Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Hodowla smoczogników
AutorWiadomość
Hodowla smoczogników
Hodowla smoczogników mieści się w lasach otaczających Sennen - niewielką mieścinę położoną w samym sercu Kornwalii. Chociaż na główny budynek nie nałożono zaklęć zapewniających mu niewidzialność, dla większości mijających go czarodziejów pozostaje właśnie taki: nieco oddalony od głównej ścieżki, wtopił się w leśny krajobraz tak naturalnie, że dla nieuważnych obserwatorów stanowi jego integralną część. Wzniesiony na planie sześciokąta, składa się z kilku przedzielonych działowymi ściankami pomieszczeń, które jednak w każdej chwili można ze sobą połączyć, tworząc jeden wspólny wybieg. Całe sklepienie, ukształtowane w formie kopuły, jest przeszklone - a choć (podobnie jak wszystkie sześć ścian) porasta je leśna roślinność, to przez zieloną barierę przedostaje się wystarczająco dużo światła, by zbędne było instalowanie sztucznego oświetlenia.
Wnętrze budynku urządzono tak, by jak najbardziej przypominało naturalne warunki bytowania smoczogników: posadzka, zamiast parkietu, zbudowana jest z przysypanych ziemią, płaskich kamieni, ściany i półki porośnięte są zielenią, a rozmieszczone (pozornie) bez większego porządku woliery zostały tak wkomponowane, że nie rzucają się w oczy. W jednym z kątów wykorzystano naturalnie występującą, kamienną ścianę, z której wypływa źródło wody, tworzącej niewielkich rozmiarów staw. Względnie stała temperatura w pomieszczeniu utrzymywana jest dzięki rzuconym na nie zaklęciom, i oscyluje w okolicach dwudziestu stopni Celsjusza. Powietrze ma dużą wilgotność i charakterystyczny zapach, kojarzący się z siarką oraz lasem po deszczu.
Oprócz głównego budynku, na terenie hodowli znajduje się drewniana przybudówka, w której mieści się raczej skromny gabinet z przylegającą do niego łazienką.
Wnętrze budynku urządzono tak, by jak najbardziej przypominało naturalne warunki bytowania smoczogników: posadzka, zamiast parkietu, zbudowana jest z przysypanych ziemią, płaskich kamieni, ściany i półki porośnięte są zielenią, a rozmieszczone (pozornie) bez większego porządku woliery zostały tak wkomponowane, że nie rzucają się w oczy. W jednym z kątów wykorzystano naturalnie występującą, kamienną ścianę, z której wypływa źródło wody, tworzącej niewielkich rozmiarów staw. Względnie stała temperatura w pomieszczeniu utrzymywana jest dzięki rzuconym na nie zaklęciom, i oscyluje w okolicach dwudziestu stopni Celsjusza. Powietrze ma dużą wilgotność i charakterystyczny zapach, kojarzący się z siarką oraz lasem po deszczu.
Oprócz głównego budynku, na terenie hodowli znajduje się drewniana przybudówka, w której mieści się raczej skromny gabinet z przylegającą do niego łazienką.
Na budynek nałożone są zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Repello Mugoletum, Tenuistis, Lignumo
Smoczogniki
Aktualnie na terenie hodowli znajduje się sześć smoczogników: trzy samiczki i dwóch samców, wyklutych w niewoli wiosną 1956 roku, odratowanych z nielegalnego przemytu oraz jeden samiec wykluty w listopadzie 1957 roku z jaja złożonego przez Skierkę. Chociaż są uderzająco podobne do smoków, nie zieją ogniem, potrafiąc jedynie emitować iskry z zakończonego grotem ogona. Masa ich ciała waha się od trzech do pięciu kilogramów, a rozpiętość ich skrzydeł to średnio dziewięćdziesiąt centymetrów. Do tej pory udało się oswoić dwa ze smoczogników, Ognika i Skierkę. |
| styczeń - marzec 1957
Pojawienie się trzech par smoczogników na terenie smoczego rezerwatu stanowiło wypadkową niefortunnego zbiegu okoliczności i ludzkiej niekompetencji: przechwycone przez magiczną policję z nielegalnego, udaremnionego na brytyjskiej granicy przemytu, zostały mylnie zaklasyfikowane jako młode smoki i przetransportowane w najbliższe miejsce, które byłoby w stanie się nimi zająć. Padło na Peak District – a chociaż przebywający na miejscu smokologowie potrzebowali trzech sekund, żeby zrozumieć pomyłkę przedstawicieli czarodziejskiego prawa, to odesłanie pozbawionych właściciela stworzeń nie było już takie proste. Po pierwsze: nie było dokąd; londyński ogród magizoologiczny, choć wydawał się wyborem najbardziej oczywistym, po kilku dniach oczekiwania przysłał odpowiedź odmowną, tłumacząc podjętą decyzję niemożliwością zapewnienia smoczognikom odpowiednich warunków; szalejące od maja do grudnia anomalie pozostawiły tereny ogrodu w stanie w wielu miejscach wymagającym odbudowy, która miała potrwać co najmniej kilka miesięcy. Z braku lepszej opcji, początkowo postanowiono zaczekać – ale bardzo szybko stało się jasne, że prowizoryczne terrarium, w którym na ogół trzymano smoczęta, nie nadawało się do hodowania nieprzyzwyczajonych do zimowych temperatur stworzeń. Jeszcze w styczniu jeden z nich zachorował, mimo najszczerszych starań smoczych opiekunów słabnąc z dnia na dzień; w lutym Percival – częściowo na własne życzenie, częściowo ze względu na posiadaną wiedzę – zdecydował się wziąć odpowiedzialność za opiekę nad smoczognikami, a chociaż nigdy wcześniej nie miał z nimi do czynienia, to fachowa literatura i dni spędzone na obserwacji bardzo szybko pozwoliły mu dojść do oczywistych wniosków: biedne stworzenia nie mogły zostać w rezerwacie.
Próby znalezienia dla nich odpowiedniejszego domu okazały się niemal równie bezowocne, co za pierwszym razem; z kilkunastu wysłanych listów odpowiedzi doczekało się tylko kilka, z czego wyłącznie jeden krył w sobie odpowiedź pozytywną. Rezerwat w Rumunii zgodził się na przyjęcie smoczogników, o ile zapewniono by im transport; przedsięwzięcie było ryzykowne i kosztowne, Peak District spoglądało więc na nie niechętnie – a Percival, który do tej pory zdążył już przywiązać się do wszystkich pięciu pozostałych przy życiu stworzeń, podszedł do perspektywy wysłania ich za granicę z jeszcze mniejszym entuzjazmem. Alternatywa – kształtująca się w jego głowie już od tygodni – w pierwszej chwili wydała mu się na tyle szalona, że z miejsca ją odrzucił; nie miał odpowiedniego lokum; żył na pożyczonym czasie; nie miał pieniędzy na dokonanie koniecznej inwestycji. Wiedział o tym wszystkim, jednak uporczywa myśl, raz zakorzeniona w jego umyśle, za nic nie chciała dać się odpędzić – i nim się zorientował, rozpytywał okolicznych właścicieli nieruchomości o to, czy którejś z nich nie chcieliby odsprzedać. Jeden z nich chciał – nim więc Percival zdążyłby się zastanowić lub przedyskutować z kimś swoje śmiałe plany, stał się właścicielem Ocalenia – niewielkiego budynku przycupniętego zaledwie pół kilometra od domu, w którym mieszkał z Benem, nienadającego się do niczego poza kapitalnym remontem. Za który zabrał się niemal od razu, z entuzjazmem rosnącym w miarę zrywania z podłogi kolejnych desek – i z pośpiechem dyktowanym pogarszającym się stanem smoczogników. Od samego początku zdając sobie sprawę, że nie zdoła zrobić wszystkiego samodzielnie, prosił o pomoc każdego, kogo tylko mógł: Bena przede wszystkim, ale też obeznaną w kwestii roślin Charlene, oraz kilku znajomych z rezerwatu. Nałożenie zaklęć utrzymujących właściwą temperaturę i zapewniających starannie dobrane warunki kosztowało go nie mało – zapłacił jednak z własnych oszczędności, gdzieś na przełomie lutego i marca orientując się, że to nie wystarczy; z pustoszejącą szybciej niż zakładał skrytką gryzł się przez kilka dni, w pierwszej kolejności decydując się na spieniężenie – nie bez cichego żalu – części własnej kolekcji kart z czekoladowych żab, a dopiero później podejmując krok bardziej desperacki: wzięcie pożyczki w Banku Gringotta.
Przekonanie, że do otrzymania potrzebnych na rozpoczęcie działalności funduszy wystarczy mu jedna krótka wizyta, stopniało raczej błyskawicznie, gdy w trakcie pierwszych odwiedzin w gabinecie nieprzyjemnie wyglądającego, goblińskiego przedstawiciela, rozbił się boleśnie o biurokrację – zamiast sakiewki pieniędzy otrzymując listę koniecznych do skompletowania dokumentów. Zgrzytanie zębami i gorące próby przekonania goblina, że naprawdę nie było na to czasu, nie zdały się na nic, Percival został więc zmuszony do poczynienia szybkiej powtórki z dni spędzonych za ministerialnym biurkiem, to jest: utonął w pergaminach, z wiązankami przekleństw na ustach wysyłając listy do odpowiednich urzędów i w nieskończoność dosyłając brakujące zaświadczenia, oświadczenia i poświadczenia. Proces, podobno wcale niebędący niczym nadzwyczajnym, okazał się na tyle żmudny, że mniej więcej w połowie marca miał już ochotę się poddać – ale właśnie wtedy otrzymał list z odpowiedzią pozytywną, potwierdzającą, że owszem: mógł podpisać cyrograf zobowiązujący go do zwrócenia dwustu procent zaciągniętej pożyczki w nieprzekraczalnym terminie trzech miesięcy. Co też uczynił z duszą na ramieniu, tylko odrobinę licząc na to, że Rycerze Walpurgii dopadną go, nim rzeczywiście będzie zmuszony to zrobić.
Póki co liczył się jednak fakt, że mógł dokończyć remont Ocalenia, ledwie tydzień później nakładając na budynek ochronne zaklęcia, pozwalające na ukrycie go przed potencjalnymi intruzami. Jednego był pewien: na razie nie planował skupiać się na obróceniu hodowli w inwestycję dającą zyski, przede wszystkim chcąc stworzyć dom dla magicznych stworzeń, od miesięcy tułających się po Anglii, bez nadziei na odnalezienie bezpiecznego schronienia. Przeprowadzka z Peak District do lasów otaczających Sennen odbyła się końcem marca; bez fanfar, ale za to w akompaniamencie podpalonego przez przypadek drzewa, który to pożar udało się szybko ugasić – podobnie jak wszystkie inne, wybuchające w ciągu kilku pierwszych dni przebywania smoczogników w Ocaleniu. Rozentuzjazmowane nowym miejscem stworzenia tylko tyle potrzebowały, by odnaleźć wszystkie łatwopalne elementy wyposażenia, dzięki czemu można było je wyeliminować – tworząc w ten sposób przestrzeń nie tylko bezpieczną, ale przede wszystkim dostosowaną do potrzeb latających jaszczurek, których początkowo Percival doglądał niemal paranoicznie, bojąc się spuścić je z oka choćby na moment – mimo że, rzecz jasna, nie miał zamiaru się do tego przyznać, zamiast tego wymyślając kolejne wymówki dotyczące wciąż niezbędnych do wykonania prac. W rzeczywistości na jakiś czas prawie się do Ocalenia przeprowadził, jedyne nieużywane pomieszczenie przekształcając na coś w rodzaju biura; w niewielkim pokoju bardzo szybko znalazło się sporych rozmiarów biurko, para foteli, kilka regałów i kanapa, niezbyt wygodna – ale za to wyposażona w poduszkę i ciepły koc, pozwalające na ucinanie względnie komfortowych drzemek, odbywających się na ogół między niecierpiącymi zwłoki obowiązkami. Wymyślanymi przez samego Percivala, przez dłuższy czas wzbraniającego się przed przyjęciem do wiadomości, że wszystko było w porządku – a smoczogniki, nawet pozostawione bez nadzoru, nie miały paść ofiarami nagłego i tragicznego wypadku.
