobie sprawę, że sam nadal jest zobowiązany do milczenia, że na temat Zakonu może rozmawiać tylko z Kieranem i własnym rodzeństwem. Liczył jednak, że wieści niosą się szybko na linii Just-Hannah (byle tylko nie wieści o pewnym wolnym tańcu i czyimś braku wyczucia rytmu!).
Po drodze, kupiwszy rum, wstąpił jeszcze do mugolskiej piekarni po jakieś francuskie ciasto zwane galette de rois. Zgodnie z instrukcjami sprzedawczyni, ukrył w nim knuta i postanowił opowiedzieć Hani o mugolskiej tradycji jedzenia dziwnych ciastek z pieniędzmi. Pamiętał, że jego koledzy obchodzili jakieś święto szóstego stycznia, ale rodzina Tonksów nie była po mugolsku religijna, więc nie znał detali wierzeń - tylko zabawne obyczaje. Na tyle zabawne, że może Hannah się chociaż uśmiechnie - bo wracając myślami do Sylwestra, z ukłuciem w sercu wspominał zaroskanie i przerażenie w jej czekoladowych oczach.
A może to idiotyczne, częstować czarodziejkę mugolskimi słodyczami? Mogłem wstąpić do Botta po więcej zniczy...
Michael wyszedł z pracy trochę wcześniej, ale nie na tyle wcześniej, by musieć się komukolwiek tłumaczyć (zwłaszcza samemu sobie). Chciał zdążyć przed zamknięciem sklepu i kupić dobry rum. Dzisiaj miał dyżur w biurze i archiwum, więc zamiast wygodnego swetra i przetartych spodni, mógł ubrać starannie wyprasowaną, białą koszulę (wybraną ze stosu bylejakich ubrań zupełnie przypadkiem) i narzucić na nią błękitny płaszcz, w którym bawił się na Sylwestrze. Myśl, że wygląda nieco niestosownie do okazji, dopadła go dopiero w drodze do sklepu, a wtedy było już za późno.
Wszedł w boczną uliczkę, równoległą do Pokątnej, aby wejść do sklepu od tylłu Drzwi były zamknięte (a przynajmniej miał nadzieję, że są, w końcu kilka dni temu uczulał pannę Wright na kwestie bezpieczeństwa!), więc zapukał głośno i zdecydowanie.
Tego wejścia używali tylko dostawcy oraz on, ktoś pomiędzy przyjacielem, klientem i pomocnikiem. O tej porze Hannah nie powinna spodziewać się żadnej dostawy, mogła natomiast spodziewać się gościa, zaproszonego na leczniczą herbatę z rumem. Michael trzymał przed sobą butelkę obiecanego alkoholu i złapał odbicie własnej twarzy w szkle butelki. Był dzisiaj starannie ogolony, wyspany, nie miał już czerwonego nosa, a chrypka prawie zniknęła. Przyszło mu do głowy, że nie wygląda jak ktoś, potrzebujący kuracji. W ciągu ostatnich kilku dni zdążył w końcu wyleczyć się z poważnego kryzysu zdrowotnego zwanego przeziębieniem, a hulanki na Sylwestrze wcale nie pogorszyły jego stanu. Może nie powinien nagabywać zapracowanej Hani, która na pewno miała lepsze rzeczy do roboty, niż przejmowanie się już-nie-chorymi znajomymi? Wyczekiwał jednak tego spotkania z dziwną niecierpliwością, w końcu podczas Sylwestra tyle słów pozostało niewypowiedzianych. Zdawał sobie sprawę, że sam nadal jest zobowiązany do milczenia, że na temat Zakonu może rozmawiać tylko z Kieranem i własnym rodzeństwem. Liczył jednak, że wieści niosą się szybko na linii Just-Hannah (byle tylko nie wieści o pewnym wolnym tańcu i czyimś braku wyczucia rytmu!).
Po drodze, kupiwszy rum, wstąpił jeszcze do mugolskiej piekarni po jakieś francuskie ciasto zwane galette de rois. Zgodnie z instrukcjami sprzedawczyni, ukrył w nim knuta i postanowił opowiedzieć Hani o mugolskiej tradycji jedzenia dziwnych ciastek z pieniędzmi. Pamiętał, że jego koledzy obchodzili jakieś święto szóstego stycznia, ale rodzina Tonksów nie była po mugolsku religijna, więc nie znał detali wierzeń - tylko zabawne obyczaje. Na tyle zabawne, że może Hannah się chociaż uśmiechnie - bo wracając myślami do Sylwestra, z ukłuciem w sercu wspominał zaroskanie i przerażenie w jej czekoladowych oczach.
A może to idiotyczne, częstować czarodziejkę mugolskimi słodyczami? Mogłem wstąpić do Botta po więcej zniczy...
Can I not save one
from the pitiless wave?
Pogoda za oknem nie rozpieszczała, a jednak z uśmiechem wyglądała przez sklepową witrynę na spowitą białym puchem Pokątną, po której raz po raz spacerowali czarodzieje. Dawno nie było takiej zimy. Zarazem tak białej, jak i mroźnej, dlatego nie chciała narzekać na tak przyjemną zimową aurę, a jednak cała atmosfera nie przypominała bajkowego czasu, w trakcie którego dzieci ochoczo biegały po ulicach obrzucając się śnieżkami. Zdarzało się to, ale większość pociech krocząca w towarzystwie rodziców szybko była doprowadzana do porządku, jakby nie było czasu na beztroskę i zabawę, wszyscy się dokądś spieszyli. Część czarodziejów unikała rozglądania się, przemykała szybko, jakby liczyli, że nie zostaną zauważeni. Część zaś kroczyła dumnie — to ta grupa wyraźnie zadowolona z działań obecnej władzy, nie obawiająca się przechadzania ulicami Londynu, dumnego manifestowania zadowolenia z aktualnej sytuacji. Ruch w sklepie był niewielki, więc większość dnia spędziła w pracowni, polerując trzonki i konserwując miotły, które wisiały dotąd na wystawie. Nie pomyślała o tym, by założyć dziś ładniejszą bluzkę, czy nowszy sweter, by podkreślić biodra odpowiednią spódnicą, ułożyć włosy, czy nawet pomalować oko. Ubrana była więc, jak zwykle, w grubą, flanelową koszulę w kratę rozpiętą pod szyją aż do dekoltu z powodu ciepła panującego w sklepie, z podwiniętymi aż po łokcie (dla wygody) rękawami, wpuszczoną w karmazynową spódnicę przepasaną brązowym paskiem, a także opadającym na biodra pasem na narzędzia, z którymi w sklepie prawie się nie rozstawała. Gęste i ciężkie włosy co rusz wypadały z luźnego, niedbałego upięcia na karku, przez co musiała zaczesywać je za ucho, a grzywkę odgarniać na boki, kiedy przeszkadzała jej w pracy. Nie mogła polegać na intuicji — pomimo, że była kobietą, ta jakoś szwankowała, nie działała zbyt dobrze. Dowodem na to mogłoby być zaskoczenie z jego wizyty. Możliwe, że gdyby wiedziała, że się zjawi, zarzuciłaby na siebie coś ładniejszego, może przynajmniej przetarłaby muśnięty pastą Fleetwooda policzek w porę — a może nie zrobiłaby zupełnie nic, udając, że to wcale nie ma wielkiego znaczenia. Sama nie wiedziała nawet, czy miało. Jego towarzystwo zawsze przyjmowała z uśmiechem, dotąd czuła się w jego obecności swobodnie, dobrze, nie musiała starać się o nic więcej. A jednak, kiedy otwarła drzwi na zapleczu i zobaczyła go tak eleganckiego i schludnie ubranego, poczuła się zaniedbana, nieatrakcyjna i nieco zakłopotana brakiem przygotowania. Mimo to powitała go z uśmiechem — szczerym i szerokim, ciesząc się z powodu jego zapowiedzianej przecież, choć nie dokładnie określonej czasie wizyty.
— Michael— powitała go, otwierając drzwi szerzej i zaczesując niesforny kosmyk włosów za ucho. Mimowolnie zmierzyła go wzrokiem, zauważając dziwną zmianę w nim samym — a może tylko jej się zdawało. Czyżby nie dostrzegała tego wcześniej z jakiegoś powodu? Dobrze ubrany, starannie ogolony, uczesany, nie prezentował się raczej jak ktoś po ciężkim dniu pracy. Policzki jej się lekko zarumieniły, spuściła wzrok. — Wybacz, ale ja właśnie... — Wskazała na swój strój codzienny, roboczy i bez dalszych wyjaśnień wycofała się do środka, głębiej. — Herbaty?
— Michael— powitała go, otwierając drzwi szerzej i zaczesując niesforny kosmyk włosów za ucho. Mimowolnie zmierzyła go wzrokiem, zauważając dziwną zmianę w nim samym — a może tylko jej się zdawało. Czyżby nie dostrzegała tego wcześniej z jakiegoś powodu? Dobrze ubrany, starannie ogolony, uczesany, nie prezentował się raczej jak ktoś po ciężkim dniu pracy. Policzki jej się lekko zarumieniły, spuściła wzrok. — Wybacz, ale ja właśnie... — Wskazała na swój strój codzienny, roboczy i bez dalszych wyjaśnień wycofała się do środka, głębiej. — Herbaty?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zanim przestąpił próg, strzepnął śnieg z kołnierza płaszcza. Odwzajemnił szeroki uśmiech Hannah i od razu zrobiło mu się cieplej - pewnie dlatego, że właśnie wchodził od przytulnego pomieszczenia, ale też jakoś cieplej na sercu. Wyglądała promiennie, a jako mężczyzna nie wychwycił wcale jej speszenia ani onieśmielenia. Czuł tylko, że ktoś się cieszy na jego widok. Miłe uczucie, skłaniające do machania ogonem... zaraz, co? Co do rumieńców, do w Sylwestra Hannah rumieniła się przy nim nieco dziwnie i zdecydowanie za często, więc założył, że po prostu tak jej zostało. Może jest jedną z tych osób, którym w zimie marzną policzki.
-Hannah. Przeszkodziłem ci w pracy? Jak coś, to herbata może poczekać. - bo wybacz, ale co właśnie? Nie sądził, że przepraszała za roboczy strój, była w końcu w swojej pracowni. I chociaż jego najpoważniejsze życiowe zauroczenie dotyczyło wytwornej szlachcianki, to jego najpoważniejszy prawdziwy związek był romansem z norweską aurorką, okraszonym pocałunkamii nie tylko po akcjach, po których nie prezentowali się zbyt świeżo ani elegancko. Dodawszy do tego całe życie z dwoma aktywnymi siostrami, które sam chętnie wrzucał w śnieg albo do wody, nauczył się nie oceniać kobiet po ich wdziankach.
Zanim odwiesił płaszcz, wręczył gospodyni butelkę i tackę z ciastem.
-Mam obiecany rum i... hm, nie wiem czy kiedykolwiek tego kosztowałaś, to takie francuskie ciasto, które mugole jedzą na szczęście, szóstego stycznia. - w mugolskim świecie wszystko było takie łatwe. Wejdź do kościoła, zjedz ciasto, a nie spotka cię nic złego. Michael uwielbiał ciasta i zwiedził w życiu kilka mugolskich świątyń, ale pech i tak się go imał.
Ściągnął płaszcz, wytarł starannie buty i odruchowo podwinął rękawy koszuli, myśląc, że Hannah potrzebuje jego pomocy w pracy. Chyba wyrwał ją wprost znad jakiejś miotły, bo na policzku nadal miała ciemną smugę.
-Czekaj, masz tu... - instynktownie podniósł rękę i wierzchem dłoni starł ciemną maź z policzka Hani, tak jak uczyniłby to dla zabrudzonej Just albo drugiej siostry. Tyle, że policzek panny Wright był miękki i przyjemnie ciepły, czego Mike jakoś nie rejestrował w stosunku do Tonksiąt. -...pastę. - dokończył, nie cofając dłoni.
-Hannah. Przeszkodziłem ci w pracy? Jak coś, to herbata może poczekać. - bo wybacz, ale co właśnie? Nie sądził, że przepraszała za roboczy strój, była w końcu w swojej pracowni. I chociaż jego najpoważniejsze życiowe zauroczenie dotyczyło wytwornej szlachcianki, to jego najpoważniejszy prawdziwy związek był romansem z norweską aurorką, okraszonym pocałunkami
Zanim odwiesił płaszcz, wręczył gospodyni butelkę i tackę z ciastem.
-Mam obiecany rum i... hm, nie wiem czy kiedykolwiek tego kosztowałaś, to takie francuskie ciasto, które mugole jedzą na szczęście, szóstego stycznia. - w mugolskim świecie wszystko było takie łatwe. Wejdź do kościoła, zjedz ciasto, a nie spotka cię nic złego. Michael uwielbiał ciasta i zwiedził w życiu kilka mugolskich świątyń, ale pech i tak się go imał.
