Ventress Rawena Burke
Nazwisko matki: Slughorn
Miejsce zamieszkania: Durham
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: oficjalnie szlachetnie bezrobotna, nieoficjalnie wspomaga zarządzanie finansami rodziny
Wzrost: 155 cm
Waga: 45 kg
Kolor włosów: brązowy
Kolor oczu: brązowy
Znaki szczególne: przymknięte powieki, rozchwiane wiecznie usta, spojrzenie pełne znudzenia i pozornej pogardy chowanej za zasłoną milczenia, mały pieprzyk po wewnętrznej stronie prawego uda
14 cali, cedr, łuska smoka, sztywna
hogwart, slytherin
kruk
płonące durham
stalą, starym pergaminem, rdzą, kurzem
siebie w kruczej sukni i otulające mnie czarne skrzydła
historią rodziny, ekonomią, transmutacją
nie interesuje mnie
jeździectwo, łucznictwo
klasycznej, symfonicznej, operowej
phoebe tonkin
Zimna stal. Zimne dłonie. Osnute kwilące niemowlę na chłodnym powiewie doznające pierwszego bolesnego oddechu, bombardowane niezliczoną ilością impulsów. Zlęknione acz żywe. Zadowalające. Pozbawione krępujących niedoskonałości i kalectwa. Kolejne już. O żeńskich atrybutach. Przyszła córa, żona, filar i broń. Burke. Ciemne oczy, ciemne włosy, ciemna dusza. Tak podobna, że nie do podważenia. Ważona, pojona odpowiednimi eliksirami na odporność oraz nabranie mocy do dalszego rozwoju swoimi wrzaskami rozczulała matkę, napawała dumą ojca. Uzdrowiciel twierdził zaś, że będzie mieć mocne płuca, a jej śpiew umili każdą rodzinną chwilę. Lecz nikogo nie obchodziły słowicze dźwięki tak pożądane w innych rodach. Walka o swoje w tak brutalnym świecie już od pierwszych chwil oznaczała zapewnione dziedzictwo. Miała nie tylko być jego częścią, lecz również je tworzyć. I przyszła niczym gość niezapowiedziany przy chórze kruczych głosów. Czekały na nią, skrobiąc dziobami o szybę. Upominały się o swoje. Venturous. Tak ją nazwano jako potomkinię wielkich, nieustraszonych władców Północy, którzy nie uginali karku i wybierali zniszczenie nad wygodę. Ta, która nie klęka. Królowa Rawena rządziła niegdyś stadem czarnoskrzydłych upiorów, zapowiadając nadejście ogromnej armii złożonej z tysięcy różdżek. Ta, którą zrodziły krucze skrzydła. A tutaj w Durham czekali już na nią jej właśni żołnierze — silni bracia o obliczach twardych i ostrych, siostry o licach poważnych i dumnych. Miała zamykać korowód swoją przenikliwością, inteligencją, podstępem. Ta, która jest bezpieczną fortecą. Najmłodszy kwiat nie najmłodszej już pary małżonków Marcusa i Elviry. Ona wycieńczona z czołem pokrytym kropelkami potu, on trzymający w objęciach potomkinię wielkich, a tuż obok błyskał rodowy sygnet z włócznią oraz wijącym się wężem. Zimna stal. Zimne dłonie.