Nim faktycznie zdecydował się w to uwierzyć, spędził na miejscu okrągły tydzień, wykorzystując przysługujący mu w rezerwacie urlop, tylko po to, by móc pracować; pozostawianie czegokolwiek przypadkowi nie leżało w jego naturze, w tym okresie półki przyklejonego do głównego budynku biura wypełniły więc kolejne pozycje fachowej literatury, a blat biurka zaścieliły odręcznie sporządzone notatki. Percival sprawdzał wszystko: od reakcji na pożywienie, przez zachowanie w ciągu doby, po stan łusek i uzębienia, reagując nawet na najdrobniejsze odchylenia od normy, i – w miarę możliwości – korygując każdy pozornie szkodliwy czynnik. Co najmniej kilka razy zmieniał ułożenie przesuwnych ścian i przestawiał woliery, ustawiając je w miejscach o różnej intensywności oświetlenia, kilkakrotnie próbował też zmieniać temperaturę wypływającej ze skalnego źródełka wody (choć akurat to ostatnie zakończyło się spektakularnym fiaskiem). Kiedy dopadały go wątpliwości – a działo się to często, bo w końcowym etapie wyrobił sobie nawyk kwestionowania nawet najbardziej oczywistych decyzji – pytał o zdanie Bena, w którymś momencie prawdopodobnie doprowadzając przyjaciela na skraj wytrzymałości i cierpliwości – ale ostatecznie stwierdzając, że zrobił dokładnie wszystko, co zrobić mógł. Budynek był gotowy, smoczogniki były bezpieczne i wydawały się zdrowe; czas na zastanawianie się nad konsekwencjami podjętej decyzji miał z kolei nadejść później – prawdopodobnie razem z wezwaniem do zapłaty, okraszonym charakterystyczną pieczęcią Banku Gringotta.
| zt (~1260 słów)
Pojawienie się trzech par smoczogników na terenie smoczego rezerwatu stanowiło wypadkową niefortunnego zbiegu okoliczności i ludzkiej niekompetencji: przechwycone przez magiczną policję z nielegalnego, udaremnionego na brytyjskiej granicy przemytu, zostały mylnie zaklasyfikowane jako młode smoki i przetransportowane w najbliższe miejsce, które byłoby w stanie się nimi zająć. Padło na Peak District – a chociaż przebywający na miejscu smokologowie potrzebowali trzech sekund, żeby zrozumieć pomyłkę przedstawicieli czarodziejskiego prawa, to odesłanie pozbawionych właściciela stworzeń nie było już takie proste. Po pierwsze: nie było dokąd; londyński ogród magizoologiczny, choć wydawał się wyborem najbardziej oczywistym, po kilku dniach oczekiwania przysłał odpowiedź odmowną, tłumacząc podjętą decyzję niemożliwością zapewnienia smoczognikom odpowiednich warunków; szalejące od maja do grudnia anomalie pozostawiły tereny ogrodu w stanie w wielu miejscach wymagającym odbudowy, która miała potrwać co najmniej kilka miesięcy. Z braku lepszej opcji, początkowo postanowiono zaczekać – ale bardzo szybko stało się jasne, że prowizoryczne terrarium, w którym na ogół trzymano smoczęta, nie nadawało się do hodowania nieprzyzwyczajonych do zimowych temperatur stworzeń. Jeszcze w styczniu jeden z nich zachorował, mimo najszczerszych starań smoczych opiekunów słabnąc z dnia na dzień; w lutym Percival – częściowo na własne życzenie, częściowo ze względu na posiadaną wiedzę – zdecydował się wziąć odpowiedzialność za opiekę nad smoczognikami, a chociaż nigdy wcześniej nie miał z nimi do czynienia, to fachowa literatura i dni spędzone na obserwacji bardzo szybko pozwoliły mu dojść do oczywistych wniosków: biedne stworzenia nie mogły zostać w rezerwacie.
Próby znalezienia dla nich odpowiedniejszego domu okazały się niemal równie bezowocne, co za pierwszym razem; z kilkunastu wysłanych listów odpowiedzi doczekało się tylko kilka, z czego wyłącznie jeden krył w sobie odpowiedź pozytywną. Rezerwat w Rumunii zgodził się na przyjęcie smoczogników, o ile zapewniono by im transport; przedsięwzięcie było ryzykowne i kosztowne, Peak District spoglądało więc na nie niechętnie – a Percival, który do tej pory zdążył już przywiązać się do wszystkich pięciu pozostałych przy życiu stworzeń, podszedł do perspektywy wysłania ich za granicę z jeszcze mniejszym entuzjazmem. Alternatywa – kształtująca się w jego głowie już od tygodni – w pierwszej chwili wydała mu się na tyle szalona, że z miejsca ją odrzucił; nie miał odpowiedniego lokum; żył na pożyczonym czasie; nie miał pieniędzy na dokonanie koniecznej inwestycji. Wiedział o tym wszystkim, jednak uporczywa myśl, raz zakorzeniona w jego umyśle, za nic nie chciała dać się odpędzić – i nim się zorientował, rozpytywał okolicznych właścicieli nieruchomości o to, czy którejś z nich nie chcieliby odsprzedać. Jeden z nich chciał – nim więc Percival zdążyłby się zastanowić lub przedyskutować z kimś swoje śmiałe plany, stał się właścicielem Ocalenia – niewielkiego budynku przycupniętego zaledwie pół kilometra od domu, w którym mieszkał z Benem, nienadającego się do niczego poza kapitalnym remontem. Za który zabrał się niemal od razu, z entuzjazmem rosnącym w miarę zrywania z podłogi kolejnych desek – i z pośpiechem dyktowanym pogarszającym się stanem smoczogników. Od samego początku zdając sobie sprawę, że nie zdoła zrobić wszystkiego samodzielnie, prosił o pomoc każdego, kogo tylko mógł: Bena przede wszystkim, ale też obeznaną w kwestii roślin Charlene, oraz kilku znajomych z rezerwatu. Nałożenie zaklęć utrzymujących właściwą temperaturę i zapewniających starannie dobrane warunki kosztowało go nie mało – zapłacił jednak z własnych oszczędności, gdzieś na przełomie lutego i marca orientując się, że to nie wystarczy; z pustoszejącą szybciej niż zakładał skrytką gryzł się przez kilka dni, w pierwszej kolejności decydując się na spieniężenie – nie bez cichego żalu – części własnej kolekcji kart z czekoladowych żab, a dopiero później podejmując krok bardziej desperacki: wzięcie pożyczki w Banku Gringotta.
Przekonanie, że do otrzymania potrzebnych na rozpoczęcie działalności funduszy wystarczy mu jedna krótka wizyta, stopniało raczej błyskawicznie, gdy w trakcie pierwszych odwiedzin w gabinecie nieprzyjemnie wyglądającego, goblińskiego przedstawiciela, rozbił się boleśnie o biurokrację – zamiast sakiewki pieniędzy otrzymując listę koniecznych do skompletowania dokumentów. Zgrzytanie zębami i gorące próby przekonania goblina, że naprawdę nie było na to czasu, nie zdały się na nic, Percival został więc zmuszony do poczynienia szybkiej powtórki z dni spędzonych za ministerialnym biurkiem, to jest: utonął w pergaminach, z wiązankami przekleństw na ustach wysyłając listy do odpowiednich urzędów i w nieskończoność dosyłając brakujące zaświadczenia, oświadczenia i poświadczenia. Proces, podobno wcale niebędący niczym nadzwyczajnym, okazał się na tyle żmudny, że mniej więcej w połowie marca miał już ochotę się poddać – ale właśnie wtedy otrzymał list z odpowiedzią pozytywną, potwierdzającą, że owszem: mógł podpisać cyrograf zobowiązujący go do zwrócenia dwustu procent zaciągniętej pożyczki w nieprzekraczalnym terminie trzech miesięcy. Co też uczynił z duszą na ramieniu, tylko odrobinę licząc na to, że Rycerze Walpurgii dopadną go, nim rzeczywiście będzie zmuszony to zrobić.
Póki co liczył się jednak fakt, że mógł dokończyć remont Ocalenia, ledwie tydzień później nakładając na budynek ochronne zaklęcia, pozwalające na ukrycie go przed potencjalnymi intruzami. Jednego był pewien: na razie nie planował skupiać się na obróceniu hodowli w inwestycję dającą zyski, przede wszystkim chcąc stworzyć dom dla magicznych stworzeń, od miesięcy tułających się po Anglii, bez nadziei na odnalezienie bezpiecznego schronienia. Przeprowadzka z Peak District do lasów otaczających Sennen odbyła się końcem marca; bez fanfar, ale za to w akompaniamencie podpalonego przez przypadek drzewa, który to pożar udało się szybko ugasić – podobnie jak wszystkie inne, wybuchające w ciągu kilku pierwszych dni przebywania smoczogników w Ocaleniu. Rozentuzjazmowane nowym miejscem stworzenia tylko tyle potrzebowały, by odnaleźć wszystkie łatwopalne elementy wyposażenia, dzięki czemu można było je wyeliminować – tworząc w ten sposób przestrzeń nie tylko bezpieczną, ale przede wszystkim dostosowaną do potrzeb latających jaszczurek, których początkowo Percival doglądał niemal paranoicznie, bojąc się spuścić je z oka choćby na moment – mimo że, rzecz jasna, nie miał zamiaru się do tego przyznać, zamiast tego wymyślając kolejne wymówki dotyczące wciąż niezbędnych do wykonania prac. W rzeczywistości na jakiś czas prawie się do Ocalenia przeprowadził, jedyne nieużywane pomieszczenie przekształcając na coś w rodzaju biura; w niewielkim pokoju bardzo szybko znalazło się sporych rozmiarów biurko, para foteli, kilka regałów i kanapa, niezbyt wygodna – ale za to wyposażona w poduszkę i ciepły koc, pozwalające na ucinanie względnie komfortowych drzemek, odbywających się na ogół między niecierpiącymi zwłoki obowiązkami. Wymyślanymi przez samego Percivala, przez dłuższy czas wzbraniającego się przed przyjęciem do wiadomości, że wszystko było w porządku – a smoczogniki, nawet pozostawione bez nadzoru, nie miały paść ofiarami nagłego i tragicznego wypadku.
Nim faktycznie zdecydował się w to uwierzyć, spędził na miejscu okrągły tydzień, wykorzystując przysługujący mu w rezerwacie urlop, tylko po to, by móc pracować; pozostawianie czegokolwiek przypadkowi nie leżało w jego naturze, w tym okresie półki przyklejonego do głównego budynku biura wypełniły więc kolejne pozycje fachowej literatury, a blat biurka zaścieliły odręcznie sporządzone notatki. Percival sprawdzał wszystko: od reakcji na pożywienie, przez zachowanie w ciągu doby, po stan łusek i uzębienia, reagując nawet na najdrobniejsze odchylenia od normy, i – w miarę możliwości – korygując każdy pozornie szkodliwy czynnik. Co najmniej kilka razy zmieniał ułożenie przesuwnych ścian i przestawiał woliery, ustawiając je w miejscach o różnej intensywności oświetlenia, kilkakrotnie próbował też zmieniać temperaturę wypływającej ze skalnego źródełka wody (choć akurat to ostatnie zakończyło się spektakularnym fiaskiem). Kiedy dopadały go wątpliwości – a działo się to często, bo w końcowym etapie wyrobił sobie nawyk kwestionowania nawet najbardziej oczywistych decyzji – pytał o zdanie Bena, w którymś momencie prawdopodobnie doprowadzając przyjaciela na skraj wytrzymałości i cierpliwości – ale ostatecznie stwierdzając, że zrobił dokładnie wszystko, co zrobić mógł. Budynek był gotowy, smoczogniki były bezpieczne i wydawały się zdrowe; czas na zastanawianie się nad konsekwencjami podjętej decyzji miał z kolei nadejść później – prawdopodobnie razem z wezwaniem do zapłaty, okraszonym charakterystyczną pieczęcią Banku Gringotta.
| zt (~1260 słów)
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| kwiecień - czerwiec 1957
Chociaż od samego początku wiedział, że oswojenie dzikich stworzeń, jakimi z natury były smoczogniki, nie będzie proste - przekonywały go o tym wszystkie artykuły, które udało mu się zebrać i przestudiować - to dopóki sam nie zabrał się za to zadanie, nie spodziewał się, jak bardzo okaże się karkołomne. Być może zmyliły go gabaryty, skrzydlatym jaszczurkom rozmiarami było w końcu bliżej do sów niż do smoków, a z tymi radził sobie całkiem nieźle, i to na porządku dziennym - jednak smoczogniki, które przygarnął, chowały w sobie hart ducha porównywalny do swoich dalekich, ziejących ogniem kuzynów. I jeszcze większy od nich upór; już w pierwszy dzień przekonał się o tym wyjątkowo boleśnie, kiedy cała piątka (poprzysiągł sobie nigdy więcej nie wypuszczać ich do wspólnego terrarium jednocześnie) rozpierzchła się po Ocaleniu, na zmianę to go atakując (choć dowiedział się później, że czułe szarpanie ostrymi zębami za uszy i ubranie było z ich strony oznaką przywiązania) i podpalając wszystko to, co jeszcze dało się podpalić. Okiełznanie tego ognistego chaosu zajęło mu kilka godzin, po których wrócił do domu wykończony, z kilkoma nowymi poparzeniami i osmalonymi brwiami - nie osiągając przy tym kompletnie niczego oprócz wyrobienia w sobie obrażonego przekonania, że jego noga więcej tam nie postanie.
Spopieloną dumę uleczyła dobrze przespana noc, więc już następnego ranka Percival - wbrew szumnym zapowiedziom - wziął wolne w rezerwacie, żeby raz jeszcze podjąć czekające na niego w hodowli wyzwanie. Tym razem do wydzielonej specjalnie strefy zabrał tylko Ognika (najmłodszego ze smoczogników, który wykazywał również największą zdolność do asymilacji), i pozbywszy się w ten sposób rozproszeń w postaci jego fruwających dookoła krewniaków, podjął kolejną próbę opanowania ognistego (i wyjątkowo psotnego) temperamentu jaszczurki. Wchodząc na długą ścieżkę pełną prób i błędów; nie obyło się bez kolejnych poparzeń i drobnego przekupstwa w postaci pociętych w kostkę kawałków surowego mięsa, którymi Percival zaczął nagradzać każdą, nawet najmniejszą oznakę posłuszeństwa. Szczątkowego, nie było tutaj mowy o skomplikowanych słownych komendach, które bez trudu dało się wpoić Rogogonowi, tego jednak nie oczekiwał, za spektakularny sukces uznając moment, w którym Ognik - już bez zachęty w postaci ulubionego przysmaku - zareagował na przywołanie go do siebie. Radość była co prawda przedwczesna, bo na powtórzenie tego samego osiągnięcia musiał czekać tak długo, że w końcu zaczął się zastanawiać, czy smoczognik nie przyleciał do niego po prostu przez przypadek - ale te sporadyczne okazje stały się wreszcie regułą, a gdzieś w międzyczasie zminimalizowaniu uległa również ilość zdobywanych przez Percivala poparzeń. Ognik co prawda nadal miał w zwyczaju od czasu do czasu pieszczotliwie ugryźć go w ucho albo palec, ale zdawało się, że zrozumiał, iż upieczenie człowieka żywcem się nie sprawdzi - nawet jeśli zbierze w sobie wystarczająco dużo determinacji, by jakimś cudem podpalić odporną na ogień pelerynę.