Ściągnął płaszcz, wytarł starannie buty i odruchowo podwinął rękawy koszuli, myśląc, że Hannah potrzebuje jego pomocy w pracy. Chyba wyrwał ją wprost znad jakiejś miotły, bo na policzku nadal miała ciemną smugę.
-Czekaj, masz tu... - instynktownie podniósł rękę i wierzchem dłoni starł ciemną maź z policzka Hani, tak jak uczyniłby to dla zabrudzonej Just albo drugiej siostry. Tyle, że policzek panny Wright był miękki i przyjemnie ciepły, czego Mike jakoś nie rejestrował w stosunku do Tonksiąt. -...pastę. - dokończył, nie cofając dłoni.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Uniosła brwi, zdumiona jego pytaniem.
— Co? Nie, skąd, daj spokój — burknęła odruchowo, wygładzając spódnicę. Rzeczywiście pracowała i nie potrafiła kompletnie kłamać, ale przecież wcale w niczym jej nie przeszkodził. Nigdy nie przeszkadzał, ani teraz, ani wcześniej, kiedy zjawiał się wracając z pracy. Uśmiechnęła się, przechylając głowę, jakby chciała go w ten sposób skrytykować za to, że śmiał w ogóle prawić takie głupoty w jej obecności. — Umówiliśmy się na herbatę wzmacniającą.— Co prawda wyglądał już znacznie lepiej, niż podczas sylwestra; musiała przyznać w duchu, że nawet jeśli był chociaż jeszcze odrobinę chory, prezentował się nienagannie i doskonale. Udała więc, że nie dostrzega jego wyśmienitej formy, a tym bardziej, nie doszukiwała się w tym niczego podejrzanego. — Więc powinniśmy zadbać o zdrowie, tak? — Powiedziawszy to odebrała od niego butelkę rumu, a także ciasto, w drugą rękę. Nie miała już kolejnej, aby wziąć jego płaszcz, ale wierzyła, że czuł się tu na tyle swobodnie, że mógł się sam obsłużyć. Nie musiała też przepraszać za warunki — nie był tu po raz pierwszy. Panujący na zapleczu półmrok, słabo oświetlony przez kaganek znajdujący się w bezpiecznej odległości od drewnianych desek i zapasów, zachowywał atmosferę intymności. Tu nikt nie mógł ich zobaczyć, wścibskie oczy nie sięgały tu zza sklepowej szyby. Możliwe, że dlatego było to też dobre miejsce swobodnych rozmów i spotkań. Mało pretensjonalne, ciepłe, na swój sposób ciasne, przytłoczone materiałami, z których na co dzień korzystała. — Na szczęście? Nie brzmi to zbyt abstrakcyjne, zawsze wiedziałam, że wszystko, co słodkie kojarzy się ze szczęściem, ale... pachnie czymś nowym. To ma jakąś nazwę?— Spojrzała na niego podejrzliwie, pochylając się nad odebranym pakunkiem ze wspomnianym francuskim ciastem. — Co to za święto? — Jej wiedza o tym świecie była znikoma — dawniej, kiedy mieszkała w rodzinnym domu była znacznie większa. Wszystko, co powinna wiedzieć przekazała jej matka, nie raz inie dwa opowiadając niezwykłe historie o tym drugim świecie, do którego częściowo przynależeli, ale to wszystko jakoś naturalnie wsiąkło w czarodziejską rzeczywistość, tak samo jak mama. Spojrzała jak zdejmuje płaszcz i podwija rękawy białej, starannie wykrochmalonej koszuli, łapiąc się na tym znów, że prezentował się bardzo elegancko. — Wracasz z pracy?— Uniosła brew, wskazując brodą na jego koszulę. Zawsze jej się wydawało, że praca aurorów należy raczej do brudnej roboty. Pytaniu towarzyszył łobuzerski uśmiech, jakby próbowała go w ten sposób przyłapać na kłamstwie, ale nie była pewna, czy mogłaby w jego twarzy, czy oczach odkryć kłamstwo, nawet gdyby przyglądała się jeszcze uważniej.
— Och, to... — mruknęła, próbując się od razu zreflektować, ale brakło jej ręki, by wytrzeć policzek. Uczynił to jednak za nią, ku jej chwilowemu zdziwieniu. Było w tym coś czułego i coś znajomego. Ben często to robił, kiedy była brudna, ale on nie wkładał w to tyle delikatności. Raczej szorstkim, szerokim palcem wycierał jej buzię, jak małego kocmołucha. To, co uczynił Michael było zaskakująco miłe i przyjemne, ale jednocześnie peszące, chociaż nie miała pojęcia dlaczego. Przywykła przecież do towarzystwa braci, ich kolegów, braci swoich koleżanek i nie było w tym nic nienaturalnego. — Dzięki — mruknęła, spuszczając w końcu głowę i poprawiając po nim — choć zupełnie niepotrzebnie — ramieniem, wytarcie w policzek. Odłożyła ciasto na deski, wolną ręką wyciągnęła różdżkę, dzięki której już po chwili obok pojawiły się dwa kubki. Czym prędzej zabrała się za przygotowywanie herbat. — Jest coś o czym chciałabym ci powiedzieć...— zaczęła, kiedy po machnięciu różdżką czajnik powieszony na stelarzu przy drobnym, wyłożonym cegłami palenisku zaczął wyrzucać z siebie kłęby pary.
— Co? Nie, skąd, daj spokój — burknęła odruchowo, wygładzając spódnicę. Rzeczywiście pracowała i nie potrafiła kompletnie kłamać, ale przecież wcale w niczym jej nie przeszkodził. Nigdy nie przeszkadzał, ani teraz, ani wcześniej, kiedy zjawiał się wracając z pracy. Uśmiechnęła się, przechylając głowę, jakby chciała go w ten sposób skrytykować za to, że śmiał w ogóle prawić takie głupoty w jej obecności. — Umówiliśmy się na herbatę wzmacniającą.— Co prawda wyglądał już znacznie lepiej, niż podczas sylwestra; musiała przyznać w duchu, że nawet jeśli był chociaż jeszcze odrobinę chory, prezentował się nienagannie i doskonale. Udała więc, że nie dostrzega jego wyśmienitej formy, a tym bardziej, nie doszukiwała się w tym niczego podejrzanego. — Więc powinniśmy zadbać o zdrowie, tak? — Powiedziawszy to odebrała od niego butelkę rumu, a także ciasto, w drugą rękę. Nie miała już kolejnej, aby wziąć jego płaszcz, ale wierzyła, że czuł się tu na tyle swobodnie, że mógł się sam obsłużyć. Nie musiała też przepraszać za warunki — nie był tu po raz pierwszy. Panujący na zapleczu półmrok, słabo oświetlony przez kaganek znajdujący się w bezpiecznej odległości od drewnianych desek i zapasów, zachowywał atmosferę intymności. Tu nikt nie mógł ich zobaczyć, wścibskie oczy nie sięgały tu zza sklepowej szyby. Możliwe, że dlatego było to też dobre miejsce swobodnych rozmów i spotkań. Mało pretensjonalne, ciepłe, na swój sposób ciasne, przytłoczone materiałami, z których na co dzień korzystała. — Na szczęście? Nie brzmi to zbyt abstrakcyjne, zawsze wiedziałam, że wszystko, co słodkie kojarzy się ze szczęściem, ale... pachnie czymś nowym. To ma jakąś nazwę?— Spojrzała na niego podejrzliwie, pochylając się nad odebranym pakunkiem ze wspomnianym francuskim ciastem. — Co to za święto? — Jej wiedza o tym świecie była znikoma — dawniej, kiedy mieszkała w rodzinnym domu była znacznie większa. Wszystko, co powinna wiedzieć przekazała jej matka, nie raz inie dwa opowiadając niezwykłe historie o tym drugim świecie, do którego częściowo przynależeli, ale to wszystko jakoś naturalnie wsiąkło w czarodziejską rzeczywistość, tak samo jak mama. Spojrzała jak zdejmuje płaszcz i podwija rękawy białej, starannie wykrochmalonej koszuli, łapiąc się na tym znów, że prezentował się bardzo elegancko. — Wracasz z pracy?— Uniosła brew, wskazując brodą na jego koszulę. Zawsze jej się wydawało, że praca aurorów należy raczej do brudnej roboty. Pytaniu towarzyszył łobuzerski uśmiech, jakby próbowała go w ten sposób przyłapać na kłamstwie, ale nie była pewna, czy mogłaby w jego twarzy, czy oczach odkryć kłamstwo, nawet gdyby przyglądała się jeszcze uważniej.
— Och, to... — mruknęła, próbując się od razu zreflektować, ale brakło jej ręki, by wytrzeć policzek. Uczynił to jednak za nią, ku jej chwilowemu zdziwieniu. Było w tym coś czułego i coś znajomego. Ben często to robił, kiedy była brudna, ale on nie wkładał w to tyle delikatności. Raczej szorstkim, szerokim palcem wycierał jej buzię, jak małego kocmołucha. To, co uczynił Michael było zaskakująco miłe i przyjemne, ale jednocześnie peszące, chociaż nie miała pojęcia dlaczego. Przywykła przecież do towarzystwa braci, ich kolegów, braci swoich koleżanek i nie było w tym nic nienaturalnego. — Dzięki — mruknęła, spuszczając w końcu głowę i poprawiając po nim — choć zupełnie niepotrzebnie — ramieniem, wytarcie w policzek. Odłożyła ciasto na deski, wolną ręką wyciągnęła różdżkę, dzięki której już po chwili obok pojawiły się dwa kubki. Czym prędzej zabrała się za przygotowywanie herbat. — Jest coś o czym chciałabym ci powiedzieć...— zaczęła, kiedy po machnięciu różdżką czajnik powieszony na stelarzu przy drobnym, wyłożonym cegłami palenisku zaczął wyrzucać z siebie kłęby pary.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Odkąd został wilkołakiem, a właściwie odkąd wyszedł z po-ugryzieniowej depresji, miał wrażenie, że życie wszystkich nabrało rozpędu i ruszyło do przodu. Bez niego. Gabriel realizował się jako auror, Justine była zajęta kursem, starzy przyjaciele dostali awanse lub założyli rodziny. Dlatego lubił przebywać w sklepie Hannah. Chociaż panna Wright też ruszyła do przodu, prężnie rozwijając swój biznes, to jej przynajmniej nie przeszkadzał, a nawet mógł pomóc.
Roześmiał się - lekko, spontanicznie, tak jak często śmiał się w jej obecności.
-Odkąd zgodnie z Twoją radą zacząłem częściej pić herbatę, to już mi lepiej. A co dopiero, jak dodasz rumu! - faktycznie, od Sylwestra zaczął ubierać się cieplej i odżywiać nieco lepiej, a przeziębienie minęło.
Odchrząknął nieco nerwowo, bo Hannah miała talent do zadawania mu pytań, które stawiały go w zabawnym świetle:
-Uhm, nazywa się galette des rois - odparł, zdając sobie sprawę, że jego francuski akcent jest żenujący. -Ciasto Królów. - pochwalił się strzępkiem informacji, którego udzieliła mu sprzedawczyni w cukierni. Sam nie potrafiłby tego przecież przetłumaczyć.
Wiedział o mugolskim świecie więcej od Hani, w końcu spędził w nim jedenaście lat życia. Nadal słuchał zresztą o mugolskich sportach, ilekroć spotykał się z ojcem. Zanim dzieci odkryły w sobie zdolności magiczne, mama zadbała o to, aby wszyscy stali się częścią świata taty. Gdyby nie wrodzone talenty, pozostaliby mugolami... i może tak byłoby dla wszystkich bezpieczniej?
Nie obchodzili jednak takich świąt jak Trzech Króli, chociaż w ich domu stała choinka. Mike podsłuchiwał za to, jak o różnych tradycjach opowiadali sobie koledzy z klasy, których świętowanie wydawało się jakieś... pełniejsze niż w ich rodzinie. Pomimo dobrej asymilacji do mugolskiego świata, Tonksowie pozostali przecież czarodziejami, a Hogwart zaszczepił w nich dystans wobec mugolskich "przesądów".
-To Święto na cześć królów, którzy złożyli jakieś dary po mugolskich Świętach. - wyjaśnił, nie do końca pamiętając detale, ale Hania chyba się domyśli, o co chodzi. -Ale zamiast dawać sobie wtedy upominki... - co miałoby sens, ale może nikogo nie było na to stać zaraz po dawaniu sobie prezentów pod choinkę -...mugole po prostu piszą na drzwiach domu jakieś runy kredą, żeby mieć dobry rok. - to fascynujące, że oni też mieli swój rodzaj run i wierzyli w ich dobrą moc! -A francuscy mugole jedzą właśnie to ciasto i wierzą, że kto znajdzie w nim monetę, ten będzie miał szczęście w Nowym Roku. - mrugnął porozumiewawczo do Hani, mając nadzieję, że schowany w cieście knut przyniesie jej powodzenie w biznesiea nie nadkruszonego zęba.
