Pracownia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pracownia
Mieści się za główną częścią sklepu, na zapleczu i obejmuje niewielkie, wiecznie wypełnione po brzegi trocinami pomieszczenie, w którym stare miotły zyskują drugie życie, a nowe powstają w wielogodzinnych procesach. Drewniane ściany zdobią wszelkiego rodzaju narzędzia; na półkach zalegają księgi, substancje, ryciny, w metalowych kubełkach można odnaleźć od drucików wiązałkowych po klamerki stalowe, miedziane, cynowe, stopki, podkładki antypoślizgowe i ozdoby.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 1 raz
11.04
Od jedenastu dni nie był w Londynie, od jedenastu dni oswajał się ze świadomością, że mugoli i mugolaków (przynajmniej tych pechowych) wyrżnięto, bezlitośnie, systematycznie i metodycznie. Interwencja aurorów na ulicach miasta jedynie opóźniła apokalipsę. Wiedział, że uratował parę istnień, ale bardziej ciążyła mu świadomość, że wielu nie zdołali pomóc. Winne było Ministerstwo, Minister, skala działań tych psychopatów, nie mogli przecież tego powstrzymać (powtarzał sobie), ale przed oczyma wciąż stawały mu pojedyncze ofiary, dla których przecież była nadzieja. Ojciec rodziny, który zginął na oczach swojej żony i samego Michaela. Staruszka o pustych oczach, leżąca na klatce schodowej. Osoby, które żyłyby, gdyby Tonks nadleciał na miejsce kilka sekund wcześniej lub sprawniej uporał się z unieszkodliwianiem przeciwników. Dramat początku kwietnia splatał się w jego jaźni z tym wcześniejszym - z misją, która ścięła go z nóg zanim zdążył dotrzeć do rodziny potencjalnego sojusznika Zakonu. O ile czystka Ministerstwa była szokiem, o tyle do uratowania Fideliusa Tonks przygotował się ze Skamandrem starannie - i na nic, wszystko na nic, a najbardziej ciążyło mu chyba to, jak szybko zostali pokonani. Choć od tamtej potyczki minęły prawie dwa tygodnie, to nadal odczuwał skutki uboczne czarnej magii, posiłkując się codziennie eliksirem antydepresyjnym i mocną kawą. We śnie codziennie nawiedzały go koszmary, więc nie chciał zbyt szybko zasypiać, woląc bezsennie wpatrywać się w sufit.
Od jedenastu dni Hannah uparcie siedziała w swoim sklepie, nieświadoma (i dobrze), że jej zakrwawione zwłoki i twarz o wyłupanych oczach regularnie pojawia się w złych snach Michaela. Tak, jakby była nieświadoma (jak mogła tak to lekceważyć?!), że każda sekunda w tym miejscu to igranie z losem, że ktoś w każdej chwili może podłożyć tutaj ogień, bo przypomni sobie, że panna Wright obsługiwała kiedyś mugolaków. Może i na razie Ministerstwo było zajęte wyłapywaniem resztek mugoli, ale Tonks nie wątpił, że rząd niedługo zwróci się ku czarodziejom półkrwi o nieodpowiednich poglądach, a biznesy na Pokątnej pójdą na pierwszy ogień. Jego dyplomatyczne napomnienia w słanych tutaj listach nie przynosiły skutku, więc w końcu chwycił za świstoklik i osobiście pojawił się w sklepie Hannah. To ostatni moment - na to, by uciekła i na to, by Mike porozmawiał z nią spokojnie, nie będąc jeszcze ofiarą agresji, którą wypełniał się przed pełnią. Do pełni jeszcze pięć dni, więc wcale nie był zirytowany uporem Hani i wcale nie wydawało mu się, że dziewczyna lekceważy zagrożenie z powodu statusu własnej krwi.
Usiłował nie myśleć o tym (i broń Merlinie, nie powiedzieć tego na głos), że Hannah nie musiała od dziecka znosić zaczepek z powodu pochodzenia swoich rodziców, że jeszcze w czasach pokoju nie musiała wahać się przy podawaniu nieznajomym o nieznanych poglądach swojego nazwiska, że stała w hierarchii czystokrwistych psychopatów o krok wyżej niż wymordowani w kwietniu ludzie. Wiedział, że jej serce stało po stronie Zakonu i mugolaków... ale sama nie była przecież jednym z nich, sama nie miała mugola za ojca i charłaczki za siostrę. Czy to dlatego, przekonana o własnej niezniszczalności, nadal tu była? Najpierw łudził się, że chciała pomagać tym, którzy nie mogli wydostać się z Londynu, ale przecież minęło dziesięć dni.
-Hannah, to ja, Mike. - zapowiedział się listownie, ale zawołał na powitanie, gdy tylko świstoklik wyrzucił go pośrodku pracowni. Rozejrzał się, z dezaprobatą zauważając, że nic nie jest tu spakowane. Wziął głęboki wdech i przywołał na twarz sztuczny uśmiech, czekając aż dziewczyna przyjdzie tutaj z głównej części sklepu.
Zamrugał szybko, gdy tylko pojawiła się w progu pracowni. Zapuściła grzywkę i wyglądała ślicznie, jak zawsze, ale umysł wciąż podsuwał mu obraz jej trupiobladej twarzy, strużki krwi na zastygłym uśmiechu i pustego oczodołu. Takich samych wyobrażeń doświadczał z początku przy Gabrielu i Just, ale widywał ich teraz codziennie, więc wzmocnił dawkę swojego eliksiru i już się przyzwyczaił.
Proszę, nie teraz - spróbował przekonać swoje koszmary do swoich racji i przywołać wspomnienie wspólnej herbaty na tym zapleczu. Hannah uśmiechała się wtedy promiennie, a jej usta były słodkie, ale...
...ale wspomnienie tamtej beztroski było tylko pustą wydmuszką i wcale nie poprawiało mu humoru. Zabębnił nerwowo palcami w blat, wiedząc już, że nic nie zagłuszy jego niepokoju.
-Potrzebujesz pomocy w pakowaniu się?
Proszę, powiedz, że tak, że zmądrzałaś.
Od jedenastu dni nie był w Londynie, od jedenastu dni oswajał się ze świadomością, że mugoli i mugolaków (przynajmniej tych pechowych) wyrżnięto, bezlitośnie, systematycznie i metodycznie. Interwencja aurorów na ulicach miasta jedynie opóźniła apokalipsę. Wiedział, że uratował parę istnień, ale bardziej ciążyła mu świadomość, że wielu nie zdołali pomóc. Winne było Ministerstwo, Minister, skala działań tych psychopatów, nie mogli przecież tego powstrzymać (powtarzał sobie), ale przed oczyma wciąż stawały mu pojedyncze ofiary, dla których przecież była nadzieja. Ojciec rodziny, który zginął na oczach swojej żony i samego Michaela. Staruszka o pustych oczach, leżąca na klatce schodowej. Osoby, które żyłyby, gdyby Tonks nadleciał na miejsce kilka sekund wcześniej lub sprawniej uporał się z unieszkodliwianiem przeciwników. Dramat początku kwietnia splatał się w jego jaźni z tym wcześniejszym - z misją, która ścięła go z nóg zanim zdążył dotrzeć do rodziny potencjalnego sojusznika Zakonu. O ile czystka Ministerstwa była szokiem, o tyle do uratowania Fideliusa Tonks przygotował się ze Skamandrem starannie - i na nic, wszystko na nic, a najbardziej ciążyło mu chyba to, jak szybko zostali pokonani. Choć od tamtej potyczki minęły prawie dwa tygodnie, to nadal odczuwał skutki uboczne czarnej magii, posiłkując się codziennie eliksirem antydepresyjnym i mocną kawą. We śnie codziennie nawiedzały go koszmary, więc nie chciał zbyt szybko zasypiać, woląc bezsennie wpatrywać się w sufit.
Od jedenastu dni Hannah uparcie siedziała w swoim sklepie, nieświadoma (i dobrze), że jej zakrwawione zwłoki i twarz o wyłupanych oczach regularnie pojawia się w złych snach Michaela. Tak, jakby była nieświadoma (jak mogła tak to lekceważyć?!), że każda sekunda w tym miejscu to igranie z losem, że ktoś w każdej chwili może podłożyć tutaj ogień, bo przypomni sobie, że panna Wright obsługiwała kiedyś mugolaków. Może i na razie Ministerstwo było zajęte wyłapywaniem resztek mugoli, ale Tonks nie wątpił, że rząd niedługo zwróci się ku czarodziejom półkrwi o nieodpowiednich poglądach, a biznesy na Pokątnej pójdą na pierwszy ogień. Jego dyplomatyczne napomnienia w słanych tutaj listach nie przynosiły skutku, więc w końcu chwycił za świstoklik i osobiście pojawił się w sklepie Hannah. To ostatni moment - na to, by uciekła i na to, by Mike porozmawiał z nią spokojnie, nie będąc jeszcze ofiarą agresji, którą wypełniał się przed pełnią. Do pełni jeszcze pięć dni, więc wcale nie był zirytowany uporem Hani i wcale nie wydawało mu się, że dziewczyna lekceważy zagrożenie z powodu statusu własnej krwi.
Usiłował nie myśleć o tym (i broń Merlinie, nie powiedzieć tego na głos), że Hannah nie musiała od dziecka znosić zaczepek z powodu pochodzenia swoich rodziców, że jeszcze w czasach pokoju nie musiała wahać się przy podawaniu nieznajomym o nieznanych poglądach swojego nazwiska, że stała w hierarchii czystokrwistych psychopatów o krok wyżej niż wymordowani w kwietniu ludzie. Wiedział, że jej serce stało po stronie Zakonu i mugolaków... ale sama nie była przecież jednym z nich, sama nie miała mugola za ojca i charłaczki za siostrę. Czy to dlatego, przekonana o własnej niezniszczalności, nadal tu była? Najpierw łudził się, że chciała pomagać tym, którzy nie mogli wydostać się z Londynu, ale przecież minęło dziesięć dni.
-Hannah, to ja, Mike. - zapowiedział się listownie, ale zawołał na powitanie, gdy tylko świstoklik wyrzucił go pośrodku pracowni. Rozejrzał się, z dezaprobatą zauważając, że nic nie jest tu spakowane. Wziął głęboki wdech i przywołał na twarz sztuczny uśmiech, czekając aż dziewczyna przyjdzie tutaj z głównej części sklepu.
Zamrugał szybko, gdy tylko pojawiła się w progu pracowni. Zapuściła grzywkę i wyglądała ślicznie, jak zawsze, ale umysł wciąż podsuwał mu obraz jej trupiobladej twarzy, strużki krwi na zastygłym uśmiechu i pustego oczodołu. Takich samych wyobrażeń doświadczał z początku przy Gabrielu i Just, ale widywał ich teraz codziennie, więc wzmocnił dawkę swojego eliksiru i już się przyzwyczaił.
Proszę, nie teraz - spróbował przekonać swoje koszmary do swoich racji i przywołać wspomnienie wspólnej herbaty na tym zapleczu. Hannah uśmiechała się wtedy promiennie, a jej usta były słodkie, ale...
...ale wspomnienie tamtej beztroski było tylko pustą wydmuszką i wcale nie poprawiało mu humoru. Zabębnił nerwowo palcami w blat, wiedząc już, że nic nie zagłuszy jego niepokoju.
-Potrzebujesz pomocy w pakowaniu się?
Proszę, powiedz, że tak, że zmądrzałaś.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nic nie mogło zagłuszyć krzyków w jej głowie, które choć żyjące jedynie we wspomnieniach, zdawały się być całkiem realne od wielu dni; nekały ją na jawie, nękały w snach, okropnych koszmarach, z których budziła się mokra i zdyszana, przerażona widokiem ginących na ulicach ludzi, paniki, która wydawała się równie niebezpieczna. Tamta noc nie dawała jej spokoju. Nie raz widziała, do czego zdolni są poplecznicy Lorda Voldemorta, ale rzeź, jakiej się dopuścili przekroczyła wszelakie wyobrażenia. Londyn spłynął krwią niewinnych ludzi, ciała zbierano z ulic jeszcze przez nastęny dzień. Przez witrynę sklepu patrzyła niechętnie na tych, których nie dało się uratować, na tych, których ona sama nie zdołała ukryć — ani na zapleczu, ani w Oazie. Nie chciała na to patrzeć, a jednak nie mogła oderwać wzroku od tragedii, która się rozegrała, katując się za nieszczęścia, którym nie zdołali wszyscy zapobiec.
Wiedziała, że niebezpieczeństwo było bardziej realne niż wcześniej, że mogło otoczyć ją, a lepkie łapska pochwycić wtedy, gdy nie będzie dostatecznie czujna. Kontrole na ulicach, bezpodstawne aresztowania i nagłe, nieuzasadnione ataki wydawały się być codziennością, a mimo to, ruszyła zdecydowana do Ministerstwa Magii, by przekazac im wszystkie dane na swój temat. Ale nie naraziła się tym bardziej, niż robiła to wcześniej. O tym, że prowadziła dziadkowy sklep wiedzieli wszyscy na Pokątnej. Jej korzenie łatwo było sprawdzić, a w mieszkaniu nie mogła się czuć tak bezpiecznie jak kiedyś. Mogli zapukać do niej w każdej chwili i bez rejestracji różdżki. Na co więc liczyła? Na bezmyślność ludzi, którzy siali terror. Oddelegowani do kontroli czarodzieje nie musieli widzieć w niej kogoś, kogo już dziś należało wyeliminować. Była przecież zwykłą rzemieślniczką, nieszkodliwą czarownicą, która od kilku lat zajmowała jeden z lokali w czarodziejskiej strefie handlu. Gdyby ostrzyli na nią zęby — co zdumiałoby ją potwornie — zawitaliby do niej o wiele wcześniej. Potrzebowała czasu, by poukładać wszystkie sprawy, uporządkować swoje działania, a najważniejsze — zgromadzić ostatnie środki na spłatę długu. Była przekonana, że zdąży, większość bezpiecznie spoczywała w piwnicach Gringotta. Niewiele jej brakowało. O to była spokojna — potrzebowała tylko czasu, by dopiąć wszystko i spokojnie móc opuścić to miejsce. Pewna, że będzie miała do czego wracać; pewna, że nikt się tu nie zakradnie i nie zrówna sklepu z ziemią.
Michael za punkt honoru uznał wysiedlenie ją z tego miejsca, ale nie winiła go za to. Był opiekuńczy i troszczył się o wszystkich, mogła podejrzewać, że to się tak skończy. Kiedy usłyszała jego głos, westchnęła nerwowo. Wytarła ręce z pasty, którą polerowała jedną z ostatnich mioteł. Witryny sklepu były przysłonięte, choć sam był otwarty — ta jedna miała jednak być wysłana. Czarodziej, który ją zamówił raczej tu po nią nie wróci. Ruszyła prostu do pracowni, wycierając jeszcze dłonie o spódnicę na biodrach. Ulżyło jej, kiedy go ujrzała. Wydawał się być cały, cały i zdrowy, choć już na pierwszy rzut oka dostrzegła na jego twarzy jakieś zmiany. Był zdenerwowany? Przygnębiony? Odczuwał ból?
— Mike — mruknęła, podchodząc do niego i bez wahania objęła go mocno, upewniając się, że to był rzeczywiście on i wcale jej się nie zdawało. Zignorowała pytani o pakowanie, choć rozejrzała się po pracowni. Miał słuszność, nawet nie zaczęła się pakować. I nie zamierzała. — Zdajesz sobie sprawę, jakie to niebezpieczne?— Spojrzała mu w oczy; musiał wiedzieć dobrze o czym mówiła. Nie pozostawiając nic domysłom dodała zaraz: — Twoja obecność tutaj... Cieszę się, że cię widzę, naprawdę, uwierz mi, ale nie powinieneś się tak narażać. — Jej mina zdradzała zatroskanie, ale i też frustrację. Nie powinien był przychodzić — nie po to, by przekonywać ją do wyjazdu, to było zupełnie bezcelowe. — Na Pokątnej co chwilę są jakieś patrole, jak ktoś cię tu zauważy będziesz miał potworne kłopoty.
Wiedziała, że niebezpieczeństwo było bardziej realne niż wcześniej, że mogło otoczyć ją, a lepkie łapska pochwycić wtedy, gdy nie będzie dostatecznie czujna. Kontrole na ulicach, bezpodstawne aresztowania i nagłe, nieuzasadnione ataki wydawały się być codziennością, a mimo to, ruszyła zdecydowana do Ministerstwa Magii, by przekazac im wszystkie dane na swój temat. Ale nie naraziła się tym bardziej, niż robiła to wcześniej. O tym, że prowadziła dziadkowy sklep wiedzieli wszyscy na Pokątnej. Jej korzenie łatwo było sprawdzić, a w mieszkaniu nie mogła się czuć tak bezpiecznie jak kiedyś. Mogli zapukać do niej w każdej chwili i bez rejestracji różdżki. Na co więc liczyła? Na bezmyślność ludzi, którzy siali terror. Oddelegowani do kontroli czarodzieje nie musieli widzieć w niej kogoś, kogo już dziś należało wyeliminować. Była przecież zwykłą rzemieślniczką, nieszkodliwą czarownicą, która od kilku lat zajmowała jeden z lokali w czarodziejskiej strefie handlu. Gdyby ostrzyli na nią zęby — co zdumiałoby ją potwornie — zawitaliby do niej o wiele wcześniej. Potrzebowała czasu, by poukładać wszystkie sprawy, uporządkować swoje działania, a najważniejsze — zgromadzić ostatnie środki na spłatę długu. Była przekonana, że zdąży, większość bezpiecznie spoczywała w piwnicach Gringotta. Niewiele jej brakowało. O to była spokojna — potrzebowała tylko czasu, by dopiąć wszystko i spokojnie móc opuścić to miejsce. Pewna, że będzie miała do czego wracać; pewna, że nikt się tu nie zakradnie i nie zrówna sklepu z ziemią.
Michael za punkt honoru uznał wysiedlenie ją z tego miejsca, ale nie winiła go za to. Był opiekuńczy i troszczył się o wszystkich, mogła podejrzewać, że to się tak skończy. Kiedy usłyszała jego głos, westchnęła nerwowo. Wytarła ręce z pasty, którą polerowała jedną z ostatnich mioteł. Witryny sklepu były przysłonięte, choć sam był otwarty — ta jedna miała jednak być wysłana. Czarodziej, który ją zamówił raczej tu po nią nie wróci. Ruszyła prostu do pracowni, wycierając jeszcze dłonie o spódnicę na biodrach. Ulżyło jej, kiedy go ujrzała. Wydawał się być cały, cały i zdrowy, choć już na pierwszy rzut oka dostrzegła na jego twarzy jakieś zmiany. Był zdenerwowany? Przygnębiony? Odczuwał ból?