Choć smoczognikowi udało się opanować sztukę zjawiania się na zawołanie już końcem kwietnia, to minęło dużo czasu, nim Percival zdecydował się zabrać go na zewnątrz - poza bezpieczne, chronione zaklęciami ściany terrarium. Nie dlatego, że martwił się o zdrowie stworzenia, wiedział, że temperatury były już wystarczająco wysokie, by nie stanowić dla niego zagrożenia - ale zwyczajnie nie potrafił pozbyć się obawy, że raz wypuszczony na wolność, Ognik zwyczajnie zapomni o wszystkich poczynionych postępach i odleci. Odkładał więc tę decyzję w czasie tak długo, jak mógł, wymówek szukając w konieczności sporządzenia coraz to nowych notatek, opracowania skutecznego sposobu tresury, wprowadzenia poprawek; w efekcie, nim po raz pierwszy wyszedł z Ocalenia ze smoczognikiem (i duszą) na ramieniu, był prawie czerwiec - a chociaż (skądinąd uzasadnione) obawy nie zniknęły tak od razu, to sam Ognik, mimo początkowej ekscytacji spowodowanej nagłą przestrzenią, koniec końców posłusznie wrócił do Percivala - nawet jeśli sam Percival odrobinę podejrzewał, że mogło mieć to związek z tkwiącymi w jego kieszeniach, mięsnymi przekąskami. Tak czy inaczej, od tej pory młody smoczognik towarzyszył mu coraz częściej, stopniowo poznając uroki Sennen - rzecz jasna trzymając się jednak z daleka od mugolskiej wioski.
| zt
Chociaż od samego początku wiedział, że oswojenie dzikich stworzeń, jakimi z natury były smoczogniki, nie będzie proste - przekonywały go o tym wszystkie artykuły, które udało mu się zebrać i przestudiować - to dopóki sam nie zabrał się za to zadanie, nie spodziewał się, jak bardzo okaże się karkołomne. Być może zmyliły go gabaryty, skrzydlatym jaszczurkom rozmiarami było w końcu bliżej do sów niż do smoków, a z tymi radził sobie całkiem nieźle, i to na porządku dziennym - jednak smoczogniki, które przygarnął, chowały w sobie hart ducha porównywalny do swoich dalekich, ziejących ogniem kuzynów. I jeszcze większy od nich upór; już w pierwszy dzień przekonał się o tym wyjątkowo boleśnie, kiedy cała piątka (poprzysiągł sobie nigdy więcej nie wypuszczać ich do wspólnego terrarium jednocześnie) rozpierzchła się po Ocaleniu, na zmianę to go atakując (choć dowiedział się później, że czułe szarpanie ostrymi zębami za uszy i ubranie było z ich strony oznaką przywiązania) i podpalając wszystko to, co jeszcze dało się podpalić. Okiełznanie tego ognistego chaosu zajęło mu kilka godzin, po których wrócił do domu wykończony, z kilkoma nowymi poparzeniami i osmalonymi brwiami - nie osiągając przy tym kompletnie niczego oprócz wyrobienia w sobie obrażonego przekonania, że jego noga więcej tam nie postanie.
Spopieloną dumę uleczyła dobrze przespana noc, więc już następnego ranka Percival - wbrew szumnym zapowiedziom - wziął wolne w rezerwacie, żeby raz jeszcze podjąć czekające na niego w hodowli wyzwanie. Tym razem do wydzielonej specjalnie strefy zabrał tylko Ognika (najmłodszego ze smoczogników, który wykazywał również największą zdolność do asymilacji), i pozbywszy się w ten sposób rozproszeń w postaci jego fruwających dookoła krewniaków, podjął kolejną próbę opanowania ognistego (i wyjątkowo psotnego) temperamentu jaszczurki. Wchodząc na długą ścieżkę pełną prób i błędów; nie obyło się bez kolejnych poparzeń i drobnego przekupstwa w postaci pociętych w kostkę kawałków surowego mięsa, którymi Percival zaczął nagradzać każdą, nawet najmniejszą oznakę posłuszeństwa. Szczątkowego, nie było tutaj mowy o skomplikowanych słownych komendach, które bez trudu dało się wpoić Rogogonowi, tego jednak nie oczekiwał, za spektakularny sukces uznając moment, w którym Ognik - już bez zachęty w postaci ulubionego przysmaku - zareagował na przywołanie go do siebie. Radość była co prawda przedwczesna, bo na powtórzenie tego samego osiągnięcia musiał czekać tak długo, że w końcu zaczął się zastanawiać, czy smoczognik nie przyleciał do niego po prostu przez przypadek - ale te sporadyczne okazje stały się wreszcie regułą, a gdzieś w międzyczasie zminimalizowaniu uległa również ilość zdobywanych przez Percivala poparzeń. Ognik co prawda nadal miał w zwyczaju od czasu do czasu pieszczotliwie ugryźć go w ucho albo palec, ale zdawało się, że zrozumiał, iż upieczenie człowieka żywcem się nie sprawdzi - nawet jeśli zbierze w sobie wystarczająco dużo determinacji, by jakimś cudem podpalić odporną na ogień pelerynę.
Choć smoczognikowi udało się opanować sztukę zjawiania się na zawołanie już końcem kwietnia, to minęło dużo czasu, nim Percival zdecydował się zabrać go na zewnątrz - poza bezpieczne, chronione zaklęciami ściany terrarium. Nie dlatego, że martwił się o zdrowie stworzenia, wiedział, że temperatury były już wystarczająco wysokie, by nie stanowić dla niego zagrożenia - ale zwyczajnie nie potrafił pozbyć się obawy, że raz wypuszczony na wolność, Ognik zwyczajnie zapomni o wszystkich poczynionych postępach i odleci. Odkładał więc tę decyzję w czasie tak długo, jak mógł, wymówek szukając w konieczności sporządzenia coraz to nowych notatek, opracowania skutecznego sposobu tresury, wprowadzenia poprawek; w efekcie, nim po raz pierwszy wyszedł z Ocalenia ze smoczognikiem (i duszą) na ramieniu, był prawie czerwiec - a chociaż (skądinąd uzasadnione) obawy nie zniknęły tak od razu, to sam Ognik, mimo początkowej ekscytacji spowodowanej nagłą przestrzenią, koniec końców posłusznie wrócił do Percivala - nawet jeśli sam Percival odrobinę podejrzewał, że mogło mieć to związek z tkwiącymi w jego kieszeniach, mięsnymi przekąskami. Tak czy inaczej, od tej pory młody smoczognik towarzyszył mu coraz częściej, stopniowo poznając uroki Sennen - rzecz jasna trzymając się jednak z daleka od mugolskiej wioski.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| lipiec 1957
Kiedy po raz pierwszy zdecydował o przygarnięciu odratowanych z nielegalnego przemytu smoczogników oraz stworzeniu dla nich ostoi na przylegających do domu terenach, nie był pewien, czy nie porywa się na niemożliwe; przygotowanie odpowiedniego budynku było trudne, opanowanie dorastającej gromady magicznych stworzeń – jeszcze trudniejsze, a im dalej szalejąca nad Anglią wojna wyciągała swoje macki, tym większą kreatywnością musiał się wykazać, żeby zdobyć wystarczającą do utrzymania hodowli ilość pożywienia – a jednak dziś wiedział już, że było warto. Wyjazd Benjamina sprawił, że przycupnięta nad rzeką chatka wydała mu się nagle przerażająco wręcz pusta, i gdyby nie wymagające jego ciągłej uwagi smoczogniki, zapewne szybko oszalałby w panującej wewnątrz ciszy – zwłaszcza, że przez dłuższy czas nie był w stanie wykrzesać z siebie sił nawet na dłuższy spacer. Obrażenia po ostatnim starciu goiły się powoli, w sposób dla niego kompletnie niewidoczny – powodując ból przy chodzeniu i oddychaniu, schylaniu się i podnoszeniu cięższych przedmiotów; dużo odpoczywał, czasami zabierając ze sobą do domu Ognika, ale młody smoczognik tęsknił za rodziną – więc chcąc nie chcąc udawał się tam również i Percival, powoli planując oswojenie także jego siostry, Skierki.
W ciągu upływających miesięcy wszystkie smoczogniki zdawały się przystosować do nowych warunków i zaczęły zachowywać się spokojniej – choć zmiana w temperamencie mogła mieć również związek z faktem, że dorastały; większość z nich porzuciła już pierwsze łuski na rzecz ciemniejszych i bardziej błyszczących, były też w stanie latać na dalsze dystanse – choć z oczywistych względów póki co pozwalał wykazywać się w tej materii wyłącznie Ognikowi. Smoczognik, który dał się oswoić jako pierwszy, stał się jego prawie stałym kompanem – już nie tylko reagując na próby przywołania, ale i zaczynając wprawiać się w noszeniu listów. Początkowe próby były opłakane w skutkach, iskry, wystrzeliwujące w przypadkowych momentach z zakończonego grotem ogona, podpalały rogi kopert i sprawiały, że całość zajmowała się ogniem, ale dzięki starej jak świat metodzie prób i błędów Percivalowi udało się opracować bezpieczniejszy sposób przytraczania listów do nóżki stworzenia – tak, by jego ogniście entuzjastyczne powitania nie kończyły się spopieleniem niesionej korespondencji. Innym wyzwaniem było przekonanie Ognika, by oddawał niesione listy adresatom zamiast traktować je jako skarb wymagający obronienia, ale tu podziałała zachęta w postaci jego ulubionych, mięsnych kawałków, które zaczął otrzymywać za udane dostarczenie każdej wiadomości. Wyglądało zresztą na to, że całe to latanie z czasem mu się spodobało – na tyle, że gdy Percival przez kilka dni nie wysyłał go z żadnym listem, zaczynał się denerwować, podgryzając go w palce i trącając ogonem kałamarz.
Pozostałe smoczogniki obserwowały go, gdy razem z Percivalem pojawiał się w Ocaleniu, i wydawało się, że zaczynały naśladować w pewnych aspektach jego zachowanie – choć bardzo szybko stało się też jasne, że każde ze stworzeń miało swój własny charakter. Skierka, przykładowo, była niesamowicie kapryśna, a jej zmienne nastroje sprawiały, że wytresowanie jej – mimo już sprawdzonej na Ogniku metody – okazywało się trudniejsze niż Percival początkowo mógłby przypuszczać. Czasami wykonywała jego polecenia bez mrugnięcia okiem (czy poirytowanego machnięcia skrzydłami), wracając posłusznie na zawołanie i przyjmując podarki w postaci przysmaków, tylko po to, by kilka dni później zachowywać się, jakby zupełnie niczego się nie nauczyła – próbując podpalić jego ubranie strzelającymi z ogona iskrami, chowając się wśród rosnących w Ocaleniu zarośli, albo kompletnie nie reagując na jego obecność. Bywała zazdrosna, i – chociaż zdawało się to jednocześnie niemożliwe, jak i fascynujące – potrafiła się obrażać, gdy nie poświęcało jej się wystarczającej ilości uwagi. Krzywo patrzyła na przesiadującego na ramieniu Percivala Ognika, a choć nigdy nie spróbowała zaatakować swojego smoczego brata, to w przypadku czarodzieja nie miała już takich oporów – Blake kilkakrotnie nabawił się przez nią drobnych poparzeń i długich rozcięć na skórze, piekących przez kilka dni, ale w gruncie rzeczy niegroźnych; samej Skierce wybaczał jednak te krótkotrwałe wybuchy niemal od razu, po paru tygodniach dochodząc do wniosku, że właściwie było w nich coś rozczulającego; nie poddał się też w próbach opanowania jej temperamentu, marząc o tym, że za parę tygodni będzie w stanie zabrać na zewnątrz również i ją.
| zt
Kiedy po raz pierwszy zdecydował o przygarnięciu odratowanych z nielegalnego przemytu smoczogników oraz stworzeniu dla nich ostoi na przylegających do domu terenach, nie był pewien, czy nie porywa się na niemożliwe; przygotowanie odpowiedniego budynku było trudne, opanowanie dorastającej gromady magicznych stworzeń – jeszcze trudniejsze, a im dalej szalejąca nad Anglią wojna wyciągała swoje macki, tym większą kreatywnością musiał się wykazać, żeby zdobyć wystarczającą do utrzymania hodowli ilość pożywienia – a jednak dziś wiedział już, że było warto. Wyjazd Benjamina sprawił, że przycupnięta nad rzeką chatka wydała mu się nagle przerażająco wręcz pusta, i gdyby nie wymagające jego ciągłej uwagi smoczogniki, zapewne szybko oszalałby w panującej wewnątrz ciszy – zwłaszcza, że przez dłuższy czas nie był w stanie wykrzesać z siebie sił nawet na dłuższy spacer. Obrażenia po ostatnim starciu goiły się powoli, w sposób dla niego kompletnie niewidoczny – powodując ból przy chodzeniu i oddychaniu, schylaniu się i podnoszeniu cięższych przedmiotów; dużo odpoczywał, czasami zabierając ze sobą do domu Ognika, ale młody smoczognik tęsknił za rodziną – więc chcąc nie chcąc udawał się tam również i Percival, powoli planując oswojenie także jego siostry, Skierki.