-To takie dziwne, mugole nie znają magii, ale ich wiara w przesądy, które ochronią ich od złego jest silniejsza od naszej... - zadumał się z nutą zazdrości. Czy ich świat był prostszy, mniej skomplikowany?
Przyłapawszy Hanię na przyglądaniu się jego koszuli, uśmiechnął się równie łobuzersko i wzruszył lekko ramionami.
-Dzień w biurze i archiwum, zasypiam na stojąco. - wyjaśnił, choć gdyby udał się dzisiaj na wyczerpującą akcję w terenie, to może zmieniłby sweter na świeżą koszulę w ministerialnej szatni. Nie tylko kobiety miały swoje wyjściowe triki!
Położył ciasto na blacie, rozglądając się za nożem. Może i był tu gościem, ale chciał pomóc, jak zwykle. Nie odgadł jednak jeszcze logiki przechowywania sztućców na sklepowym zapleczu, więc patrzył, jak Hannah robi herbatę. W jej gestach było coś eleganckiego, choć chyba tylko szaleniec określiłby przygotowywanie herbaty fascynującym. Ale w domu rodzinnym mama Tonks używała do gotowania mugolskich sposobów, a z kolegamii dziewczynami Mike nie spotykał się na herbatę. Przyłapał się na myśli, że miło ogląda się Hanię przy takich domowych czynnościach i że jej policzki są dziwnie gorące (może to ona potrzebuje zadbać o zdrowie, czy nie przepracowywała się w tym sklepie?). Zdezorientowany tą dziwną tęsknotą za domem, czym prędzej skupił się na słowach dziewczyny.
-Słucham. - zachęcił łagodnie, bo przyszedł tutaj właśnie z postanowieniem słuchania. Ostatnio niepotrzebnie wkroczył w tańcu na tematy polityczne, tym razem zamierzał pozostawić inicjatywę swojej gospodyni i poczekać tylko na te tematy, które sama była gotowa poruszyć.
jeśli ukroisz ciasto, rzucamy k3 - trójka znajduje knuta!
Roześmiał się - lekko, spontanicznie, tak jak często śmiał się w jej obecności.
-Odkąd zgodnie z Twoją radą zacząłem częściej pić herbatę, to już mi lepiej. A co dopiero, jak dodasz rumu! - faktycznie, od Sylwestra zaczął ubierać się cieplej i odżywiać nieco lepiej, a przeziębienie minęło.
Odchrząknął nieco nerwowo, bo Hannah miała talent do zadawania mu pytań, które stawiały go w zabawnym świetle:
-Uhm, nazywa się galette des rois - odparł, zdając sobie sprawę, że jego francuski akcent jest żenujący. -Ciasto Królów. - pochwalił się strzępkiem informacji, którego udzieliła mu sprzedawczyni w cukierni. Sam nie potrafiłby tego przecież przetłumaczyć.
Wiedział o mugolskim świecie więcej od Hani, w końcu spędził w nim jedenaście lat życia. Nadal słuchał zresztą o mugolskich sportach, ilekroć spotykał się z ojcem. Zanim dzieci odkryły w sobie zdolności magiczne, mama zadbała o to, aby wszyscy stali się częścią świata taty. Gdyby nie wrodzone talenty, pozostaliby mugolami... i może tak byłoby dla wszystkich bezpieczniej?
Nie obchodzili jednak takich świąt jak Trzech Króli, chociaż w ich domu stała choinka. Mike podsłuchiwał za to, jak o różnych tradycjach opowiadali sobie koledzy z klasy, których świętowanie wydawało się jakieś... pełniejsze niż w ich rodzinie. Pomimo dobrej asymilacji do mugolskiego świata, Tonksowie pozostali przecież czarodziejami, a Hogwart zaszczepił w nich dystans wobec mugolskich "przesądów".
-To Święto na cześć królów, którzy złożyli jakieś dary po mugolskich Świętach. - wyjaśnił, nie do końca pamiętając detale, ale Hania chyba się domyśli, o co chodzi. -Ale zamiast dawać sobie wtedy upominki... - co miałoby sens, ale może nikogo nie było na to stać zaraz po dawaniu sobie prezentów pod choinkę -...mugole po prostu piszą na drzwiach domu jakieś runy kredą, żeby mieć dobry rok. - to fascynujące, że oni też mieli swój rodzaj run i wierzyli w ich dobrą moc! -A francuscy mugole jedzą właśnie to ciasto i wierzą, że kto znajdzie w nim monetę, ten będzie miał szczęście w Nowym Roku. - mrugnął porozumiewawczo do Hani, mając nadzieję, że schowany w cieście knut przyniesie jej powodzenie w biznesie
-To takie dziwne, mugole nie znają magii, ale ich wiara w przesądy, które ochronią ich od złego jest silniejsza od naszej... - zadumał się z nutą zazdrości. Czy ich świat był prostszy, mniej skomplikowany?
Przyłapawszy Hanię na przyglądaniu się jego koszuli, uśmiechnął się równie łobuzersko i wzruszył lekko ramionami.
-Dzień w biurze i archiwum, zasypiam na stojąco. - wyjaśnił, choć gdyby udał się dzisiaj na wyczerpującą akcję w terenie, to może zmieniłby sweter na świeżą koszulę w ministerialnej szatni. Nie tylko kobiety miały swoje wyjściowe triki!
Położył ciasto na blacie, rozglądając się za nożem. Może i był tu gościem, ale chciał pomóc, jak zwykle. Nie odgadł jednak jeszcze logiki przechowywania sztućców na sklepowym zapleczu, więc patrzył, jak Hannah robi herbatę. W jej gestach było coś eleganckiego, choć chyba tylko szaleniec określiłby przygotowywanie herbaty fascynującym. Ale w domu rodzinnym mama Tonks używała do gotowania mugolskich sposobów, a z kolegami
-Słucham. - zachęcił łagodnie, bo przyszedł tutaj właśnie z postanowieniem słuchania. Ostatnio niepotrzebnie wkroczył w tańcu na tematy polityczne, tym razem zamierzał pozostawić inicjatywę swojej gospodyni i poczekać tylko na te tematy, które sama była gotowa poruszyć.
jeśli ukroisz ciasto, rzucamy k3 - trójka znajduje knuta!
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie pamiętała, jak to wszystko się zaczęło, ani kiedy, ale nie musiała wybiegać pamięcią w poszukiwaniu celu, czy sensu podobnych spotkań. Był tu mile widziany, niezależnie od pory dnia, czy fazy księżyca. Nie było w tym nic nienaturalnego, dziwnego, czy wymagającego podejrzeń, tym bardziej jeśli sam Michael bywał tu z przyjemnością. Wiedziała o tym jak trudny czas miał za sobą, o tym, jak ciężko musiało mu być powrócić do normalności i poradzić sobie z przypadłością, której się nie obawiała nawet przez chwilę. Była bezpieczna, on też, w ciemnych zakamarkach jej sklepu mógł czuć się bezpieczny.
— Wyglądasz też znacznie lepiej — przyznała, przestając mu się w końcu przyglądać. Robiła to zdecydowanie zbyt długo, na czym się złapała w końcu, uświadamiając jak bardzo niegrzeczne musiało to być z jej strony. Wyglądał dobrze, prezentował się doskonale, a jeśli jeszcze choć trochę gnębiło go przeziębienie, doskonale potrafił to zamaskować szczerym i szerokim uśmiechem. Francuska nazwa ciasta nie mówiła jej zupełnie nic, nie znała języków obcych, mógłby powiedzieć cokolwiek, a ona i tak przyjęłaby to za pewnik. Pokiwała głową w geście zrozumienia — choć nie rozumiała, a intrygująca nazwa zmusiła ją do tego, by lepiej przyjrzeć się ciastu. Woda na herbatę zaczynała powoli wrzeć, lewitujący kociołek z wodą zalał dwa kubki z herbatą, kiedy ona rozpakowywała francuskie, wytrawnie brzmiące ciasto, słuchając przy tym jego historii.
— Mhm — mruknęła, dając mu znać, że wie o czym mówi. Nóż błysnął w powietrzu a później zabrał się za porcjowanie wypieku. — Nigdy wcześniej tego nie słyszałam. — Runy na drzwiach brzmiały znajomo. Czarodzieje robili przecież podobnie, zabezpieczając swoje domostwa zaklęciami ochronnymi, mającymi na celu strzec ich przed niebezpieczeństwem. Zawsze wiedziała, że te dwa światy są ze sobą nierozerwalnie związane; że jeden czerpał inspiracje z drugiego, dawno, dawno temu. Ludzie atakowali to, czego się bali, ale oni nie byli wcale inni. Po prostu mieli lepsze sposoby na to, by skutecznie się bronić przed tym, co spędzało im sen z powiek. — Chcesz powiedzieć, że gdzieś tu możemy trafić na monetę? Ostrzegam, jeśli połkniesz knuta nie będę mogła ci pomóc, nie znam się na anatomii — dodała z lekkim uśmiechem, spoglądając na niego z ukosa i po chwili już rozkładając ciasto na skrzynce, razem z herbatami, które zaparzone już doprawiła odpowiednią, wcale nie małą, dawką przyniesionego przez Tonks rumu. — Mogę spróbować cię jedynie ocucić wiadrem zimnej wody.— Wzruszyła ramionami, a dłonie uniosła w geście kapitulacji. Nie mógł liczyć na bardziej subtelne, a już na pewno nie profesjonalne metody ratowania życia. W grę wchodziła jeszcze przemoc fizyczna, ale tym postanowiła się nie reklamować, dla dobra tego spotkania. — Może to nie są byle jakie przesądy. Może oni mają swoją magię, która też działa, tylko inaczej.— Była pewna, że jeśli ktoś wierzył w coś naprawdę mocno, miał wyjątkową moc, która potrafiła urzeczywistniać nawet najbardziej abstrakcyjne marzenia i potrzeby. Nie wiedziała, jak to działa — w jej przypadku to się nie sprawdzało, ale może dlatego, że nie była mugolem. Może to właśnie oni, pozbawieni magii w tym naturalnym rozumieniu, nauczyli się radzić sobie inaczej, co wciąż dla takich jak oni pozostawało wyjątkową tajemnicą.
— Powinnam poszukać ci poduszki i koca, żebyś mógł się tu zdrzemnąć?— spytała, unosząc brew. Może nie byłoby to wcale takie dziwne. Sięgnęła do kawałka ciasta i ugryzła go ostrożnie. — Ale jeśli będziesz przysypiał będę zmuszona do zastosowania radykalnych środków pobudzenia — ostrzegła go z całkiem poważną miną, wcale przy tym nie żartując.
Usiadła na deskach i sięgnęła dłońmi po kubek z gorącą herbatą, opatulając go szczelnie palcami. Gorąca para unosiła się, a do nosa docierał słodkawy aromat herbaty, goździków, cynamonu, a na samym końcu dopiero ostrzejszy akcent alkoholu.
— Wiem, że pomagasz Zakonowi Feniksa — mruknęła niepewnie, unosząc na niego wzrok. — Justine mi powiedziała. Nie byłam z tobą do końca szczera, wtedy, podczas sylwestra... — Głos jej się zniżył, a nieco zawstydzone i pokorne spojrzenie uciekło od jego twarzy do kubka herbaty.
— Wyglądasz też znacznie lepiej — przyznała, przestając mu się w końcu przyglądać. Robiła to zdecydowanie zbyt długo, na czym się złapała w końcu, uświadamiając jak bardzo niegrzeczne musiało to być z jej strony. Wyglądał dobrze, prezentował się doskonale, a jeśli jeszcze choć trochę gnębiło go przeziębienie, doskonale potrafił to zamaskować szczerym i szerokim uśmiechem. Francuska nazwa ciasta nie mówiła jej zupełnie nic, nie znała języków obcych, mógłby powiedzieć cokolwiek, a ona i tak przyjęłaby to za pewnik. Pokiwała głową w geście zrozumienia — choć nie rozumiała, a intrygująca nazwa zmusiła ją do tego, by lepiej przyjrzeć się ciastu. Woda na herbatę zaczynała powoli wrzeć, lewitujący kociołek z wodą zalał dwa kubki z herbatą, kiedy ona rozpakowywała francuskie, wytrawnie brzmiące ciasto, słuchając przy tym jego historii.