— Mike — mruknęła, podchodząc do niego i bez wahania objęła go mocno, upewniając się, że to był rzeczywiście on i wcale jej się nie zdawało. Zignorowała pytani o pakowanie, choć rozejrzała się po pracowni. Miał słuszność, nawet nie zaczęła się pakować. I nie zamierzała. — Zdajesz sobie sprawę, jakie to niebezpieczne?— Spojrzała mu w oczy; musiał wiedzieć dobrze o czym mówiła. Nie pozostawiając nic domysłom dodała zaraz: — Twoja obecność tutaj... Cieszę się, że cię widzę, naprawdę, uwierz mi, ale nie powinieneś się tak narażać. — Jej mina zdradzała zatroskanie, ale i też frustrację. Nie powinien był przychodzić — nie po to, by przekonywać ją do wyjazdu, to było zupełnie bezcelowe. — Na Pokątnej co chwilę są jakieś patrole, jak ktoś cię tu zauważy będziesz miał potworne kłopoty.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie wiedział, że nie on jeden zmaga się tutaj z koszmarami - starał się nie myśleć o przestraszonej Hannah w pościeli. W jego marzeniach z uśmiechem zajadała się ciastem na zapleczu sklepu, a w jego koszmarach leżała na bruku trupioblada i nie śniła już o niczym.
Nie mieli okazji na spokojnie porozmawiać o przyszłości Hannah w Londynie, a Tonks nie znał się na ekonomii ani na prowadzeniu biznesu. Pomagał tutaj Hani, ale tylko tam, gdzie potrzeba było męskiej ręki, a pakowanie i rozładowywanie towaru wydawało mu się męczące, ale proste. Nie wiedział, ile spraw musi dopiąć panna Wright aby opuścić sklep z czystym sumieniem, nie wiedział nawet ile brakuje jej do spłaty długu. Nie zwierzyła mu się, zresztą nie było nawet kiedy poruszyć tego tematu, bo przecież nie na spotkaniu Zakonu ani przez sowę. Bez wahania wydrenowałby swoje oszczędności, gdyby miało to zapewnić bezpieczeństwo najbliższych przyjaciół.
Znał się za to na niebezpieczeństwach, a praca zawodowa nauczyła go szybkich reakcji i bezkompromisowych działań. Był czas planowania i czas działania. O ile w śledztwach mógł sobie pozwolić na namysł i długofalowe akcje, o tyle w terenie każda sekunda zwłoki mogła kosztować kogoś życiealbo dożywocie z klątwą likantropii. Mike uważał, że Hannah zwlekała już jedenaście dni, o dziesięć za dużo. W głębi duszy nie był pewny, czy to osobiste koszmary czy obiektywne fakty napawały go ciągłym poczuciem niebezpieczeństwa, ale wolał być nadopiekuńczy niż ryzykować. Może i Hannah była na pozór skromną rzemieślniczką, może oficjalnie nie zdążyła nikomu podpaść, ale przecież Rycerze zaatakowali już Floreana (o niej samej może nie wiedzieli, ale co jeśli zdążyli się dowiedzieć?), przecież nie wahali się zaatakować jego i Skamandra zanim w ogóle dojrzeli ich twarze. Przecież sama Hania walczyła już w terenie dla Zakonu, co jeśli wrogowie ją wtedy rozpoznali?
Chociaż na spotkaniu Zakonu przekonał się, że jest cała i zdrowa, to lęk nie odpuszczał. Po tym, co zobaczył pierwszego kwietnia na ulicach Londynu, każda noc wydawała się mu śmiertelnym niebezpieczeństwem, każda sekunda w mieście była niepotrzebnym ryzykiem. Objął Hannah mocno, odruchowo wtulając twarz w jej ramię. Na kilka sekund pozwolił sobie na cichy zachwyt faktem, że jest żywa i ciepła, a potem odsunął głowę i napotkał jej zatroskane spojrzenie.
-Dlatego użyłem świstoklika, nie postawię nogi poza sklep. - uśmiechnął się blado. -Nikt nie powinien mnie tu widzieć. - dodał, poważniejąc. Zdawał sobie sprawę, że sam - jako mugolak i zbiegły auror - jest dla Hani ryzykiem. Nie powinien być widziany przy wejściu do sklepu, to tylko, o ironio, zmniejszyłoby jej bezpieczeństwo.
-Przepraszam. - dodał łagodniej, choć chyba nigdy jeszcze nie przeprosił pięknej kobiety w pierwszej minucie rozmowy. Bił swoje rekordy. -Po prostu... trudno cokolwiek przekazać przez sowę, chciałem sprawdzić czy mogę w czymś pomóc. - słowa trochę uwięzły mu w gardle, bo przecież oboje byli inteligentnymi i upartymi ludźmi, oboje wiedzieli po co tu przyszedł, oboje wiedzieli, że "pomoc" to pretekst do artykułowania swoich racji.
Może lepiej od razu przejść do sedna?
-Wiem... - nie, nie wiedział. -Domyślam się - poprawił się szybko -ile znaczy dla ciebie sklep, ale sama widzisz patrole. Już przy mojej chatce w lesie nikt się nie kręci, o dalszych częściach Anglii czy Oazie nie wspominając. - wiedział, że retoryka ratowania damy w opałach nie zadziała w przypadku Hani, więc wziął wdech i postanowił odwołać się do czegoś innego. Już w domu układał tekst i przywoływał różne argumenty, ale jak tchnąć w słowa ducha? Jak zobrazować nadzieję, jak znaleźć w sobie zapał, gdy w środku jest tylko ciemność i pustka?
-Tam będziesz bardziej potrzebna, i ty i miotły. Cały czas pracujemy nad ewakuacją ludzi z miasta, to osobom poza stolicą będzie potrzebny transport, z wdzięcznością przyjmą sklep i warsztat, choćby zlokalizowany w Oazie. Przecież twój biznes... - rozejrzał się, usiłując przywołać wspomnienia ze stycznia, jeszcze raz poczuć ciepłą atmosferę, która niegdyś towarzyszyła mu po przekroczeniu progu. -...to ty, a nie te mury. Sam budynek zabezpieczymy, nauczyłem się nakładać pułapki, miotły mogłabyś przenieść świstoklikiem do mnie, a potem zorganizuje się coś stałego... - może powinien przełknąć dumę i poprosić Bena o pomoc w negocjacjach? Uśmiechnął się blado, desperacko pragnąc by Hannah podzieliła jego wizję biznesu dla ludzi poza Londynem, przecież ci którym chciała pomagać nie znajdą jej tutaj. Sam chciał uwierzyć, że kieruje nim właśnie altruistyczna nadzieja na lepszą przyszłość, a nie przenikliwy i obsesyjny wręcz lęk. Nie o ludzi, nie o siebie, nie o sklep, a o tą dziewczynę o czekoladowych oczach, zbyt młodą i idealistyczną by tracić zdrowiei życie w zrujnowanej stolicy.
A Sylwester i pewne styczniowe popołudnie, zbyt idealne by wydawać się realne, wcale nie miały tu nic do rzeczy. A może po prostu był tchórzem, nie tłumiąc tamte uczucia w obliczu wojny, choć to właśnie uczucia przywiodły go dzisiaj do sklepu Hani.
Nie mieli okazji na spokojnie porozmawiać o przyszłości Hannah w Londynie, a Tonks nie znał się na ekonomii ani na prowadzeniu biznesu. Pomagał tutaj Hani, ale tylko tam, gdzie potrzeba było męskiej ręki, a pakowanie i rozładowywanie towaru wydawało mu się męczące, ale proste. Nie wiedział, ile spraw musi dopiąć panna Wright aby opuścić sklep z czystym sumieniem, nie wiedział nawet ile brakuje jej do spłaty długu. Nie zwierzyła mu się, zresztą nie było nawet kiedy poruszyć tego tematu, bo przecież nie na spotkaniu Zakonu ani przez sowę. Bez wahania wydrenowałby swoje oszczędności, gdyby miało to zapewnić bezpieczeństwo najbliższych przyjaciół.
Znał się za to na niebezpieczeństwach, a praca zawodowa nauczyła go szybkich reakcji i bezkompromisowych działań. Był czas planowania i czas działania. O ile w śledztwach mógł sobie pozwolić na namysł i długofalowe akcje, o tyle w terenie każda sekunda zwłoki mogła kosztować kogoś życie
Chociaż na spotkaniu Zakonu przekonał się, że jest cała i zdrowa, to lęk nie odpuszczał. Po tym, co zobaczył pierwszego kwietnia na ulicach Londynu, każda noc wydawała się mu śmiertelnym niebezpieczeństwem, każda sekunda w mieście była niepotrzebnym ryzykiem. Objął Hannah mocno, odruchowo wtulając twarz w jej ramię. Na kilka sekund pozwolił sobie na cichy zachwyt faktem, że jest żywa i ciepła, a potem odsunął głowę i napotkał jej zatroskane spojrzenie.
-Dlatego użyłem świstoklika, nie postawię nogi poza sklep. - uśmiechnął się blado. -Nikt nie powinien mnie tu widzieć. - dodał, poważniejąc. Zdawał sobie sprawę, że sam - jako mugolak i zbiegły auror - jest dla Hani ryzykiem. Nie powinien być widziany przy wejściu do sklepu, to tylko, o ironio, zmniejszyłoby jej bezpieczeństwo.
-Przepraszam. - dodał łagodniej, choć chyba nigdy jeszcze nie przeprosił pięknej kobiety w pierwszej minucie rozmowy. Bił swoje rekordy. -Po prostu... trudno cokolwiek przekazać przez sowę, chciałem sprawdzić czy mogę w czymś pomóc. - słowa trochę uwięzły mu w gardle, bo przecież oboje byli inteligentnymi i upartymi ludźmi, oboje wiedzieli po co tu przyszedł, oboje wiedzieli, że "pomoc" to pretekst do artykułowania swoich racji.
Może lepiej od razu przejść do sedna?
-Wiem... - nie, nie wiedział. -Domyślam się - poprawił się szybko -ile znaczy dla ciebie sklep, ale sama widzisz patrole. Już przy mojej chatce w lesie nikt się nie kręci, o dalszych częściach Anglii czy Oazie nie wspominając. - wiedział, że retoryka ratowania damy w opałach nie zadziała w przypadku Hani, więc wziął wdech i postanowił odwołać się do czegoś innego. Już w domu układał tekst i przywoływał różne argumenty, ale jak tchnąć w słowa ducha? Jak zobrazować nadzieję, jak znaleźć w sobie zapał, gdy w środku jest tylko ciemność i pustka?
-Tam będziesz bardziej potrzebna, i ty i miotły. Cały czas pracujemy nad ewakuacją ludzi z miasta, to osobom poza stolicą będzie potrzebny transport, z wdzięcznością przyjmą sklep i warsztat, choćby zlokalizowany w Oazie. Przecież twój biznes... - rozejrzał się, usiłując przywołać wspomnienia ze stycznia, jeszcze raz poczuć ciepłą atmosferę, która niegdyś towarzyszyła mu po przekroczeniu progu. -...to ty, a nie te mury. Sam budynek zabezpieczymy, nauczyłem się nakładać pułapki, miotły mogłabyś przenieść świstoklikiem do mnie, a potem zorganizuje się coś stałego... - może powinien przełknąć dumę i poprosić Bena o pomoc w negocjacjach? Uśmiechnął się blado, desperacko pragnąc by Hannah podzieliła jego wizję biznesu dla ludzi poza Londynem, przecież ci którym chciała pomagać nie znajdą jej tutaj. Sam chciał uwierzyć, że kieruje nim właśnie altruistyczna nadzieja na lepszą przyszłość, a nie przenikliwy i obsesyjny wręcz lęk. Nie o ludzi, nie o siebie, nie o sklep, a o tą dziewczynę o czekoladowych oczach, zbyt młodą i idealistyczną by tracić zdrowie
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przykra myśl, że mogłoby przydarzyć mu się coś złego zaczęła ją nawiedzać wraz z końcem marca, pomimo tego, czym się trudnił i kim raz w miesiącu był — dopiero teraz. Strach spojrzał jej w oczy, widziała przecież, co działo się z ludźmi, którzy byli mniej uważni, odważni i uzdolnieni od niego. Był bratem jej przyjaciółki, ale to stopniowo traciło na znaczeniu. Nigdy nie było nic złego w tym, że chciała, dla niego jak najlepiej, tak samo jak dla wszystkich Tonksów; teraz, kiedy odwiedzał jej sklep, szukając w jego zakamarkach spokoju, ciepła i choćby pozornego poczucia bezpieczeństwa nie powinno być tym bardziej. Nie zawsze wszystko było tak oczywiste i proste, czasem ludzie nie chcieli widzieć prawdy, bali się jej i tego, co może sobą przynieść.
Do trzech razy sztuka?
Jego obecność w sklepie przyjęła z ulgą, ale nie zamierzała kryć troski o jego dobro i kwitować jego przybycie wesołym uśmiechem. Narażał się i to z jej powodu, zupełnie niepotrzebnie. Jak miała mu to wszystko powiedzieć, by go nie urazić; by nie odepchnąć — tego przecież nie chciała; by zrozumiał i zaakceptował jej decyzje? Zawsze, kiedy się już odzywała mówiła, co ślina jej na język przyniosła; a ponieważ nie umiała tego zmienić, czasem nie mówiła nic. Dziś nie mogła jednak milczeć, a składanie obietnic, których nie mogła spełnić nie leżało w jej naturze. Ta krótka chwila w jego objęciach dała jej pewność, że to ona powinna go chronić. Przed nią samą. I tym, co sobą niosła. Jakby wiedziała, że go zrani. Prędzej, czy później.
— Nie przepraszaj — powiedziała cicho, spoglądając na niego i próbując ściągnąć na siebie spojrzenie jego szarobłękitnych oczu. — Nie, Mike. Nie potrzebuję pomocy. — Nie była jednak pewna, czy radziła sobie ze wszystkim, czy miała to pod kontrolą, a jeśli tak — czy utrzyma ją na tyle długo, by zrealizować swój plan skutecznie. — Ale dziękuję — że zawsze o mnie pamiętasz. Nie odjęła od niego oczu, jakby sądziła, że w ten sposób bez słów przekaże mu, że podjęła już decyzję i nic tego nie zmieni.
Ale kiedy zaczął temat, a raczej podjął to, z czym właściwie przyszedł, wypuściła powietrze z płuc i opuściła głowę.
— Wiesz, a jednak prosisz mnie, żebym go porzuciła — weszła mu w słowo z nuta pretensji w głosie, ale przecież... choć sądził inaczej, nie miał zielonego pojęcia, czym był dla niej sklep. W przeciwieństwie do niego nie ułożyła w myślach niczego, nie przygotowała żadnych argumentów, którymi miałaby go przekonać do tego, by odpuścił. Był uparty, zawzięty, a przede wszystkim dbał o tych, na których mu zależało. I wcale się z tym nie krył. Nie obawiał się mówić, ani działać, choć wiele przy tym ryzykował. Szacunek, jaki względem niego czuła nieustannie rósł. Był wzorem, mężczyzną prawie idealnym, niezależnie od tego, jak wiele skaz w sobie widział. Nie chciała podcinać jego skrzydeł, sprowadzać jego słów do nic niewartej paplaniny, ale wiedziała jak zakończy się ta rozmowa nim jeszcze się rozpoczęła.
To, co mówił trafiało do niej. Tym gorzej to zniosła, czując, jak ciężar na jej barkach powiększa się z każdą sekundą. Mogłaby robić to samo wszędzie, wiedziała to. Mogła w tej chwili zabrać wszystko, mogła nawet wyjechać nim ktokolwiek postanowi windykować należności. Ale nigdy nie była tą, która ucieka od odpowiedzialności, boi się konsekwencji i wyzwań. Nigdy nie chciała być tą, na której można się zawieść, która naruszy cudze zaufanie. Ktoś kiedyś za nią poręczył i nie mogła tego tak zakończyć; zostawić go z pustą obietnicą.
— Pamiętasz jak szukaliśmy knuta w cieście? — spytała, ale nie musiała czekać na odpowiedź, wiedziała, że pamiętał doskonale. — To takie chwile sprawiały, że nie było tak źle, jak by się mogło wydawać. Nie całkiem takie, ale...— poprawiła się po chwili, nie chcąc by zrozumiał ją źle. Była sentymentalna, czasem aż za bardzo. Zbierała listy, drobne pamiątki, przywiązywała się do ludzi i miejsc. To wszystko miało dla niej znaczenie. Tu, w tym małym, przytulnym sklepie znała każdy gwóźdź i sęk. Każda deska pachniała przeszłością, od której nie chciała się odwracać. — Po prostu chwile. Ludzie, którzy tu bywali. Każdy z nich zostawiał tu coś swojego — czasem był to uśmiech z powodu nowej miotły, czasem kilka ciepłych słów, a czasem festiwal rozmaitych emocji, które żyły tu, pomiędzy starymi, spróchniałymi deskami. — Mój dziadek tworzył ten sklep. To tu przekazał mi całą wiedzę. To tu spędziłam całe swoje dorosłe życie. Tu mierzyłam się z największymi wyzwaniami. To w związku z tym miejscem przeżywałam największe upokorzenia i... największe szczęście. To nie są tylko wspomnienia, Mike. To mój dom — i dom całej rodziny, wszystkich Wrightów. Nie mogła po prostu z niego zbiec, zamknąć go i otworzyć gdzie indziej. Westchnęła głośno, rozglądając się po pracowni.— Nie chodzi tylko o pieniądze, to coś więcej. I nie stworzę tego nigdzie indziej. Musiałabym pożegnać się z tym wszystkim, co się tu działo, a nie chcę. Nie jestem na to gotowa. To nie są tylko mury. — To było coś, czego nie umiała wyjaśnić, jakby część jej miała tu pozostać na zawsze. — Zrobię wszystko, żeby ten sklep się utrzymał.
Stanęła przy nim, dotykając stołu, na którym wciąż walały się trociny. Złapała je między palce i przyłożyła do nosa, zaciągając się specyficznym zapachem. Milczała przez chwilę — zbierając myśli, a może pozwalając mu przetrawić to wszystko. Obróciła się, przysiadając na jego krańcu, wzrokiem przemierzając całe pomieszczenie przed sobą.
— Zrozum. To wszystko, co mam.
Do trzech razy sztuka?
Jego obecność w sklepie przyjęła z ulgą, ale nie zamierzała kryć troski o jego dobro i kwitować jego przybycie wesołym uśmiechem. Narażał się i to z jej powodu, zupełnie niepotrzebnie. Jak miała mu to wszystko powiedzieć, by go nie urazić; by nie odepchnąć — tego przecież nie chciała; by zrozumiał i zaakceptował jej decyzje? Zawsze, kiedy się już odzywała mówiła, co ślina jej na język przyniosła; a ponieważ nie umiała tego zmienić, czasem nie mówiła nic. Dziś nie mogła jednak milczeć, a składanie obietnic, których nie mogła spełnić nie leżało w jej naturze. Ta krótka chwila w jego objęciach dała jej pewność, że to ona powinna go chronić. Przed nią samą. I tym, co sobą niosła. Jakby wiedziała, że go zrani. Prędzej, czy później.