W ciągu upływających miesięcy wszystkie smoczogniki zdawały się przystosować do nowych warunków i zaczęły zachowywać się spokojniej – choć zmiana w temperamencie mogła mieć również związek z faktem, że dorastały; większość z nich porzuciła już pierwsze łuski na rzecz ciemniejszych i bardziej błyszczących, były też w stanie latać na dalsze dystanse – choć z oczywistych względów póki co pozwalał wykazywać się w tej materii wyłącznie Ognikowi. Smoczognik, który dał się oswoić jako pierwszy, stał się jego prawie stałym kompanem – już nie tylko reagując na próby przywołania, ale i zaczynając wprawiać się w noszeniu listów. Początkowe próby były opłakane w skutkach, iskry, wystrzeliwujące w przypadkowych momentach z zakończonego grotem ogona, podpalały rogi kopert i sprawiały, że całość zajmowała się ogniem, ale dzięki starej jak świat metodzie prób i błędów Percivalowi udało się opracować bezpieczniejszy sposób przytraczania listów do nóżki stworzenia – tak, by jego ogniście entuzjastyczne powitania nie kończyły się spopieleniem niesionej korespondencji. Innym wyzwaniem było przekonanie Ognika, by oddawał niesione listy adresatom zamiast traktować je jako skarb wymagający obronienia, ale tu podziałała zachęta w postaci jego ulubionych, mięsnych kawałków, które zaczął otrzymywać za udane dostarczenie każdej wiadomości. Wyglądało zresztą na to, że całe to latanie z czasem mu się spodobało – na tyle, że gdy Percival przez kilka dni nie wysyłał go z żadnym listem, zaczynał się denerwować, podgryzając go w palce i trącając ogonem kałamarz.
Pozostałe smoczogniki obserwowały go, gdy razem z Percivalem pojawiał się w Ocaleniu, i wydawało się, że zaczynały naśladować w pewnych aspektach jego zachowanie – choć bardzo szybko stało się też jasne, że każde ze stworzeń miało swój własny charakter. Skierka, przykładowo, była niesamowicie kapryśna, a jej zmienne nastroje sprawiały, że wytresowanie jej – mimo już sprawdzonej na Ogniku metody – okazywało się trudniejsze niż Percival początkowo mógłby przypuszczać. Czasami wykonywała jego polecenia bez mrugnięcia okiem (czy poirytowanego machnięcia skrzydłami), wracając posłusznie na zawołanie i przyjmując podarki w postaci przysmaków, tylko po to, by kilka dni później zachowywać się, jakby zupełnie niczego się nie nauczyła – próbując podpalić jego ubranie strzelającymi z ogona iskrami, chowając się wśród rosnących w Ocaleniu zarośli, albo kompletnie nie reagując na jego obecność. Bywała zazdrosna, i – chociaż zdawało się to jednocześnie niemożliwe, jak i fascynujące – potrafiła się obrażać, gdy nie poświęcało jej się wystarczającej ilości uwagi. Krzywo patrzyła na przesiadującego na ramieniu Percivala Ognika, a choć nigdy nie spróbowała zaatakować swojego smoczego brata, to w przypadku czarodzieja nie miała już takich oporów – Blake kilkakrotnie nabawił się przez nią drobnych poparzeń i długich rozcięć na skórze, piekących przez kilka dni, ale w gruncie rzeczy niegroźnych; samej Skierce wybaczał jednak te krótkotrwałe wybuchy niemal od razu, po paru tygodniach dochodząc do wniosku, że właściwie było w nich coś rozczulającego; nie poddał się też w próbach opanowania jej temperamentu, marząc o tym, że za parę tygodni będzie w stanie zabrać na zewnątrz również i ją.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| wrzesień 1957
Oswojenie Skierki, młodej smoczogniczki, która wykluła się tuż po Ogniku, okazało się trudniejsze niż początkowo przypuszczał – na tyle, że gdzieś między sierpniem a wrześniem Percival prawie się poddał, porzucając próby na kilka długich dni i dochodząc do wniosku, że kapryśny temperament, jakim wykazywała się skrzydlata jaszczurka, czynił jej tresurę niemożliwą. Kroplą, która przelała czarę, była jej trwająca niemal tydzień ucieczka, mająca miejsce tuż po tym, jak nauczyła się przylatywać na zawołanie, a Percival – licząc na to, że poza bezpiecznymi ścianami terrarium nic się nie zmieni – postanowił zabrać ją na krótką wycieczkę do otaczających Ocalenie lasów. Wbrew jego nadziejom (i zdecydowanie lepszym doświadczeniom z Ognikiem), Skierka na rozszerzającą się nagle przestrzeń zareagowała w sposób dla siebie typowy, czyli: robiąc to, co ona sama uznała za słuszne. Ignorując próby przywołania, wyrwała się do lotu, najpierw robiąc kilka radosnych i skrzekliwych pętli ponad drzewami, a później znikając Percivalowi z oczu.
Szukał jej przez trzy dni niemal bez przerwy, przeczesując las metr po metrze, zarówno piechotą, jak i na grzbiecie aetonana; szukał śladów, spopielonych liści i charakterystycznych kryjówek, ale chociaż wziął specjalnie na tę okazję wolne w rezerwacie, organizując trwające od świtu do zmierzchu poszukiwania, to po Skierce nigdzie nie było śladu. Pomagający mu w tym Ognik stał się markotny, chyba również wierząc, że jego siostra przepadła na dobre – a kiedy uwierzył w to i Percival, młoda smoczogniczka jak gdyby nigdy nic postanowiła wrócić do domu, pewnego ranka czekając cierpliwie u progu Ocalenia, aż otworzą się prowadzące do niego drzwi. Pomimo radości, Percival nie wrócił do prób oswojenia jej od razu, nie chcąc ryzykować kolejną – tym razem dłuższą – ucieczką, na jakiś czas zaprzestając tresury, jednak to w widoczny sposób nie spodobało się samej Skierce. Choć wcześniej tradycyjnie i uporczywie go ignorowała, tym razem ignorowanie jej podziałało na nią odwrotnie – zaczęła zaczepiać Percivala, ciągnąc go za sznurowadła i podpalając nogawki, a czasami nawet (śladem Ognika) przysiadając na jego ramieniu i trącając go skrzydłami. Skapitulował po tygodniu, decydując się dać sobie (i smoczogniczce) jeszcze jedną szansę, tym razem jednak ponowny spacer na zewnątrz odbył się w obecności cienkiej, magicznej linki, przywiązanej do nóżki stworzenia, rozciągającej się w miarę, jak się od niego oddalała. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, pozwalając Skierce na przyzwyczajenie się do przestrzeni i wolności we względnie kontrolowanych warunkach – choć dodatkowe środki zabezpieczeń wydawały się już nie tak bardzo potrzebne, bo smoczogniczka w którymś momencie uznała, że przylatywanie na zawołanie nie leżało jednak w obszarze uwłaczającym jej godności i zaczęła wracać – czasami z ociąganiem, czasami niechętnie, ale nie pokusiła się już o próbę buntu.
W kolejnych tygodniach zniknęła linka na jej nóżce, a dłuższe spacery zaczęli odbywać we trójkę – z Ognikiem i Skierką latającymi ponad głową Percivala; smoczogniczka uczyła się od brata szybko i, zdawałoby się, chętniej niż od czarodzieja, przypatrując mu się z ciekawością, gdy wracał z pergaminowymi kopertami, za włożony w dostarczenie ich wysiłek otrzymując zasłużone przysmaki. Co prawda było jeszcze za wcześnie, by na dłuższe eskapady wysyłać także i ją, ale postępy i tak były widoczne – oboje (Skierka i Ognik) zaczynali stopniowo samodzielnie polować, regularnie wlatując przez otwarte okno ze zjedzonymi do połowy truchłami małych gryzoni i ptaków, niejednokrotnie radośnie i dumą kończąc posiłek na kuchennym stole. Percival przymykał oko na ten kompletny brak manier, pozwalając smoczognikom polować do woli, bo samodzielne zdobywanie przez nie pożywienia odciążało jego samego; świeże mięso coraz trudniej było mu zdobyć, a chociaż dzięki kontaktom w rezerwacie wciąż miał do niego dostęp (trójogony edalskie nie mogły nagle zacząć żywić się ziemniakami i kaszą, o ile ich opiekunowie nie chcieli, by zdecydowały się wzbogacić swoją dietę o ludzi), to nie chciał wykorzystywać ich bardziej niż było to konieczne – mając świadomość, że już sama jego obecność na terenach Greengrassów była z ich strony aktem życzliwości, związanym z ryzykiem, którego podejmować wcale nie musieli.
| zt
Oswojenie Skierki, młodej smoczogniczki, która wykluła się tuż po Ogniku, okazało się trudniejsze niż początkowo przypuszczał – na tyle, że gdzieś między sierpniem a wrześniem Percival prawie się poddał, porzucając próby na kilka długich dni i dochodząc do wniosku, że kapryśny temperament, jakim wykazywała się skrzydlata jaszczurka, czynił jej tresurę niemożliwą. Kroplą, która przelała czarę, była jej trwająca niemal tydzień ucieczka, mająca miejsce tuż po tym, jak nauczyła się przylatywać na zawołanie, a Percival – licząc na to, że poza bezpiecznymi ścianami terrarium nic się nie zmieni – postanowił zabrać ją na krótką wycieczkę do otaczających Ocalenie lasów. Wbrew jego nadziejom (i zdecydowanie lepszym doświadczeniom z Ognikiem), Skierka na rozszerzającą się nagle przestrzeń zareagowała w sposób dla siebie typowy, czyli: robiąc to, co ona sama uznała za słuszne. Ignorując próby przywołania, wyrwała się do lotu, najpierw robiąc kilka radosnych i skrzekliwych pętli ponad drzewami, a później znikając Percivalowi z oczu.
Szukał jej przez trzy dni niemal bez przerwy, przeczesując las metr po metrze, zarówno piechotą, jak i na grzbiecie aetonana; szukał śladów, spopielonych liści i charakterystycznych kryjówek, ale chociaż wziął specjalnie na tę okazję wolne w rezerwacie, organizując trwające od świtu do zmierzchu poszukiwania, to po Skierce nigdzie nie było śladu. Pomagający mu w tym Ognik stał się markotny, chyba również wierząc, że jego siostra przepadła na dobre – a kiedy uwierzył w to i Percival, młoda smoczogniczka jak gdyby nigdy nic postanowiła wrócić do domu, pewnego ranka czekając cierpliwie u progu Ocalenia, aż otworzą się prowadzące do niego drzwi. Pomimo radości, Percival nie wrócił do prób oswojenia jej od razu, nie chcąc ryzykować kolejną – tym razem dłuższą – ucieczką, na jakiś czas zaprzestając tresury, jednak to w widoczny sposób nie spodobało się samej Skierce. Choć wcześniej tradycyjnie i uporczywie go ignorowała, tym razem ignorowanie jej podziałało na nią odwrotnie – zaczęła zaczepiać Percivala, ciągnąc go za sznurowadła i podpalając nogawki, a czasami nawet (śladem Ognika) przysiadając na jego ramieniu i trącając go skrzydłami. Skapitulował po tygodniu, decydując się dać sobie (i smoczogniczce) jeszcze jedną szansę, tym razem jednak ponowny spacer na zewnątrz odbył się w obecności cienkiej, magicznej linki, przywiązanej do nóżki stworzenia, rozciągającej się w miarę, jak się od niego oddalała. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, pozwalając Skierce na przyzwyczajenie się do przestrzeni i wolności we względnie kontrolowanych warunkach – choć dodatkowe środki zabezpieczeń wydawały się już nie tak bardzo potrzebne, bo smoczogniczka w którymś momencie uznała, że przylatywanie na zawołanie nie leżało jednak w obszarze uwłaczającym jej godności i zaczęła wracać – czasami z ociąganiem, czasami niechętnie, ale nie pokusiła się już o próbę buntu.
W kolejnych tygodniach zniknęła linka na jej nóżce, a dłuższe spacery zaczęli odbywać we trójkę – z Ognikiem i Skierką latającymi ponad głową Percivala; smoczogniczka uczyła się od brata szybko i, zdawałoby się, chętniej niż od czarodzieja, przypatrując mu się z ciekawością, gdy wracał z pergaminowymi kopertami, za włożony w dostarczenie ich wysiłek otrzymując zasłużone przysmaki. Co prawda było jeszcze za wcześnie, by na dłuższe eskapady wysyłać także i ją, ale postępy i tak były widoczne – oboje (Skierka i Ognik) zaczynali stopniowo samodzielnie polować, regularnie wlatując przez otwarte okno ze zjedzonymi do połowy truchłami małych gryzoni i ptaków, niejednokrotnie radośnie i dumą kończąc posiłek na kuchennym stole. Percival przymykał oko na ten kompletny brak manier, pozwalając smoczognikom polować do woli, bo samodzielne zdobywanie przez nie pożywienia odciążało jego samego; świeże mięso coraz trudniej było mu zdobyć, a chociaż dzięki kontaktom w rezerwacie wciąż miał do niego dostęp (trójogony edalskie nie mogły nagle zacząć żywić się ziemniakami i kaszą, o ile ich opiekunowie nie chcieli, by zdecydowały się wzbogacić swoją dietę o ludzi), to nie chciał wykorzystywać ich bardziej niż było to konieczne – mając świadomość, że już sama jego obecność na terenach Greengrassów była z ich strony aktem życzliwości, związanym z ryzykiem, którego podejmować wcale nie musieli.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| październik 1957
Znalezienie w legowisku Skierki niewielkiego, pokrytego ciemnym nalotem jaja, było odkryciem, którego w żadnym wypadku się nie spodziewał. Chociaż o smoczognikach wiedział już sporo – bo samodzielna opieka nad hodowlą wymagała od niego ciągłego poszerzania wiedzy, zarówno dzięki sprawdzonym źródłom, jak i zaognionym konsultacjom z innymi smokologami i magizoologami – to od czasu do czasu zdarzało się coś, co skutecznie udowadniało mu, że w obchodzeniu się z tymi rzadkimi istotami wciąż brakowało mu doświadczenia. Gdyby opierał się tylko na nim, nie uwierzyłby, że złożenie jaj przez osobniki dorastające w niewoli w ogóle było możliwe; przeczyły temu ściągnięte zza granicy artykuły i długa korespondencja, jaką wymienił z dawnym znajomym stacjonującym w Rumunii, choć z drugiej strony – zarówno Skierka, jak i Ognik, już od jakiegoś czasu poruszały się po okolicy swobodnie, samodzielnie polując na drobne gryzonie i stopniowo przyzwyczajając się do panujących w Anglii warunków. Te wciąż były dla nich zbyt surowe, nocą oba chroniły się więc w kontrolowanej magicznie przestrzeni Ocalenia, w którymś momencie musiały jednak przestać traktować je jak klatkę. Zresztą – wskazywał na to również fakt, że wyrobiły sobie zwyczaj wracania do legowisk z własnej woli, nieprzywoływane już przez Percivala; czując się na tyle bezpiecznie, że nie próbowały szukać schronienia gdzieś indziej. Nawet Skierka zaprzestała zdarzających jej się wcześniej, kilkudniowych ucieczek, choć ta zmiana w zachowaniu mogła mieć niewiele wspólnego z jej oswajaniem się, a znacznie więcej ze zniesieniem jaja, którego zaczęła strzec niczym najcenniejszego skarbu, nie pozwalając zbliżyć się do niego żadnemu z pozostałych członków stada. Percival, chcąc obejrzeć jajo, musiał uciec się do podstępu, wykorzystując chwilę, kiedy Skierka zajęta była posiłkiem; pobieżne oględziny pozwoliły mu ustalić, że w istocie należało do tego konkretnego gatunku, oraz że za kilka tygodni miał wykluć się z niego smoczognik – ciemnoczerwone, nakrapiane drobnymi, czarnymi punktami i pokryte czymś, co przypominało smoczą, łuszczącą się wraz z upływem czasu skórę, trudne było do pomylenia z czymkolwiek innym. Wydawało się odrobinę mniejsze niż opisywały podręczniki, ale to można było zrzucić zarówno na stosunkowo młody wiek wysiadującej je matki, jak i na fakt, że zostało złożone w sztucznie kontrolowanych warunkach – mimo starań nieco odmiennych od tych, w których te stworzenia żyły na wolności.