— Mhm — mruknęła, dając mu znać, że wie o czym mówi. Nóż błysnął w powietrzu a później zabrał się za porcjowanie wypieku. — Nigdy wcześniej tego nie słyszałam. — Runy na drzwiach brzmiały znajomo. Czarodzieje robili przecież podobnie, zabezpieczając swoje domostwa zaklęciami ochronnymi, mającymi na celu strzec ich przed niebezpieczeństwem. Zawsze wiedziała, że te dwa światy są ze sobą nierozerwalnie związane; że jeden czerpał inspiracje z drugiego, dawno, dawno temu. Ludzie atakowali to, czego się bali, ale oni nie byli wcale inni. Po prostu mieli lepsze sposoby na to, by skutecznie się bronić przed tym, co spędzało im sen z powiek. — Chcesz powiedzieć, że gdzieś tu możemy trafić na monetę? Ostrzegam, jeśli połkniesz knuta nie będę mogła ci pomóc, nie znam się na anatomii — dodała z lekkim uśmiechem, spoglądając na niego z ukosa i po chwili już rozkładając ciasto na skrzynce, razem z herbatami, które zaparzone już doprawiła odpowiednią, wcale nie małą, dawką przyniesionego przez Tonks rumu. — Mogę spróbować cię jedynie ocucić wiadrem zimnej wody.— Wzruszyła ramionami, a dłonie uniosła w geście kapitulacji. Nie mógł liczyć na bardziej subtelne, a już na pewno nie profesjonalne metody ratowania życia. W grę wchodziła jeszcze przemoc fizyczna, ale tym postanowiła się nie reklamować, dla dobra tego spotkania. — Może to nie są byle jakie przesądy. Może oni mają swoją magię, która też działa, tylko inaczej.— Była pewna, że jeśli ktoś wierzył w coś naprawdę mocno, miał wyjątkową moc, która potrafiła urzeczywistniać nawet najbardziej abstrakcyjne marzenia i potrzeby. Nie wiedziała, jak to działa — w jej przypadku to się nie sprawdzało, ale może dlatego, że nie była mugolem. Może to właśnie oni, pozbawieni magii w tym naturalnym rozumieniu, nauczyli się radzić sobie inaczej, co wciąż dla takich jak oni pozostawało wyjątkową tajemnicą.
— Powinnam poszukać ci poduszki i koca, żebyś mógł się tu zdrzemnąć?— spytała, unosząc brew. Może nie byłoby to wcale takie dziwne. Sięgnęła do kawałka ciasta i ugryzła go ostrożnie. — Ale jeśli będziesz przysypiał będę zmuszona do zastosowania radykalnych środków pobudzenia — ostrzegła go z całkiem poważną miną, wcale przy tym nie żartując.
Usiadła na deskach i sięgnęła dłońmi po kubek z gorącą herbatą, opatulając go szczelnie palcami. Gorąca para unosiła się, a do nosa docierał słodkawy aromat herbaty, goździków, cynamonu, a na samym końcu dopiero ostrzejszy akcent alkoholu.
— Wiem, że pomagasz Zakonowi Feniksa — mruknęła niepewnie, unosząc na niego wzrok. — Justine mi powiedziała. Nie byłam z tobą do końca szczera, wtedy, podczas sylwestra... — Głos jej się zniżył, a nieco zawstydzone i pokorne spojrzenie uciekło od jego twarzy do kubka herbaty.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Rozsiadł się wygodnie. On również nie pamiętał, kiedy ten ciemny sklep stał się mu droższy niż własny dom. Było tu przytulniej i milej, a Tonks jedynie w zakamarkach podświadomości pamiętał, że to Hannah tworzy dom. Nie dopuszczał do siebie w końcu myśli, że chata w lesie kojarzy mu się jedynie z dawną depresją i obecną samotnością, zaś sklep panny Wright - z jej ciepłym śmiechem.
-...dziękuję? - nie był pewien, czy jej komentarz jest stwierdzeniem czy komplementem. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przyglądała mu się jakoś dłużej i bardziej przenikliwie niż zwykle. Czyżby krzywo wyprasował koszulę? Postanowił nie zgłębiać tematu - gdyby faktycznie miał krzywy kołnierz, to chyba wolał nie wiedzieć.
-To nie jest jakoś bardzo hucznie obchodzone święto, a przynajmniej nie w Wielkiej Brytanii. - wzruszył lekko ramionami. To zrozumiałe, że Hannah nic o nim nie wiedziała. Sam dowiedział się o siódmym stycznia dopiero w szkole, ze wzmianek niektórych kolegów i z lekcji o świętach w różnych częściach Europy.
Roześmiał się, jak to często przy Hani. Upił łyka herbaty, nie przejmując się tym, że była jeszcze trochę gorąca. Rum przyjemnie zapiekł go w gardło.
-Miałem raczej nadzieję, że to ty znajdziesz knuta, a ja ocucę cię...aurorskimi metodami. - chyba za dużo rozmawiali o mugolach, bo na moment przed oczyma stanęło mu nie aurorskie szkolenie z wyczarowywania fontanny wody, a ich metody pierwszej pomocy, tak nieodpowiednie do kontekstu spotkania i wyglądające dla czarodziejów niczym nieudolne pocałunki. Podobno te mugolskie sposoby miały sens z punktu widzenia anatomii, ale - podobnie jak Hannah - Michael był zielony w tej dziedzinie.
-Może. W końcu magia szalała wokół nich w czasie anomalii - może potrafią ją nieświadomie wyczuwać, niczym dzieci? - natchnęła go Hannah. Wyprostował się, tak jakby ta myśl dała mu nową nadzieję: na to, że kiedyś uczeni dowiedzą się więcej o naturze magii i zakopią przepaść pogardy między czarodziejami i mugolami. I jeszcze na to, że jego tata, ukrywający się w Kornwalii, jakoś tam sobie poradzi. Czy byłoby ci łatwiej, gdybyś był bardziej religijny, tato? Gdybyś rysował na drzwiach kredą te mugolskie runy? A może spotkasz pomocnych sąsiadów, którzy odwiedzą cię w Trzech Króli i nakreślą te znaki za ciebie?
-Mama zawsze żartowała, że tata musiał rzucić na nią jakiś urok żeby ją poderwać. - roześmiał się nagle, nie sądząc nawet, że już potrafi mówić o zmarłej mamie z ciepłą nostalgią, a nie gorzkim poczuciem winy. Rozmowa nieoczekiwanie przypomniała mu, że związek jego rodziców był przecież niespodziewanym cudem - że mugolaczka nie chciała drążyć dla siebie miejsca w czarodziejskim świecie po to, aby zakochać się w mugolu (czyż nie był trochę podobny do mamy, rozpaczliwie próbując się dopasować?), ale w imię uczucia bez wahania zrezygnowała z używania magii w domu i nauczyła się perfekcyjnie udawać mugolską normalność.
Jakże dziwna jest miłość.
Nawet nie wiedział, że uśmiech spełzł z jego twarzy, gdy Hannah zaczęła żartować -bo chyba żartowała z tą drzemką i środkami powodzenia, prawda?
Ostatnim razem, gdy kobieta przestała przy nim żartować, wszystko bardzo źle się skończyło.
-Masz zamiar wracać do domu w tą śnieżycę? Zdrzemnij się u mnie, pracowaliśmy cały dzień - trajkotała Astrid, a on ruszył za nią na kubek grzańca, ruszył przekraczać granice prywatności i zapominać o obowiązkach zawodowych, ruszył beztrosko łamać reguły i nadużywać jej zaufania, ruszył udawać, że nie widzi, że robiła do niego maślane oczy odkąd zaczęli razem pracować. Zamiast na kanapie, obudził się w ramionach Norweżki, a to co było dla niego zabawą - okazało się jej zgubą.
Zamrugał szybko, bo ostatnim o czym chciał teraz myśleć było to, jak bardzo zawiódł jako syn i mężczyzna - nie zdoławszy ochronić ani własnej mamy ani podwładnej, za którą był przecież odpowiedzialny i której nie powinien był mącić w głowie. Podniósł oczy znad herbacianej pary i utkwił je w Hannah - żywej, bezpiecznej i wesołej - mając nadzieję, że zaraz znów zacznie żartować, że będzie dobrze i beztrosko. Ale ona też spoważniała i wydawała się... zawstydzona?
Zmarszczył lekko brwi, bo nieśmiała Hannah wydawała mu się błędem percepcji - to tak, jakby Ben był niski, Gabriel kujonowaty, albo Just codziennie chodziła w mysich włosach. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że chyba wyczuwa przepraszającą nutę w jej głosie - takiego tonu oczekiwał podświadomie od własnej siostry, ale hej, nie od Hani.
-Hannah. - odruchowo nakrył jej dłoń swoją, chcąc zachęcić dziewczynę aby spojrzała mu w oczy i nie myśląc zbyt wiele o znaczeniu tego gestu; zaaferowany jej dziwnym tonem i ekscytującą wzmianką o Zakonie Feniksa.
-Rozumiem. - uśmiechnął się ciepło, ale spojrzenie miał trochę smutne. -Przecież musimy trzymać to w sekrecie. Nawet Just... mi nie powiedziała, wiem o Zakonie od kogoś innego. - zapewnił, przygryzając lekko wargę. Zawahał się na moment, bo nigdy nie rozmawiali z Hannah o Justine ani o Benie. Tak, jakby doszli do jednoczesnego i może niewłaściwego wniosku, że to trochę dziwne zaprzyjaźniać się z przyjaciółmi swojego rodzeństwa. A przynajmniej on nie wspominał Just, gdzie spędził sporo jesiennych wieczorów.
Nie chciał też stawiać Hannah w niezręcznej sytuacji, pomiędzy ciekawskimi pytaniami gościa a drogą przyjaciółką (powinna w końcu wybrać przyjaciółkę, prawda), ale z drugiej strony, to była jedyna okazja, aby wybadać jak daleko sięga milczenie Justine.
-Mówiła... ci coś o mnie? - na przykład dlaczego już mu nie ufała, dlaczego zostawiła sprawy Rineheartowi? -Albo o tym czasie, gdy... nie miała ze mną kontaktu? - czy też Hannah była wtedy zajęta swoimi sprawami, a Justine nie przyznawała się przyjaciółce, że starszy brat nie chce rozmawiać z nią, z mamą, z nikim, tylko siedzi w chacie w lesie niczym zmarły za życia? Tonksowie nie znali się na magipsychiatrii, a Mike nadal podchodził do tej dziedziny sceptycznie - spotkał się z kimś z Munga dopiero, gdy rozpoczęto badania nad eliksirem tojadowym, eliksir przeciwdepresyjny pił niechętnie i szybko odstawił, i do dzisiaj nie docierało do niego, że jego umysł po prostu odreagowywał traumę likantropii - w tamtym wycofaniu widząc przede wszystkim własną słabość. I przyczynę obecnego milczenia Justine - oko za oko, cisza za ciszę, sekret za sekret (tyle, że on nie miał wtedy żadnych sekretów, w tajemnicy chciał utrzymać tylko swój ból).
Teraz to on utkwił wzrok w herbacie, nagle zakłopotany. Dopiero po chwili podniósł go na Hannah.
-Domyślałem się, od Sylwestra. - mruknął, pamiętając jej odważne słowa w tańcu, niepodobne do zwykłej rzemieślniczki z Pokątnej w czasach, w których płoną lokale. Kilka miesięcy temu gładko przyjął do wiadomości, że drzazga w oku to wypadek przy pracy, ale w Sylwestra znów powróciło do niego wspomnienie opaski na twarzy, protezy nogi Just, tych wszystkich dziwnych "wypadków" wśród jego bliskich.
-...dziękuję? - nie był pewien, czy jej komentarz jest stwierdzeniem czy komplementem. Dopiero teraz uświadomił sobie, że przyglądała mu się jakoś dłużej i bardziej przenikliwie niż zwykle. Czyżby krzywo wyprasował koszulę? Postanowił nie zgłębiać tematu - gdyby faktycznie miał krzywy kołnierz, to chyba wolał nie wiedzieć.
-To nie jest jakoś bardzo hucznie obchodzone święto, a przynajmniej nie w Wielkiej Brytanii. - wzruszył lekko ramionami. To zrozumiałe, że Hannah nic o nim nie wiedziała. Sam dowiedział się o siódmym stycznia dopiero w szkole, ze wzmianek niektórych kolegów i z lekcji o świętach w różnych częściach Europy.
Roześmiał się, jak to często przy Hani. Upił łyka herbaty, nie przejmując się tym, że była jeszcze trochę gorąca. Rum przyjemnie zapiekł go w gardło.
-Miałem raczej nadzieję, że to ty znajdziesz knuta, a ja ocucę cię...aurorskimi metodami. - chyba za dużo rozmawiali o mugolach, bo na moment przed oczyma stanęło mu nie aurorskie szkolenie z wyczarowywania fontanny wody, a ich metody pierwszej pomocy, tak nieodpowiednie do kontekstu spotkania i wyglądające dla czarodziejów niczym nieudolne pocałunki. Podobno te mugolskie sposoby miały sens z punktu widzenia anatomii, ale - podobnie jak Hannah - Michael był zielony w tej dziedzinie.
-Może. W końcu magia szalała wokół nich w czasie anomalii - może potrafią ją nieświadomie wyczuwać, niczym dzieci? - natchnęła go Hannah. Wyprostował się, tak jakby ta myśl dała mu nową nadzieję: na to, że kiedyś uczeni dowiedzą się więcej o naturze magii i zakopią przepaść pogardy między czarodziejami i mugolami. I jeszcze na to, że jego tata, ukrywający się w Kornwalii, jakoś tam sobie poradzi. Czy byłoby ci łatwiej, gdybyś był bardziej religijny, tato? Gdybyś rysował na drzwiach kredą te mugolskie runy? A może spotkasz pomocnych sąsiadów, którzy odwiedzą cię w Trzech Króli i nakreślą te znaki za ciebie?