— Nie przepraszaj — powiedziała cicho, spoglądając na niego i próbując ściągnąć na siebie spojrzenie jego szarobłękitnych oczu. — Nie, Mike. Nie potrzebuję pomocy. — Nie była jednak pewna, czy radziła sobie ze wszystkim, czy miała to pod kontrolą, a jeśli tak — czy utrzyma ją na tyle długo, by zrealizować swój plan skutecznie. — Ale dziękuję — że zawsze o mnie pamiętasz. Nie odjęła od niego oczu, jakby sądziła, że w ten sposób bez słów przekaże mu, że podjęła już decyzję i nic tego nie zmieni.
Ale kiedy zaczął temat, a raczej podjął to, z czym właściwie przyszedł, wypuściła powietrze z płuc i opuściła głowę.
— Wiesz, a jednak prosisz mnie, żebym go porzuciła — weszła mu w słowo z nuta pretensji w głosie, ale przecież... choć sądził inaczej, nie miał zielonego pojęcia, czym był dla niej sklep. W przeciwieństwie do niego nie ułożyła w myślach niczego, nie przygotowała żadnych argumentów, którymi miałaby go przekonać do tego, by odpuścił. Był uparty, zawzięty, a przede wszystkim dbał o tych, na których mu zależało. I wcale się z tym nie krył. Nie obawiał się mówić, ani działać, choć wiele przy tym ryzykował. Szacunek, jaki względem niego czuła nieustannie rósł. Był wzorem, mężczyzną prawie idealnym, niezależnie od tego, jak wiele skaz w sobie widział. Nie chciała podcinać jego skrzydeł, sprowadzać jego słów do nic niewartej paplaniny, ale wiedziała jak zakończy się ta rozmowa nim jeszcze się rozpoczęła.
To, co mówił trafiało do niej. Tym gorzej to zniosła, czując, jak ciężar na jej barkach powiększa się z każdą sekundą. Mogłaby robić to samo wszędzie, wiedziała to. Mogła w tej chwili zabrać wszystko, mogła nawet wyjechać nim ktokolwiek postanowi windykować należności. Ale nigdy nie była tą, która ucieka od odpowiedzialności, boi się konsekwencji i wyzwań. Nigdy nie chciała być tą, na której można się zawieść, która naruszy cudze zaufanie. Ktoś kiedyś za nią poręczył i nie mogła tego tak zakończyć; zostawić go z pustą obietnicą.
— Pamiętasz jak szukaliśmy knuta w cieście? — spytała, ale nie musiała czekać na odpowiedź, wiedziała, że pamiętał doskonale. — To takie chwile sprawiały, że nie było tak źle, jak by się mogło wydawać. Nie całkiem takie, ale...— poprawiła się po chwili, nie chcąc by zrozumiał ją źle. Była sentymentalna, czasem aż za bardzo. Zbierała listy, drobne pamiątki, przywiązywała się do ludzi i miejsc. To wszystko miało dla niej znaczenie. Tu, w tym małym, przytulnym sklepie znała każdy gwóźdź i sęk. Każda deska pachniała przeszłością, od której nie chciała się odwracać. — Po prostu chwile. Ludzie, którzy tu bywali. Każdy z nich zostawiał tu coś swojego — czasem był to uśmiech z powodu nowej miotły, czasem kilka ciepłych słów, a czasem festiwal rozmaitych emocji, które żyły tu, pomiędzy starymi, spróchniałymi deskami. — Mój dziadek tworzył ten sklep. To tu przekazał mi całą wiedzę. To tu spędziłam całe swoje dorosłe życie. Tu mierzyłam się z największymi wyzwaniami. To w związku z tym miejscem przeżywałam największe upokorzenia i... największe szczęście. To nie są tylko wspomnienia, Mike. To mój dom — i dom całej rodziny, wszystkich Wrightów. Nie mogła po prostu z niego zbiec, zamknąć go i otworzyć gdzie indziej. Westchnęła głośno, rozglądając się po pracowni.— Nie chodzi tylko o pieniądze, to coś więcej. I nie stworzę tego nigdzie indziej. Musiałabym pożegnać się z tym wszystkim, co się tu działo, a nie chcę. Nie jestem na to gotowa. To nie są tylko mury. — To było coś, czego nie umiała wyjaśnić, jakby część jej miała tu pozostać na zawsze. — Zrobię wszystko, żeby ten sklep się utrzymał.
Stanęła przy nim, dotykając stołu, na którym wciąż walały się trociny. Złapała je między palce i przyłożyła do nosa, zaciągając się specyficznym zapachem. Milczała przez chwilę — zbierając myśli, a może pozwalając mu przetrawić to wszystko. Obróciła się, przysiadając na jego krańcu, wzrokiem przemierzając całe pomieszczenie przed sobą.
— Zrozum. To wszystko, co mam.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie opuszczała go myśl, że stracił w życiu tak wiele czasu. Przedkładając karierę i desperacką chęć przynależności do czarodziejskiego świata ponad mugolskie korzenie (choć czy ten podział w ogóle miał sens? Hania miała mugolkę za mamę, a on mugola za ojca; to korzenie tego drugiego rodzica - czarodzieja - determinowały ich status krwi, sztuczny konstrukt skazujący go na trzymanie się z dala od Londynu i umożliwiający jej kurczowe trzymanie się tego sklepu) stracił czas, który mógłby przeznaczyć na budowę własnej rodziny i oddalił się nawet nieco od tej, którą już miał. Brawurowy i odważny, nie doceniał nawet własnego zdrowia, dopóki bezpowrotnie nie stracił normalności. A teraz żałował jeszcze, że wziął względne bezpieczeństwo w stolicy za pewnik, że nie opracował awaryjnych planów na spędzanie pełni, że nie zorganizował zawczasu w pełni bezpiecznego miejsca zamieszkania dla rodziny, i wreszcie - że nie porozmawiał z Hanią o bezpieczeństwie jej i jej sklepu na spokojnie, gdy nie prześladowała jej myśl, że może wszystko stracić, zanim zamknęła się w swojej upartej skorupce.
Gdzieś w sercu kołatał też irracjonalny (?) wyrzut sumienia, że tej zimy był tylko przyjacielem, jak gentlemanowi i starszemu bratu jej przyjaciółki wypadało, że tylko raz zaskoczył Hanię ciastem i pocałunkiem, choć w sklepie bywał przecież regularnie. Wiedział, że danie czasu jej i sobie było pewnie mądre i rozsądne i właściwe - zwłaszcza w obliczu wojny, likantropii, bliskich więzów Wrightów i Tonksów, a nawet różnicy wieku, która wydawała się teraz najmniej istotna.
Tyle, że mogli beztrosko zajadać się słodyczami w styczniu, w lutym, w marcu, a teraz zdawało się, że chyba nigdy nie zaznają podobnej chwili bezpieczeństwa i spokoju. Wtedy bał się, że nadmierna odwaga lub determinacja tylko zranią lub spłoszą Hanię, ale teraz lękał się czy kiedykolwiek ujrzy ją żywą i wyrzucał sobie, że mógł być lepszym mężczyzną. Albo lepszym przyjacielem. Albo chociaż sumienniejszym dostawcą ciasteczek, jeśli to przyniosłoby jej więcej uśmiechów tej zimy.
Spojrzał jej w oczy, nie przepraszając już więcej, ale i tak widziała w jego tęczówkach poczucie winy i bezsilności. Wiedział, że to nie stricte jego wina, że zadręcza się teraz kwestiami, których nie może zmienić, ale ciążyła mu świadomość, że inna wersja Tonksa, albo raczej inny mężczyzna, mógłby być przy niej zawsze, bez narzucania niechcianej pomocy i bez namawiania do porzucenia sklepu. Ktoś, kto nie nosił na sobie piętna mugolskiej krwi i dezercji z Biura Aurorów, mógłby po prostu zostać w mieście, wynająć pokój na Pokątnej, nocami mieć oko na sklep i wypatrywać płomieni. A nawet gdyby sam Mike wtopił się w tłum i sfałszował rejestrację różdżki, co nie było niemożliwe, to comiesięczna przypadłość uniemożliwiała mu stałą egzystencję w stolicy. Konieczność wymykania się z miasta w tą i z powrotem byłaby zbyt ryzykowna i dla niego i innych.
Przepraszam, że chcę być teraz przy tobie, ale nie mogę, nie wystarczam? - ugryzł się w język, zachowując przemyślenia dla siebie. Tylko by ją zraniły, miała zbyt dobre serce. Odruchowo podniósł dłoń do jej policzka, ale opuścił rękę i umknął wzrokiem, gdy wypomniała mu prośbę porzucenie sklepu - subtelnym ukłuciem przypominając mu, że jego namowy do ucieczki nie są tak altruistyczne, jak chciał myśleć. W obecnej sytuacji wyjazd Hani wydawał się jedynym sposobem zapewnienia jej bezpieczeństwa, ale przecież prawdziwy bohater zapewniłby jej już tutaj, teraz, a nie przychodził i marudził.
-Pamiętam. - zapewnił miękko, gdy i ona pomyślała o sklepie, łagodząc wydźwięk swoich słów. Wziął głębszy wdech, nie chcąc się nadmiernie wzruszyć. Przybył tutaj aby skonfrontować się z nią i jej mrzonkami o bezpieczeństwie w mieście, ale Hania nieświadomie zmusiła go do konfrontacji z samym sobą. Wysłuchał jej spokojnie, a potem wziął ją za rękę, nie spuszczając wzroku z jej czekoladowych tęczówek.
-Nie rozumiem. - skwitował tą poruszającą przemowę, a potem uśmiechnął się blado, zanim Hania zdążyła zareagować rozczarowaniem. -Nie rozumiem, bo nigdy nie miałem takiego domu. Nie odkąd opuściłem dom rodzinny i mury Hogwartu, każde miejsce było odtąd właściwie tylko noclegownią, a praca popychała mnie do częstych podróży w teren. - świadomie pominął temat chaty w Mickleham, od początku kwietnia wypełnionej co prawda głosami rodzeństwa, ale kojarzącej się głównie z księżycem w pełni i samotnością.
-Ale zawsze lubiłem tu przychodzić… - jako klient, pomocnik, właściwie kto? -…bo to ty tworzysz tu dom, dla klientów, dla… przyjaciół, dla wszystkich. - ścisnął mocniej jej dłonie. -Nie masz tylko murów, Hania, masz zdrowie i życie. - dary, które lekceważyło tyle osób, dopóki nie ugryzł ich wilkołak albo nie ugodziła Avada. Co zostanie z tych murów, z tej atmosfery, z pamięci jej dziadka, jeśli jej coś się stanie?
-A ja… może nie umiem i nigdy nie będę umiał martwić się o ten sklep tak jak ty, ale codziennie martwię się o ciebie.
Gdzieś w sercu kołatał też irracjonalny (?) wyrzut sumienia, że tej zimy był tylko przyjacielem, jak gentlemanowi i starszemu bratu jej przyjaciółki wypadało, że tylko raz zaskoczył Hanię ciastem i pocałunkiem, choć w sklepie bywał przecież regularnie. Wiedział, że danie czasu jej i sobie było pewnie mądre i rozsądne i właściwe - zwłaszcza w obliczu wojny, likantropii, bliskich więzów Wrightów i Tonksów, a nawet różnicy wieku, która wydawała się teraz najmniej istotna.
Tyle, że mogli beztrosko zajadać się słodyczami w styczniu, w lutym, w marcu, a teraz zdawało się, że chyba nigdy nie zaznają podobnej chwili bezpieczeństwa i spokoju. Wtedy bał się, że nadmierna odwaga lub determinacja tylko zranią lub spłoszą Hanię, ale teraz lękał się czy kiedykolwiek ujrzy ją żywą i wyrzucał sobie, że mógł być lepszym mężczyzną. Albo lepszym przyjacielem. Albo chociaż sumienniejszym dostawcą ciasteczek, jeśli to przyniosłoby jej więcej uśmiechów tej zimy.
Spojrzał jej w oczy, nie przepraszając już więcej, ale i tak widziała w jego tęczówkach poczucie winy i bezsilności. Wiedział, że to nie stricte jego wina, że zadręcza się teraz kwestiami, których nie może zmienić, ale ciążyła mu świadomość, że inna wersja Tonksa, albo raczej inny mężczyzna, mógłby być przy niej zawsze, bez narzucania niechcianej pomocy i bez namawiania do porzucenia sklepu. Ktoś, kto nie nosił na sobie piętna mugolskiej krwi i dezercji z Biura Aurorów, mógłby po prostu zostać w mieście, wynająć pokój na Pokątnej, nocami mieć oko na sklep i wypatrywać płomieni. A nawet gdyby sam Mike wtopił się w tłum i sfałszował rejestrację różdżki, co nie było niemożliwe, to comiesięczna przypadłość uniemożliwiała mu stałą egzystencję w stolicy. Konieczność wymykania się z miasta w tą i z powrotem byłaby zbyt ryzykowna i dla niego i innych.
Przepraszam, że chcę być teraz przy tobie, ale nie mogę, nie wystarczam? - ugryzł się w język, zachowując przemyślenia dla siebie. Tylko by ją zraniły, miała zbyt dobre serce. Odruchowo podniósł dłoń do jej policzka, ale opuścił rękę i umknął wzrokiem, gdy wypomniała mu prośbę porzucenie sklepu - subtelnym ukłuciem przypominając mu, że jego namowy do ucieczki nie są tak altruistyczne, jak chciał myśleć. W obecnej sytuacji wyjazd Hani wydawał się jedynym sposobem zapewnienia jej bezpieczeństwa, ale przecież prawdziwy bohater zapewniłby jej już tutaj, teraz, a nie przychodził i marudził.
-Pamiętam. - zapewnił miękko, gdy i ona pomyślała o sklepie, łagodząc wydźwięk swoich słów. Wziął głębszy wdech, nie chcąc się nadmiernie wzruszyć. Przybył tutaj aby skonfrontować się z nią i jej mrzonkami o bezpieczeństwie w mieście, ale Hania nieświadomie zmusiła go do konfrontacji z samym sobą. Wysłuchał jej spokojnie, a potem wziął ją za rękę, nie spuszczając wzroku z jej czekoladowych tęczówek.
-Nie rozumiem. - skwitował tą poruszającą przemowę, a potem uśmiechnął się blado, zanim Hania zdążyła zareagować rozczarowaniem. -Nie rozumiem, bo nigdy nie miałem takiego domu. Nie odkąd opuściłem dom rodzinny i mury Hogwartu, każde miejsce było odtąd właściwie tylko noclegownią, a praca popychała mnie do częstych podróży w teren. - świadomie pominął temat chaty w Mickleham, od początku kwietnia wypełnionej co prawda głosami rodzeństwa, ale kojarzącej się głównie z księżycem w pełni i samotnością.
-Ale zawsze lubiłem tu przychodzić… - jako klient, pomocnik, właściwie kto? -…bo to ty tworzysz tu dom, dla klientów, dla… przyjaciół, dla wszystkich. - ścisnął mocniej jej dłonie. -Nie masz tylko murów, Hania, masz zdrowie i życie. - dary, które lekceważyło tyle osób, dopóki nie ugryzł ich wilkołak albo nie ugodziła Avada. Co zostanie z tych murów, z tej atmosfery, z pamięci jej dziadka, jeśli jej coś się stanie?
-A ja… może nie umiem i nigdy nie będę umiał martwić się o ten sklep tak jak ty, ale codziennie martwię się o ciebie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
W jego jasnych tęczówkach widziała, jak jej się zdawało, wyidealizowane odbicie samej siebie, niedościgniony wzór, którym chciała się stać; jakby dostrzegał więcej niż było naprawdę. Skąd to fałszywe przekonanie, gdzie się rodziło, w czym powstawało? Jego uśmiech, sztucznie przybrany na twarz, jakby tylko po to, by jej nie niepokoić zdradzał wiele: troskę, żal. Na jego ustach gromadziły się pytania, których nie zadał i słowa, których nigdy nie wypowiedział. Chciała, by milczał dalej. Przerażenie ściskało ją na samą myśl o tym, że mogłaby wydostać się spomiędzy nich głoska, której nie byłaby w stanie dziś powtórzyć. Był przy niej od dawna, choć nigdy o to nie prosiła. Gotów, by służyć pomocą, by wesprzeć, a czasem po prosu zwyczajnie być. Lubiła jego towarzystwo, lubiła jego obecność, żarty, pomysły. Ale kiedy był blisko czuła niepokój; dotyk jego dłoni wprawiał ją w zakłopotanie. Nie dlatego, że był mężczyzną — dojrzałym, świadomym i doskonale wiedzącym czego chciał. Dlatego, że ona wciąż nie wiedziała, co chciała, co mogła mu dać. Chciała być dziewczyną z jego snów, tą, którą widział tańczącą w kurzu do melodii skrzypiącej podłogi. Być tą, która ofiaruje mu wszystko na co zasługiwał — a zasługiwał na wiele. Nie była pewna, a on zasługiwał na szczerość. Na wzajemność. W całym obrazku brakowało jednego kawałka, jakby gdzieś po drodze zgubił się jeden puzzel. Nie wiedziała gdzie, idąc gdzieś przed siebie straciła go, nie czując jak znika. Na próżno było szukać go w wysokiej trawie, wzdłuż wybrukowanego chodnika, na dnie Tamizy. Długo nie wiedziała, czym to było, nie potrafiła tego nazwać, nie dało się tego niczym zastąpić. Im dalej szła tym bardziej wiedziała. Był dla niej za dobry.
Była kłębkiem emocji, turlającym się w jasno określonym kierunku, wedle wyznaczonej ścieżki. Rozwijała się, ciągnąć za sobą nić, póki nie zostało już nic. Nic poza czystym chaosem, uwolnionym na zewnątrz, oddanym w przestrzeń. Kiedy ktoś podążał za nią, zwijał ją z powrotem, w ciepłą i bezpieczną przestrzeń. Potrzebowała bodźców, prowokacji. Chaosu, który odpowiedziałby na jej chaos tym samym wyzwaniem. Nie była tą dziewczyną, za jaką ją uważał, ale kiedy to zrozumie będzie już za późno.
Jego ciepła dłoń zgarnęła jej, zamykając ją w twardym uścisku. Nie wyrwała jej, zawieszając spojrzenie na jego błyszczących, pełnych szczerej troski oczach. Miał piękne oczy. Milczała, wysłuchawszy jego słów, czując jak wdzierają się w nią boleśnie, jak budzą w niej opiekuńczy odruch, poczucie winy i chęć ofiarowania mu wszystkiego, co tylko mogła. Wypuściła z ust powietrza, jej pierś, podobnie jak ramiona opadły niżej, jakby zamierzała się poddać i przestać z tym walczyć. Z nim, choć tą walkę tworzyła wyłącznie sama w swojej głowie.