Słodkie drzewo. Słodkie gwoździe. Jesienne niebo przybyło wraz z podmuchami wiatru osnuwającymi nieprzystępne, dzikie ostępy, czuwając nad swoimi dziedzicami i nie pozwalając zbłąkanym wędrowcom gościć się uprzejmie. Obserwowanie zabaw starszych braci współgrało z ciszą, która zwykle panowała w ciele najmłodszej z Maków, a ich śmiechy, rzadkie, lecz szczere związały ją z nimi bezpowrotnie. Nie tylko liczyły się więzy krwi, ale też opieka, którą nad nią rozpościerali, gdy przebywała między nimi. Ten jeden raz oddaliła się, idąc na niepewnych, patykowatych kończynach, słysząc jakby wołanie z ogrodów, szumienie, ponętne czarowanie. Tuż za nią szła służka, nie odpuszczając małej lady na krok. Niespełna trzyletnia kroczyła między labiryntem konarów, chaszczy, półmroku, nie bojąc się, nie obawiając, nie trwożąc. To wszystko było jej, jej braci, jej ojca, jej przodków. Ziemia lekką miała tu być, usuwając się na boki przed dziecięciem odzianym w czerń i srebro. Nie bała się niczego. Dlatego parła naprzód, klucząc, aż w pewnym momencie służka straciła ją z oczu. Nawoływania niewiele poczyniły, tak samo jak słyszane grożby. Sama Ventress nie wiedziała, jak zaszła tak daleko, ale w końcu odwróciła się i jedyne co widziała to czerń. Czerń chaszczy, wysokich drzew i ciszę. Nigdy się nie bała, ale ten jeden raz przeszedł ją dreszcz, że nigdy już nie wróci do domu. Gdy płakała, a łzy dotknęły ziemi, zaczęły wyrastać z gleby krwiste maki ukłądające się w ścieżkę prowadzącą ją do domu. A nad jej głową przeleciał kruk. Odyn czuwał nad swoim dzieckiem i prowadził je w najstraszniejszych momentach. Słodkie drzewo. Słodkie gwoździe.
Czujne spojrzenie. Czujny oddech. Mentorka po raz kolejny raz uderzała w drobne dłonie różdżką, słysząc złą odpowiedź. Lady nie jęczy. Lady wie lub nie wie. Lady kroczy wyprostowana. Lady lśni milczeniem i pięknym uśmiechem przy mężczyznach. Nie odpowiadała, patrzyła uważnie, dostrzegając na twarzy nauczycielki zmarszczki złości. Lubiła to robić. Doszukiwać się w grymasach ludzkich słabości, a gdy je znajdowała, zamykała w sobie, czekając na odpowiedni moment. Nie znosiła tych lekcji. Ciężko było skupić dziecięce myśli, podczas gdy uciekały one ku braciom i ich swawolom tak zakazanym, a równocześnie niesamowicie rozkosznym. Tak niesamowicie doskonali i dojrzali stali się niemym wzorcem, do którego chciała dążyć, lecz z uwagi na płeć zostało jej to odebrane. Gardziła swoimi słabościami oraz ograniczeniami, dając to wyraźnie do zrozumienia już w pierwszych latach swojego życia, gdy jej czyny zmierzały ku umniejszeniu własnej dziewczęcości, ukazując na światło dzienne cechy typowo męskie. Nieustraszona, twarda, nie do złamania, silna. Poległa jednak raz za razem. Zbyt młoda i słaba, by podnieść szablę, zbyt niska, by samej wdrapać się na koński grzbiet. Jedynie napięcie dziecięcego łuku nie sprawiało jej problemów, być może właśnie dlatego stał się jej cichym towarzyszem w słabościach. Nie była tam sama, bo rodzeństwo wyciągało ku niej ręce, które odrzucała. Lecz zawsze pokorniała i wracała. Do Edgara, by opowiedział jej kolejną legendę, której tajemnice wywoływały u niej przyjemne dreszcze biegnące wzdłuż całego kręgosłupa; do Quentina, by przebiegł palcami po klawiszach fortepianu i pozwolił na zbawienne oderwanie się od świata etykiety, politycznych zawiłości oraz nudnego tańca. Ukochała sobie jednak wielkie dzieje przodków, a woluminy z opisami ich dokonań, uzbroiły ją w dociekliwość godną pierwszych odkrywców i wędrowców. Najlepiej szły jej jednak obliczenia, których cyfry i liczby bez problemu odnajdywała, ciesząc się, że patriarchalny atut dostał się jej. I tylko jej z całego mnogiego rodzeństwa. Doszukiwała się w ojcowskim spojrzeniu dumy, ale nawet gdy jej nie dostrzegała, wiedziała, że dorówna. Śledziła dalej stare księgi i opasłe tomiska pełne dawnej wiedzy pod okiem najlepszych z nauczycieli. To właśnie wtedy zawiązała relację z długoletnim mentorem, uczącym jej nauk ekonomii, gdy ubłagała o to ojca. Pamiętała jednak, że to posłuszeństwo stało na pierwszym miejscu. Obserwowała więc otoczenie, powtarzając poznane treści w języku jej przodków. Czujne spojrzenie. Czujny oddech.