Odpowiednie przystosowanie otoczenia stało się w kolejnych dniach kwestią naglącą – na tyle, że na parę nocy przeniósł się do przylegającego do Ocalenia gabinetu, żeby móc stale sprawdzać, czy z jajem i Skierką wszystko było w porządku. Wszystkie studiowane pozycje zgodnie twierdziły, że w naturze samice smoczogników miały w zwyczaju wysiadywać jaja w pobliżu naturalnych źródeł ciepła, gdyż w przeciwieństwie do smoków, nie mogły ogrzewać ich samodzielnie. Stworzenie sztucznego gorącego źródła nie wchodziło w grę, Percival nie miał do tego ani środków, ani odpowiednich umiejętności, a czas go naglił – jeszcze tego samego wieczoru przytargał więc do hodowli niewielki, żeliwny piec, który – przez cały czas śledzony uważnym spojrzeniem Skierki – zamontował tuż pod jej legowiskiem, od tej pory pilnując, by nie wygasł. W następnej kolejności zadbał o zapewnienie smoczogniczce prywatności i odpowiedniego zacienienia, by mogła czuć się bezpiecznie; zamontowane jeszcze w trakcie remontu przepierzenia, na ogół odsunięte, pomogły mu odseparować ją od reszty budynku. Gdy skończył, napisał trzy długie listy, w każdym z nich dokładnie opisując wygląd jaja, zmiany w zachowaniu Skierki, jak i poczynione kroki; wiadomości wysłał do dawnych znajomych magizoologów, z którymi już wcześniej zdarzało mu się wymieniać spostrzeżeniami, mając nadzieję, że dzięki świeżemu spojrzeniu będą w stanie pomóc mu w porę zauważyć błędy, które mógł popełnić. Gdy Tatsu i Ognik zniknęli z listami, wszystkie swoje obserwacje spisał raz jeszcze, tym razem na pierwszej stronie założonego specjalnie w tym celu dziennika. Planował dokumentować w ten sposób każdy dzień, z myślą nie tylko o losach tego konkretnego jaja, ale też wszystkich następnych; bo skoro udało się raz, to istniało też spore prawdopodobieństwo, że w przyszłości pojawią się kolejne.
| zt
Znalezienie w legowisku Skierki niewielkiego, pokrytego ciemnym nalotem jaja, było odkryciem, którego w żadnym wypadku się nie spodziewał. Chociaż o smoczognikach wiedział już sporo – bo samodzielna opieka nad hodowlą wymagała od niego ciągłego poszerzania wiedzy, zarówno dzięki sprawdzonym źródłom, jak i zaognionym konsultacjom z innymi smokologami i magizoologami – to od czasu do czasu zdarzało się coś, co skutecznie udowadniało mu, że w obchodzeniu się z tymi rzadkimi istotami wciąż brakowało mu doświadczenia. Gdyby opierał się tylko na nim, nie uwierzyłby, że złożenie jaj przez osobniki dorastające w niewoli w ogóle było możliwe; przeczyły temu ściągnięte zza granicy artykuły i długa korespondencja, jaką wymienił z dawnym znajomym stacjonującym w Rumunii, choć z drugiej strony – zarówno Skierka, jak i Ognik, już od jakiegoś czasu poruszały się po okolicy swobodnie, samodzielnie polując na drobne gryzonie i stopniowo przyzwyczajając się do panujących w Anglii warunków. Te wciąż były dla nich zbyt surowe, nocą oba chroniły się więc w kontrolowanej magicznie przestrzeni Ocalenia, w którymś momencie musiały jednak przestać traktować je jak klatkę. Zresztą – wskazywał na to również fakt, że wyrobiły sobie zwyczaj wracania do legowisk z własnej woli, nieprzywoływane już przez Percivala; czując się na tyle bezpiecznie, że nie próbowały szukać schronienia gdzieś indziej. Nawet Skierka zaprzestała zdarzających jej się wcześniej, kilkudniowych ucieczek, choć ta zmiana w zachowaniu mogła mieć niewiele wspólnego z jej oswajaniem się, a znacznie więcej ze zniesieniem jaja, którego zaczęła strzec niczym najcenniejszego skarbu, nie pozwalając zbliżyć się do niego żadnemu z pozostałych członków stada. Percival, chcąc obejrzeć jajo, musiał uciec się do podstępu, wykorzystując chwilę, kiedy Skierka zajęta była posiłkiem; pobieżne oględziny pozwoliły mu ustalić, że w istocie należało do tego konkretnego gatunku, oraz że za kilka tygodni miał wykluć się z niego smoczognik – ciemnoczerwone, nakrapiane drobnymi, czarnymi punktami i pokryte czymś, co przypominało smoczą, łuszczącą się wraz z upływem czasu skórę, trudne było do pomylenia z czymkolwiek innym. Wydawało się odrobinę mniejsze niż opisywały podręczniki, ale to można było zrzucić zarówno na stosunkowo młody wiek wysiadującej je matki, jak i na fakt, że zostało złożone w sztucznie kontrolowanych warunkach – mimo starań nieco odmiennych od tych, w których te stworzenia żyły na wolności.
Odpowiednie przystosowanie otoczenia stało się w kolejnych dniach kwestią naglącą – na tyle, że na parę nocy przeniósł się do przylegającego do Ocalenia gabinetu, żeby móc stale sprawdzać, czy z jajem i Skierką wszystko było w porządku. Wszystkie studiowane pozycje zgodnie twierdziły, że w naturze samice smoczogników miały w zwyczaju wysiadywać jaja w pobliżu naturalnych źródeł ciepła, gdyż w przeciwieństwie do smoków, nie mogły ogrzewać ich samodzielnie. Stworzenie sztucznego gorącego źródła nie wchodziło w grę, Percival nie miał do tego ani środków, ani odpowiednich umiejętności, a czas go naglił – jeszcze tego samego wieczoru przytargał więc do hodowli niewielki, żeliwny piec, który – przez cały czas śledzony uważnym spojrzeniem Skierki – zamontował tuż pod jej legowiskiem, od tej pory pilnując, by nie wygasł. W następnej kolejności zadbał o zapewnienie smoczogniczce prywatności i odpowiedniego zacienienia, by mogła czuć się bezpiecznie; zamontowane jeszcze w trakcie remontu przepierzenia, na ogół odsunięte, pomogły mu odseparować ją od reszty budynku. Gdy skończył, napisał trzy długie listy, w każdym z nich dokładnie opisując wygląd jaja, zmiany w zachowaniu Skierki, jak i poczynione kroki; wiadomości wysłał do dawnych znajomych magizoologów, z którymi już wcześniej zdarzało mu się wymieniać spostrzeżeniami, mając nadzieję, że dzięki świeżemu spojrzeniu będą w stanie pomóc mu w porę zauważyć błędy, które mógł popełnić. Gdy Tatsu i Ognik zniknęli z listami, wszystkie swoje obserwacje spisał raz jeszcze, tym razem na pierwszej stronie założonego specjalnie w tym celu dziennika. Planował dokumentować w ten sposób każdy dzień, z myślą nie tylko o losach tego konkretnego jaja, ale też wszystkich następnych; bo skoro udało się raz, to istniało też spore prawdopodobieństwo, że w przyszłości pojawią się kolejne.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| listopad i grudzień 1957
Minęło sześć tygodni od znalezienia w legowisku Skierki smoczognikowego jaja, gdy po raz pierwszy zauważył na jego powierzchni niewielkie pęknięcie, początkowo myląc je z charakterystyczną, przypominającą łuskę fakturą skorupki, która już kilka dni wcześniej zaczęła stopniowo zmieniać wygląd. Najpierw cała zewnętrzna część jaja pociemniała, z czerwieni przechodząc w przeplatany złotymi nitkami brąz, później – cienka jak papier warstwa zaczęła odchodzić od reszty, łuszcząc się jak odpadająca ze ścian farba. Delikatne rysy pokryły cały wierzch, samo jajo pozostawało jednak stabilne i nieruchome – aż do późnego wieczoru, gdy pękła najpierw jego górna część, a później ono samo zaczęło nieznacznie się kołysać. To właśnie to kołysanie zwróciło uwagę Percivala, każąc mu uważniej przyjrzeć się poznaczonej zadrapaniami skorupce; oświetlona blaskiem rozpalonym na końcu różdżki, odsłoniła przed nim całą siatkę pęknięć, których wcześniej nie zauważył, a które wraz z każdą upływającą minutą rozchodziły się dalej i dalej, koncentrując się głównie na górnej części jaja. Pilnująca go przez cały czas Skierka stała się niespokojna, parę razy kłapiąc na Percivala kłami i starając się podpalić jego rękaw iskrami sypiącymi się z zakończonego grotem ogona, ale gdy zorientowała się, że nie miał zamiaru odejść, ostatecznie dała mu spokój, łypiąc jedynie ostrzegawczo.
Pierwsze pęknięcie okazało się jednak fałszywym alarmem; po paru nerwowych ruchach, jajo na powrót znieruchomiało, pozostając w bezruchu niemal przez cały następny dzień. Percival zaglądał do niego równo co godzinę, specjalnie z tej okazji biorąc wolne w rezerwacie, ale jakiejkolwiek zmiany doczekał się dopiero grubo po północy: zaglądając do rozgrzanego i zacienionego legowiska, dostrzegł na jego dnie kilka pokruszonych skorupek, które odpadły z górnej części jaja. W tamtym miejscu, spod uszkodzonej warstwy, wystawały dwa maleńkie rogi. Młody smoczognik, jakby wyczuwając, że ma widownię, zaczął się szamotać niedługo później, metodycznymi (choć nieco chaotycznymi) ruchami pokrytej łuskami głowy wybijając kolejne otwory w osłabionej już i tak skorupce. Pęknięcia rozchodziły się coraz dalej, aż wreszcie spod cienkiej warstwy wybiła się maleńka głowa ślepego jeszcze stworzenia, a tuż za nią wygramoliła się reszta: chude nogi, błoniaste skrzydła i ogon, poruszające się niezdarnie i bez żadnej koordynacji, za to w akompaniamencie głośnego, wdzierającego się do uszu skrzeczenia, które miało niemal nie milknąć przez następne tygodnie, zmuszając Percivala do zastanawiania się, czy przypadkiem nie był to zły omen. Smoczognik okazał się jednak zdrowy; jego ciało nie było w żaden sposób zdeformowane, jadł bez większego problemu (choć zapewnienie mu odpowiedniej diety stanowiło – zwłaszcza w wojennej rzeczywistości – zadanie karkołomne), a po paru tygodniach otworzył oczy, spoglądając po raz pierwszy na świat i zaczynając dopominać się o krótkie przechadzki po Ocaleniu. Co prawda nie latał jeszcze, jedynie od czasu do czasu rozkładając skrzydła, ale na to było jeszcze zdecydowanie za wcześnie; póki co pozostawało mu ćwiczenie słabych jeszcze nóg do wspinania się po porastających strome powierzchnie zaroślach. W tych eskapadach krok w krok towarzyszyła mu Skierka, denerwując się za każdym razem, gdy tylko niesforne młode znikało z jej oczu. Ponowne zlokalizowanie urwisa na ogół nie było jednak trudne, bo zorientowawszy się, że został sam, zaczynał znów przeraźliwie skrzeczeć – dzięki czemu dorobił się imienia Wyjec, nadanego w nagłym przypływie frustracji, nawiedzającego Percivala w trakcie z którejś z kolei bezsennych nocy, bo to właśnie tutaj – w przylegającym do hodowli gabinecie – spędzał większość z nich, czując się osobiście odpowiedzialny za to, by wszystko przebiegało prawidłowo. Gdy nie mógł spać, uzupełniał długie notatki w dzienniku, rejestrując prowadzone obserwacje; przez cały czas pisał też listy, konsultując wszystkie wątpliwości z trójką zaprzyjaźnionych magizoologów, a czasami po prostu dzieląc się związaną z pojawieniem się nowego smoczognika ekscytacją. W takich chwilach bardziej niż kiedykolwiek brakowało mu Benjamina; samotność doskwierała mu coraz bardziej, i im więcej mijało tygodni, tym poważniej zaczynał zastanawiać się nad poszukaniem kogoś do pomocy przy hodowli – póki co pozostawało to jednak w obszarze odległych planów, budzących w nim więcej przeciw niż za.
| zt
Minęło sześć tygodni od znalezienia w legowisku Skierki smoczognikowego jaja, gdy po raz pierwszy zauważył na jego powierzchni niewielkie pęknięcie, początkowo myląc je z charakterystyczną, przypominającą łuskę fakturą skorupki, która już kilka dni wcześniej zaczęła stopniowo zmieniać wygląd. Najpierw cała zewnętrzna część jaja pociemniała, z czerwieni przechodząc w przeplatany złotymi nitkami brąz, później – cienka jak papier warstwa zaczęła odchodzić od reszty, łuszcząc się jak odpadająca ze ścian farba. Delikatne rysy pokryły cały wierzch, samo jajo pozostawało jednak stabilne i nieruchome – aż do późnego wieczoru, gdy pękła najpierw jego górna część, a później ono samo zaczęło nieznacznie się kołysać. To właśnie to kołysanie zwróciło uwagę Percivala, każąc mu uważniej przyjrzeć się poznaczonej zadrapaniami skorupce; oświetlona blaskiem rozpalonym na końcu różdżki, odsłoniła przed nim całą siatkę pęknięć, których wcześniej nie zauważył, a które wraz z każdą upływającą minutą rozchodziły się dalej i dalej, koncentrując się głównie na górnej części jaja. Pilnująca go przez cały czas Skierka stała się niespokojna, parę razy kłapiąc na Percivala kłami i starając się podpalić jego rękaw iskrami sypiącymi się z zakończonego grotem ogona, ale gdy zorientowała się, że nie miał zamiaru odejść, ostatecznie dała mu spokój, łypiąc jedynie ostrzegawczo.