— Mike — szepnęła, choć miała wrażenie, że żadne słowa, którymi by go nie obdarzyła nie dadzą mu komfortu, którego potrzebował. Nie tylko teraz, lecz każdego dnia, popołudnia, samotnego wieczoru. — To też jest twój dom— nie kłamała, dlaczego miałaby? Chciała, by mógł się tu tak czuć, a jego słowa jedynie utwierdzały ją w przekonaniu, że to wszystko było słuszne, że czyniła dokładnie to, co powinna. — Dlatego ja muszę dziś o to zawalczyć. Nie boję się, że przyjdą. Kiedyś przyjdą na pewno — prędzej czy później nie zostanie im już nikt do walki, zjawią się i tu, może dla kaprysu, może uciechy, a może ze złości. — Ale jak przyjdą będę na to gotowa. Za dużo włożyłam w to pracy, serca, samej siebie. I nie pozwolę im tego zniszczyć. Nikomu, kto będzie próbował. — Wzięła głęboki wdech, kiedy ścisnął jej dłonie mocniej, ale nie spojrzała na nie; nie odjęła wzroku od jego twarzy. — Nie musisz się o mnie martwić — zabrzmiało jak protest, jej brwi ściągnęły się ku sobie, pozwalając by cień na moment przysłonił jej oblicze. — Jestem już dużą dziewczynką, potrafię o siebie zadbać. Nie zapominaj, że Ben jest moim starszym bratem. A mam dwóch. Dobrze mnie przygotowali — zapewniła go; ale czy na pewno? Na to czego była świadkiem w ciągu ostatnich miesięcy przygotować się nie dało, ale nie zamierzała spocząć. Wróg stał się coraz silniejszy, ona też musiała dotrzymać mu kroku. — Nie będę tu dłużej niż to konieczne...— mruknęła w końcu, opuszczając też wzrok z rezygnacją. — Może do końca maja. Góra do połowy czerwca, jeśli sytuacja się nie zmieni. — Chciała mu dać choć trochę pewności, że spróbuje zminimalizować ryzyko do minimum.
Wyjęła jedną dłoń z jego uścisku i dotknęła jego policzka, gładząc go czule i delikatnie. Nie powinna była, ale to zrobiła. Za dłonią powędrował też wzrok na jego przystojna twarz.
— Musisz teraz zadbać o siebie, Mike. Nie martw się o mnie, nic mi nie będzie.
Była kłębkiem emocji, turlającym się w jasno określonym kierunku, wedle wyznaczonej ścieżki. Rozwijała się, ciągnąć za sobą nić, póki nie zostało już nic. Nic poza czystym chaosem, uwolnionym na zewnątrz, oddanym w przestrzeń. Kiedy ktoś podążał za nią, zwijał ją z powrotem, w ciepłą i bezpieczną przestrzeń. Potrzebowała bodźców, prowokacji. Chaosu, który odpowiedziałby na jej chaos tym samym wyzwaniem. Nie była tą dziewczyną, za jaką ją uważał, ale kiedy to zrozumie będzie już za późno.
Jego ciepła dłoń zgarnęła jej, zamykając ją w twardym uścisku. Nie wyrwała jej, zawieszając spojrzenie na jego błyszczących, pełnych szczerej troski oczach. Miał piękne oczy. Milczała, wysłuchawszy jego słów, czując jak wdzierają się w nią boleśnie, jak budzą w niej opiekuńczy odruch, poczucie winy i chęć ofiarowania mu wszystkiego, co tylko mogła. Wypuściła z ust powietrza, jej pierś, podobnie jak ramiona opadły niżej, jakby zamierzała się poddać i przestać z tym walczyć. Z nim, choć tą walkę tworzyła wyłącznie sama w swojej głowie.
— Mike — szepnęła, choć miała wrażenie, że żadne słowa, którymi by go nie obdarzyła nie dadzą mu komfortu, którego potrzebował. Nie tylko teraz, lecz każdego dnia, popołudnia, samotnego wieczoru. — To też jest twój dom— nie kłamała, dlaczego miałaby? Chciała, by mógł się tu tak czuć, a jego słowa jedynie utwierdzały ją w przekonaniu, że to wszystko było słuszne, że czyniła dokładnie to, co powinna. — Dlatego ja muszę dziś o to zawalczyć. Nie boję się, że przyjdą. Kiedyś przyjdą na pewno — prędzej czy później nie zostanie im już nikt do walki, zjawią się i tu, może dla kaprysu, może uciechy, a może ze złości. — Ale jak przyjdą będę na to gotowa. Za dużo włożyłam w to pracy, serca, samej siebie. I nie pozwolę im tego zniszczyć. Nikomu, kto będzie próbował. — Wzięła głęboki wdech, kiedy ścisnął jej dłonie mocniej, ale nie spojrzała na nie; nie odjęła wzroku od jego twarzy. — Nie musisz się o mnie martwić — zabrzmiało jak protest, jej brwi ściągnęły się ku sobie, pozwalając by cień na moment przysłonił jej oblicze. — Jestem już dużą dziewczynką, potrafię o siebie zadbać. Nie zapominaj, że Ben jest moim starszym bratem. A mam dwóch. Dobrze mnie przygotowali — zapewniła go; ale czy na pewno? Na to czego była świadkiem w ciągu ostatnich miesięcy przygotować się nie dało, ale nie zamierzała spocząć. Wróg stał się coraz silniejszy, ona też musiała dotrzymać mu kroku. — Nie będę tu dłużej niż to konieczne...— mruknęła w końcu, opuszczając też wzrok z rezygnacją. — Może do końca maja. Góra do połowy czerwca, jeśli sytuacja się nie zmieni. — Chciała mu dać choć trochę pewności, że spróbuje zminimalizować ryzyko do minimum.
Wyjęła jedną dłoń z jego uścisku i dotknęła jego policzka, gładząc go czule i delikatnie. Nie powinna była, ale to zrobiła. Za dłonią powędrował też wzrok na jego przystojna twarz.
— Musisz teraz zadbać o siebie, Mike. Nie martw się o mnie, nic mi nie będzie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Starał się nie zdradzać zanadto Hannah ze swymi uczuciami, odwołując się choćby do racjonalnych argumentów na rzecz opuszczenia miasta, ale przecież wiedział, że utrzymanie na twarzy pokerowej fasady jest niemożliwe. Była przecież inteligentną dziewczyną, była dorosła. Jej uwadze nie umknęłyby chyba jego cielęcy wyraz twarzy i nieco mgliste spojrzenia, którymi obrzucał ją gdy nachylała się nad nową paczką z miotłami, wirowała w tańcu, albo uśmiechała na widok sylwestrowego bufetu. Z jednej strony łudził się, że jest dorosły i ma nad swoją mimiką i słowami lepszą kontrolę niż byle młodzik, ale z drugiej... sam kiedyś zauważył czyjeś starannie ukrywane zauroczenie, a podobno kobiety są jeszcze bardziej spostrzegawcze. Styczniowym pocałunkiem przekreślił zaś wszelkie pozory zwykłej przyjaźni, choć, na szczęście, nie zepsuł samej znajomości ani nie postawił Hani pod murem niezręcznych decyzji (czego by sobie nie wybaczył). Po prostu miotali się teraz oboje, zawieszeni gdzieś pomiędzy troską i wojną, wspomnieniami i obowiązkami, przyjaźnią i niedopowiedzeniami.
Sam bał się uczynić krok naprzód i wahał przed nazwaniem tego, co czuje. Nie umiał jeszcze (nigdy?) oddzielić własnych pragnień i tęsknot od czegoś więcej, a Hania nie zasługiwała na to aby zostać ofiarą jego niespełnienia albo nagłej, wojennej namiętności.
Nie miał jednak pojęcia, że Hania wyczuwa w jego maślanym wzroku wyidealizowaną, nieprawdziwą wersję siebie. Fakt, może i nadmiernie ją idealizował i nadmiernie się o nią martwił; ale jej wyobrażenie o jego wyobrażeniu odbiegało od tego prawdziwego. Tonks przez całe życie uciekał jak najdalej od bezpiecznej, acz nudnej przystani mugolskiego domu - do świata magii, do Biura Aurorów, do mroźnej Norwegii. Dopiero w obliczu osobistej tragedii, obejrzał się za siebie i z żalem zaczął spoglądać na żonatych kolegów, w głębi serca wiedząc jednak, że doskwiera mu samotność, a nie brak stabilizacji. Jako wilkołak zaangażował się w wojnę bez żadnego wahania, czując, że nie ma dosłownie nic do stracenia, ale przecież dawny Mike zrobiłby to samo. Może czuł się w sklepie i w towarzystwie Hani tak dobrze właśnie dlatego, że wyczuwał w niej podobną energię (i podziwiał altruizm, większy niż swój) i odwagę, dzięki której dziewczyna nie peszyła się jego dzikością - ani tą nową, wilczą, ani tą, która zawsze żarzyła się w jego sercu. Może i tęsknił za domem, ale lgnął do ognia.
Wziął głębszy wdech, słysząc jej słowa. Co to za dom, o który nie mógł zawalczyć?
-Chciałbym tu być, i teraz i kiedyś. - odpowiedział, szeptem, aby nie mogła usłyszeć jego zdławionego głosu. Zmartwienie o kiedyś, o ten zdradziecki moment, kiedy Rycerze albo chuligani przypomną sobie o sklepiku na Pokątnej, ciążyło mu właściwie od pożaru lodziarni i będzie ciążyć nadal, szczególnie w sytuacji, w której jego wizyty w Londynie stały się ryzykowne i ograniczone. Jeszcze nigdy nie zazdrościł Justine tak bardzo daru metamorfomagii. -Jesteś odważna i utalentowana, jesteś wojowniczką, ale... razem raźniej. Nie... rozmawiałaś z Benem, może on mógłby wrócić do Londynu...? - zasugerował desperacko, nie wyobrażając się wcale w roli partnera Hani, a towarzysza broni. Oboje wiedzieli, że wobec Rycerzy i potęgi Ministerstwa może nie wystarczyć żadne przygotowanie, a Mike'a przerażała nie tylko jej decyzja by tu zostać, ale też fakt, że zostanie w sklepie całkowicie sama.
Uśmiechnął się blado, nieco ułagodzony jej zapewnieniami, że wyniesie się z Londynu później - choć maj i czerwiec wydawały się teraz wiecznością.
-Wiesz, że wszystkie domy Tonksów są zawsze dla ciebie otwarte, choć na tę porę został nam jeden. - akurat jego, ale sytuacja wyglądałaby tak samo, gdyby gnieździli się u Just albo Gabriela, którzy do tej pory mieszkali w stolicy.
Drgnął lekko, gdy dotknęła jego policzka, a głos już na dobre uwiązł mu w gardle. Bał się, że patrząc na jej śliczną buzię i w ciepłe oczy, całkowicie się rozklei, więc odruchowo przygarnął ją do siebie i przytulił (Hannah może sobie wmawiać, że bratersko), tak aby jej głowa znalazła się na jego ramieniu. Pogładził ją delikatnie po włosach i łopatce, wzrok wbijając w ścianę zastawioną półkami i narzędziami.
-Marzyłaś już o tym, co zrobisz, gdy to się wreszcie skończy? - miał na myśli nie tylko oblężenie Londynu, ale i całą wojnę. Nie miał pojęcia, czy perspektywa wygranej Zakonu i utopijnego świata, w którym wszyscy znów są traktowani na równi, była w ogóle realistyczna. Ale pozostało mu mieć wiarę, dla siebie, dla niej. I chociaż wszystko wskazywało na to, że wyjdzie stąd bez Hani, to chciał chociaż opuścić to miejsce z jej życzeniem, wyobrażeniem. Marzeniem, które będzie mógł spróbować odtworzyć w lepszej przyszłości, albo nieść dalej w pamięci, gdyby... gdyby coś jej się stało.
Sam bał się uczynić krok naprzód i wahał przed nazwaniem tego, co czuje. Nie umiał jeszcze (nigdy?) oddzielić własnych pragnień i tęsknot od czegoś więcej, a Hania nie zasługiwała na to aby zostać ofiarą jego niespełnienia albo nagłej, wojennej namiętności.
Nie miał jednak pojęcia, że Hania wyczuwa w jego maślanym wzroku wyidealizowaną, nieprawdziwą wersję siebie. Fakt, może i nadmiernie ją idealizował i nadmiernie się o nią martwił; ale jej wyobrażenie o jego wyobrażeniu odbiegało od tego prawdziwego. Tonks przez całe życie uciekał jak najdalej od bezpiecznej, acz nudnej przystani mugolskiego domu - do świata magii, do Biura Aurorów, do mroźnej Norwegii. Dopiero w obliczu osobistej tragedii, obejrzał się za siebie i z żalem zaczął spoglądać na żonatych kolegów, w głębi serca wiedząc jednak, że doskwiera mu samotność, a nie brak stabilizacji. Jako wilkołak zaangażował się w wojnę bez żadnego wahania, czując, że nie ma dosłownie nic do stracenia, ale przecież dawny Mike zrobiłby to samo. Może czuł się w sklepie i w towarzystwie Hani tak dobrze właśnie dlatego, że wyczuwał w niej podobną energię (i podziwiał altruizm, większy niż swój) i odwagę, dzięki której dziewczyna nie peszyła się jego dzikością - ani tą nową, wilczą, ani tą, która zawsze żarzyła się w jego sercu. Może i tęsknił za domem, ale lgnął do ognia.
Wziął głębszy wdech, słysząc jej słowa. Co to za dom, o który nie mógł zawalczyć?
-Chciałbym tu być, i teraz i kiedyś. - odpowiedział, szeptem, aby nie mogła usłyszeć jego zdławionego głosu. Zmartwienie o kiedyś, o ten zdradziecki moment, kiedy Rycerze albo chuligani przypomną sobie o sklepiku na Pokątnej, ciążyło mu właściwie od pożaru lodziarni i będzie ciążyć nadal, szczególnie w sytuacji, w której jego wizyty w Londynie stały się ryzykowne i ograniczone. Jeszcze nigdy nie zazdrościł Justine tak bardzo daru metamorfomagii. -Jesteś odważna i utalentowana, jesteś wojowniczką, ale... razem raźniej. Nie... rozmawiałaś z Benem, może on mógłby wrócić do Londynu...? - zasugerował desperacko, nie wyobrażając się wcale w roli partnera Hani, a towarzysza broni. Oboje wiedzieli, że wobec Rycerzy i potęgi Ministerstwa może nie wystarczyć żadne przygotowanie, a Mike'a przerażała nie tylko jej decyzja by tu zostać, ale też fakt, że zostanie w sklepie całkowicie sama.
Uśmiechnął się blado, nieco ułagodzony jej zapewnieniami, że wyniesie się z Londynu później - choć maj i czerwiec wydawały się teraz wiecznością.
-Wiesz, że wszystkie domy Tonksów są zawsze dla ciebie otwarte, choć na tę porę został nam jeden. - akurat jego, ale sytuacja wyglądałaby tak samo, gdyby gnieździli się u Just albo Gabriela, którzy do tej pory mieszkali w stolicy.
Drgnął lekko, gdy dotknęła jego policzka, a głos już na dobre uwiązł mu w gardle. Bał się, że patrząc na jej śliczną buzię i w ciepłe oczy, całkowicie się rozklei, więc odruchowo przygarnął ją do siebie i przytulił (Hannah może sobie wmawiać, że bratersko), tak aby jej głowa znalazła się na jego ramieniu. Pogładził ją delikatnie po włosach i łopatce, wzrok wbijając w ścianę zastawioną półkami i narzędziami.
-Marzyłaś już o tym, co zrobisz, gdy to się wreszcie skończy? - miał na myśli nie tylko oblężenie Londynu, ale i całą wojnę. Nie miał pojęcia, czy perspektywa wygranej Zakonu i utopijnego świata, w którym wszyscy znów są traktowani na równi, była w ogóle realistyczna. Ale pozostało mu mieć wiarę, dla siebie, dla niej. I chociaż wszystko wskazywało na to, że wyjdzie stąd bez Hani, to chciał chociaż opuścić to miejsce z jej życzeniem, wyobrażeniem. Marzeniem, które będzie mógł spróbować odtworzyć w lepszej przyszłości, albo nieść dalej w pamięci, gdyby... gdyby coś jej się stało.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Jego słowa wybrzmiały poważnie, niczym deklaracja, płynąca prosto z jego serca. Utkwiła w nim spojrzenie, nie mówiąc przez chwilę nic. Byłaby przecież ślepa, gdyby tego nie dostrzegła w jego oczach, nie wyczuła drżenia w jego głosie, a okłamywanie samej siebie kompletnie jej nie wychodziło. W szarobłękitnych tęczówkach odbijała się troska i czułość. Pewnie gdyby bardziej się postarał mógłby ją oszukać, ale tego nie robił. A może wręcz przeciwnie, starał się już, a i tak zdradzał z tym wszystkim. Bała się spytać. Milczała, pozwalając mu mówić dalej. Jego obecność w formie przyszłej była czymś czego sama chciała, choć nie odpowiedziała mu, nie wiedząc wciąż w jakiej formie.
— Jamie ma inne rzeczy na głowie teraz. Poza tym... Życie każdego z nas dzieli się na pewne etapy. On ten związany z Londynem już zamknął. I myślę, że wyszło mu to na dobre.— Zerwał z półświatkiem, zostawiając Nokturn daleko w tyle, szemrane kontakty, złe decyzje. Kiedy powiedział jej o Zakonie niespełna rok temu był inny. Wyglądał jak wrak człowieka. Był przygaszony, zniszczony i nieobecny. Wydawał się całkiem przytłoczony dźwiganiem cudzych ciężarów. Musiało minąć sporo czasu, by zrozumiała, co tak naprawdę musiało dziać się w jego głowie, z czym się zmagał. I dopiero teraz, kiedy tkwił w środku lasu, z dala od centrum miasta i wojennej zawieruchy, razem z człowiekiem, którego kochał, wracał w końcu do siebie, coraz bardziej przypominając człowieka, którym był przed laty. Wielkiego brata o niedźwiedzim uścisku i gołębim sercu.
Uśmiechnęła się szerzej, kiedy sugestywnie ponowił propozycję.
— Wiem, Mike. Wiem, że mogę na was wszystkich liczyć. Na ciebie. I chcę żebyś pamiętał, że i ty możesz liczyć na mnie, w każdej sytuacji i w każdej chwili. Niezależnie, czy...— zawahała się na moment, spuszczając wzrok, jednak szybko podnosząc go z powrotem na jego przystojną twarz. — chodzi o herbatę, spacer, czy pełnię księżyca. — Nigdy mu tego nie powiedziała, sądziła, że o tym wie, ale to był błąd. Ludzie zbyt rzadko powtarzali sobie takie rzeczy, dusząc się w samych sobie, niepewni, czy mają się wciąż do kogo zwrócić o pomoc. Szczególnie ktoś taki, jak Tonks. Wiedziała, że był dzielny i zaradny i potrafił sobie ze wszystkim poradzić, ale to właśnie tacy jak on najczęściej potrzebowali kogoś, choćby po to, by posiedział obok, potrzymał za rękę i zapewnił ich, że nie są sami.