-Mama zawsze żartowała, że tata musiał rzucić na nią jakiś urok żeby ją poderwać. - roześmiał się nagle, nie sądząc nawet, że już potrafi mówić o zmarłej mamie z ciepłą nostalgią, a nie gorzkim poczuciem winy. Rozmowa nieoczekiwanie przypomniała mu, że związek jego rodziców był przecież niespodziewanym cudem - że mugolaczka nie chciała drążyć dla siebie miejsca w czarodziejskim świecie po to, aby zakochać się w mugolu (czyż nie był trochę podobny do mamy, rozpaczliwie próbując się dopasować?), ale w imię uczucia bez wahania zrezygnowała z używania magii w domu i nauczyła się perfekcyjnie udawać mugolską normalność.
Jakże dziwna jest miłość.
Nawet nie wiedział, że uśmiech spełzł z jego twarzy, gdy Hannah zaczęła żartować -bo chyba żartowała z tą drzemką i środkami powodzenia, prawda?
Ostatnim razem, gdy kobieta przestała przy nim żartować, wszystko bardzo źle się skończyło.
-Masz zamiar wracać do domu w tą śnieżycę? Zdrzemnij się u mnie, pracowaliśmy cały dzień - trajkotała Astrid, a on ruszył za nią na kubek grzańca, ruszył przekraczać granice prywatności i zapominać o obowiązkach zawodowych, ruszył beztrosko łamać reguły i nadużywać jej zaufania, ruszył udawać, że nie widzi, że robiła do niego maślane oczy odkąd zaczęli razem pracować. Zamiast na kanapie, obudził się w ramionach Norweżki, a to co było dla niego zabawą - okazało się jej zgubą.
Zamrugał szybko, bo ostatnim o czym chciał teraz myśleć było to, jak bardzo zawiódł jako syn i mężczyzna - nie zdoławszy ochronić ani własnej mamy ani podwładnej, za którą był przecież odpowiedzialny i której nie powinien był mącić w głowie. Podniósł oczy znad herbacianej pary i utkwił je w Hannah - żywej, bezpiecznej i wesołej - mając nadzieję, że zaraz znów zacznie żartować, że będzie dobrze i beztrosko. Ale ona też spoważniała i wydawała się... zawstydzona?
Zmarszczył lekko brwi, bo nieśmiała Hannah wydawała mu się błędem percepcji - to tak, jakby Ben był niski, Gabriel kujonowaty, albo Just codziennie chodziła w mysich włosach. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że chyba wyczuwa przepraszającą nutę w jej głosie - takiego tonu oczekiwał podświadomie od własnej siostry, ale hej, nie od Hani.
-Hannah. - odruchowo nakrył jej dłoń swoją, chcąc zachęcić dziewczynę aby spojrzała mu w oczy i nie myśląc zbyt wiele o znaczeniu tego gestu; zaaferowany jej dziwnym tonem i ekscytującą wzmianką o Zakonie Feniksa.
-Rozumiem. - uśmiechnął się ciepło, ale spojrzenie miał trochę smutne. -Przecież musimy trzymać to w sekrecie. Nawet Just... mi nie powiedziała, wiem o Zakonie od kogoś innego. - zapewnił, przygryzając lekko wargę. Zawahał się na moment, bo nigdy nie rozmawiali z Hannah o Justine ani o Benie. Tak, jakby doszli do jednoczesnego i może niewłaściwego wniosku, że to trochę dziwne zaprzyjaźniać się z przyjaciółmi swojego rodzeństwa. A przynajmniej on nie wspominał Just, gdzie spędził sporo jesiennych wieczorów.
Nie chciał też stawiać Hannah w niezręcznej sytuacji, pomiędzy ciekawskimi pytaniami gościa a drogą przyjaciółką (powinna w końcu wybrać przyjaciółkę, prawda), ale z drugiej strony, to była jedyna okazja, aby wybadać jak daleko sięga milczenie Justine.
-Mówiła... ci coś o mnie? - na przykład dlaczego już mu nie ufała, dlaczego zostawiła sprawy Rineheartowi? -Albo o tym czasie, gdy... nie miała ze mną kontaktu? - czy też Hannah była wtedy zajęta swoimi sprawami, a Justine nie przyznawała się przyjaciółce, że starszy brat nie chce rozmawiać z nią, z mamą, z nikim, tylko siedzi w chacie w lesie niczym zmarły za życia? Tonksowie nie znali się na magipsychiatrii, a Mike nadal podchodził do tej dziedziny sceptycznie - spotkał się z kimś z Munga dopiero, gdy rozpoczęto badania nad eliksirem tojadowym, eliksir przeciwdepresyjny pił niechętnie i szybko odstawił, i do dzisiaj nie docierało do niego, że jego umysł po prostu odreagowywał traumę likantropii - w tamtym wycofaniu widząc przede wszystkim własną słabość. I przyczynę obecnego milczenia Justine - oko za oko, cisza za ciszę, sekret za sekret (tyle, że on nie miał wtedy żadnych sekretów, w tajemnicy chciał utrzymać tylko swój ból).
Teraz to on utkwił wzrok w herbacie, nagle zakłopotany. Dopiero po chwili podniósł go na Hannah.
-Domyślałem się, od Sylwestra. - mruknął, pamiętając jej odważne słowa w tańcu, niepodobne do zwykłej rzemieślniczki z Pokątnej w czasach, w których płoną lokale. Kilka miesięcy temu gładko przyjął do wiadomości, że drzazga w oku to wypadek przy pracy, ale w Sylwestra znów powróciło do niego wspomnienie opaski na twarzy, protezy nogi Just, tych wszystkich dziwnych "wypadków" wśród jego bliskich.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Opadający na czoło kosmyk odgarnęła, podciągając nogi na jedną z niższych belek. Zapach drewna wypełniał to miejsce, pachniała nim również ona, a po wyjściu ze sklepów pachnieć będzie pewnie i on. Najsilniejszy był zapach sosny, jednej z najświeższych, ostatnich dostaw. Nieco leśny aromat pozostawiał przyjemną, poświąteczną aurę wciąż żywą. Teraz do niezwykłej mieszanki dołączył zapach gorącej herbaty z dodatkami i rumem, a ciszę przerywał melodyjny i przyjemny dla ucha głos Michaela. Nie słyszała dotąd o tym święcie, chociaż jej mama była mugolką. Nie wnosiła wiele tradycji ze swojego dotychczasowego życia do ich rodzinnego domu; poza kuchnią. Niezwykłą, kuchnią, potrawami przygotowywanymi bez użycia magii, pysznym gulaszem, najlepszą jaką jadła szarlotką. Pamiętała, że Billy lubił ciasto z jabłkami, a ona robiła całkiem przyzwoite. Dawniej przesiadywała w kuchni więcej, piekła, gotowała, wypełniała tym każdą wolną chwilę. Wiele rzeczy uległo zmianie. Z Williamem od dawna nie miała kontaktu, dołączyła do Zakonu Feniksa, zdążyła spojrzeć prawdziwemu złu prosto w oczy dopóki nie straciła wzroku. Dziś każdą wolną chwilę zajmowała praca, tu w sklepie, poszukiwanie środków na rozwój interesu, budowanie planów na przyszłość, nauka zaklęć, które do niedawna nie były jej potrzebne i szlifowanie swoich umiejętności, które mogłyby się okazać przydatne. Dziś też było inaczej. To nie ona częstowała gościa ciastem, a on ją. Pysznym, słodkim i aromatycznym. Świat się zmieniał. Ona się zmieniła, ludzie wokół niej. Z nostalgią wspominała dawne czasy, tęskniąc za ich beztroską i możliwościami, a jednocześnie dziękując losowi za doświadczenia i możliwość wyglądania aż po horyzont. Michael przypominał jej o tym, że posiadała jeszcze życie prywatne. Jego wizyty, takie jak ta, nie pozwalały jej zapomnieć, że była kobietą, wciąż jeszcze młodą.
— Każde święto jest dobre, jeśli ma się z kim je uczcić — mruknęła w końcu zmyślona, po czym wzruszyła lekko ramionami. — Nikt nie zabroni nam wymyślić kolejnego, swojego. Co to byłoby za święto? — Spytała z uśmiechem, zerkając na niego z ciekawością. Dłonie miała już gorące od herbaty, kubek oddawał jej ciepło, grzejąc też uda, na których go wsparła. Może powinni mieć jakieś własne, ale jakby je nazwali? Co mogliby świętować w czasach, w których przyszło im walczyć o każdy promyk nadziei?
— Aurorskimi metodami, hm?— Uniosła brew z powątpiewaniem, lustrując go podejrzliwym spojrzeniem. Zatrzymała wzrok na jego oczach, mrużąc przy tym własne. — Jakie to są te "aurorskie metody"? Spodziewałabym się po aurorach niezbyt delikatnego oklepywania po twarzy albo jakiś innych.... bulwersujących terapii szokowych. Ostrzegam, nie zawaham się oddać — dodała, uśmiechając się złośliwie. Jeśli zamierzał rzeczywiście cucić ją tak brutalnie odpłaci mu się pięknym za nadobne.— A jeśli się zadławię i umrę, będziesz miał mnie na sumieniu. Uroczyście przysięgam nękać cię do końca twoich dni jako duch. Nie pozwolę ci zaznać spokoju, Tonks.— Zdawała się przy tym mówić całkiem poważnie a jednocześnie całkiem niewinnie, ale kąciki ust drżały jej nieznacznie od powstrzymywanego uśmiechu. Uniosła w końcu herbatę i upiła niewielki łyk, a później kolejny, czując jak napar z alkoholem przyjemnie rozgrzewa ją od środka. Musiała przyznać, że zdawał się być mocny i to bynajmniej nie z powodu liści herbaty, których do tego użyła.
Na wspomnienie mamy Michaela, Gabriela i Just spoważniała nieco, przywołując ją z łatwością z odmętów wspomnień. Pamiętała ją doskonale. Jej ciepły uśmiech, przyjazną aparycję, ciepło, którym emanowała. Wiedziała, że wszyscy przeżyli to, co jej się przytrafiło. Ona sama nie mogła długo w to uwierzyć. Nigdy, przenigdy nie powinno ją spotkać to, co ją spotkało. Ani nikogo w podobnej sytuacji. Pomyślała o swojej mamie, o tym, jaki los czekałby ją tu w Londynie, a po plecach przebiegł ją nieprzyjemny dreszcz.
— Twoja mama była wspaniałą kobietą — odparła na jego słowa, spoglądając na niego po chwili milczenia. — Dziś mało kto rzuca już takie uroki, wiesz? — A przecież to była po prostu miłość, czyż nie? Coś, czego nie dało się niczym uzasadnić. Niewiele było dla niej miejsca dzisiaj. W ciemności, strachu, upadku normalności i ludzkiej przyzwoitości. Miała wrażenie, że szaleństwa Grindelwalda były mniej dramatyczne, pomimo wojen i konfliktów, całego chaosu, jaki wprowadzał, niż to, czym pachniało powietrze teraz. A może była w błędzie? Może spowiła ją posępna aura, szarej, przytłaczającej codzienności, bo jego era już przeminęła. W głowie wciąż szumiały jej słowa Bena w starej chacie, na temat uczuć, z którymi się zmagał samotnie przez wiele lat, na temat ich siły i wielkości. I napawało ją to tak samo przerażeniem, jak i podziwem. Jeśli był szczęśliwy, jeśli dzięki temu budził się z uśmiechem każdego dnia, co więcej mogło go wzmocnić?
Kiedy nakrył jej dłoń swoją, uniosła na niego wzrok, po drodze napotykając spojrzenie jego szarobłękitnych oczu. Miały barwę zimowego chłodu, lodu, śniegu, pogodnego, wiosennego nieba, a mimo to wydawały się takie przyjazne i ciepłe.
— Wiem, że dowiedziałeś się od kogoś innego. I jestem pewna, że jest powód, dlaczego to nie ona. Just ma teraz... wiele na głowie. — Zawahała się na chwilę, ale nie z powodu przymusu filtrowania informacji. Wiedziała, że z pewnością wszystko, co musiał wiedzieć mu przedstawiono. Był też osobą, której mogła ufać. — Należy do Gwardii. To olbrzymi obowiązek i odpowiedzialność za nas wszystkich... — Nie wiedziała, czy o tym rozmawiali, czy przyjaciółka wyjaśniła mu kiedykolwiek to, co ją gnębiło. Obserwowała ją. Widziała, jak w jej oczach świat się rozpada, chociaż zaciskała zęby i próbowała z zadartą brodą udźwignąć ciężar własnych, prywatnych koszmarów. Widziała na własne oczy, jak przejmowała się jego losem, a później losem wszystkich tych, którzy potrzebowali jej pomocy. Sama nigdy o nią nie prosiła. A jednak jak każdy, potrzebowała jej, nie raz ledwie stając na nogach pod naporem ciężaru noszonej odpowiedzialności.