Czarne skrzydła. Czarne słowa. Jedenastoletnie ciało jeszcze nie zakwitło, jednakowoż chwalone niczym największa z przodkiń. Ta, która się nie ugina tkwiła w holu, przyjmując gości z milczeniem i stojąc dumnie obok dwudziestoletniego Quentina. Dzieliły ich lata, łączyły dni. Zawsze szczyciła się ów powiązaniem, które pozwoliło jej przyjść na świat w przeddzień braterskich urodzin. Bo które rodzeństwo mogło poszczycić się aż takim związaniem dusz? Wysoki i dumny. W szczegółach jedynie przypominający starszego Edgara, lecz w swym milczeniu doskonały. A ona była tą, która dopełniała jego szlachectwo, pragnącą dorównywać starszym od siebie. Czerń okalała ją od stóp do głów, a podszepty mówiły jej, że uroda każdego dnia wzrasta, lecz ona zbywała ów głosy kamiennym milczeniem, prosząc jedynie krucze oddechy o wsparcie. To było jej święto. Krucze święto, jak lubiła je nazywać, bo czy nie kruki były jej duchowymi opiekunami? Jednak to nie one zjawiły się wieczorem, gdy stała na balkonie i podziwiała chłód nocy po godzinach mimowolnych rozmów, w których walczyła słowem niczym najostrzejszym orężem. Dusiła się wśród drogich zapachów, podszeptów zawiłości, dostrzegając w detalach prawdę - to była gra. A ona musiała znać jej zasady. Na siedem lat jednak miała odsunąć je na dalszy plan i zaufać kruczym śpiewom. Tak odmienna od nich, śnieżnobiała sowa osiadła na poręczy, niosąc ze sobą zwój z pieczęcią hogwarckiego dyrektora podpisany jego starannym pismem. A więc stało się. Miała stawić się po letnich miesiącach w zamku, by zacząć pobieranie nauk obowiązujących każdego dorastającego czarodzieja. Była dumna, rodzina była dumna. Miała zacząć spełniać kolejne z obowiązków i iść śladem braci oraz sióstr — być nie perłą jak inne szlachcianki; zamierzała być ostrzem, które miało ciąć przyszłe dni bez strachu i bez zmęczenia. Burke. Właśnie tak miała się prezentować. List oznaczał jednak rozstanie z najbliższymi, ale przez cierpienie miała osiągnąć doskonałość. Czarne skrzydła. Czarne słowa.
Doubting, dreaming dreams no mortal ever dared to dream before;
But the silence was unbroken, and the stillness gave no token,
And the only word there spoken was the whispered word, “Lenore?”
This I whispered, and an echo murmured back the word, “Lenore!”—
Merely this and nothing more.
Gorzka nuta. Gorzki smak. Tak właśnie smakował wbrew pozorom jej pierwszy spacer po Ulicy Pokątnej jako pełnoprawnej, młodej czarownicy. Dzierżenie w dłoni swojej różdżki złagodziło nieco zacięte serce, a spojrzenie Edgara dodało otuchy, równocześnie niemo przypominając o powinności. Znała ją. Wiedziała, że nie powinna była się wstydzić i nie robiła tego. Była dumna i z podniesionym podbródkiem żegnała bliskich nieruchomym spojrzeniem. Ta, która nie klęka po raz pierwszy została sama, towarzystwo odnajdując w czarnych skrzydłach towarzyszącego jej kruka ściągniętego z dalekiej Północy specjalnie dla niej. Jeszcze nie wiedziała, że Hogwart miał pozwolić jej na rozwój, o którym nawet nie śniła. Slytherin. Zielona tarcza widniała na ciemnej szacie jak u każdego z jej rodziny. Była jej częścią. Była Ventress Burke i nikt nie mógł mieć co do tego wątpliwości. Wciąż pozostawała nieco na uboczu rówieśników, woląc ich obserwować, lecz nauka konwersacji przydała się jej nie raz. Nawet tutaj należało umieć bronić swojego zdania, a słowa cięły mocniej niż ostrze. Nie rozumiała jednak eliksirów, astronomii ani alchemii, tak ukochanych przez Quentina. Nie odnalazła swego ukojenia pomiędzy roślinami ani magicznymi zwierzętami. To transmutacja skradła jej duszę w chwili, w której zrozumiała drzemiącą w niej siłę. Animagia stała się tematem jej gorączkowych dążeń, listów do rodziny oraz przemyśleń. Sztuka zmiany ciała w stworzenia nie odtrącały jej jak innych — nie widziała w tym bestialstwa, a wolność. Doskonałość. Osiągnięcie niemożliwego przez pokonanie własnych słabości. I zamierzała to uczynić, posiąść tę wiedzę, która wydawała się jakby zakazana dla damy. Lecz czy jej imienniczka, wielka Rawena nie umiała przywołać do siebie czarnych skrzydeł, gdy tylko tego pragnęła? Wojowniczka, królowa, wiedźma. Czy jej przodkini nie była profesor transmutacji w Hogwarcie? Wspaniała Elizabeth? Zaczytywała się więc w pismach, badaniach, wyciskała z profesora wiadomości do samego końca. Nie przestawała jednocześnie korespondować z mentorem od ekonomii i pilnowała, by jej pasja do obliczeń nie zgasła. Tęskniła za domem. Gorzka nuta. Gorzki smak.