Kiedy przyciągnął ją do siebie uśmiechnęła się szerzej, nie opierając ani przez moment. Wtuliła twarz w jego ramię i objęła go od dołu, w pasie, dłońmi przylegając do ciała; pod nimi bez trudu mogła wyczuć mięśnie, kiedy się poruszał. Oddychała powoli, korzystając z tej krótkiej chwili, w której zamknięta w klatce czyiś ramion nie miała jak walczyć i stawiać dłużej niepotrzebnego oporu. Zapach jego wody kolońskiej był dobrze wyczuwalny, zaciągała się nim powoli, chłonąc ciepło jego ciała. Czuła się bezpieczna, paradoksalnie, pozbawiona też możliwości wyboru. Uległa temu uczuciu, nie widząc potrzeby by go unikać w nieskończoność. Zadecydował za nią, nie musiała obawiać się własnej słabości. Korzystała z tych uciekających chwil, słuchając jego oddechu, a później słów, które przyprawiły ją o uśmiech i jednocześnie wyrwały z tego błogiego snu.
— Miałam wiele marzeń — odpowiedziała w końcu, odsuwając się od niego na niewielką odległość, by spojrzeć na niego z dołu. Wzrokiem przemknęła po jego szyi na linię szczęki, aż w końcu na usta, skąd blisko do jego jasnych oczu. — I żadne z nich się nie ziściło, więc przestałam — szepnęła, uśmiechając się powoli. — Niektórym to nie jest dane, a nikt nie lubi rozczarowań. — Ciągłe porażki, nawet jeśli edukujące i wartościowe z czasem zaczynały męczyć. Nie poddawała się. Nigdy. Ale zdarzało się, że w chwilach słabości pragnęła, by choć jedna rzecz spadła jej sama z nieba, by coś potoczyło się z górki, a los przestał rzucać kłody pod nogi. — A ty? O czym marzysz? Zdradź mi swój sekret— spojrzała na niego zadziornie i zgrabnie, bez pośpiechu, gwałtowności wyślizgnęła się z jego objęć, pozostawiając jeszcze w dłoniach krótkotrwałe wrażenie trzymania jej w garści. Rozejrzała się dookoła pracowni, zastanawiając przez moment nad sensem tego, co powiedziała. Nie chciała, by i te plany dotyczące sklepu upadły. Przez ramię zerknęła na niego, przechylając głowę na bok i zgarniając za nią wszystkie włosy, które przeczesała powoli palcami.
— Napijesz się herbaty?— spytała, unosząc jedną brew podstępnie. Nie proponowała mu oczywiście zwykłej herbaty, wciąż miała ten rum, który tak skutecznie potrafił rozgrzać. Zakołysała się i ruszyła w kierunku zaplecza, by zgarnąć stamtąd kubki i nie czekając na odpowiedź zaparzyć w nich aromatycznych ziół. Wciąż bez użycia magii, która przestała być jej sprzymierzeńcem w takich momentach.
— Jamie ma inne rzeczy na głowie teraz. Poza tym... Życie każdego z nas dzieli się na pewne etapy. On ten związany z Londynem już zamknął. I myślę, że wyszło mu to na dobre.— Zerwał z półświatkiem, zostawiając Nokturn daleko w tyle, szemrane kontakty, złe decyzje. Kiedy powiedział jej o Zakonie niespełna rok temu był inny. Wyglądał jak wrak człowieka. Był przygaszony, zniszczony i nieobecny. Wydawał się całkiem przytłoczony dźwiganiem cudzych ciężarów. Musiało minąć sporo czasu, by zrozumiała, co tak naprawdę musiało dziać się w jego głowie, z czym się zmagał. I dopiero teraz, kiedy tkwił w środku lasu, z dala od centrum miasta i wojennej zawieruchy, razem z człowiekiem, którego kochał, wracał w końcu do siebie, coraz bardziej przypominając człowieka, którym był przed laty. Wielkiego brata o niedźwiedzim uścisku i gołębim sercu.
Uśmiechnęła się szerzej, kiedy sugestywnie ponowił propozycję.
— Wiem, Mike. Wiem, że mogę na was wszystkich liczyć. Na ciebie. I chcę żebyś pamiętał, że i ty możesz liczyć na mnie, w każdej sytuacji i w każdej chwili. Niezależnie, czy...— zawahała się na moment, spuszczając wzrok, jednak szybko podnosząc go z powrotem na jego przystojną twarz. — chodzi o herbatę, spacer, czy pełnię księżyca. — Nigdy mu tego nie powiedziała, sądziła, że o tym wie, ale to był błąd. Ludzie zbyt rzadko powtarzali sobie takie rzeczy, dusząc się w samych sobie, niepewni, czy mają się wciąż do kogo zwrócić o pomoc. Szczególnie ktoś taki, jak Tonks. Wiedziała, że był dzielny i zaradny i potrafił sobie ze wszystkim poradzić, ale to właśnie tacy jak on najczęściej potrzebowali kogoś, choćby po to, by posiedział obok, potrzymał za rękę i zapewnił ich, że nie są sami.
Kiedy przyciągnął ją do siebie uśmiechnęła się szerzej, nie opierając ani przez moment. Wtuliła twarz w jego ramię i objęła go od dołu, w pasie, dłońmi przylegając do ciała; pod nimi bez trudu mogła wyczuć mięśnie, kiedy się poruszał. Oddychała powoli, korzystając z tej krótkiej chwili, w której zamknięta w klatce czyiś ramion nie miała jak walczyć i stawiać dłużej niepotrzebnego oporu. Zapach jego wody kolońskiej był dobrze wyczuwalny, zaciągała się nim powoli, chłonąc ciepło jego ciała. Czuła się bezpieczna, paradoksalnie, pozbawiona też możliwości wyboru. Uległa temu uczuciu, nie widząc potrzeby by go unikać w nieskończoność. Zadecydował za nią, nie musiała obawiać się własnej słabości. Korzystała z tych uciekających chwil, słuchając jego oddechu, a później słów, które przyprawiły ją o uśmiech i jednocześnie wyrwały z tego błogiego snu.
— Miałam wiele marzeń — odpowiedziała w końcu, odsuwając się od niego na niewielką odległość, by spojrzeć na niego z dołu. Wzrokiem przemknęła po jego szyi na linię szczęki, aż w końcu na usta, skąd blisko do jego jasnych oczu. — I żadne z nich się nie ziściło, więc przestałam — szepnęła, uśmiechając się powoli. — Niektórym to nie jest dane, a nikt nie lubi rozczarowań. — Ciągłe porażki, nawet jeśli edukujące i wartościowe z czasem zaczynały męczyć. Nie poddawała się. Nigdy. Ale zdarzało się, że w chwilach słabości pragnęła, by choć jedna rzecz spadła jej sama z nieba, by coś potoczyło się z górki, a los przestał rzucać kłody pod nogi. — A ty? O czym marzysz? Zdradź mi swój sekret— spojrzała na niego zadziornie i zgrabnie, bez pośpiechu, gwałtowności wyślizgnęła się z jego objęć, pozostawiając jeszcze w dłoniach krótkotrwałe wrażenie trzymania jej w garści. Rozejrzała się dookoła pracowni, zastanawiając przez moment nad sensem tego, co powiedziała. Nie chciała, by i te plany dotyczące sklepu upadły. Przez ramię zerknęła na niego, przechylając głowę na bok i zgarniając za nią wszystkie włosy, które przeczesała powoli palcami.
— Napijesz się herbaty?— spytała, unosząc jedną brew podstępnie. Nie proponowała mu oczywiście zwykłej herbaty, wciąż miała ten rum, który tak skutecznie potrafił rozgrzać. Zakołysała się i ruszyła w kierunku zaplecza, by zgarnąć stamtąd kubki i nie czekając na odpowiedź zaparzyć w nich aromatycznych ziół. Wciąż bez użycia magii, która przestała być jej sprzymierzeńcem w takich momentach.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Na sekundę w jego oczach pojawił się błysk niezrozumienia, ale potem Michael powstrzymał na chwilę swoje rozpędzone myśli, ściągnął wodze emocji i przybrał łagodniejszą minę. W pierwszym odruchu wyobraźni chętnie widziałby Bena u boku Hani, chroniącego sklep. Albo choćby u swojego własnego boku - może w dwójkę byłoby im ją łatwiej namówić na opuszczenie Londynu. Zaraz zganił się w myślach za podświadome wplątywanie Bena w całą sytuację, przypominając sobie, że sam też jest starszym bratem. Że mógłby teraz pilnować chatki w Mickleham, porządkować sprawy finansowe, rozglądać się za nowym domem i opiekować młodszym rodzeństwem. A jednak był tutaj, nieco nierozsądnie pokazując się w Londynie... i pewnie zostałby w pobliżu, gdyby jego obecność nie narażała Hani.
Może Ben też ma u kogo być? - przemknęło mu przez głowę, gdy uświadomił sobie, że przez ten rok rzadziej rozmawiał z dawnym kolegą z hogwarckiej drużyny Quidditcha niż z jego śliczną siostrą. A potem zganił się szybko w myślach, bo Jamie był przecież Gwardzistą, na pewno miał sporo na głowie.
-Rozumiem. - zapewnił z bladym uśmiechem, z pozoru dając za wygraną. Wiedział, że sprawa bezpieczeństwa Hani i sklepu cały czas będzie spędzać mu sen z powiek, ale cóż, Hannah nie musiała wiedzieć. Tak będzie lepiej.
Zresztą, już było dobrze. Przynajmniej teraz, gdy miał główkę Hani na swoim ramieniu, wzdychał delikatny zapach jej włosów, czuł przy sobie kobiece ciepło i delikatne dłonie na swoich plecach. Odruchowo wziął wdech wtedy, kiedy ona, aby zrównać nawet tempo ich oddechu i minimalne ruchy mięśni, aby choć na chwilkę byli jednością, spleceni w tymbraterskim uścisku. Było przyjemnie trwać w tej ciszy, choć gdyby miał odrobinę muzycznego talentu, spróbowałby wyczarować jakąś melodię i pokazać Hani, że opanował już kroki walca. W końcu kto wie, kiedy będą mieli okazję znowu zatańczyć, a jej bliskość przypomniała mu o pamiętnym Sylwestrze, gdy wreszcie dotarło do niego, że spogląda na nią inaczej niż na przyjaciółkę młodszej siostry. Przymknął oczy, na moment zapominając, że jest wojna, że nie wie kiedy znowu się zobaczą, że może lepiej żeby ta odważna, ale przecież młodziutka dziewczyna nie spotykała się z poszukiwanymi wilkołakami...
Odezwała się swoim miękkim i ciepłym głosem, ale dwa jej słowa znienacka skruszyły iluzję normalności.
Pełnia księżyca.
Odruchowo wziął głębszy wdech, najpierw rozluźniając mięśnie i mimowolnie wypuszczając Hanię z objęć. Napotkał jej spojrzenie, łagodne i wyrozumiałe - odważna jak zwykle, nie spuszczała wzroku z jego twarzy, a on otworzył mimowolnie usta, bezradnie szukając słów odpowiedzi. Chęci chęciami, ale jego ciało nie miało zamiaru wykazać się podobną odwagą - głos ugrzązł mu w gardle, Mike odruchowo postąpił krok do tyłu i...
ŁUPS!
Wysoki i zdezorientowany tematem tabu Mike zapomniał, że tuż za nim wisi na ścianie półka, pod którą bez problemu mieściła się Hannah, ale nie on. Walnął potylicą w drewno, które ktoś (może on sam, a może pewien inny blond mugolak) chyba niedokładnie mocował, bo półka przechyliła się, a miotła i jakieś gwoździe i papiery spadły na podłogę pod stopami Michaela i Hannah.
Powstrzymał przekleństwo, bo przecież był przy damie. Tył głowy pulsował mu tępym bólem, ale gorsza była świadomość, że na przyjazne wyciągnięcie dłoni zareagował sianiem bałaganu w jej ukochanym sklepie.
-Szl... przepraszam, Reparo! - westchnął, z rezygnacją wyciągając z kieszeni różdżkę. O ile przed chwilą wyraźnie pobladł, prawie przybierając odcień wspomnianej przez Hanię tarczy księżyca, o tyle teraz zaczął pąsowieć, zażenowany.
-Ja... e... - skup się Mike, powiedz coś. -Ekhem. - powiedział, odchrząknął i bezradnie obrzucił wzrokiem bałagan na podłodze. -Posprzątam. - zadeklarował, pamiętając, że Hannah utrzymuje w pedantycznym porządku swoje miotły, ale chyba nie jakieś papiery.
Chciał przykucnąć i zacząć sprzątać, ale nadal stali blisko siebie, a Hannah tajemniczo spoglądała mu to w oczy, to na usta, i jakoś tak odechciało mu się natychmiast zabierać do porządków. Zachciało mu się za to czegoś innego, ale ostatnio skończyło to się rozlewaniem herbaty, a już i tak spowodował tutaj chaos, więc wolał nie kusić losu.
-Ja... dziękuję, Hannah. - odpowiedział w końcu na jej deklarację, usiłując nie umykać wzrokiem, ani (nieudolnie) nie dać poznać po sobie wzruszenia, przeplatanego ze wstydem.
-Ale radzę sobię. - skłamał gładko, woląc nie myśleć o tym, co Ministerstwo robi z wilkołakami, które łamią przepisy rejestracji i są do tego zbiegłymi aurorami. Doceniał jej wolę, ale naprawdę wolałby o tym nie mówić. A już na pewno nie chciałby aby widziała go w tamtym stanie. Bałby się, że wspomnienie bestii już zawsze pozostanie w jej oczach, gdy będzie na niego patrzeć.
-Nie ziściło? - palnął nietaktownie, nie potrafiąc powstrzymać smutnego zaskoczenia. Hannah zawsze była taka promienna, taka silna. Wiedział, że każdy ma w życiu trudności, a ona stawiała czoła tym swoim odważniej niż większość osób, ale nie sądził, że ktoś taki jak Hania potrafił przestać marzyć.
-Myślałem, że może... ten sklep był jednym z marzeń. - dodał głupio, bo przecież trwała wojna i sklep był zagrożony.
Nagle zrobiło mu się jakoś smutno, gdy uświadomił sobie, że nawet taki beznadziejny przypadek jak on ma złudną nadzieję, że...
-...marzę, że kiedyś wynajdą lekarstwo, skoro powstał już eliksir... - wyszeptał, choć korciło go, aby ugryźć się w język i podać jej jakieś drobniejsze marzenie, jak możliwość wspólnego wyjścia do jednej z tych restauracji dla czystokrwistych, bezpiecznie i z podniesioną głową. Sumienie nadal go kłuło po tym, jak dosłownie uciekł od tematu likantropii i po drodze wpadł na półkę. Odwaga opuściła go jednak równie prędko, jak go naszła, więc szybko odchrząknął i umknął wzrokiem.
-Czy kiedykolwiek odmawiam herbaty? - uśmiechnął się mimowolnie, bo Hannah zawsze potrafiła rozbroić każdą niezręczną chwilę. -To ja tu to pozbieram. - zaproponował, gdy ruszyła w stronę zaplecza. Schylił się aby pozbierać gwoździe i jakieś dokumenty, pewnie dotyczące od klientów - nieświadom, że pewien niedawny list od dawnego znajomego panny Wright właśnie zaplątał się pod jego nogi. Nigdy nie czytałby cudzej korespondencji, ale podpis mógł sam rzucić się mu w oczy...
pierwszy rzut: Reparo
drugi rzut:
1 - kurz i zażenowanie wywołują u mnie magiczny atak kichania! Gdy kichnę, wszystko wokół pokrywa się jakże męskim srebrnym pyłkiem jak po zaklęciu Fae Feli. Odkąd ugryzł mnie wilkołak, mam chyba lekką alergię na srebro (a może zawsze ją miałem i uaktywniła się po trzydziestce?), więc oczy zaczynają mnie piec i zbierają się w nich łzy, zaraz jedna spadnie na list od Billy'ego.
2-35 - nie zauważam listu, jestem przejęty sprzątaniem i tym, że chyba będę mieć guza.
36-65 - zauważam list i podpis, ale Hannah nie powiedziała mi, jak Billy miał na imię, więc szczęśliwie nie kojarzę faktów i nadal mam normalną minę, choć jestem zafrapowany bałaganem.
66-99 - zauważam list i podpis, pasjonuję się przecież Quidditchem, więc odruchowo kojarzę nazwisko Billy’ego - po gonitwie myśli przypomnę sobie naszą rozmowę na zapleczu o przyjacielu z Jastrzębi. Próbuję nie robić miny zbitego psa i udawać, że frapuje mnie tylko bałagan.
100 - niespodzianka?
Może Ben też ma u kogo być? - przemknęło mu przez głowę, gdy uświadomił sobie, że przez ten rok rzadziej rozmawiał z dawnym kolegą z hogwarckiej drużyny Quidditcha niż z jego śliczną siostrą. A potem zganił się szybko w myślach, bo Jamie był przecież Gwardzistą, na pewno miał sporo na głowie.
-Rozumiem. - zapewnił z bladym uśmiechem, z pozoru dając za wygraną. Wiedział, że sprawa bezpieczeństwa Hani i sklepu cały czas będzie spędzać mu sen z powiek, ale cóż, Hannah nie musiała wiedzieć. Tak będzie lepiej.
Zresztą, już było dobrze. Przynajmniej teraz, gdy miał główkę Hani na swoim ramieniu, wzdychał delikatny zapach jej włosów, czuł przy sobie kobiece ciepło i delikatne dłonie na swoich plecach. Odruchowo wziął wdech wtedy, kiedy ona, aby zrównać nawet tempo ich oddechu i minimalne ruchy mięśni, aby choć na chwilkę byli jednością, spleceni w tym
Odezwała się swoim miękkim i ciepłym głosem, ale dwa jej słowa znienacka skruszyły iluzję normalności.
Pełnia księżyca.
Odruchowo wziął głębszy wdech, najpierw rozluźniając mięśnie i mimowolnie wypuszczając Hanię z objęć. Napotkał jej spojrzenie, łagodne i wyrozumiałe - odważna jak zwykle, nie spuszczała wzroku z jego twarzy, a on otworzył mimowolnie usta, bezradnie szukając słów odpowiedzi. Chęci chęciami, ale jego ciało nie miało zamiaru wykazać się podobną odwagą - głos ugrzązł mu w gardle, Mike odruchowo postąpił krok do tyłu i...
ŁUPS!
Wysoki i zdezorientowany tematem tabu Mike zapomniał, że tuż za nim wisi na ścianie półka, pod którą bez problemu mieściła się Hannah, ale nie on. Walnął potylicą w drewno, które ktoś (może on sam, a może pewien inny blond mugolak) chyba niedokładnie mocował, bo półka przechyliła się, a miotła i jakieś gwoździe i papiery spadły na podłogę pod stopami Michaela i Hannah.
Powstrzymał przekleństwo, bo przecież był przy damie. Tył głowy pulsował mu tępym bólem, ale gorsza była świadomość, że na przyjazne wyciągnięcie dłoni zareagował sianiem bałaganu w jej ukochanym sklepie.
-Szl... przepraszam, Reparo! - westchnął, z rezygnacją wyciągając z kieszeni różdżkę. O ile przed chwilą wyraźnie pobladł, prawie przybierając odcień wspomnianej przez Hanię tarczy księżyca, o tyle teraz zaczął pąsowieć, zażenowany.