Pierwsze pęknięcie okazało się jednak fałszywym alarmem; po paru nerwowych ruchach, jajo na powrót znieruchomiało, pozostając w bezruchu niemal przez cały następny dzień. Percival zaglądał do niego równo co godzinę, specjalnie z tej okazji biorąc wolne w rezerwacie, ale jakiejkolwiek zmiany doczekał się dopiero grubo po północy: zaglądając do rozgrzanego i zacienionego legowiska, dostrzegł na jego dnie kilka pokruszonych skorupek, które odpadły z górnej części jaja. W tamtym miejscu, spod uszkodzonej warstwy, wystawały dwa maleńkie rogi. Młody smoczognik, jakby wyczuwając, że ma widownię, zaczął się szamotać niedługo później, metodycznymi (choć nieco chaotycznymi) ruchami pokrytej łuskami głowy wybijając kolejne otwory w osłabionej już i tak skorupce. Pęknięcia rozchodziły się coraz dalej, aż wreszcie spod cienkiej warstwy wybiła się maleńka głowa ślepego jeszcze stworzenia, a tuż za nią wygramoliła się reszta: chude nogi, błoniaste skrzydła i ogon, poruszające się niezdarnie i bez żadnej koordynacji, za to w akompaniamencie głośnego, wdzierającego się do uszu skrzeczenia, które miało niemal nie milknąć przez następne tygodnie, zmuszając Percivala do zastanawiania się, czy przypadkiem nie był to zły omen. Smoczognik okazał się jednak zdrowy; jego ciało nie było w żaden sposób zdeformowane, jadł bez większego problemu (choć zapewnienie mu odpowiedniej diety stanowiło – zwłaszcza w wojennej rzeczywistości – zadanie karkołomne), a po paru tygodniach otworzył oczy, spoglądając po raz pierwszy na świat i zaczynając dopominać się o krótkie przechadzki po Ocaleniu. Co prawda nie latał jeszcze, jedynie od czasu do czasu rozkładając skrzydła, ale na to było jeszcze zdecydowanie za wcześnie; póki co pozostawało mu ćwiczenie słabych jeszcze nóg do wspinania się po porastających strome powierzchnie zaroślach. W tych eskapadach krok w krok towarzyszyła mu Skierka, denerwując się za każdym razem, gdy tylko niesforne młode znikało z jej oczu. Ponowne zlokalizowanie urwisa na ogół nie było jednak trudne, bo zorientowawszy się, że został sam, zaczynał znów przeraźliwie skrzeczeć – dzięki czemu dorobił się imienia Wyjec, nadanego w nagłym przypływie frustracji, nawiedzającego Percivala w trakcie z którejś z kolei bezsennych nocy, bo to właśnie tutaj – w przylegającym do hodowli gabinecie – spędzał większość z nich, czując się osobiście odpowiedzialny za to, by wszystko przebiegało prawidłowo. Gdy nie mógł spać, uzupełniał długie notatki w dzienniku, rejestrując prowadzone obserwacje; przez cały czas pisał też listy, konsultując wszystkie wątpliwości z trójką zaprzyjaźnionych magizoologów, a czasami po prostu dzieląc się związaną z pojawieniem się nowego smoczognika ekscytacją. W takich chwilach bardziej niż kiedykolwiek brakowało mu Benjamina; samotność doskwierała mu coraz bardziej, i im więcej mijało tygodni, tym poważniej zaczynał zastanawiać się nad poszukaniem kogoś do pomocy przy hodowli – póki co pozostawało to jednak w obszarze odległych planów, budzących w nim więcej przeciw niż za.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 2 października
Zdawał sobie sprawę, że odkładał to zbyt długo – chociaż Ocalenie niejako ukryte było przed ludzkimi spojrzeniami w sposób naturalny, wrośnięte w leśny krajobraz tak mocno, że trudno było je dostrzec, jeśli nie wiedziało się dokładnie, czego się szuka, a Kornwalia szczęśliwie wciąż pozostawała jednym z bezpieczniejszych miejsc na angielskiej ziemi, to im więcej czasu mijało, tym bardziej dalsze zwlekanie z nałożeniem zabezpieczeń na hodowlę przypominało bezmyślne kuszenie losu. Początkiem października Percival zarezerwował więc sobie dwa dni na otoczenie smoczognikowego schronienia oraz przylegających do niego terenów ochronną magią; zaczął z samego rana, tuż po sprawdzeniu, czy wszystko było w porządku i nakarmieniu całej piątki. Zarówno Ognik, jak i Skierka, dopraszały się wypuszczenia na zewnątrz, nie chciał jednak, by tym razem go rozpraszały – żegnany niezadowoloną kakofonią skrzeków wyszedł więc przed budynek sam, decydując się zacząć od tych prostszych zabezpieczeń.
Chociaż najbardziej intuicyjnym i najłatwiejszym sposobem byłoby wykorzystanie istniejącej konstrukcji jako metaforycznego rusztowania dla magicznego pola, Percival chciał rozciągnąć obszar zaklęć ochronnych nieco dalej; ostrzeżenie o cudzej obecności uruchamiające się w momencie przestąpienia progu zadziałałoby stanowczo zbyt późno, po krótkim namyśle zaczął więc rozrysowywać prowizoryczne linie w kilkumetrowym oddaleniu od ścian budynku, najpierw otaczając całość rozstawionymi dookoła słupkami, a później łącząc je ze sobą za pomocą zwyczajnych linek. Teoretycznie nie były mu potrzebne, ale liczył na to, że dzięki nim uda mu się nałożyć zabezpieczenia precyzyjniej; po zakończonej pracy planował tymczasowe ogrodzenie zdemontować, pozostawiając wyłącznie opartą na nim magię. Gdy już udało mu się zakończyć etap przygotowań, zabrał się za nakładanie pierwszej z pułapek: cave inimicum. Zaklęcie było proste, ale przydatne i miało zawiadomić go o pojawieniu się intruza bez względu na to, gdzie akurat by się znajdował; zaczął nakładanie zabezpieczenia od wejścia, różdżką dotykając lekko każdego ze słupków, a później kreśląc między nimi niewidzialne linie – splatające się ze sobą na górze, między drzewami, ponad dachem Ocalenia. Starając się nanieść je wystarczająco gęsto, by prześliźnięcie się pomiędzy było niemożliwe, obszedł kilka razy cały budynek, na koniec ściągając wszystko ze sobą pojedynczym machnięciem różdżki. Później cały proces powtórzył jeszcze dwukrotnie: najpierw nakładając zaklęcie mające ukryć budynek przed mugolami (repello mugoletum), później – uniemożliwiające teleportację (tenuistis), na to ostatnie decydując się bardziej z myślą o tej przypadkowej; pozornie mało prawdopodobnej, ale jeśli czegoś nauczył się żyjąc w magicznym świecie, to tego, że żaden zbieg okoliczności nie był zbyt dziwny, by się wydarzyć. Wykonując kolejne ruchy różdżką, starał się każdą z kopuł rozciągnąć nieco mniejszą niż poprzednie; nie wiedział, czy przenikanie się kilku rodzajów magii mogło zakłócić jej działanie, jego wiedza w dziedzinie numerologii była mocno wybiórcza, wolał więc nie kusić losu, zamiast tego zachowując kilkunastocentymetrowe odstępy.
Kiedy skończył, wyciągnął wbite w ziemię słupki i zwinął linki, a później nogami zburzył jeszcze zaścielające ziemię, opadłe liście – chcąc ukryć nakreślone w podłożu linie. Z czasem miały zniknąć same, do tego momentu mogły jednak schować się pod zeschniętymi liśćmi. Upewniwszy się, że o niczym nie zapomniał, ruszył z powrotem do Ocalenia, żeby wypuścić Ognika i Skierkę na obiecaną wyprawę, a sam zabrał się do dalszej pracy. Specjalny, dębowy próg, który miał spętać ewentualnego intruza, przygotował nieco wcześniej, powlekając go pierwszą warstwą magii i dopasowując tak, by nie wyróżniał się zbytnio od reszty konstrukcji budynku. Pozostało jeszcze wkomponowanie go i aktywowanie nałożonych na niego zaklęć, co początkowo wydawało się zadaniem prostym, ale okazało się znacznie bardziej czasochłonne, niż początkowo sądził. Starając się zamontować próg, spędził przed wejściem dobrą godzinę, początkowo próbując zrobić to wyłącznie przy użyciu młotka i gwoździ, później – wspomagając się magią, którą dodatkowo uszczelnił powstałe po bokach szczeliny. Gdy miał również pewność, że drzwi miały bez problemu domknąć się i otworzyć, pochylił się nad przejściem, żeby nałożyć resztę zaklęć – zakląć uśpione w drewnie pędy i pnącza, a później zabezpieczyć całość przed przypadkowym wystrzeleniem w górę i zaatakowaniem jego samego albo – co gorsza – któregoś ze smoczogników. Gdy skończył, schował różdżkę do kieszeni, by kilka razy przejść po progu w tę i z powrotem; na pierwszy rzut oka wyglądał zwyczajnie i miał nadzieję, że tak samo będzie wyglądał też dla potencjalnego nieproszonego gościa; to musiał jednak dopiero sprawdzić w praktyce.
| zt
Zdawał sobie sprawę, że odkładał to zbyt długo – chociaż Ocalenie niejako ukryte było przed ludzkimi spojrzeniami w sposób naturalny, wrośnięte w leśny krajobraz tak mocno, że trudno było je dostrzec, jeśli nie wiedziało się dokładnie, czego się szuka, a Kornwalia szczęśliwie wciąż pozostawała jednym z bezpieczniejszych miejsc na angielskiej ziemi, to im więcej czasu mijało, tym bardziej dalsze zwlekanie z nałożeniem zabezpieczeń na hodowlę przypominało bezmyślne kuszenie losu. Początkiem października Percival zarezerwował więc sobie dwa dni na otoczenie smoczognikowego schronienia oraz przylegających do niego terenów ochronną magią; zaczął z samego rana, tuż po sprawdzeniu, czy wszystko było w porządku i nakarmieniu całej piątki. Zarówno Ognik, jak i Skierka, dopraszały się wypuszczenia na zewnątrz, nie chciał jednak, by tym razem go rozpraszały – żegnany niezadowoloną kakofonią skrzeków wyszedł więc przed budynek sam, decydując się zacząć od tych prostszych zabezpieczeń.
Chociaż najbardziej intuicyjnym i najłatwiejszym sposobem byłoby wykorzystanie istniejącej konstrukcji jako metaforycznego rusztowania dla magicznego pola, Percival chciał rozciągnąć obszar zaklęć ochronnych nieco dalej; ostrzeżenie o cudzej obecności uruchamiające się w momencie przestąpienia progu zadziałałoby stanowczo zbyt późno, po krótkim namyśle zaczął więc rozrysowywać prowizoryczne linie w kilkumetrowym oddaleniu od ścian budynku, najpierw otaczając całość rozstawionymi dookoła słupkami, a później łącząc je ze sobą za pomocą zwyczajnych linek. Teoretycznie nie były mu potrzebne, ale liczył na to, że dzięki nim uda mu się nałożyć zabezpieczenia precyzyjniej; po zakończonej pracy planował tymczasowe ogrodzenie zdemontować, pozostawiając wyłącznie opartą na nim magię. Gdy już udało mu się zakończyć etap przygotowań, zabrał się za nakładanie pierwszej z pułapek: cave inimicum. Zaklęcie było proste, ale przydatne i miało zawiadomić go o pojawieniu się intruza bez względu na to, gdzie akurat by się znajdował; zaczął nakładanie zabezpieczenia od wejścia, różdżką dotykając lekko każdego ze słupków, a później kreśląc między nimi niewidzialne linie – splatające się ze sobą na górze, między drzewami, ponad dachem Ocalenia. Starając się nanieść je wystarczająco gęsto, by prześliźnięcie się pomiędzy było niemożliwe, obszedł kilka razy cały budynek, na koniec ściągając wszystko ze sobą pojedynczym machnięciem różdżki. Później cały proces powtórzył jeszcze dwukrotnie: najpierw nakładając zaklęcie mające ukryć budynek przed mugolami (repello mugoletum), później – uniemożliwiające teleportację (tenuistis), na to ostatnie decydując się bardziej z myślą o tej przypadkowej; pozornie mało prawdopodobnej, ale jeśli czegoś nauczył się żyjąc w magicznym świecie, to tego, że żaden zbieg okoliczności nie był zbyt dziwny, by się wydarzyć. Wykonując kolejne ruchy różdżką, starał się każdą z kopuł rozciągnąć nieco mniejszą niż poprzednie; nie wiedział, czy przenikanie się kilku rodzajów magii mogło zakłócić jej działanie, jego wiedza w dziedzinie numerologii była mocno wybiórcza, wolał więc nie kusić losu, zamiast tego zachowując kilkunastocentymetrowe odstępy.