Soon again I heard a tapping somewhat louder than before.
“Surely,” said I, “surely that is something at my window lattice;
Let me see, then, what thereat is, and this mystery explore—
Let my heart be still a moment and this mystery explore;—
’Tis the wind and nothing more!”
Wielka wojna. Wielka siła. Konflikty czaiły się za plecami, by w końcu dotrzeć na hogwarcki zamek, lecz ona się nie bała. Wychowywana zgodnie z surowym słowem rodzica nienawidziła plugastwa, które niczym robactwo żebrało o atencję panów. Brudna krew szkalowała dobre imię czarodziejów, którzy od wieków służyli wszechpotężnej magicznej sile, władali nią i ujarzmiali, dostosowując do siebie. Była jednak zbyt dumna, by chociażby spojrzeć na ów brud. Wojna roznosiła się echem również i w szkolnych murach. Nie zamierzała poddawać się łatwo i kontynuowała nauki, podczas gdy inni trwożyli się, czekając na listy od rodzin z informacjami o przebiegu konfliktu. Zamiast płakać, przesiadywała w bibliotece, nie marnując ani chwili. Zamierzała umieć się bronić, a wiedza z obrony przed czarną magią stała się jasnym orężem młodej damy — po inteligencji musiała wiedzieć jak odpowiednio trzymać różdżkę, pewna swych ruchów. Zastosowała się również do edgarowych porad, by dobrze zgłębić tajniki ów dziedziny. Braterskie słowo było wszak świętością. Nie odpuszczała transmutacji, przekładając jej tajniki nad resztę przedmiotów, z których pomimo dobrze zaliczanych egzaminów, zapominała dość szybko osiągnięć. Nie zamierzała zajmować swego umysłu pustymi, nic nieznaczącymi w jej ambicjach runami, ziołami czy eliksirami. Kto inny miał wieść w nich prym i nie oszukiwała samej siebie w tych kwestiach. Łaknęła wiedzy, łaknęła inteligencji, nie zaś zagraconego rozumu. Nie zapominała jednak o miłości do ekonomicznych smaczków, które nadrabiała podczas ferii letnich i zimowych, pomagając ojcu w archiwach oraz bieżących sprawunkach. Wpierw drobnych, a następnie i większych, bardziej znaczących. Uwolnienia myśli szukała na grzbietach przyzamkowych wierzchowców, odżywając przy wietrze biczującym gładką twarz. Wiedziała, że po zakończonych egzaminach, znów powróci do domu. Tym razem z kolejnym sukcesem w garści. Tak też się stało, gdy osiągnęła najwyższy wynik z transmutacji, by pochwalić się wysoką oceną również i z obrony. Wielka wojna. Wielka siła.
In there stepped a stately Raven of the saintly days of yore;
Not the least obeisance made he; not a minute stopped or stayed he;
But, with mien of lord or lady, perched above my chamber door—
Perched upon a bust of Pallas just above my chamber door—
Perched, and sat, and nothing more.