— Co chciałbyś usłyszeć?— spytała w odpowiedzi, przyglądając mu się niepewnie. Nie znała wszystkich odpowiedzi na dręczące go wątpliwości. — Rozmawiałyśmy. O różnych rzeczach. W różnych chwilach. Kiedy było lepiej, kiedy było gorzej. Zmieniła się — na pewno to zauważył, był przecież jej bratem. — Nie wiem, przez co przeszła podczas swojej próby, ale... Just, którą pamiętasz sprzed lat już nie ma, Mike. Ale zamiast niej jest silna, mądra i bardzo dzielna dziewczyna. — Spuściła wzrok na moment, pocierając ze sobą dwa palce, w których jeszcze chwilę temu trzymała ciasto, którego kawałek zdążyła już pochłonąć. Na ustach wciąż miała jego słodycz. — Wiesz, czasem łatwiej jest nam zmierzyć się z cudzymi demonami niż własnymi. Może powinieneś z nią spróbować porozmawiać?— W oczach, w trakcie sylwestrowej nocy widziała żal, w jego głosie dziś dźwięczał podobny, ale było też coś ze smutku.
Czuła się głupio z myślą, że udawała — nie musiała. Juz wtedy wiedział o Zakonie. Nie miało to jednak nic wspólnego z zaufaniem, jakim go darzyła. Nie mogła tego uczynić, liczyła na to, że naprawdę to rozumiał.
— Dobrze, że jesteś w tym z nami.
— Każde święto jest dobre, jeśli ma się z kim je uczcić — mruknęła w końcu zmyślona, po czym wzruszyła lekko ramionami. — Nikt nie zabroni nam wymyślić kolejnego, swojego. Co to byłoby za święto? — Spytała z uśmiechem, zerkając na niego z ciekawością. Dłonie miała już gorące od herbaty, kubek oddawał jej ciepło, grzejąc też uda, na których go wsparła. Może powinni mieć jakieś własne, ale jakby je nazwali? Co mogliby świętować w czasach, w których przyszło im walczyć o każdy promyk nadziei?
— Aurorskimi metodami, hm?— Uniosła brew z powątpiewaniem, lustrując go podejrzliwym spojrzeniem. Zatrzymała wzrok na jego oczach, mrużąc przy tym własne. — Jakie to są te "aurorskie metody"? Spodziewałabym się po aurorach niezbyt delikatnego oklepywania po twarzy albo jakiś innych.... bulwersujących terapii szokowych. Ostrzegam, nie zawaham się oddać — dodała, uśmiechając się złośliwie. Jeśli zamierzał rzeczywiście cucić ją tak brutalnie odpłaci mu się pięknym za nadobne.— A jeśli się zadławię i umrę, będziesz miał mnie na sumieniu. Uroczyście przysięgam nękać cię do końca twoich dni jako duch. Nie pozwolę ci zaznać spokoju, Tonks.— Zdawała się przy tym mówić całkiem poważnie a jednocześnie całkiem niewinnie, ale kąciki ust drżały jej nieznacznie od powstrzymywanego uśmiechu. Uniosła w końcu herbatę i upiła niewielki łyk, a później kolejny, czując jak napar z alkoholem przyjemnie rozgrzewa ją od środka. Musiała przyznać, że zdawał się być mocny i to bynajmniej nie z powodu liści herbaty, których do tego użyła.
Na wspomnienie mamy Michaela, Gabriela i Just spoważniała nieco, przywołując ją z łatwością z odmętów wspomnień. Pamiętała ją doskonale. Jej ciepły uśmiech, przyjazną aparycję, ciepło, którym emanowała. Wiedziała, że wszyscy przeżyli to, co jej się przytrafiło. Ona sama nie mogła długo w to uwierzyć. Nigdy, przenigdy nie powinno ją spotkać to, co ją spotkało. Ani nikogo w podobnej sytuacji. Pomyślała o swojej mamie, o tym, jaki los czekałby ją tu w Londynie, a po plecach przebiegł ją nieprzyjemny dreszcz.
— Twoja mama była wspaniałą kobietą — odparła na jego słowa, spoglądając na niego po chwili milczenia. — Dziś mało kto rzuca już takie uroki, wiesz? — A przecież to była po prostu miłość, czyż nie? Coś, czego nie dało się niczym uzasadnić. Niewiele było dla niej miejsca dzisiaj. W ciemności, strachu, upadku normalności i ludzkiej przyzwoitości. Miała wrażenie, że szaleństwa Grindelwalda były mniej dramatyczne, pomimo wojen i konfliktów, całego chaosu, jaki wprowadzał, niż to, czym pachniało powietrze teraz. A może była w błędzie? Może spowiła ją posępna aura, szarej, przytłaczającej codzienności, bo jego era już przeminęła. W głowie wciąż szumiały jej słowa Bena w starej chacie, na temat uczuć, z którymi się zmagał samotnie przez wiele lat, na temat ich siły i wielkości. I napawało ją to tak samo przerażeniem, jak i podziwem. Jeśli był szczęśliwy, jeśli dzięki temu budził się z uśmiechem każdego dnia, co więcej mogło go wzmocnić?
Kiedy nakrył jej dłoń swoją, uniosła na niego wzrok, po drodze napotykając spojrzenie jego szarobłękitnych oczu. Miały barwę zimowego chłodu, lodu, śniegu, pogodnego, wiosennego nieba, a mimo to wydawały się takie przyjazne i ciepłe.
— Wiem, że dowiedziałeś się od kogoś innego. I jestem pewna, że jest powód, dlaczego to nie ona. Just ma teraz... wiele na głowie. — Zawahała się na chwilę, ale nie z powodu przymusu filtrowania informacji. Wiedziała, że z pewnością wszystko, co musiał wiedzieć mu przedstawiono. Był też osobą, której mogła ufać. — Należy do Gwardii. To olbrzymi obowiązek i odpowiedzialność za nas wszystkich... — Nie wiedziała, czy o tym rozmawiali, czy przyjaciółka wyjaśniła mu kiedykolwiek to, co ją gnębiło. Obserwowała ją. Widziała, jak w jej oczach świat się rozpada, chociaż zaciskała zęby i próbowała z zadartą brodą udźwignąć ciężar własnych, prywatnych koszmarów. Widziała na własne oczy, jak przejmowała się jego losem, a później losem wszystkich tych, którzy potrzebowali jej pomocy. Sama nigdy o nią nie prosiła. A jednak jak każdy, potrzebowała jej, nie raz ledwie stając na nogach pod naporem ciężaru noszonej odpowiedzialności.
— Co chciałbyś usłyszeć?— spytała w odpowiedzi, przyglądając mu się niepewnie. Nie znała wszystkich odpowiedzi na dręczące go wątpliwości. — Rozmawiałyśmy. O różnych rzeczach. W różnych chwilach. Kiedy było lepiej, kiedy było gorzej. Zmieniła się — na pewno to zauważył, był przecież jej bratem. — Nie wiem, przez co przeszła podczas swojej próby, ale... Just, którą pamiętasz sprzed lat już nie ma, Mike. Ale zamiast niej jest silna, mądra i bardzo dzielna dziewczyna. — Spuściła wzrok na moment, pocierając ze sobą dwa palce, w których jeszcze chwilę temu trzymała ciasto, którego kawałek zdążyła już pochłonąć. Na ustach wciąż miała jego słodycz. — Wiesz, czasem łatwiej jest nam zmierzyć się z cudzymi demonami niż własnymi. Może powinieneś z nią spróbować porozmawiać?— W oczach, w trakcie sylwestrowej nocy widziała żal, w jego głosie dziś dźwięczał podobny, ale było też coś ze smutku.
Czuła się głupio z myślą, że udawała — nie musiała. Juz wtedy wiedział o Zakonie. Nie miało to jednak nic wspólnego z zaufaniem, jakim go darzyła. Nie mogła tego uczynić, liczyła na to, że naprawdę to rozumiał.
— Dobrze, że jesteś w tym z nami.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Lubił zapach sklepu, chociaż jego chatka w lesie również pachniała świeżym (no, starzejącym się z każdym rokiem) drewnem - ale nie pachniała domem. Nie miał jeszcze okazji jeść szarlotki Hannah, ale wraz z rodzeństwem uwielbiał jabłecznik mamy Tonks. Myślał, że utracił tamten smak na zawsze i nie wiedział nawet, że przyjaciółka rodziny może odtworzyć coś podobnego.
Ale francuskie ciasto było równie dobre, nowe, niezwiązane z goryczą nieszczęśliwego zakochania ani tęsknotą po śmierci matki. Jadł je po raz pierwszy, więc ten smak będzie już tylko jego i Hannah. Kruche francuskie ciasto, słodki wierzch, rozpływające się budyniowe nadzienie.
Przychodził do sklepu, bo czuł się tutaj troszkę jak w domu, a przede wszystkim czuł się tutaj jak mężczyzna. Nigdy nie rozmawiali o likantropii, a naturalne zachowanie panny Wright niemal pozwalało mu zapomnieć o codziennym piętnie. Potrzeba ponoszenia ciężkich pudeł, zwłaszcza w czasie anomalii, gdy głupie Accio mogło wywołać piorun, podbudowywała męskość Michaela. Chciał się czuć silny i potrzebny, a wilk w jego wnętrzu chciał się czuć chciany. I dopieszczony przysmakami.
Rum przyjemnie go rozgrzewał, a ciasto było pyszne, więc wzorem Hani ochoczo sięgnął po kolejny kawałek.
Co to byłoby za święto?
-Lubię z tobą siedzieć - wyrwało mu się -na herbacie. - uściślił prędko. Czy herbata może być świętem? Czy przyjacielskie spotkania mogą być świętem?
Nagle zrobiło się trochę za ciepło, więc Michael uśmiechnął się blado i szybko wymyślił inną, bardziej formalną okazję.
-Powinniśmy świętować otwarcie i rozwój twojego sklepu. Naprawdę pięknie się tu urządziłaś. - pochwalił Hannah, pamiętając burzliwe początki jej biznesu. Nigdy spytał nawet o dług, który zaciągała u kogoś przed laty - miał ją za przyziemną i odpowiedzialną osobę, więc wychodził z założenia, że już dawno spłaciła swoje należności.
-Miałem na myśli raczej fontannę wytryskającą z różdżki... ale byłoby szkoda, tak tu przytulnie i ciepło. Jeszcze zniszczyłbym drewno. - uściślił, rozbawiony. Właściwie nie wiedział czemu nigdy nie użył tego zaklęcia dla dowcipu, sięgając na nie tylko przy rozpraszaniu grup przestępców. Jako młody kursant był trochę kujonem, nigdy nie łamiącym zasad. A potem wessał go wir pracy i już rzadko miał okazje na chwile beztroski.
-Dzięki... - westchnął, dziękując za komplement odnośnie jego mamy, ale też za współczucie.
I za to, że Hannah była przy Just, gdy jego nie było.
-Rzadko. - roześmiał się nagle, próbując wyobrazić sobie własnego tatę jako amanta. Obecnie pan Tonks był spokojnym Anglikiem w więcej niż średnim wieku, a jego pasją był mugolski sport i doglądanie sadzonek. Wyjazd do Kornwalii, umotywowany bezpieczeństwem, służył mu i pozwolił na założenie własnego ogródka.
-A na ciebie ktoś kiedyś rzucił? - zapytał z figlarnym uśmieszkiem, pozwalając przemawiać rumowi i zapominając na moment, że nie wchodzili przecież na takie tematy. Nie rozmawiali tutaj nigdy o Just, o Benie, o likantropii, o finansach, o trudnych lub niezręcznych sprawach. Ale przecież sami przerwali to tabu, wkraczając w Sylwestra na tematy polityczne, rozmawiając o Zakonie, o żałobie... Dopiero po fakcie, gdy pochopne słowa zawisły już w powietrzu, Mike uświadomił sobie, że nic nie wie o życiu sercowym Hannah. Ale naiwnie założył, że to wesoły i przyjemny temat - była w końcu młoda, pewna siebie, wesoła i piękna, co zaczął dostrzegać z pewnym opóźnieniem.
A jej brat spotykał się kiedyś z półwilą, więc sama nie musiała mierzyć niżej - choć Tonks nie wiedział, kim byłby męski odpowiednik półwili, a próba wyobrażenia sobie kogoś takiego wzbudziła w nim niezrozumiałą irytację.
Spojrzał w ciepłe, czekoladowe oczy Hani, czując się jakby dziewczyna zdejmowała z jego ramion pewien ciężar (i zastępowała go innym, ale nieważne). Może faktycznie odbierał milczenie Just zbyt personalnie, tak jakby świat kręcił się wokół jego poczucia winy.
-Gwardii. - powtórzył, a na jego ustach zaczął się błąkać dumny uśmiech. -I będzie aurorem. Szybko dorosła. - skwitował pogodniej.