-Ja... e... - skup się Mike, powiedz coś. -Ekhem. - powiedział, odchrząknął i bezradnie obrzucił wzrokiem bałagan na podłodze. -Posprzątam. - zadeklarował, pamiętając, że Hannah utrzymuje w pedantycznym porządku swoje miotły, ale chyba nie jakieś papiery.
Chciał przykucnąć i zacząć sprzątać, ale nadal stali blisko siebie, a Hannah tajemniczo spoglądała mu to w oczy, to na usta, i jakoś tak odechciało mu się natychmiast zabierać do porządków. Zachciało mu się za to czegoś innego, ale ostatnio skończyło to się rozlewaniem herbaty, a już i tak spowodował tutaj chaos, więc wolał nie kusić losu.
-Ja... dziękuję, Hannah. - odpowiedział w końcu na jej deklarację, usiłując nie umykać wzrokiem, ani (nieudolnie) nie dać poznać po sobie wzruszenia, przeplatanego ze wstydem.
-Ale radzę sobię. - skłamał gładko, woląc nie myśleć o tym, co Ministerstwo robi z wilkołakami, które łamią przepisy rejestracji i są do tego zbiegłymi aurorami. Doceniał jej wolę, ale naprawdę wolałby o tym nie mówić. A już na pewno nie chciałby aby widziała go w tamtym stanie. Bałby się, że wspomnienie bestii już zawsze pozostanie w jej oczach, gdy będzie na niego patrzeć.
-Nie ziściło? - palnął nietaktownie, nie potrafiąc powstrzymać smutnego zaskoczenia. Hannah zawsze była taka promienna, taka silna. Wiedział, że każdy ma w życiu trudności, a ona stawiała czoła tym swoim odważniej niż większość osób, ale nie sądził, że ktoś taki jak Hania potrafił przestać marzyć.
-Myślałem, że może... ten sklep był jednym z marzeń. - dodał głupio, bo przecież trwała wojna i sklep był zagrożony.
Nagle zrobiło mu się jakoś smutno, gdy uświadomił sobie, że nawet taki beznadziejny przypadek jak on ma złudną nadzieję, że...
-...marzę, że kiedyś wynajdą lekarstwo, skoro powstał już eliksir... - wyszeptał, choć korciło go, aby ugryźć się w język i podać jej jakieś drobniejsze marzenie, jak możliwość wspólnego wyjścia do jednej z tych restauracji dla czystokrwistych, bezpiecznie i z podniesioną głową. Sumienie nadal go kłuło po tym, jak dosłownie uciekł od tematu likantropii i po drodze wpadł na półkę. Odwaga opuściła go jednak równie prędko, jak go naszła, więc szybko odchrząknął i umknął wzrokiem.
-Czy kiedykolwiek odmawiam herbaty? - uśmiechnął się mimowolnie, bo Hannah zawsze potrafiła rozbroić każdą niezręczną chwilę. -To ja tu to pozbieram. - zaproponował, gdy ruszyła w stronę zaplecza. Schylił się aby pozbierać gwoździe i jakieś dokumenty, pewnie dotyczące od klientów - nieświadom, że pewien niedawny list od dawnego znajomego panny Wright właśnie zaplątał się pod jego nogi. Nigdy nie czytałby cudzej korespondencji, ale podpis mógł sam rzucić się mu w oczy...
pierwszy rzut: Reparo
drugi rzut:
1 - kurz i zażenowanie wywołują u mnie magiczny atak kichania! Gdy kichnę, wszystko wokół pokrywa się jakże męskim srebrnym pyłkiem jak po zaklęciu Fae Feli. Odkąd ugryzł mnie wilkołak, mam chyba lekką alergię na srebro (a może zawsze ją miałem i uaktywniła się po trzydziestce?), więc oczy zaczynają mnie piec i zbierają się w nich łzy, zaraz jedna spadnie na list od Billy'ego.
2-35 - nie zauważam listu, jestem przejęty sprzątaniem i tym, że chyba będę mieć guza.
36-65 - zauważam list i podpis, ale Hannah nie powiedziała mi, jak Billy miał na imię, więc szczęśliwie nie kojarzę faktów i nadal mam normalną minę, choć jestem zafrapowany bałaganem.
66-99 - zauważam list i podpis, pasjonuję się przecież Quidditchem, więc odruchowo kojarzę nazwisko Billy’ego - po gonitwie myśli przypomnę sobie naszą rozmowę na zapleczu o przyjacielu z Jastrzębi. Próbuję nie robić miny zbitego psa i udawać, że frapuje mnie tylko bałagan.
100 - niespodzianka?
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k100' : 1
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k100' : 1
Nie była pewna, skąd wzięła się ta nagła zmiana.
Zamknięta w klatce jego ramion słuchała, jak ich oddechy powoli zgrywają się w jeden rytm, a klatki piersiowe unoszą i opadają w tym samym tempie. Jego dłonie gładziły jej włosy czule. Gdyby wsłuchała się bardziej w tą melodię zapewne usłyszałaby wszystko to, o czym myślał, a czego nie chciał powiedzieć jej głośno. Ale nie słyszała, zamiast tego zastanawiając się jak wiele, i czy nie za wiele to wszystko znaczy. A potem oderwał się jakiś otrzeźwiony. Otworzył usta, ale nie powiedział nic, co było do niego niepodobne. Palnęła jakąś głupotę? Pomyślała o tym od razu, próbując szybko zastanowić się, gdzie popełniła błąd, co poszło nie tak. Błądziła po jego twarzy poszukując odpowiedzi, lecz nim właściwie padła cofnął się o krok za daleko.
— Mike!— Myślała, że zdąży go powstrzymać, złapać za koszulkę, zanim wpadnie na półkę i uderzy o nią głową. Nie martwiła się o to, co rozsypie się na podłogę, ani o pergaminy, ani narzędzia. Wszystko jednak zadrżało i zaczęło zsuwać się w tempie niepozwalającym na sięgnięcie po różdżkę. Odruchowo doskoczyła do przodu, przywierając na moment do Michaela z rękami uniesionymi w górze, żeby zatrzymać drewnianą deskę i wszystko, co na niej się znajdowało, ale zareagowała zbyt późno. Uderzył się dość mocno, wszystko zleciało na podłogę, na moment otoczył ich deszcz pojedynczych pergaminów, świstków papieru. Puściła półkę ostrożnie, wycofując się, wciąż patrząc na niego zmartwiona. Wydawał jej się blady, zdezorientowany.
— Nic ci nie jest?— spytała cicho z wciąż lekko uniesionymi dłońmi w powietrzu. W końcu dotknęła jego ramienia, marszcząc brwi z niepokojem. — Pokaż... Odwróć się — chciała zajrzeć i sprawdzić, czy nie uszkodził się na tyle mocno, by polała się krew. Nie miała pojęcia o tym jak pomóc w razie wypadku, nie znała też zaklęć leczniczych, a jedyne co mogło jej przyjść do głowy w tej sytuacji to prowizoryczny opatrunek z tego, co znalazłaby w pracowni. — Powiedziałam coś nie tak?— spytała ciszej, szukając jego spojrzenia. — Jeśli cię tym uraziłam, Mike... Nie chciałam.— Cofnęła się, trąc dłonie o siebie nerwowo, przydeptując przy okazji kilka własnych zapisków dotyczących starych planów na stworzenie nowej miotły.
Półka wylądowała na swoim miejscu, znów jak wcześniej, równolegle do podłogi wisząc na ścianie. Wydawała się stabilna, dobrze przymocowana. Nie przypuszczała nawet, że jest tak chybotliwa, często układała na niej rzeczy, odkąd tylko dobry przyjaciel zawiesił ją na pasującej jej wysokości. Cofnęła się jeszcze, kiedy zadeklarował się, że posprząta, ale niemalże od razu po tym przykucnęła na podłodze, zgarniając rozrzucone narzędzia.
— Nie, zostaw, zajmę się tym. Jesteś moim gościem — dodała z lekkim uśmiechem, spoglądając na niego niepewnie, wciąż szukając po nim przyczyny nagłej i niespodziewanej zmiany. Zrobiło się chłodniej, ogarnął ją niepokój. Znów zepsuła, znów zrobiła coś nie tak, jak trzeba. Wiedziała, że nigdy się nie nauczy na własnych błędach, będzie powtarzać je wciąż w kółko, z uporem maniaka. Chwyciła za dłutka i wstała powoli, zgarniając je wszystkie w obie dłonie. Zaniechała jednak położenia ich na swoje miejsce, zamiast tego ułożyła je na drewnianym blacie po prawej stronie, wszystkie w kupie. — Chciałabym ci tylko pomóc, jeśli mogę. tak jak ty pomagasz mnie— jej głos zmienił się w cichy pomruk bez przekonania, ale mówiła szczerze. — Mam nadzieję, że jesteś wtedy bezpieczny i nic ci nie grozi.— Nigdy nie miała do czynienia z wilkołakiem, nie potrafiła sobie wyobrazić, czym skutkowała przemiana, jak przebiegała ani co działo się naprawdę. Tylko to, co pamiętała jeszcze ze szkoły na ich temat, wciąż niewiele — a wobec Michaela, niekoniecznie musiało wiązać się z prawdą. Patrzyła na niego przekonana, że nie byłby w stanie nikogo skrzywdzić. — Sklep na początku był koniecznością. Przyjechałam pomóc dziadkowi z jego prowadzeniem, żeby się czymś zająć i coś robić. Nauczył mnie wszystkiego, sprawił, że pokochałam to miejsce, a potem zostawił mi je — niemalże zrujnowane; ale była gotowa zrobić wszystko, by je ratować. — Nie wszystko, co ważne bierze się z marzeń. Czasem natrafiamy na to przypadkiem, nieświadomi jak cenne rzeczy mamy pod nosem.— Uśmiechnęła się w końcu, choć kąciki zadrżały, gdy usłyszała o tym, o czym marzył. Nie wiedziała jak to jest, jak byłoby być w jego skórze, czuć to, co on. Starała się zrozumieć, może nie to takie trudne. Chciał normalności. — Jestem pewna, że się w końcu ziści — przyznała pełna wiary we własne słowa. Może w ministerstwie pracowały gnidy, ale świat nauki na pewno nie kończył się tam. Ktoś gdzieś pracował nad tym, by zdjąć potworną klątwę, wyleczyć z tej okrutnej przypadłości i uczynić każdą ofiarę likantropii znów wolną. – To tylko kwestia czasu, zobaczysz. — Nie próbowała go wcale pocieszyć. Była pewna. Pozwoliła mu jednak zebrać to, co tak niefortunnie spadło między nich, sama zaś zabrała się za zaparzanie herbaty, tym razem bez rozgrzewającego rumu. Zabrało jej to chwilę, była pewna, że Michael zdążył uporać się już ze wszystkim. Słyszała jak kichnął. Raz, może dwa. Podejrzewała, że to na skutek kurzu, może pyłków drewna, które uniosły się, gdy wszystko runęło na ziemię. Kiedy jednak powróciła do pracowni powitał ją widok... niecodzienny.
— Mike?— szepnęła cicho, drżącym głosem. Szybko odłożyła herbatę na blat i podeszła do niego, przez moment tylko wahając się czy kucnąć przed nim. Zrobiła tak, szukając jego spojrzenia, lecz z oczu kapały mu łzy. — Mike... — szepnęła znów cichutko. Słone krople leciały na pergaminy, które zbierał, lecz nie spojrzała na nie, szukając wpierw w jego twarzy przyczyny tego zmartwienia.
Zamknięta w klatce jego ramion słuchała, jak ich oddechy powoli zgrywają się w jeden rytm, a klatki piersiowe unoszą i opadają w tym samym tempie. Jego dłonie gładziły jej włosy czule. Gdyby wsłuchała się bardziej w tą melodię zapewne usłyszałaby wszystko to, o czym myślał, a czego nie chciał powiedzieć jej głośno. Ale nie słyszała, zamiast tego zastanawiając się jak wiele, i czy nie za wiele to wszystko znaczy. A potem oderwał się jakiś otrzeźwiony. Otworzył usta, ale nie powiedział nic, co było do niego niepodobne. Palnęła jakąś głupotę? Pomyślała o tym od razu, próbując szybko zastanowić się, gdzie popełniła błąd, co poszło nie tak. Błądziła po jego twarzy poszukując odpowiedzi, lecz nim właściwie padła cofnął się o krok za daleko.
— Mike!— Myślała, że zdąży go powstrzymać, złapać za koszulkę, zanim wpadnie na półkę i uderzy o nią głową. Nie martwiła się o to, co rozsypie się na podłogę, ani o pergaminy, ani narzędzia. Wszystko jednak zadrżało i zaczęło zsuwać się w tempie niepozwalającym na sięgnięcie po różdżkę. Odruchowo doskoczyła do przodu, przywierając na moment do Michaela z rękami uniesionymi w górze, żeby zatrzymać drewnianą deskę i wszystko, co na niej się znajdowało, ale zareagowała zbyt późno. Uderzył się dość mocno, wszystko zleciało na podłogę, na moment otoczył ich deszcz pojedynczych pergaminów, świstków papieru. Puściła półkę ostrożnie, wycofując się, wciąż patrząc na niego zmartwiona. Wydawał jej się blady, zdezorientowany.
— Nic ci nie jest?— spytała cicho z wciąż lekko uniesionymi dłońmi w powietrzu. W końcu dotknęła jego ramienia, marszcząc brwi z niepokojem. — Pokaż... Odwróć się — chciała zajrzeć i sprawdzić, czy nie uszkodził się na tyle mocno, by polała się krew. Nie miała pojęcia o tym jak pomóc w razie wypadku, nie znała też zaklęć leczniczych, a jedyne co mogło jej przyjść do głowy w tej sytuacji to prowizoryczny opatrunek z tego, co znalazłaby w pracowni. — Powiedziałam coś nie tak?— spytała ciszej, szukając jego spojrzenia. — Jeśli cię tym uraziłam, Mike... Nie chciałam.— Cofnęła się, trąc dłonie o siebie nerwowo, przydeptując przy okazji kilka własnych zapisków dotyczących starych planów na stworzenie nowej miotły.
Półka wylądowała na swoim miejscu, znów jak wcześniej, równolegle do podłogi wisząc na ścianie. Wydawała się stabilna, dobrze przymocowana. Nie przypuszczała nawet, że jest tak chybotliwa, często układała na niej rzeczy, odkąd tylko dobry przyjaciel zawiesił ją na pasującej jej wysokości. Cofnęła się jeszcze, kiedy zadeklarował się, że posprząta, ale niemalże od razu po tym przykucnęła na podłodze, zgarniając rozrzucone narzędzia.
— Nie, zostaw, zajmę się tym. Jesteś moim gościem — dodała z lekkim uśmiechem, spoglądając na niego niepewnie, wciąż szukając po nim przyczyny nagłej i niespodziewanej zmiany. Zrobiło się chłodniej, ogarnął ją niepokój. Znów zepsuła, znów zrobiła coś nie tak, jak trzeba. Wiedziała, że nigdy się nie nauczy na własnych błędach, będzie powtarzać je wciąż w kółko, z uporem maniaka. Chwyciła za dłutka i wstała powoli, zgarniając je wszystkie w obie dłonie. Zaniechała jednak położenia ich na swoje miejsce, zamiast tego ułożyła je na drewnianym blacie po prawej stronie, wszystkie w kupie. — Chciałabym ci tylko pomóc, jeśli mogę. tak jak ty pomagasz mnie— jej głos zmienił się w cichy pomruk bez przekonania, ale mówiła szczerze. — Mam nadzieję, że jesteś wtedy bezpieczny i nic ci nie grozi.— Nigdy nie miała do czynienia z wilkołakiem, nie potrafiła sobie wyobrazić, czym skutkowała przemiana, jak przebiegała ani co działo się naprawdę. Tylko to, co pamiętała jeszcze ze szkoły na ich temat, wciąż niewiele — a wobec Michaela, niekoniecznie musiało wiązać się z prawdą. Patrzyła na niego przekonana, że nie byłby w stanie nikogo skrzywdzić. — Sklep na początku był koniecznością. Przyjechałam pomóc dziadkowi z jego prowadzeniem, żeby się czymś zająć i coś robić. Nauczył mnie wszystkiego, sprawił, że pokochałam to miejsce, a potem zostawił mi je — niemalże zrujnowane; ale była gotowa zrobić wszystko, by je ratować. — Nie wszystko, co ważne bierze się z marzeń. Czasem natrafiamy na to przypadkiem, nieświadomi jak cenne rzeczy mamy pod nosem.— Uśmiechnęła się w końcu, choć kąciki zadrżały, gdy usłyszała o tym, o czym marzył. Nie wiedziała jak to jest, jak byłoby być w jego skórze, czuć to, co on. Starała się zrozumieć, może nie to takie trudne. Chciał normalności. — Jestem pewna, że się w końcu ziści — przyznała pełna wiary we własne słowa. Może w ministerstwie pracowały gnidy, ale świat nauki na pewno nie kończył się tam. Ktoś gdzieś pracował nad tym, by zdjąć potworną klątwę, wyleczyć z tej okrutnej przypadłości i uczynić każdą ofiarę likantropii znów wolną. – To tylko kwestia czasu, zobaczysz. — Nie próbowała go wcale pocieszyć. Była pewna. Pozwoliła mu jednak zebrać to, co tak niefortunnie spadło między nich, sama zaś zabrała się za zaparzanie herbaty, tym razem bez rozgrzewającego rumu. Zabrało jej to chwilę, była pewna, że Michael zdążył uporać się już ze wszystkim. Słyszała jak kichnął. Raz, może dwa. Podejrzewała, że to na skutek kurzu, może pyłków drewna, które uniosły się, gdy wszystko runęło na ziemię. Kiedy jednak powróciła do pracowni powitał ją widok... niecodzienny.
— Mike?— szepnęła cicho, drżącym głosem. Szybko odłożyła herbatę na blat i podeszła do niego, przez moment tylko wahając się czy kucnąć przed nim. Zrobiła tak, szukając jego spojrzenia, lecz z oczu kapały mu łzy. — Mike... — szepnęła znów cichutko. Słone krople leciały na pergaminy, które zbierał, lecz nie spojrzała na nie, szukając wpierw w jego twarzy przyczyny tego zmartwienia.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
W jednej chwili byli tak blisko siebie, a on czuł się tak normalnie. Ciepło Hani wyciszało jego myśli, które na moment przestały krążyć wokół tematu nie wypada, albo nie powinieneś, albo przecież szaleje wojna (choć ta ostatnia myśl, połączona z niepewnością kiedy znowu zobaczy Hannah była akurat całkiem dobrą pokusą do tego, by odsunąć na bok wahanie i złamać wszelkie zasady). Było cicho, spokojnie. Liczyła się tylko teraźniejszość, a nie wstydliwa przeszłość ani niepewna przyszłość.
Dopóki, chwilę później, nie przypomniał sobie o przeszłej i przyszłej pełni i wszystkiego nie zepsuł. Nawet nie odczuł, że łupnął głową o półkę (kto przybił ją tak nisko?!), bo jego serce ścisnęło się o wiele boleśniej. Jeszcze przez jeden moment stali blisko siebie, gdy Hannah spróbowała złapać półkę, ocierając się ciałem o jego ciało, a on podchwycił jej spojrzenie. Jeszcze na chwilkę świat znowu stanął, ale potem półka obsunęła się, wszystko spadło i nastał czas wyjaśnień.