Kiedy skończył, wyciągnął wbite w ziemię słupki i zwinął linki, a później nogami zburzył jeszcze zaścielające ziemię, opadłe liście – chcąc ukryć nakreślone w podłożu linie. Z czasem miały zniknąć same, do tego momentu mogły jednak schować się pod zeschniętymi liśćmi. Upewniwszy się, że o niczym nie zapomniał, ruszył z powrotem do Ocalenia, żeby wypuścić Ognika i Skierkę na obiecaną wyprawę, a sam zabrał się do dalszej pracy. Specjalny, dębowy próg, który miał spętać ewentualnego intruza, przygotował nieco wcześniej, powlekając go pierwszą warstwą magii i dopasowując tak, by nie wyróżniał się zbytnio od reszty konstrukcji budynku. Pozostało jeszcze wkomponowanie go i aktywowanie nałożonych na niego zaklęć, co początkowo wydawało się zadaniem prostym, ale okazało się znacznie bardziej czasochłonne, niż początkowo sądził. Starając się zamontować próg, spędził przed wejściem dobrą godzinę, początkowo próbując zrobić to wyłącznie przy użyciu młotka i gwoździ, później – wspomagając się magią, którą dodatkowo uszczelnił powstałe po bokach szczeliny. Gdy miał również pewność, że drzwi miały bez problemu domknąć się i otworzyć, pochylił się nad przejściem, żeby nałożyć resztę zaklęć – zakląć uśpione w drewnie pędy i pnącza, a później zabezpieczyć całość przed przypadkowym wystrzeleniem w górę i zaatakowaniem jego samego albo – co gorsza – któregoś ze smoczogników. Gdy skończył, schował różdżkę do kieszeni, by kilka razy przejść po progu w tę i z powrotem; na pierwszy rzut oka wyglądał zwyczajnie i miał nadzieję, że tak samo będzie wyglądał też dla potencjalnego nieproszonego gościa; to musiał jednak dopiero sprawdzić w praktyce.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 14 sierpnia '58 (?)
Gdy tylko Hipogryf oderwał się od ziemi, Huxley faktycznie poczuła szarpnięcie i mocniej zacisnęła dłonie na ciele mężczyzny. Zadrżała, ponieważ dotarło do niej, że to wszystko dzieje się naprawdę. Raptem parę dni temu relaksowała się pod gwiazdami, w dłoniach obracając zawieszony na szyi kradziony wisiorek; spędziła cudowny wieczór u boku Celine; dzisiaj cały ten świat się walił. Waliło się pod nogami, waliło się nad głowami, waliło się dosłownie wszystko.
Starała się nie patrzeć na to, w jak cudny sposób, Hipogryf omija wszystkie przeszkody, które mogły znaleźć się po drodze ich lotu. Nie byli przecież jedyni, którzy wybrali taki środek transportu. Kątem oka widziała czarodziejów i czarownice odlatujących w różnych kierunkach na miotle. Wszyscy mieli jeden wspólny cel. Jak najdalej od spadających obiektów i jak najdalej od nadciągającej fali. Już patrząc z góry, Huxley próbowała delikatnie się odwrócić, aby spojrzeć, co zostawili za sobą. Widziała mnóstwo dziur w ziemi, palące się lasy i wielką wodę, wdzierającą się w ląd. Widok był przerażający i zapierał dech w piersi. Świat pokazywał swoje okrutne i przerażająco silne oblicze. Czy to miał być koniec?
Ale oni lecieli. Jakimś cudem omijali to, co spadało z nieba, widziała tylko smugi dymu i ognia przelatujące niedaleko. Czuła bijący od nich żar. Ale lecieli przed siebie. Długo i daleko. I chociaż oddalali się od terenów Festiwalu, to z takiej odległości i ona i Percival byli w stanie zauważyć, że nie było to zjawisko regionalne. Jak daleko Rain była w stanie sięgnąć wzrokiem, tak obraz wszędzie był dokładnie taki sam – wszędzie spadały komety. Wszędzie ryły dziury w ziemi, niszczyły budynki, zabierały życie. Aż strach pomyśleć ile osób dzisiejszej nocy nigdy się nie obudzi. Ciekawiło ją czy Londyn stoi, czy doki oberwały, a jeśli tak, to, jak bardzo. Czy jej mieszkanie w kamienicy, do którego ostatnio planowała znowu wrócić, nadal istnieje?
Wpatrzona w przestrzeń obserwowała całe zjawisko z góry. W pewnym momencie ze zdziwieniem zauważyła, że zaczynają obniżać lot. Nie wiedziała ile czasu zajęło przemierzenie im tej odległości, to mogło być dwadzieścia minut, ale równie dobrze i trzy godziny. Całkowicie straciła rachubę czasu, podczas lotu odpłynęła i pogrążyła się we własnych rozmyślaniach. Nad światem, swoim życiem, które prawie przed chwilą straciła. Kolejne straszne wydarzenie, które mogła dopisać do swojej listy przeżytych w tym roku. Rozejrzała się. Nie znała okolicy i nic co widziała z góry, nie było dla niej znajome. Zresztą, nie do końca było co być znajome, ponieważ lecieli właśnie nad gęstym lasem i coraz bardziej zniżali tor swojego lotu. Huxley wyjrzała zza ramienia mężczyzny, jedyne co dostrzegła, to jakieś ruiny. Ale gdyby nie lecieli prosto w stronę budynku, to Rain chyba nigdy by go nie zauważyła. Całkowicie był porośnięty roślinnością, wtapiała się w tło idealnie.
- Lądujemy? – zapytała. Odezwała się chyba po raz pierwszy, odkąd uciekli ze wzniesienia w Dover.
Gdy tylko dotknęli ziemi, odetchnęła głęboko. Może trochę zbyt głęboko i zbyt głośno niż tego chciała, ale poczuła, że wraz z uderzeniem zeszły z niej wszystkie emocje. Poczuła się nagle okropnie zmęczona, wiedziała, że to sprawka tych nerwów i adrenaliny, która trzymała jej ciało przez dłuższą chwilę. Teraz wszystko odeszło i mogła odetchnąć. Chociaż na chwilę. Ale tylko na chwilę, bo znalazła się w miejscu, którego nie znała, z mężczyzną, o którym ona wiedziała dużo, a on nie wiedział nic i przez to cała sytuacja była absurdalnie nieprzewidywalna. Wiedziała, że ich dzisiejszy wieczór, czy też już może noc, nie skończy się zjedzeniem ciasteczek i wypiciem herbaty. Przerwano im rozmowę. Czy do niej wrócą?
Gdy tylko Hipogryf oderwał się od ziemi, Huxley faktycznie poczuła szarpnięcie i mocniej zacisnęła dłonie na ciele mężczyzny. Zadrżała, ponieważ dotarło do niej, że to wszystko dzieje się naprawdę. Raptem parę dni temu relaksowała się pod gwiazdami, w dłoniach obracając zawieszony na szyi kradziony wisiorek; spędziła cudowny wieczór u boku Celine; dzisiaj cały ten świat się walił. Waliło się pod nogami, waliło się nad głowami, waliło się dosłownie wszystko.
Starała się nie patrzeć na to, w jak cudny sposób, Hipogryf omija wszystkie przeszkody, które mogły znaleźć się po drodze ich lotu. Nie byli przecież jedyni, którzy wybrali taki środek transportu. Kątem oka widziała czarodziejów i czarownice odlatujących w różnych kierunkach na miotle. Wszyscy mieli jeden wspólny cel. Jak najdalej od spadających obiektów i jak najdalej od nadciągającej fali. Już patrząc z góry, Huxley próbowała delikatnie się odwrócić, aby spojrzeć, co zostawili za sobą. Widziała mnóstwo dziur w ziemi, palące się lasy i wielką wodę, wdzierającą się w ląd. Widok był przerażający i zapierał dech w piersi. Świat pokazywał swoje okrutne i przerażająco silne oblicze. Czy to miał być koniec?
Ale oni lecieli. Jakimś cudem omijali to, co spadało z nieba, widziała tylko smugi dymu i ognia przelatujące niedaleko. Czuła bijący od nich żar. Ale lecieli przed siebie. Długo i daleko. I chociaż oddalali się od terenów Festiwalu, to z takiej odległości i ona i Percival byli w stanie zauważyć, że nie było to zjawisko regionalne. Jak daleko Rain była w stanie sięgnąć wzrokiem, tak obraz wszędzie był dokładnie taki sam – wszędzie spadały komety. Wszędzie ryły dziury w ziemi, niszczyły budynki, zabierały życie. Aż strach pomyśleć ile osób dzisiejszej nocy nigdy się nie obudzi. Ciekawiło ją czy Londyn stoi, czy doki oberwały, a jeśli tak, to, jak bardzo. Czy jej mieszkanie w kamienicy, do którego ostatnio planowała znowu wrócić, nadal istnieje?
Wpatrzona w przestrzeń obserwowała całe zjawisko z góry. W pewnym momencie ze zdziwieniem zauważyła, że zaczynają obniżać lot. Nie wiedziała ile czasu zajęło przemierzenie im tej odległości, to mogło być dwadzieścia minut, ale równie dobrze i trzy godziny. Całkowicie straciła rachubę czasu, podczas lotu odpłynęła i pogrążyła się we własnych rozmyślaniach. Nad światem, swoim życiem, które prawie przed chwilą straciła. Kolejne straszne wydarzenie, które mogła dopisać do swojej listy przeżytych w tym roku. Rozejrzała się. Nie znała okolicy i nic co widziała z góry, nie było dla niej znajome. Zresztą, nie do końca było co być znajome, ponieważ lecieli właśnie nad gęstym lasem i coraz bardziej zniżali tor swojego lotu. Huxley wyjrzała zza ramienia mężczyzny, jedyne co dostrzegła, to jakieś ruiny. Ale gdyby nie lecieli prosto w stronę budynku, to Rain chyba nigdy by go nie zauważyła. Całkowicie był porośnięty roślinnością, wtapiała się w tło idealnie.
- Lądujemy? – zapytała. Odezwała się chyba po raz pierwszy, odkąd uciekli ze wzniesienia w Dover.
Gdy tylko dotknęli ziemi, odetchnęła głęboko. Może trochę zbyt głęboko i zbyt głośno niż tego chciała, ale poczuła, że wraz z uderzeniem zeszły z niej wszystkie emocje. Poczuła się nagle okropnie zmęczona, wiedziała, że to sprawka tych nerwów i adrenaliny, która trzymała jej ciało przez dłuższą chwilę. Teraz wszystko odeszło i mogła odetchnąć. Chociaż na chwilę. Ale tylko na chwilę, bo znalazła się w miejscu, którego nie znała, z mężczyzną, o którym ona wiedziała dużo, a on nie wiedział nic i przez to cała sytuacja była absurdalnie nieprzewidywalna. Wiedziała, że ich dzisiejszy wieczór, czy też już może noc, nie skończy się zjedzeniem ciasteczek i wypiciem herbaty. Przerwano im rozmowę. Czy do niej wrócą?
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nigdy wcześniej nie przeżył niczego podobnego. Zdarzało mu się uciekać, parę razy w ciągu ostatnich lat ledwie uszedł z życiem – ale to, czego był świadkiem, gdy na grzbiecie Wichroskrzydłego lecieli ponad kornwalijskim półwyspem, przekraczało wszelkie wyobrażenia. Nim dotarli na miejsce, zdążył zapaść zmrok; niebo, jakby ciemniejsze niż przez ostatnie tygodnie, przyoblekło się głębokim granatem, sprawiając, że przecinające je ogniste smugi były doskonale widoczne. A były ich dziesiątki, setki – i ku przerażeniu Percivala nie zostawili ich wcale za sobą w momencie, w którym wydostali się z Dorset. Skala kataklizmu okazywała się znacznie większa, niż początkowo założył, nawet w Kornwalii widział na ziemi dymiące kratery; gdzieś na południu płonęła spora połać lasu, a przez kilkanaście minut drogi musieli znacznie zwiększyć pułap, bo ponad ziemią unosiła się chmura gryzącego dymu. Wszystko to, w połączeniu z ciemnością, utrudniało mu znacznie rozeznanie się w terenie; nie przyznał się do tego, ale co najmniej cztery razy miał wrażenie, że się zgubili – a światła Sennen dostrzegł w ostatniej chwili, kiedy już niemal nad nimi przeleciał.
Zapomniał ostrzec czarownicę, że będą lądować, reflektując się dopiero, gdy usłyszał dobiegające zza pleców pytanie. Przez całą drogę była tak milcząca, że niemal zapomniał o jej obecności – kolejnym dziwnym splocie zdarzeń. – Tak – trzymaj się mocno, na chwilę przechylimy się do przodu – uprzedził, po czym sam niżej pochylił się nad szyją hipogryfa. Dostrzeżenie budynku hodowli pomiędzy koronami drzew było niemożliwe, ale kiedy już zorientował się, gdzie dokładnie się znajdowali, odtworzenie drogi do Ocalenia nie przysporzyło mu problemów. Pokonywał ją setki razy, dotarłby tu nawet z zawiązanymi oczami – a dzisiaj, kiedy obrośnięta roślinnością konstrukcja wyłoniła się spomiędzy drzew, zalała go olbrzymia fala ulgi. Spadające odłamki nie ominęły tego miejsca, pomimo ciemności widział kilka połamanych pni, ale sama hodowla wydawała się nienaruszona; powietrze tutaj miało jedynie lekki zapach siarki, nie wypełniał go jednak duszący pył, a mroku nie rozjaśniała krwistoczerwona łuna pożaru.