Słuchał dalej, uważnie, próbując zrozumieć tą nową Just w oderwaniu od Tonksów, od siebie. I zaczynał rozumieć, bo Hania mądrze to ujęła. Dawnego Michaela też już w końcu nie było, został pogrzebany w norweskim śniegu wśród wilczej śliny i własnej krwi - a człowiek, który wrócił do Londynu był może smutniejszy, ale na pewno bardziej odpowiedzialny. W jego własnej izolacji od rodziny też nie było nic osobistego - przez pierwsze tygodnie i miesiące nie chciał rozmawiać z mamą i siostrą, bo zmagał się sam ze sobą. A teraz z poczuciem winy za tamto milczenie, skierowanym głównie w stronę Just, bo Gabriel był wtedy za granicą i wiele go ominęło.
-Nie mówiła mi wiele, pewnie się boi, że zacznę jej ojcować. - zażartował pogodnie, ale w jego oczach nadal błąkał się jakiś cień. -A ja... - zawahał się, zastanawiając się czy przyznać się przed Hannah do słabości, czy zburzyć swój wizerunek idealnego brata i umięśnionego sklepowego pomocnika. -...a ja mam poczucie, że nie było mnie przy niej, gdy byłem jej potrzebny. Najpierw ciałem, a później duchem. Może dlatego trudno mi zacząć rozmowę. - spuścił głowę i pośpiesznie upił łyk herbaty, chcąc zamaskować własne zażenowanie.
-Ale wypytywanie stawia ciebie w niezręcznej sytuacji, wiem. Dziękuję za twoją perspektywę. - uśmiechnął się blado, a potem szerzej, gdy Hannah wspomniała o Zakonie.
-Też się cieszę. - zapewnił miękko. Powinien być w tym z nimi, był starszym bratem i aurorem. To Hannah mu imponowała, odważna i oddana sprawie pomimo posiadania ekspertyzy w dziedzinie mioteł, a nie czarnej magii.
Ale francuskie ciasto było równie dobre, nowe, niezwiązane z goryczą nieszczęśliwego zakochania ani tęsknotą po śmierci matki. Jadł je po raz pierwszy, więc ten smak będzie już tylko jego i Hannah. Kruche francuskie ciasto, słodki wierzch, rozpływające się budyniowe nadzienie.
Przychodził do sklepu, bo czuł się tutaj troszkę jak w domu, a przede wszystkim czuł się tutaj jak mężczyzna. Nigdy nie rozmawiali o likantropii, a naturalne zachowanie panny Wright niemal pozwalało mu zapomnieć o codziennym piętnie. Potrzeba ponoszenia ciężkich pudeł, zwłaszcza w czasie anomalii, gdy głupie Accio mogło wywołać piorun, podbudowywała męskość Michaela. Chciał się czuć silny i potrzebny, a wilk w jego wnętrzu chciał się czuć chciany. I dopieszczony przysmakami.
Rum przyjemnie go rozgrzewał, a ciasto było pyszne, więc wzorem Hani ochoczo sięgnął po kolejny kawałek.
Co to byłoby za święto?
-Lubię z tobą siedzieć - wyrwało mu się -na herbacie. - uściślił prędko. Czy herbata może być świętem? Czy przyjacielskie spotkania mogą być świętem?
Nagle zrobiło się trochę za ciepło, więc Michael uśmiechnął się blado i szybko wymyślił inną, bardziej formalną okazję.
-Powinniśmy świętować otwarcie i rozwój twojego sklepu. Naprawdę pięknie się tu urządziłaś. - pochwalił Hannah, pamiętając burzliwe początki jej biznesu. Nigdy spytał nawet o dług, który zaciągała u kogoś przed laty - miał ją za przyziemną i odpowiedzialną osobę, więc wychodził z założenia, że już dawno spłaciła swoje należności.
-Miałem na myśli raczej fontannę wytryskającą z różdżki... ale byłoby szkoda, tak tu przytulnie i ciepło. Jeszcze zniszczyłbym drewno. - uściślił, rozbawiony. Właściwie nie wiedział czemu nigdy nie użył tego zaklęcia dla dowcipu, sięgając na nie tylko przy rozpraszaniu grup przestępców. Jako młody kursant był trochę kujonem, nigdy nie łamiącym zasad. A potem wessał go wir pracy i już rzadko miał okazje na chwile beztroski.
-Dzięki... - westchnął, dziękując za komplement odnośnie jego mamy, ale też za współczucie.
I za to, że Hannah była przy Just, gdy jego nie było.
-Rzadko. - roześmiał się nagle, próbując wyobrazić sobie własnego tatę jako amanta. Obecnie pan Tonks był spokojnym Anglikiem w więcej niż średnim wieku, a jego pasją był mugolski sport i doglądanie sadzonek. Wyjazd do Kornwalii, umotywowany bezpieczeństwem, służył mu i pozwolił na założenie własnego ogródka.
-A na ciebie ktoś kiedyś rzucił? - zapytał z figlarnym uśmieszkiem, pozwalając przemawiać rumowi i zapominając na moment, że nie wchodzili przecież na takie tematy. Nie rozmawiali tutaj nigdy o Just, o Benie, o likantropii, o finansach, o trudnych lub niezręcznych sprawach. Ale przecież sami przerwali to tabu, wkraczając w Sylwestra na tematy polityczne, rozmawiając o Zakonie, o żałobie... Dopiero po fakcie, gdy pochopne słowa zawisły już w powietrzu, Mike uświadomił sobie, że nic nie wie o życiu sercowym Hannah. Ale naiwnie założył, że to wesoły i przyjemny temat - była w końcu młoda, pewna siebie, wesoła i piękna, co zaczął dostrzegać z pewnym opóźnieniem.
A jej brat spotykał się kiedyś z półwilą, więc sama nie musiała mierzyć niżej - choć Tonks nie wiedział, kim byłby męski odpowiednik półwili, a próba wyobrażenia sobie kogoś takiego wzbudziła w nim niezrozumiałą irytację.
Spojrzał w ciepłe, czekoladowe oczy Hani, czując się jakby dziewczyna zdejmowała z jego ramion pewien ciężar (i zastępowała go innym, ale nieważne). Może faktycznie odbierał milczenie Just zbyt personalnie, tak jakby świat kręcił się wokół jego poczucia winy.
-Gwardii. - powtórzył, a na jego ustach zaczął się błąkać dumny uśmiech. -I będzie aurorem. Szybko dorosła. - skwitował pogodniej.
Słuchał dalej, uważnie, próbując zrozumieć tą nową Just w oderwaniu od Tonksów, od siebie. I zaczynał rozumieć, bo Hania mądrze to ujęła. Dawnego Michaela też już w końcu nie było, został pogrzebany w norweskim śniegu wśród wilczej śliny i własnej krwi - a człowiek, który wrócił do Londynu był może smutniejszy, ale na pewno bardziej odpowiedzialny. W jego własnej izolacji od rodziny też nie było nic osobistego - przez pierwsze tygodnie i miesiące nie chciał rozmawiać z mamą i siostrą, bo zmagał się sam ze sobą. A teraz z poczuciem winy za tamto milczenie, skierowanym głównie w stronę Just, bo Gabriel był wtedy za granicą i wiele go ominęło.
-Nie mówiła mi wiele, pewnie się boi, że zacznę jej ojcować. - zażartował pogodnie, ale w jego oczach nadal błąkał się jakiś cień. -A ja... - zawahał się, zastanawiając się czy przyznać się przed Hannah do słabości, czy zburzyć swój wizerunek idealnego brata i umięśnionego sklepowego pomocnika. -...a ja mam poczucie, że nie było mnie przy niej, gdy byłem jej potrzebny. Najpierw ciałem, a później duchem. Może dlatego trudno mi zacząć rozmowę. - spuścił głowę i pośpiesznie upił łyk herbaty, chcąc zamaskować własne zażenowanie.
-Ale wypytywanie stawia ciebie w niezręcznej sytuacji, wiem. Dziękuję za twoją perspektywę. - uśmiechnął się blado, a potem szerzej, gdy Hannah wspomniała o Zakonie.
-Też się cieszę. - zapewnił miękko. Powinien być w tym z nimi, był starszym bratem i aurorem. To Hannah mu imponowała, odważna i oddana sprawie pomimo posiadania ekspertyzy w dziedzinie mioteł, a nie czarnej magii.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Jego wyznanie wprowadziło ją w chwilowe zakłopotanie. Spojrzała na niego z zamrożonym uśmiechem, szeroko otwartymi oczami i lekko uniesionymi brwiami w pół oblizywanym palcem z cukru. Ale było to przecież niewinne, choć wyjątkowo miłe wyznanie. Spuściła wzrok, oblizując palce do końca i popijając ciasto krótkim, szybkim łykiem herbaty.
— Ja też lubię z tobą siedzieć. Na deskach — odpowiedziała z łobuzerskim uśmiechem, na pół poważnie, podobnie też odbierając jego słowa. Niezobowiązująco. — Daj spokój, to wciąż rudera. Mały, podrzędny sklepik na Pokątnej, nijak pasujący do takich miejsc, jak Różdżki Ollivanderów, Esy i Floresy, czy butik Madame Malkin. Ale wszystko przede mną — odpowiedziała pewnie, rozglądając się po ciemnym, ciasnym zapleczu. — Kiedyś to będzie świetny sklep, zobaczysz. — Ale nie musiała go do tego przekonywać, powiedziała to chcąc brzmieć wiarygodnie przed samą sobą. Minęło pięć lat odkąd zaciągnęła dług, a ten pozostawał wciąż niespłacony. W międzyczasie tyle się działo. Pożyczała zarobione pieniądze za darmo, a nie raz oddawała w formie przysługi tym, którzy bardziej ich potrzebowali. Niewiele pozostawało na planowany rozwój, kiedy doprowadziła już księgi i rachunki do porządku. Dziś stała przed dylematem — czy zwrócić to, co oszczędziła, a stać było ją na to, by zamknąć tę sprawę, czy pożyczyć więcej lub odwlec spłatę w czasie. Oaza potrzebowała środków, materiałów na budowę, a ona zobowiązała się pomóc. Plany rozwoju sklepu musiały poczekać. Może kilka miesięcy.
— Gdybyś to zrobił, utopiłabym cię tu gołymi rękami — odpowiedziała ze śmiertelnie poważną miną, spoglądając na niego z boku — groźnie i ostrzegawczo. Dopiero po chwili wyraz jej twarzy złagodniał, a zacięcie zastąpił uśmiech. — Te belki, na których siedzimy to wszystko, co mam. — Cały jej kapitał, nie licząc zgromadzonych na spłatę długu oszczędności. Cały jej dobytek. Zalanie tego miejsca uczyniłoby drewno niezdatnym do produkcji, bezużytecznym, a więc zniszczyłoby wszystko, co posiadała. — Tu jest więcej rzeczy niż u mnie w mieszkaniu— mruknęła po chwili, zorientowawszy się w tym zadziwiającym fakcie.
Kiedy spytał o urok, w pierwszej chwili zająknęła się jakby speszona i zaskoczona, ale po chwili zaśmiała się i uniosła głowę do góry, w zamyśleniu, choć wcale nie musiała szczególnie szukać odpowiedzi w myślach; ta nasuwała się sama.
— To było damo temu — rzuciła luźno, wzruszając ramionami, jakby to była mało interesująca historia. Dziś tak ją traktowała, choć wciąż z sentymentem wracała myślami do złotowłosego chłopca. Alkohol w herbacie jednak skutecznie rozwiązywał język, a ona — co było dziwne dla niej samej — nie czuła się skrępowana ani zażenowana, pozwoliwszy sobie na taką chwilę szczerości. — Przyjaźniliśmy się. Właściwie od zawsze. Był ode mnie rok starszy, chodził do Gryffindoru i już wtedy świetnie latał. Byliśmy w jednej drużynie. On z naturalnym talentem był szukającym, a ja po wielkich bojach i trudach zostałam ścigającą. Później dostał propozycję od Jastrzębi z Falmouth. — Pamiętała, że miał cudowne, wodniste zielono błękitne oczy. Cieszyła się, że mu się tak poszczęściło i jednocześnie wstyd jej było, że nie mogła powiedzieć tego samego o sobie.— Był prostym, dobrym chłopakiem. Kiedy psuła mi się szafka w kuchni albo kran zawsze mogłam posłać po niego sowę, a on bez marudzenia przychodził to naprawić w jakiś dziwny sposób. Pomagał mi też w sklepie od czasu do czasu. Nie mówił zbyt wiele. — Uroczo się jąkał.— Ja też nigdy mu nie powiedziałam — że się beznadziejnie zadurzyłam. Nie wiedziała nawet kiedy. W szkole, kiedy wywijał pętle na boisku, imponując jej umiejętnościami, czy później, kiedy ich drogi długo po Hogwarcie ponownie skrzyżowały się na Pokątnej, a on znów zaczął pojawiać się w jej życiu tym swoim czarującym, szarmanckim uśmiechem, od którego miękły jej kolana. — Więc byliśmy przyjaciółmi. — Tak po prostu, aż do samego końca, póki nie wyjechał z Londynu. Nie miała od niego wieści — ale może tak było lepiej. Dzięki temu mogła wspominać go z uśmiechem, jak kogoś bliskiego, kto był i pewnie zawsze na swój sposób będzie ważny, bez żalu, pretensji, wzdychania za tym, co niedoścignione. Historia z Billym była już dawno zakończona, a ona nie tęskniła. Jej relacja z nim niepostrzeżenie zakończyła inne, nie mniej wartościowe. Analizując to wszystko po kolei nie mogła zignorować czasu pomiędzy. Czasu, w którym była samotna jak nigdy dotąd; odizolowana od wszystkich na swoje własne życzenie, pogrążona w pracy, własnych kompleksach, zakręcona w niepowodzeniach i niepotrafiąca odnaleźć się w miejscu, w które los wrzucił ją jakby za karę. Miała być gwiazdą quidditcha, a nie sprzedawczynią mioteł. A jednak i wtedy pojawił się ktoś, kto dodał jej skrzydeł, przypomniał, że była wciąż żywa, młoda, szalona. Ktoś kto pozwolił jej uwierzyć w siebie i zebrać siły na walkę o lepsze jutro — dla siebie, sklepu, planów powoli rysujących się w jej głowie. Ktoś kto traktował ją tak, jakby była istotna; jedyna i niepowtarzalna. Ktoś ważny. Ale i Keaton był historią. Nigdy nie docenioną, nieskończoną, urwaną w pół słowa na jej własne życzenie. — A ty?— spytała wprost, unosząc brew wyżej i przyglądając mu się podejrzliwie. — Nie myśl teraz, że ci się upiecze. Jesteś mi to winien.