Wypuścił powoli powietrze, nieświadom, że w ogóle wstrzymał oddech. Zobaczył na twarzy dziewczyny zatroskanie i zdziwienie, co zdumiało jego samego. Czyżby traktowała (próbowała traktować?) likantropię na tyle normalnie, że nie wiedziała, dlaczego się (dosłownie) wycofał?
-Ja... nie, spokojnie! To tylko półka. - uśmiechnął się nerwowo, bo jak każdy niezniszczalny auror, święcie nie wierzył, by mogło mu się stać cokolwiek złego od półki. Tak samo nie wierzył w inne wypadki domowe, możliwość powikłań po mugolskiej grypie, a do niedawna niestraszne były mu nawet zatrucia pokarmowe, ale potem zjadł w Norwegii jakieś dziwne, wędzone mięso renifera. Brr.
Hannah złapała jego spojrzenie, nie starał się zresztą unikać jej wzroku (choć go korciło). Przygryzł lekko dolną wargę, szukając w głowie odpowiednich słów. Był jej winien wyjaśnienia.
-Nie powiedziałaś nic nie tak. - zapewnił, nie wiedząc nawet, że Hannah jeszcze przez chwilę będzie szukać winy w sobie. Chyba tylko kochana i dobra Hania mogłaby pomyśleć, że problem leży w niej, gdy rozmawiała z bezrobotnym wilkołakiem o mugolskim nazwisku. Korciło go, by złapać ją za dłonie, ale nieprzyjemne wspomnienie pełnego księżyca nadal napajało go niepewnością, budując między nimi niewidzialny mur.
-To ja... - jak miał ująć coś, czego sam nie rozumiał, od czego uciekał? -Po prostu najchętniej uciekam od tematu, czasami psując przy tym cudze półki. - spróbował uciec w bezpieczny żart, ale zdobył się tylko na pół-uśmiech. -Zaskoczyłaś mnie chęcią pomocy, to wszystko. Nigdy... - zawahał się, bo chciał poprzestać na uspokajającym stwierdzeniu, ale początek kolejnego zdania sam popłynął z jego ust. Przy Hannah jakoś łatwo było mu się otworzyć, może zbyt łatwo. Nic dziwnego, że wiedziała czasem więcej niż Just i Gabriel, przy których wolał zgrywać chojraka, lub niż Kerstin, którą chciał przed wszystkim chronić. -...nigdy nie nauczyłem się o tym rozmawiać - naprawdę, "tym"? Nadal nie potrafił nazwać likantropii po imieniu? -Ani prosić o pomoc, ani pewnie jej przyjmować. - wyznał wreszcie, spuszczając wzrok.
Wbrew pozorom, był stosunkowo młodym wilkołakiem. Nie minęły nawet dwa lata od jego ugryzienia, a pierwszego półrocza prawie nie pamiętał - samotne miesiące narzuconej sobie samemu kwarantanny zlały się w mglistą, przeplataną alkoholem całość. Nie lubił wspomnienia tamtego, załamanego siebie i prawdę mówiąc, nadal chyba siebie nie lubił. Świadomość, że czasem faktycznie przydałaby mu się pomoc, przeplatała się w nim z podświadomym lękiem przed odrzuceniem i odrazą... oraz z praktyczną świadomością, że niewiele osób zna się w sumie na wilkołakach. Właściwie tylko jedna osoba przychodziła mu do głowy jako prawdziwe i użyteczne źródło potencjalnej pomocy, ale mieszanka dumy, niepewności i zażenowania powstrzymywała go przed napisaniem do Lupina.
Na szczęście, znał się na kobietach przynajmniej na tyle, by wiedzieć, że ale przecież nie znasz się na wilkołakach, jeszcze zrobisz sobie krzywdę i nie jestem ani trochę bezpieczny to nie słowa, które chciałaby usłyszeć odważna dziewczyna o szlachetnym sercu. Spróbował więc uśmiechnąć się szerzej, spojrzał na Hanię ciepło i zapewnił:
-Radzę sobie. Ale... dziękuję. I nie przesadzaj z tą moją pomocą, po pierwsze teraz w Londynie faktycznie mogę narobić więcej szkody niż pożytku, a po drugie anomalie ustały i... - i straciłem wymówkę, żeby tu przychodzić? Ups. -...i świetnie sobie radzisz! - wybrnął, na moment zapominając, że chciał jej przecież obrzydzić ten sklep i skłonić do szybkiej wyprowadzki doMickleham albo Kornwalii jakiegoś bezpiecznego miejsca.
Na słowa Hani zaczął uśmiechać się coraz szerzej. Przyjemnie, gdy chociaż jedna osoba wierzy w Twoje marzenia - nawet te nierealne. Słyszał od alchemików, ile lat zajęło wynalezienie samego eliksiru tojadowego i obawiał się, że kolejny cud nastąpi dopiero, gdy sam będzie emerytem. O ile dożyje emerytury. Za to w jej ustach wszystko brzmiało optymistyczniej, realnie.
-Może to własna niepewność nie pozwala nam w pełni dostrzec piękna, które mamy tuż przy sobie. - uzupełnił jej myśl dziwnie miękkim tonem, spoglądając na nią w zamyśleniu i wracając myślami do Sylwestra. Nie wierzył, by tylko muzyka i sukienka sprawiły, że zaczął patrzeć na nią inaczej - ale może pomogły?
Potem, z lekkim ukłuciem w sumieniu, przypomniał sobie, że tą wadę charakteru demonstrował już od czasów młodości, uparcie spychając najbardziej wartościowe kobiety do roli przyjaciółek, sióstr swoich braci, albo - co gorsza - zabawy. Astrid, Cora...
Hannah wyszła po herbatę, zostawiając go samego z porozrzucanymi papierami, nadchodzącą magiczną alergią i rachunkiem sumienia. Potrząsnął lekko głową, usiłując uciec od duchów przeszłości i przypomnieć sobie samemu, że ma już na karku swoje lata i powinien być dojrzały, dorosły, przyzwoity i odpowiedzialny... cokolwiek to oznaczało. Pragnął Hannah, ale na pewno nie jako przygodnej kochanki. Coraz trudniej było mu spychać ją do roli przyjaciółki, a - patrząc na to, jak rozpadały się jego dawne relacje - trudno było mu stwierdzić, czy to w ogóle jakieś rozwiązanie. Tylko jaką miał alternatywę, zwłaszcza jako poszukiwany przez prawo zbieg, z klątwą krążącą w żyłach?
-Apsik! - srebrny pyłek skutecznie wyrwał go z przygnębiających przemyśleń, bo łzy nad utraconym życiem mężczyźni mogli wylewać nad whiskey, a nie nad zakurzoną podłogą. Zaczął intensywnie mrugać, usiłując zapanować nad zaskakującym atakiem alergii, ale nie przynosiło to żadnego rezultatu i domyślał się, że wygląda jak jakiś załzawiony nastolatek wiosną na błoniach Hogwartu.
-Hannah... - zaskoczony, podniósł wzrok, a potem uświadomił sobie, jak żenująca jest ta sytuacja. Kąciki ust mu zadrgały, bo - gdyby sam nie padł ofiarą tej sytuacji - to wszystko byłoby całkiem zabawne.
-...mam alergię na... apsik!...magiczny pyłek! - wyjaśnił, zasłaniając nos łokciem, ale kolejne kichnięcie i tak uniosło w powietrze srebrne drobinki, które opadły na ubranie Hani i list od Billy'ego. Michael nieco nieobecnie podał jej dokumenty, zawieszając wzrok na jej twarzy i nie mogąc powstrzymać myśli, że wyglądała jak księżniczka.
Dopóki, chwilę później, nie przypomniał sobie o przeszłej i przyszłej pełni i wszystkiego nie zepsuł. Nawet nie odczuł, że łupnął głową o półkę (kto przybił ją tak nisko?!), bo jego serce ścisnęło się o wiele boleśniej. Jeszcze przez jeden moment stali blisko siebie, gdy Hannah spróbowała złapać półkę, ocierając się ciałem o jego ciało, a on podchwycił jej spojrzenie. Jeszcze na chwilkę świat znowu stanął, ale potem półka obsunęła się, wszystko spadło i nastał czas wyjaśnień.
Wypuścił powoli powietrze, nieświadom, że w ogóle wstrzymał oddech. Zobaczył na twarzy dziewczyny zatroskanie i zdziwienie, co zdumiało jego samego. Czyżby traktowała (próbowała traktować?) likantropię na tyle normalnie, że nie wiedziała, dlaczego się (dosłownie) wycofał?
-Ja... nie, spokojnie! To tylko półka. - uśmiechnął się nerwowo, bo jak każdy niezniszczalny auror, święcie nie wierzył, by mogło mu się stać cokolwiek złego od półki. Tak samo nie wierzył w inne wypadki domowe, możliwość powikłań po mugolskiej grypie, a do niedawna niestraszne były mu nawet zatrucia pokarmowe, ale potem zjadł w Norwegii jakieś dziwne, wędzone mięso renifera. Brr.
Hannah złapała jego spojrzenie, nie starał się zresztą unikać jej wzroku (choć go korciło). Przygryzł lekko dolną wargę, szukając w głowie odpowiednich słów. Był jej winien wyjaśnienia.
-Nie powiedziałaś nic nie tak. - zapewnił, nie wiedząc nawet, że Hannah jeszcze przez chwilę będzie szukać winy w sobie. Chyba tylko kochana i dobra Hania mogłaby pomyśleć, że problem leży w niej, gdy rozmawiała z bezrobotnym wilkołakiem o mugolskim nazwisku. Korciło go, by złapać ją za dłonie, ale nieprzyjemne wspomnienie pełnego księżyca nadal napajało go niepewnością, budując między nimi niewidzialny mur.
-To ja... - jak miał ująć coś, czego sam nie rozumiał, od czego uciekał? -Po prostu najchętniej uciekam od tematu, czasami psując przy tym cudze półki. - spróbował uciec w bezpieczny żart, ale zdobył się tylko na pół-uśmiech. -Zaskoczyłaś mnie chęcią pomocy, to wszystko. Nigdy... - zawahał się, bo chciał poprzestać na uspokajającym stwierdzeniu, ale początek kolejnego zdania sam popłynął z jego ust. Przy Hannah jakoś łatwo było mu się otworzyć, może zbyt łatwo. Nic dziwnego, że wiedziała czasem więcej niż Just i Gabriel, przy których wolał zgrywać chojraka, lub niż Kerstin, którą chciał przed wszystkim chronić. -...nigdy nie nauczyłem się o tym rozmawiać - naprawdę, "tym"? Nadal nie potrafił nazwać likantropii po imieniu? -Ani prosić o pomoc, ani pewnie jej przyjmować. - wyznał wreszcie, spuszczając wzrok.
Wbrew pozorom, był stosunkowo młodym wilkołakiem. Nie minęły nawet dwa lata od jego ugryzienia, a pierwszego półrocza prawie nie pamiętał - samotne miesiące narzuconej sobie samemu kwarantanny zlały się w mglistą, przeplataną alkoholem całość. Nie lubił wspomnienia tamtego, załamanego siebie i prawdę mówiąc, nadal chyba siebie nie lubił. Świadomość, że czasem faktycznie przydałaby mu się pomoc, przeplatała się w nim z podświadomym lękiem przed odrzuceniem i odrazą... oraz z praktyczną świadomością, że niewiele osób zna się w sumie na wilkołakach. Właściwie tylko jedna osoba przychodziła mu do głowy jako prawdziwe i użyteczne źródło potencjalnej pomocy, ale mieszanka dumy, niepewności i zażenowania powstrzymywała go przed napisaniem do Lupina.
Na szczęście, znał się na kobietach przynajmniej na tyle, by wiedzieć, że ale przecież nie znasz się na wilkołakach, jeszcze zrobisz sobie krzywdę i nie jestem ani trochę bezpieczny to nie słowa, które chciałaby usłyszeć odważna dziewczyna o szlachetnym sercu. Spróbował więc uśmiechnąć się szerzej, spojrzał na Hanię ciepło i zapewnił:
-Radzę sobie. Ale... dziękuję. I nie przesadzaj z tą moją pomocą, po pierwsze teraz w Londynie faktycznie mogę narobić więcej szkody niż pożytku, a po drugie anomalie ustały i... - i straciłem wymówkę, żeby tu przychodzić? Ups. -...i świetnie sobie radzisz! - wybrnął, na moment zapominając, że chciał jej przecież obrzydzić ten sklep i skłonić do szybkiej wyprowadzki do
Na słowa Hani zaczął uśmiechać się coraz szerzej. Przyjemnie, gdy chociaż jedna osoba wierzy w Twoje marzenia - nawet te nierealne. Słyszał od alchemików, ile lat zajęło wynalezienie samego eliksiru tojadowego i obawiał się, że kolejny cud nastąpi dopiero, gdy sam będzie emerytem. O ile dożyje emerytury. Za to w jej ustach wszystko brzmiało optymistyczniej, realnie.
-Może to własna niepewność nie pozwala nam w pełni dostrzec piękna, które mamy tuż przy sobie. - uzupełnił jej myśl dziwnie miękkim tonem, spoglądając na nią w zamyśleniu i wracając myślami do Sylwestra. Nie wierzył, by tylko muzyka i sukienka sprawiły, że zaczął patrzeć na nią inaczej - ale może pomogły?
Potem, z lekkim ukłuciem w sumieniu, przypomniał sobie, że tą wadę charakteru demonstrował już od czasów młodości, uparcie spychając najbardziej wartościowe kobiety do roli przyjaciółek, sióstr swoich braci, albo - co gorsza - zabawy. Astrid, Cora...
Hannah wyszła po herbatę, zostawiając go samego z porozrzucanymi papierami, nadchodzącą magiczną alergią i rachunkiem sumienia. Potrząsnął lekko głową, usiłując uciec od duchów przeszłości i przypomnieć sobie samemu, że ma już na karku swoje lata i powinien być dojrzały, dorosły, przyzwoity i odpowiedzialny... cokolwiek to oznaczało. Pragnął Hannah, ale na pewno nie jako przygodnej kochanki. Coraz trudniej było mu spychać ją do roli przyjaciółki, a - patrząc na to, jak rozpadały się jego dawne relacje - trudno było mu stwierdzić, czy to w ogóle jakieś rozwiązanie. Tylko jaką miał alternatywę, zwłaszcza jako poszukiwany przez prawo zbieg, z klątwą krążącą w żyłach?
-Apsik! - srebrny pyłek skutecznie wyrwał go z przygnębiających przemyśleń, bo łzy nad utraconym życiem mężczyźni mogli wylewać nad whiskey, a nie nad zakurzoną podłogą. Zaczął intensywnie mrugać, usiłując zapanować nad zaskakującym atakiem alergii, ale nie przynosiło to żadnego rezultatu i domyślał się, że wygląda jak jakiś załzawiony nastolatek wiosną na błoniach Hogwartu.
-Hannah... - zaskoczony, podniósł wzrok, a potem uświadomił sobie, jak żenująca jest ta sytuacja. Kąciki ust mu zadrgały, bo - gdyby sam nie padł ofiarą tej sytuacji - to wszystko byłoby całkiem zabawne.
-...mam alergię na... apsik!...magiczny pyłek! - wyjaśnił, zasłaniając nos łokciem, ale kolejne kichnięcie i tak uniosło w powietrze srebrne drobinki, które opadły na ubranie Hani i list od Billy'ego. Michael nieco nieobecnie podał jej dokumenty, zawieszając wzrok na jej twarzy i nie mogąc powstrzymać myśli, że wyglądała jak księżniczka.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Likantropia nie była normalna i nie łudziła się, że likantropi mogli wieść całkiem normalne życie. Wiedziała, że każda pełnia musi być dla niego wyzwaniem i dramatem, który raz w miesiącu musi przeżyć, odizolowany od wszystkich, nie chcąc zrobić im krzywdy. Słyszała o tym, czytała w księgach dawno temu, ale posiadana wiedza, dość uboga, nie wzbudzała w niej strachu, który naprawdę powinna czuć. Nigdy nie spotkała wilkołaka po przemianie, choć może gdyby tak było nie wyszłaby z tego spotkania cało. Nie była też zbyt rozważna, nie raz lekceważąc niebezpieczeństwo. Może właśnie z tego powodu nie zastanawiała się nad ewentualnymi konsekwencjami własnej propozycji, podchodząc do tego, jak do przykrej przypadłości, choroby, w trakcie której należało mu pomóc, zająć się nim, zaopiekować i zapewnić należyte bezpieczeństwo. Ani przez chwilę nie brała pod uwagę, co mogłoby się wydarzyć, ani jak wpłynęłoby to na postrzeganie Michaela. Instynktownie zaoferowała mu pomoc, nie pojmując przy tym, że jego wycofanie było jak najbardziej uzasadnione i normalne. Zagubiona w tej jednej chwili nie wiedziała, co ze sobą począć. Szafka przymocowana przez Williama dawno temu runęła w dół — czy był to jakiś znak od losu? — prosto na głowę Tonksa, a wszystko, co się na niej znajdowało zleciało na ziemię, tworząc niemałe zamieszanie. Było w tym coś ironicznego; powrót Moore'a zdawał się być tym samym: nagłym wywróceniem jej poukładanego w ostatnich miesiącach świata do góry nogami. Chciała zabrać się za sprzątanie, ten bałagan zaczął jej po tylu latach przeszkadzać.
— Tylko półka, ale wciąż ciężka. Mogła ci nabić guza — przyznała, unosząc brwi. Kącik ust drgnął jej nieznacznie, nie negowała, nie próbowała też wmawiać mu czegokolwiek. Mike był silnym mężczyzną, z pewnością z niewielkim siniakiem sobie poradzi.
I ona nie pomyślała o tym, że złożona mu propozycja mogła być niestosowna, wprowadzić go w zakłopotanie. Spuściła głowę na moment, by podnieść ją znów po kilku głębszych wdechach, zatrzymując spojrzenie na jego twarzy. Naprawdę był w tym wszystkim sam.
— Czy to boli?— wyrzuciła z siebie znów, jeszcze nim pomyślała, czy powinna. — Przepraszam, ja...— bąknęła, spuszczając głowę. Nie, nie powinna pytać. Ten temat był dla niego dość osobisty, a ona brnęła za daleko, za głęboko. Wygładziła dłońmi materiał spódnicy, szukając oparcia w drewnianych deskach równo rozmieszczonych po podłodze. — Nie zwracaj na to uwagi, czasem palnę coś głupiego — usprawiedliwiła się, machając przy tym ręką z lekceważeniem. Jeśli nie chciał, nie musieli w ogóle o tym rozmawiać.