Szlachetne cierpienie. Szlachetna krew. Trwała u ojcowskiego boku, będąc oddaną córką i niezłomną potomkinią lordów Durham. Nie zapomniała o wiedzy, jaką uzyskała w Hogwarcie, nie zamierzała zmarnować głodu, który w niej obudził, nie odrzuciła tego, co wyniosła z zimnego domostwa. Bo to wszystko robiła właśnie dla niego. Dla spuścizny. Dla wielkości. Nie przestawała w rozwojach swych miłości, oferując pomoc w porządkowaniu spraw związanych z finansami rodzinnego sklepu czy domu. Nie wychylała się, obserwowała jak zawsze od urodzenia, czekała w cieniu, dziękowała za przychylenie się do kaprysu bycia częścią siły. Doskonałej męskiej braci, którą nigdy inaczej stać się nie mogła. Miała być oddana wkrótce w ramiona innego, dlatego zaprzęgała się do pracy, stając się niezastąpioną — pomagała w finansach, poczynając od porządkowania archiwów i przechodząc dalej również do sklepowych oraz pałacowych codzienności. Lecz była pokorną, posłuszną, zawsze wierną. Ta, która nie klęka mogła dumnie zgiąć kark tylko przed mężczyznami noszącymi zasłużenie nazwisko jej przodków. Ta, która jest bezpieczną fortecą nie czuła wstydu, czekając na najmniejszy gest przychylności z ich strony. W drobnych, wolnych chwilach wciąż oddawała się konnym przejażdżkom, prześcigając w tym swych braci oraz siostry. Właśnie tam odkąd tylko pamiętała, odnajdowała zapomnienie i spokój. Jakże często można było ją spotkać czytającą stare woluminy i analizującą dawne teksty świadczące o transmutacji, bo nie zapomniała. Nie mogłaby. Chciała osiągnąć perfekcję. Podczas gdy na braterskim palcu zalśnił nestorski sygnet, ona dokonała niemożliwego w możliwym po latach ciężkiej pracy. Podczas gdy języki ognia trawiły Kamienny Kręg, jej ciało przeszywały spazmy bólu. Podczas gdy jej bliscy czuli palące poczucie końca, ona rodziła się na nowo. Ta, którą zrodziły krucze skrzydła, wyfrunęła z zamkowego okna. Czarne pióra pokrywały jej ciało, a nocny wiatr unosił na swym powiewie. Stała się błogosławiona w jednym oku Odyna. Gotowa na wszystko, co miało przyjść w kolejnych dniach. Animagus. Nieustraszona i dumna. Szlachetne cierpienie. Szlachetna krew.
By the grave and stern decorum of the countenance it wore,
“Though thy crest be shorn and shaven, thou,” I said, “art sure no craven,
Ghastly grim and ancient Raven wandering from the Nightly shore—
Tell me what thy lordly name is on the Night’s Plutonian shore!”
Quoth the Raven “Nevermore.”
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 15 | +3 (różdżka) | |
Zaklęcia i uroki: | 0 | 0 | |
Czarna magia: | 0 | 0 | |
Magia lecznicza: | 0 | 0 | |
Transmutacja: | 20 | +2 (różdżka) | |
Eliksiry: | 0 | 0 | |
Sprawność: | 0 | Brak | |
Zwinność: | 6 | Brak | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
angielski | II | 0 | |
norweski | II | 2 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Historia magii | II | 10 | |
ONMS | I | 2 | |
Retoryka | II | 10 | |
Spostrzegawczość | II | 10 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Ekonomia | II | 10 | |
Szlachecka Etykieta | I | 0 | |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | |
Neutralny | Neutralny | ||
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Literatura Wiedza | I | 0.5 | |
Malarstwo Wiedza | I | 0.5 | |
Muzyka Wiedza | I | 0.5 | |
Rzeźba Wiedza | I | 0.5 | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Taniec balowy | I | 0.5 | |
Jeździectwo | II | 7 | |
Łucznictwo | I | 0.5 | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | (+0) | |
Reszta: 16 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Ventress Burke dnia 04.12.19 7:09, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
I choć któregoś dnia miał nadejść moment wydania jej za mąż, wykorzystywała chwile dane jej pod rodowym nazwiskiem najlepiej jak potrafiła, starając przysłużyć się rodowi, który nadal był dla niej najważniejszy.
[30.01.20] Zmiana wizerunku