Jego lekki, choć pełen dumy uśmiech poprawił jej nastrój. Nie wiedziała jaki żal on nosił w sercu i co zajmowało jego myśli, ale chciała go poznać i dowiedzieć się wszystkiego, co mógł jej opowiedzieć. Szybko dorosła, to mógł powiedzieć tylko starszy brat. Westchnęła więc i pokręciła głową.
— Ma dwadzieścia osiem lat, stara krowa z niej — burknęła żartobliwie, wywracając oczami na jego słowa, ale po chwili uśmiechnęła się — ta krowa była jedną z najbliższych jej osób. Ją też rozpierała duma z powodu tego, co robiła, jak dojrzewała i jak pokonywała swoje własne koszmary. — Może sama nie wie jak zacząć. Może też chciałaby ciebie o coś spytać, dać znać, że jest z tobą, ale nie wie jak. — Nie chciała mówić za nią, ale była pewna, że w tym nie było ani białych ani czarnych plam, a mnóstwo szarości i kolorów, których nikt nie potrafił odpowiednio wydobyć — ani Michael, ani Just. Potwierdzał to w swoich słowach. — Dlaczego jej tego nie powiesz?— Jakby to było najprostsze na świecie. Wiedziała, że nie. Wiedziała, jak wiele mogły kosztować takie rozmowy, ile ją kosztowały wyznania, przyznawanie się do błędów, czy niepowodzeń. Wychowana w duchu siły, niezależności i wytrwałości nie mogła pozwalać sobie na takie momenty — ale i one czasem były potrzebne. — Wiem, że to czasem jak wspięcie się na wyżyny własnych możliwości, ale... warto. — Dziś była silniejsza, dziś był dniem, w którym miała pewność, co do swoich słów, bo sama doświadczyła rozmowy trudnej z własnym bratem i potrafiła go zrozumieć. Zarówno jego obawy, jak i wątpliwości. Ujęła więc lekko jego dłoń, tę, którą on złożył na niej w tym pocieszającym i pełnym wsparcia geście i zacisnęła lekko palce na jego palcach. Puściła je, by sięgnąć po kolejny kawałek ciasta. Budyń nieco rozlał się ze środka, oblepiając jej palce.— Szlag, zaraz będę cała z tego nadzienia — mruknęła, ale w formie usprawiedliwienia — rozlewający się budyń wcale jej nie zniechęcił, nawet kiedy miała go w kącikach ust i na brodzie, nie wspominając już o lepkich palcach. — To był strzał w dziesiątkę, kupiłeś mnie tym ciastem — dodała z pełnymi ustami, opierając się wygodnie plecami o wysoko poskładane deski.
— Ja też lubię z tobą siedzieć. Na deskach — odpowiedziała z łobuzerskim uśmiechem, na pół poważnie, podobnie też odbierając jego słowa. Niezobowiązująco. — Daj spokój, to wciąż rudera. Mały, podrzędny sklepik na Pokątnej, nijak pasujący do takich miejsc, jak Różdżki Ollivanderów, Esy i Floresy, czy butik Madame Malkin. Ale wszystko przede mną — odpowiedziała pewnie, rozglądając się po ciemnym, ciasnym zapleczu. — Kiedyś to będzie świetny sklep, zobaczysz. — Ale nie musiała go do tego przekonywać, powiedziała to chcąc brzmieć wiarygodnie przed samą sobą. Minęło pięć lat odkąd zaciągnęła dług, a ten pozostawał wciąż niespłacony. W międzyczasie tyle się działo. Pożyczała zarobione pieniądze za darmo, a nie raz oddawała w formie przysługi tym, którzy bardziej ich potrzebowali. Niewiele pozostawało na planowany rozwój, kiedy doprowadziła już księgi i rachunki do porządku. Dziś stała przed dylematem — czy zwrócić to, co oszczędziła, a stać było ją na to, by zamknąć tę sprawę, czy pożyczyć więcej lub odwlec spłatę w czasie. Oaza potrzebowała środków, materiałów na budowę, a ona zobowiązała się pomóc. Plany rozwoju sklepu musiały poczekać. Może kilka miesięcy.
— Gdybyś to zrobił, utopiłabym cię tu gołymi rękami — odpowiedziała ze śmiertelnie poważną miną, spoglądając na niego z boku — groźnie i ostrzegawczo. Dopiero po chwili wyraz jej twarzy złagodniał, a zacięcie zastąpił uśmiech. — Te belki, na których siedzimy to wszystko, co mam. — Cały jej kapitał, nie licząc zgromadzonych na spłatę długu oszczędności. Cały jej dobytek. Zalanie tego miejsca uczyniłoby drewno niezdatnym do produkcji, bezużytecznym, a więc zniszczyłoby wszystko, co posiadała. — Tu jest więcej rzeczy niż u mnie w mieszkaniu— mruknęła po chwili, zorientowawszy się w tym zadziwiającym fakcie.
Kiedy spytał o urok, w pierwszej chwili zająknęła się jakby speszona i zaskoczona, ale po chwili zaśmiała się i uniosła głowę do góry, w zamyśleniu, choć wcale nie musiała szczególnie szukać odpowiedzi w myślach; ta nasuwała się sama.
— To było damo temu — rzuciła luźno, wzruszając ramionami, jakby to była mało interesująca historia. Dziś tak ją traktowała, choć wciąż z sentymentem wracała myślami do złotowłosego chłopca. Alkohol w herbacie jednak skutecznie rozwiązywał język, a ona — co było dziwne dla niej samej — nie czuła się skrępowana ani zażenowana, pozwoliwszy sobie na taką chwilę szczerości. — Przyjaźniliśmy się. Właściwie od zawsze. Był ode mnie rok starszy, chodził do Gryffindoru i już wtedy świetnie latał. Byliśmy w jednej drużynie. On z naturalnym talentem był szukającym, a ja po wielkich bojach i trudach zostałam ścigającą. Później dostał propozycję od Jastrzębi z Falmouth. — Pamiętała, że miał cudowne, wodniste zielono błękitne oczy. Cieszyła się, że mu się tak poszczęściło i jednocześnie wstyd jej było, że nie mogła powiedzieć tego samego o sobie.— Był prostym, dobrym chłopakiem. Kiedy psuła mi się szafka w kuchni albo kran zawsze mogłam posłać po niego sowę, a on bez marudzenia przychodził to naprawić w jakiś dziwny sposób. Pomagał mi też w sklepie od czasu do czasu. Nie mówił zbyt wiele. — Uroczo się jąkał.— Ja też nigdy mu nie powiedziałam — że się beznadziejnie zadurzyłam. Nie wiedziała nawet kiedy. W szkole, kiedy wywijał pętle na boisku, imponując jej umiejętnościami, czy później, kiedy ich drogi długo po Hogwarcie ponownie skrzyżowały się na Pokątnej, a on znów zaczął pojawiać się w jej życiu tym swoim czarującym, szarmanckim uśmiechem, od którego miękły jej kolana. — Więc byliśmy przyjaciółmi. — Tak po prostu, aż do samego końca, póki nie wyjechał z Londynu. Nie miała od niego wieści — ale może tak było lepiej. Dzięki temu mogła wspominać go z uśmiechem, jak kogoś bliskiego, kto był i pewnie zawsze na swój sposób będzie ważny, bez żalu, pretensji, wzdychania za tym, co niedoścignione. Historia z Billym była już dawno zakończona, a ona nie tęskniła. Jej relacja z nim niepostrzeżenie zakończyła inne, nie mniej wartościowe. Analizując to wszystko po kolei nie mogła zignorować czasu pomiędzy. Czasu, w którym była samotna jak nigdy dotąd; odizolowana od wszystkich na swoje własne życzenie, pogrążona w pracy, własnych kompleksach, zakręcona w niepowodzeniach i niepotrafiąca odnaleźć się w miejscu, w które los wrzucił ją jakby za karę. Miała być gwiazdą quidditcha, a nie sprzedawczynią mioteł. A jednak i wtedy pojawił się ktoś, kto dodał jej skrzydeł, przypomniał, że była wciąż żywa, młoda, szalona. Ktoś kto pozwolił jej uwierzyć w siebie i zebrać siły na walkę o lepsze jutro — dla siebie, sklepu, planów powoli rysujących się w jej głowie. Ktoś kto traktował ją tak, jakby była istotna; jedyna i niepowtarzalna. Ktoś ważny. Ale i Keaton był historią. Nigdy nie docenioną, nieskończoną, urwaną w pół słowa na jej własne życzenie. — A ty?— spytała wprost, unosząc brew wyżej i przyglądając mu się podejrzliwie. — Nie myśl teraz, że ci się upiecze. Jesteś mi to winien.
Jego lekki, choć pełen dumy uśmiech poprawił jej nastrój. Nie wiedziała jaki żal on nosił w sercu i co zajmowało jego myśli, ale chciała go poznać i dowiedzieć się wszystkiego, co mógł jej opowiedzieć. Szybko dorosła, to mógł powiedzieć tylko starszy brat. Westchnęła więc i pokręciła głową.
— Ma dwadzieścia osiem lat, stara krowa z niej — burknęła żartobliwie, wywracając oczami na jego słowa, ale po chwili uśmiechnęła się — ta krowa była jedną z najbliższych jej osób. Ją też rozpierała duma z powodu tego, co robiła, jak dojrzewała i jak pokonywała swoje własne koszmary. — Może sama nie wie jak zacząć. Może też chciałaby ciebie o coś spytać, dać znać, że jest z tobą, ale nie wie jak. — Nie chciała mówić za nią, ale była pewna, że w tym nie było ani białych ani czarnych plam, a mnóstwo szarości i kolorów, których nikt nie potrafił odpowiednio wydobyć — ani Michael, ani Just. Potwierdzał to w swoich słowach. — Dlaczego jej tego nie powiesz?— Jakby to było najprostsze na świecie. Wiedziała, że nie. Wiedziała, jak wiele mogły kosztować takie rozmowy, ile ją kosztowały wyznania, przyznawanie się do błędów, czy niepowodzeń. Wychowana w duchu siły, niezależności i wytrwałości nie mogła pozwalać sobie na takie momenty — ale i one czasem były potrzebne. — Wiem, że to czasem jak wspięcie się na wyżyny własnych możliwości, ale... warto. — Dziś była silniejsza, dziś był dniem, w którym miała pewność, co do swoich słów, bo sama doświadczyła rozmowy trudnej z własnym bratem i potrafiła go zrozumieć. Zarówno jego obawy, jak i wątpliwości. Ujęła więc lekko jego dłoń, tę, którą on złożył na niej w tym pocieszającym i pełnym wsparcia geście i zacisnęła lekko palce na jego palcach. Puściła je, by sięgnąć po kolejny kawałek ciasta. Budyń nieco rozlał się ze środka, oblepiając jej palce.— Szlag, zaraz będę cała z tego nadzienia — mruknęła, ale w formie usprawiedliwienia — rozlewający się budyń wcale jej nie zniechęcił, nawet kiedy miała go w kącikach ust i na brodzie, nie wspominając już o lepkich palcach. — To był strzał w dziesiątkę, kupiłeś mnie tym ciastem — dodała z pełnymi ustami, opierając się wygodnie plecami o wysoko poskładane deski.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Strona 1 z 2 • 1, 2
Zaplecze
Szybka odpowiedź