Kiedy przyznał, że świetnie sobie radzi, uśmiechnęła się szerzej. To było ważne, że tak myślał; że pozwalał jej myśleć w ten sposób o sobie. I gdyby nie ostatnie kilka dni, wytrącone nieco z równowagi, mogłaby przyznać, że w końcu trzymała wszystko w ryzach i pomimo sytuacji w Londynie, była w stanie opanować cały ten najbliższy chaos. Po spłacie długu, po wyprostowaniu wszystkich spraw będzie mogła, może musiała, zamknąć sklep, zabezpieczyć go, by wrócić za jakiś czas, kiedy sytuacja się poprawi. Ale to wszystko na jej warunkach, przygotowane do tego, by wznowić działalność, gdy nadejdzie lepsze jutro.
— Dzięki.— Uśmiechnęła się szeroko, a jej twarz rozpromieniła się, gdy znów na niego spojrzała; tylko przez moment myśląc o tym, że od jakiegoś czasu — sylwestra może? — zjawiał się tu w jakimś celu, nie tak całkiem bezinteresownie.
Zaraz po tym spoważniała. Jego słowa nie były pustymi słowami, a ona nie była głupia, choć może często naiwna. Jej serce zabiło szybciej. Nie odpowiedziała jednak nic, tylko patrzyła na niego przez chwilę w ciszy, pozwalając sobie na to, by jego ciepły głos otulał ją w ten sposób, przyciągając ku sobie. Mógł być ucieczką. Od tego wszystkiego, co ją martwiło i niepokoiło, ale jakże próżny i egoistyczny byłby to ruch z jej strony. Poddać się temu, o co prosił ją pomiędzy wersami, oddać się wirowi niepewna niczego, ryzykując wszystkim, nie zastanawiając się nad tym, co dalej — co jeśli zmieni zdanie. To nie był jednak temat na dziś.
Przez chwilę myślała, że stała się powodem jego stanu. Dopadły ją wyrzuty sumienia i lęk przed tym, co dopiero miało nastąpić. Rozejrzała się dookoła, dopiero teraz dostrzegając leżący na ziemi list. Przełknęła ślinę.
— Mike, ja... — zaczęła niem drżącym głosem, zamierzając mu wyjaśnić, choć jeszcze nie wiedziała, co dokładnie — na pewno wszystko; kiedy wyjawił jej powód swojego stanu. — Wrócił, ale... Ja sama nie wiem. Czekaj, co?— Zmarszczyła brwi, powracając do niego spojrzeniem, a kiedy kichnął i wszystko uniosło się w powietrze, przymknęła oczy, drobinki dostały się do nich i zasmyrały ją potwornie. Wcisnęła palce w kąciki i przetarła je, przyjmując wszystkie dokumenty od Michaela, a gdy otworzyła je ponownie, zaśmiała się. Pyłek osiadł wszędzie. Sięgnęła ręką, do jego włosów i zmierzwiła je lekko, by pozbyć się tego pyłu. —Chłoszczyść powinien pomóc— zaproponowała, nie sięgając jednak po swoją różdżkę. Nie kiedy tu był, a namiar na różdżce mógł sprowadzić niebezpieczeństwo.
— Tylko półka, ale wciąż ciężka. Mogła ci nabić guza — przyznała, unosząc brwi. Kącik ust drgnął jej nieznacznie, nie negowała, nie próbowała też wmawiać mu czegokolwiek. Mike był silnym mężczyzną, z pewnością z niewielkim siniakiem sobie poradzi.
I ona nie pomyślała o tym, że złożona mu propozycja mogła być niestosowna, wprowadzić go w zakłopotanie. Spuściła głowę na moment, by podnieść ją znów po kilku głębszych wdechach, zatrzymując spojrzenie na jego twarzy. Naprawdę był w tym wszystkim sam.
— Czy to boli?— wyrzuciła z siebie znów, jeszcze nim pomyślała, czy powinna. — Przepraszam, ja...— bąknęła, spuszczając głowę. Nie, nie powinna pytać. Ten temat był dla niego dość osobisty, a ona brnęła za daleko, za głęboko. Wygładziła dłońmi materiał spódnicy, szukając oparcia w drewnianych deskach równo rozmieszczonych po podłodze. — Nie zwracaj na to uwagi, czasem palnę coś głupiego — usprawiedliwiła się, machając przy tym ręką z lekceważeniem. Jeśli nie chciał, nie musieli w ogóle o tym rozmawiać.
Kiedy przyznał, że świetnie sobie radzi, uśmiechnęła się szerzej. To było ważne, że tak myślał; że pozwalał jej myśleć w ten sposób o sobie. I gdyby nie ostatnie kilka dni, wytrącone nieco z równowagi, mogłaby przyznać, że w końcu trzymała wszystko w ryzach i pomimo sytuacji w Londynie, była w stanie opanować cały ten najbliższy chaos. Po spłacie długu, po wyprostowaniu wszystkich spraw będzie mogła, może musiała, zamknąć sklep, zabezpieczyć go, by wrócić za jakiś czas, kiedy sytuacja się poprawi. Ale to wszystko na jej warunkach, przygotowane do tego, by wznowić działalność, gdy nadejdzie lepsze jutro.
— Dzięki.— Uśmiechnęła się szeroko, a jej twarz rozpromieniła się, gdy znów na niego spojrzała; tylko przez moment myśląc o tym, że od jakiegoś czasu — sylwestra może? — zjawiał się tu w jakimś celu, nie tak całkiem bezinteresownie.
Zaraz po tym spoważniała. Jego słowa nie były pustymi słowami, a ona nie była głupia, choć może często naiwna. Jej serce zabiło szybciej. Nie odpowiedziała jednak nic, tylko patrzyła na niego przez chwilę w ciszy, pozwalając sobie na to, by jego ciepły głos otulał ją w ten sposób, przyciągając ku sobie. Mógł być ucieczką. Od tego wszystkiego, co ją martwiło i niepokoiło, ale jakże próżny i egoistyczny byłby to ruch z jej strony. Poddać się temu, o co prosił ją pomiędzy wersami, oddać się wirowi niepewna niczego, ryzykując wszystkim, nie zastanawiając się nad tym, co dalej — co jeśli zmieni zdanie. To nie był jednak temat na dziś.
Przez chwilę myślała, że stała się powodem jego stanu. Dopadły ją wyrzuty sumienia i lęk przed tym, co dopiero miało nastąpić. Rozejrzała się dookoła, dopiero teraz dostrzegając leżący na ziemi list. Przełknęła ślinę.
— Mike, ja... — zaczęła niem drżącym głosem, zamierzając mu wyjaśnić, choć jeszcze nie wiedziała, co dokładnie — na pewno wszystko; kiedy wyjawił jej powód swojego stanu. — Wrócił, ale... Ja sama nie wiem. Czekaj, co?— Zmarszczyła brwi, powracając do niego spojrzeniem, a kiedy kichnął i wszystko uniosło się w powietrze, przymknęła oczy, drobinki dostały się do nich i zasmyrały ją potwornie. Wcisnęła palce w kąciki i przetarła je, przyjmując wszystkie dokumenty od Michaela, a gdy otworzyła je ponownie, zaśmiała się. Pyłek osiadł wszędzie. Sięgnęła ręką, do jego włosów i zmierzwiła je lekko, by pozbyć się tego pyłu. —Chłoszczyść powinien pomóc— zaproponowała, nie sięgając jednak po swoją różdżkę. Nie kiedy tu był, a namiar na różdżce mógł sprowadzić niebezpieczeństwo.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nikt nie wiedział, jak to jest być co miesiąc w obcym ciele, być potworem - nie wiedział tego nawet Michael, zanim przekleństwo nie dotknęło akurat jego. Ten rodzaj przewrotnej przemiany był inny od wzbudzających zazdrość metamorfomagii czy animagii, a nawet od zdejmowalnych klątw i zaklęć, które mogły zmienić kogoś w zwierzę. Instynkty zwykłych zwierząt były wszak logiczne, możliwe do przewidzenia i okiełznania. Jedynym, co wydawało mu się łatwe do przewidzenia w wilkołaczym ciele była zaś żądza krwi, której nie mógł zabić nawet opychając się mięsnymi potrawami tuż przed pełnią. Ustalił już zatem, że nie chodzi o głód, ale brak dogłębnych badań (powinien być wdzięczny za eliksir tojadowy, ale przekonał się, że tak wiele pozostaje wciąż tajemnicą), stereotypy społeczeństwa i własny brak doświadczenia uniemożliwiały mu wypracowanie jakichkolwiek bezpiecznych procedur dla siebie i innych. Czasami pamiętał z pełni więcej niż podczas innych nocy, czasami czuł nawet namiastkę kontroli i człowieczeństwa, ale częściej czuł, że całkowicie zatraca siebie. Jedyną namiastkę bezpieczeństwa oferował mu system kontrolowania zarejestrowanych wilkołaków, ale i z niego będzie musiał zrezygnować - tak, jak ze wszystkiego co wiązało się z Ministerstwem. Rozsądek podpowiadał, że przydałoby mu się towarzystwo, ale serce wzbraniało się akurat przed ofertą Hannah - dziewczyny, przy której po raz pierwszy od dawna czuł się radośnie i normalnie.
Rozsądek podpowiadał mu też, że nie powinien sobie pozwalać na takie uczucia, nie on, nie teraz. Czy spadająca półka była głosem rozsądku?
-Ojej, nigdy nie miałem guza. - wbrew rozsądkowi, podchwycił zatroskane spojrzenie Hani i odparł jej równie zmartwionym głosem. Zarazem uniósł lekko kąciki ust, ciekaw, w ile sekund dziewczyna wyczuje jego żart. To byłoby przecież straszne, gdyby doświadczony auror i nowy, zaangażowany Zakonnik nabił sobie guza kawałkiem drewna.
Uśmiech zbyt szybko spełzł z jego twarzy, ale Michael przynajmniej dopilnował tego, by przy kolejnym pytaniu nie strącić kolejnej półki. By nie uciec wzrokiem od spojrzenia Hani, by nie peszyć jej jeszcze bardziej.
-Jeśli boli tak animagów, to chyba żaden nie jest przy zdrowych zmysłach. - odpowiedział w końcu, ostrożnie. Czuł, że zachowanie milczenia lub kłamstwo byłyby w jakiś sposób niewłaściwe (choć w teorii nie był Hani winien ani wyjaśnień ani szczerości), ale nie chciał smutku, nie chciał litości. Przeszedł już przecież przez etap rozczulania się nad sobą, a rozgoryczenia nie wyzbędzie się pewnie nigdy. Nie musiał (albo nie chciał) dzielić tych uczuć z innymi i wmawiał sobie, że najbardziej pomaga mu widok przyjaciółki (przyjaciółki swojej siostry? Kategorie robiły się skomplikowane...) w dobrym humorze. Uśmiechnij się, proszę.
-Da się przyzwyczaić. - dodał jeszcze ciszej, poważniejąc. Wiedział, że pomimo szczerych chęci nie zdołał stłumić bólu w swoim kiepskim żarcie o animagach.
-Daj spokój. - poprosił łagodnie, gdy tylko zaczęła się obwiniać. Nie była głupia, nie dla niego - czy dostrzegła zbyt pośpieszne zaprzeczenie jej słowom w jego spojrzeniu?
Zanim wyszła, a on ruszył do niezdarnego sprzątania, dzielili jeszcze chwilę ciszy, a ich spojrzenia splotły się w... milczącym porozumieniu? Oddzielnych rozterkach? Hannah spoważniała, a Michael mimowolnie uśmiechnął się blado, jeszcze raz myśląc o tym, że to być może jedyna okazja... jedyny spokojny moment... zanim wyjdzie z tego sklepu, z poczuciem niepowodzenia w perswazji, ze zmartwieniem, że zostawił Hanię na pastwę brutalnego Londynu. Próbował wierzyć w jej zaradność, ale i tak czuł się źle, nie mogąc spełniać roli pomocnika, sklepowego rycerza. Wiedział, że może osłodzić to spotkanie i że tym razem Hannah nie obleje go herbatą (co innego za moment, gdy już zrobi tą herbatę), ale... jak bardzo egoistyczne i niesprawiedliwe byłoby to z jego strony? Był dużym chłopcem z Biura Aurorów, wiedział, że poczucie zagrożenia dziwnie wpływa na porywy serca; ale Hannah nie musiała tego wiedzieć. Powinien się pilnować, za nich oboje.
Pozwolił jej więc wyjść na zaplecze i powoli wypuścił powietrze z ust, nieświadom, że zaraz znów straci kontrolę nad własnym oddechem.
Paść ofiarą srebrnego pyłku, co za ironia.
Próbując zapanować nad atakiem kichania, początkowo nie zwrócił szczególnej uwagi na słowa (znowu) zmartwionej Hani. Zakrył nos ręką i spróbował uśmiechnąć się przez łzy alergii, a może łzy rozbawienia. Sytuacja byłaby komiczna, gdyby nie znalazł się w jej centrum.
-Aps...Chłoszczyść! - wydusił za radą dziewczyny, a magia posłusznie zmiotła srebro z jego czupryny i twarzy. Z ulgą wziął głębszy oddech, wdzięczny za sugestię i... czuły gest. Hannah ułożyła mu włosy nieco inaczej niż zwykle, ale nie zamierzał naprawiać teraz fryzury - może i czuł się z takim przedziałkiem nieco dziwnie, ale całkiem miło.
-Dzięki. Widać lepszy ze mnie stolarz niż sprzątacz. - westchnął, spoglądając na półkę, która wydawała się teraz naprawdę solidnie przytwierdzona. Dopiero teraz wrócił myślami do dokumentów i słów Hani, których zupełnie nie zrozumiał.
-Kto wrócił? - zagaił swobodnym i neutralnym tonem - pamiętał, że chciała mu coś powiedzieć, ale nie był pewien co. -Nawiasem mówiąc... ja pewnie powinienem się już zbierać, ominąć godzinę policyjną. Pamiętaj, że... zawsze możesz skorzystać z mojej oferty, dobrze? - dodał z powagą, starając się zamaskować smutek. Więcej niepokoju nie było dziś nikomu potrzebne i zamierzał uszanować decyzję Hannah, choć bezpieczniej czułby się w roli pomocnika w przeprowadzce i tymczasowego gospodarza.
Rozsądek podpowiadał mu też, że nie powinien sobie pozwalać na takie uczucia, nie on, nie teraz. Czy spadająca półka była głosem rozsądku?
-Ojej, nigdy nie miałem guza. - wbrew rozsądkowi, podchwycił zatroskane spojrzenie Hani i odparł jej równie zmartwionym głosem. Zarazem uniósł lekko kąciki ust, ciekaw, w ile sekund dziewczyna wyczuje jego żart. To byłoby przecież straszne, gdyby doświadczony auror i nowy, zaangażowany Zakonnik nabił sobie guza kawałkiem drewna.
Uśmiech zbyt szybko spełzł z jego twarzy, ale Michael przynajmniej dopilnował tego, by przy kolejnym pytaniu nie strącić kolejnej półki. By nie uciec wzrokiem od spojrzenia Hani, by nie peszyć jej jeszcze bardziej.
-Jeśli boli tak animagów, to chyba żaden nie jest przy zdrowych zmysłach. - odpowiedział w końcu, ostrożnie. Czuł, że zachowanie milczenia lub kłamstwo byłyby w jakiś sposób niewłaściwe (choć w teorii nie był Hani winien ani wyjaśnień ani szczerości), ale nie chciał smutku, nie chciał litości. Przeszedł już przecież przez etap rozczulania się nad sobą, a rozgoryczenia nie wyzbędzie się pewnie nigdy. Nie musiał (albo nie chciał) dzielić tych uczuć z innymi i wmawiał sobie, że najbardziej pomaga mu widok przyjaciółki (przyjaciółki swojej siostry? Kategorie robiły się skomplikowane...) w dobrym humorze. Uśmiechnij się, proszę.
-Da się przyzwyczaić. - dodał jeszcze ciszej, poważniejąc. Wiedział, że pomimo szczerych chęci nie zdołał stłumić bólu w swoim kiepskim żarcie o animagach.
-Daj spokój. - poprosił łagodnie, gdy tylko zaczęła się obwiniać. Nie była głupia, nie dla niego - czy dostrzegła zbyt pośpieszne zaprzeczenie jej słowom w jego spojrzeniu?
Zanim wyszła, a on ruszył do niezdarnego sprzątania, dzielili jeszcze chwilę ciszy, a ich spojrzenia splotły się w... milczącym porozumieniu? Oddzielnych rozterkach? Hannah spoważniała, a Michael mimowolnie uśmiechnął się blado, jeszcze raz myśląc o tym, że to być może jedyna okazja... jedyny spokojny moment... zanim wyjdzie z tego sklepu, z poczuciem niepowodzenia w perswazji, ze zmartwieniem, że zostawił Hanię na pastwę brutalnego Londynu. Próbował wierzyć w jej zaradność, ale i tak czuł się źle, nie mogąc spełniać roli pomocnika, sklepowego rycerza. Wiedział, że może osłodzić to spotkanie i że tym razem Hannah nie obleje go herbatą (co innego za moment, gdy już zrobi tą herbatę), ale... jak bardzo egoistyczne i niesprawiedliwe byłoby to z jego strony? Był dużym chłopcem z Biura Aurorów, wiedział, że poczucie zagrożenia dziwnie wpływa na porywy serca; ale Hannah nie musiała tego wiedzieć. Powinien się pilnować, za nich oboje.
Pozwolił jej więc wyjść na zaplecze i powoli wypuścił powietrze z ust, nieświadom, że zaraz znów straci kontrolę nad własnym oddechem.
Paść ofiarą srebrnego pyłku, co za ironia.
Próbując zapanować nad atakiem kichania, początkowo nie zwrócił szczególnej uwagi na słowa (znowu) zmartwionej Hani. Zakrył nos ręką i spróbował uśmiechnąć się przez łzy alergii, a może łzy rozbawienia. Sytuacja byłaby komiczna, gdyby nie znalazł się w jej centrum.
-Aps...Chłoszczyść! - wydusił za radą dziewczyny, a magia posłusznie zmiotła srebro z jego czupryny i twarzy. Z ulgą wziął głębszy oddech, wdzięczny za sugestię i... czuły gest. Hannah ułożyła mu włosy nieco inaczej niż zwykle, ale nie zamierzał naprawiać teraz fryzury - może i czuł się z takim przedziałkiem nieco dziwnie, ale całkiem miło.
-Dzięki. Widać lepszy ze mnie stolarz niż sprzątacz. - westchnął, spoglądając na półkę, która wydawała się teraz naprawdę solidnie przytwierdzona. Dopiero teraz wrócił myślami do dokumentów i słów Hani, których zupełnie nie zrozumiał.
-Kto wrócił? - zagaił swobodnym i neutralnym tonem - pamiętał, że chciała mu coś powiedzieć, ale nie był pewien co. -Nawiasem mówiąc... ja pewnie powinienem się już zbierać, ominąć godzinę policyjną. Pamiętaj, że... zawsze możesz skorzystać z mojej oferty, dobrze? - dodał z powagą, starając się zamaskować smutek. Więcej niepokoju nie było dziś nikomu potrzebne i zamierzał uszanować decyzję Hannah, choć bezpieczniej czułby się w roli pomocnika w przeprowadzce i tymczasowego gospodarza.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pracownia
Szybka odpowiedź