Zsunął się z grzbietu Wichroskrzydłego dosyć wprawnie, choć od długiego lotu trochę mrowiło go w nogach. Ledwie znalazł się na ziemi, zza jego pazuchy wyszedł Ognik, prawdopodobnie wyczuwając znajomy zapach lasu. Smoczognik wdrapał mu się na ramię, kaszlnął dwa razy iskrami, po czym odbił się od jego barku, prawie bezgłośnie rozkładając skrzydła; Percival zerknął na niego przelotnie, wiedział, że bez trudu znajdzie drogę do środka. – Jesteśmy na miejscu. Ostrożnie – zwrócił się do kobiety, wyciągając w jej stronę rękę, żeby pomóc jej zsiąść z wysokiego grzbietu hipogryfa. – Możemy tu przeczekać – później odstawię cię, gdzie będziesz chciała – obiecał. Wydawało się, że najgorsze minęło, ale żadne z nich nie mogło mieć pewności, czy ostatni z meteorytów spadł już na ziemię. Percival miał wrażenie, że ta ciągle drżała, kołysząc się pod jego stopami w jakimś niepokojącym, nierównym rytmie.
Nie zaprowadził ich do głównego pomieszczenia, zamiast tego kierując się w stronę przybudówki; klucz zgrzytnął w zamku głośno, ale drzwi otworzyły się posłusznie, odsłaniając przed nimi niewielki gabinet, którego jedynym umeblowaniem było drewniane biurko, nadgryziona zębem czasu kanapa, dwa fotele, kilka regałów i sporych rozmiarów, zaczarowany kufer. Druga para zamkniętych drzwi prowadziła do samej hodowli.
Percival odsunął się, żeby wpuścić czarownicę do środka; z kieszeni wyciągnął wygaszacz, którym pstryknął dwa razy, rozpalając w ten sposób żółtawe światło w dwóch lewitujących pod sufitem lampach. – Rozgość się – powiedział, trochę przepraszająco; kanciapie daleko było do wygód czy przytulności (a przynajmniej nie takiej, do jakiej przywykł przez większość swojego życia), ale dopóki nie wiedział, jak daleko sięgnęła fala, nie chciał wracać do położonego na wybrzeżu Plymouth. Poza tym – nie był pewien, czy pani Woolman pozwoliłaby mu na przyjęcie gościa. – Napijesz się czegoś? Mam… – zawahał się, uchylając wieko kufra i stając przed nim tak, żeby czarownica nie dostrzegła panującego wewnątrz bałaganu. – Porter Starego Sue. I sok malinowy – zaproponował. Sam najchętniej napiłby się czegoś mocniejszego, ale być może nie powinien; nie, dopóki niebezpieczeństwo w pełni nie minęło.
Wyciągnął dwie przykurzone trochę butelki, odwracając się w stronę kobiety – orientując się nagle, że wciąż nie wiedział, jak się nazywała. – Jak masz na imię? – zapytał więc po prostu; do tej pory szanował anonimowość dyktowaną charakterem ich czysto biznesowej relacji, ale to, czego właśnie byli świadkami, wyparło z umysłu Percivala wszystko inne. Być może miał tego pożałować, ale fakt, że wokół nich właśnie kończył się świat, nie pozwalał mu na doszukiwanie się zagrożenia gdziekolwiek indziej.
Zapomniał ostrzec czarownicę, że będą lądować, reflektując się dopiero, gdy usłyszał dobiegające zza pleców pytanie. Przez całą drogę była tak milcząca, że niemal zapomniał o jej obecności – kolejnym dziwnym splocie zdarzeń. – Tak – trzymaj się mocno, na chwilę przechylimy się do przodu – uprzedził, po czym sam niżej pochylił się nad szyją hipogryfa. Dostrzeżenie budynku hodowli pomiędzy koronami drzew było niemożliwe, ale kiedy już zorientował się, gdzie dokładnie się znajdowali, odtworzenie drogi do Ocalenia nie przysporzyło mu problemów. Pokonywał ją setki razy, dotarłby tu nawet z zawiązanymi oczami – a dzisiaj, kiedy obrośnięta roślinnością konstrukcja wyłoniła się spomiędzy drzew, zalała go olbrzymia fala ulgi. Spadające odłamki nie ominęły tego miejsca, pomimo ciemności widział kilka połamanych pni, ale sama hodowla wydawała się nienaruszona; powietrze tutaj miało jedynie lekki zapach siarki, nie wypełniał go jednak duszący pył, a mroku nie rozjaśniała krwistoczerwona łuna pożaru.
Zsunął się z grzbietu Wichroskrzydłego dosyć wprawnie, choć od długiego lotu trochę mrowiło go w nogach. Ledwie znalazł się na ziemi, zza jego pazuchy wyszedł Ognik, prawdopodobnie wyczuwając znajomy zapach lasu. Smoczognik wdrapał mu się na ramię, kaszlnął dwa razy iskrami, po czym odbił się od jego barku, prawie bezgłośnie rozkładając skrzydła; Percival zerknął na niego przelotnie, wiedział, że bez trudu znajdzie drogę do środka. – Jesteśmy na miejscu. Ostrożnie – zwrócił się do kobiety, wyciągając w jej stronę rękę, żeby pomóc jej zsiąść z wysokiego grzbietu hipogryfa. – Możemy tu przeczekać – później odstawię cię, gdzie będziesz chciała – obiecał. Wydawało się, że najgorsze minęło, ale żadne z nich nie mogło mieć pewności, czy ostatni z meteorytów spadł już na ziemię. Percival miał wrażenie, że ta ciągle drżała, kołysząc się pod jego stopami w jakimś niepokojącym, nierównym rytmie.
Nie zaprowadził ich do głównego pomieszczenia, zamiast tego kierując się w stronę przybudówki; klucz zgrzytnął w zamku głośno, ale drzwi otworzyły się posłusznie, odsłaniając przed nimi niewielki gabinet, którego jedynym umeblowaniem było drewniane biurko, nadgryziona zębem czasu kanapa, dwa fotele, kilka regałów i sporych rozmiarów, zaczarowany kufer. Druga para zamkniętych drzwi prowadziła do samej hodowli.
Percival odsunął się, żeby wpuścić czarownicę do środka; z kieszeni wyciągnął wygaszacz, którym pstryknął dwa razy, rozpalając w ten sposób żółtawe światło w dwóch lewitujących pod sufitem lampach. – Rozgość się – powiedział, trochę przepraszająco; kanciapie daleko było do wygód czy przytulności (a przynajmniej nie takiej, do jakiej przywykł przez większość swojego życia), ale dopóki nie wiedział, jak daleko sięgnęła fala, nie chciał wracać do położonego na wybrzeżu Plymouth. Poza tym – nie był pewien, czy pani Woolman pozwoliłaby mu na przyjęcie gościa. – Napijesz się czegoś? Mam… – zawahał się, uchylając wieko kufra i stając przed nim tak, żeby czarownica nie dostrzegła panującego wewnątrz bałaganu. – Porter Starego Sue. I sok malinowy – zaproponował. Sam najchętniej napiłby się czegoś mocniejszego, ale być może nie powinien; nie, dopóki niebezpieczeństwo w pełni nie minęło.
Wyciągnął dwie przykurzone trochę butelki, odwracając się w stronę kobiety – orientując się nagle, że wciąż nie wiedział, jak się nazywała. – Jak masz na imię? – zapytał więc po prostu; do tej pory szanował anonimowość dyktowaną charakterem ich czysto biznesowej relacji, ale to, czego właśnie byli świadkami, wyparło z umysłu Percivala wszystko inne. Być może miał tego pożałować, ale fakt, że wokół nich właśnie kończył się świat, nie pozwalał mu na doszukiwanie się zagrożenia gdziekolwiek indziej.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Na złożoną obietnicę kiwnęła lekko głową. Nie wiedziała do końca, gdzie jest i utknięcie tutaj nie było jej zbytnio na rękę. Więc za propozycję odstawienia w inne, dowolne miejsce, ochoczo przystała. Mogła jedynie się domyślać, jak daleko było stąd do Londynu. Gdy Percival ruszył przodem, podążyła za nim. Ku jej zdziwieniu nie skierowali się w stronę głównego budynku, a małej przybudówki, którą dopiero co zauważyła. Weszła do środka, gdy tylko drzwi się otworzyły, a ona rozejrzała się pobieżnie. Nic szczególnego, wyglądało jak gabinet, niewielkie pomieszczenie gdzie można było oddać się papierkowej robocie. Były jeszcze jedne drzwi, zwróciła na nie uwagę, ale jej wzrok podążył w kierunku fotela. Drgnęła lekko, gdy zapaliło się światło. Na pytanie odpowiedziała kiwnięciem.
Rozpięła pelerynę, którą przewiesiła przez oparcie fotela, a sama zasiadła w nim wygodnie. Ogromnie walczyła z pokusą, aby oprzeć się i przymknąć oczy. Zamiast tego, starała się skupić na tym gdzie jest i z kim jest. Rozglądała się, co jakiś czas zatrzymując swoje spojrzenie na mężczyźnie.
- Porter brzmi bardzo dobrze – w jej głosie można było usłyszeć podekscytowanie.
Wszakże dawno nie piła ciemnego piwa. Życie ją ostatnio nie rozpieszczało, nawet w kwestii dobrego alkoholu. Najlepszy mieli w Parszywym, jeszcze niedawno, ale czy dalej go tam sprzedawali, to nie była już w stanie tego stwierdzić. Zacisnęła usta, na bolesne wspomnienie, ale szybko wróciła myślami na ziemię. Usłyszała jego pytanie.
I przez chwilę zapadła niezręczna cisza. Ponieważ z jednej strony, nie na rękę było jej, aby wiedział, kim jest. Z wielu różnych powodów. Tych mniej i bardziej błahych. I tych, które mogły mieć wpływ na jej i jego życie w dość mocnym stopniu. Przecież nadal nie zdecydowała co począć wiedzą, którą posiadła. Może niewielka, ale wystarczająca, by zahaczyć swój haczyk, Jak przy wędce. I zacząć ciągnąć, prawda? Z drugiej strony, uratował jej życie. Była mu winna, czy też w dobrym takcie byłoby, zdradzić mu, choć odrobinę prawdy o sobie. Mogła skłamać, normalnie by to pewnie zrobiła, naprędce wymyślając sobie fałszywe imię i nazwisko. Ale zmęczona, lekko skołowana i wystraszona, wypaliła bez zastanowienia.
- Rain… Huxley – rzuciła, wyciągając dłoń po butelkę alkoholu.
Gdy tylko szklana butelka została otworzona, nie czekała zbyt długo, pociągnęła kilka głębokich łyków. Percival nie musiał kłopotać się o znalezienie jakiejś szklanki, picie z butelki jak najbardziej jej odpowiadało.
Siedząc tak w fotelu i czując w ustach smak całkiem dobrego portera, miała wrażenie, jakby ziemia trzęsła jej się pod stopami. Przez chwilę, gdy odpływała gdzieś myślami i skupiała się na wszystkim tylko nie na myśleniu o tragedii, która ich przed chwilą spotkała, nie odbierała tylu bodźców ze środowiska zewnętrznego. A kiedy się trochę wyciszyła, odcięła wzrok i nie słyszała zbyt wielu dźwięków, wyczuła delikatne drgania. I znowu poczuła, jak całe ciało jej się spięło. Mimowolnie odwróciła się w stronę okna, jakby spodziewała się, że zaraz ujrzy kolejny spadający kawałek meteorytu. Na szczęście żadnego ognia w pobliżu budynku, w którym się znajdowali, nie dostrzegła.
- Czy to tutaj się skryłeś? – zapytała, zwracając swoją uwagę w kierunku Percivala.
Utkwiła w nim swoje spojrzenie. Czy coś się stało? Patrzył na nią jakoś inaczej.
Rozpięła pelerynę, którą przewiesiła przez oparcie fotela, a sama zasiadła w nim wygodnie. Ogromnie walczyła z pokusą, aby oprzeć się i przymknąć oczy. Zamiast tego, starała się skupić na tym gdzie jest i z kim jest. Rozglądała się, co jakiś czas zatrzymując swoje spojrzenie na mężczyźnie.
- Porter brzmi bardzo dobrze – w jej głosie można było usłyszeć podekscytowanie.
Wszakże dawno nie piła ciemnego piwa. Życie ją ostatnio nie rozpieszczało, nawet w kwestii dobrego alkoholu. Najlepszy mieli w Parszywym, jeszcze niedawno, ale czy dalej go tam sprzedawali, to nie była już w stanie tego stwierdzić. Zacisnęła usta, na bolesne wspomnienie, ale szybko wróciła myślami na ziemię. Usłyszała jego pytanie.
I przez chwilę zapadła niezręczna cisza. Ponieważ z jednej strony, nie na rękę było jej, aby wiedział, kim jest. Z wielu różnych powodów. Tych mniej i bardziej błahych. I tych, które mogły mieć wpływ na jej i jego życie w dość mocnym stopniu. Przecież nadal nie zdecydowała co począć wiedzą, którą posiadła. Może niewielka, ale wystarczająca, by zahaczyć swój haczyk, Jak przy wędce. I zacząć ciągnąć, prawda? Z drugiej strony, uratował jej życie. Była mu winna, czy też w dobrym takcie byłoby, zdradzić mu, choć odrobinę prawdy o sobie. Mogła skłamać, normalnie by to pewnie zrobiła, naprędce wymyślając sobie fałszywe imię i nazwisko. Ale zmęczona, lekko skołowana i wystraszona, wypaliła bez zastanowienia.
- Rain… Huxley – rzuciła, wyciągając dłoń po butelkę alkoholu.
Gdy tylko szklana butelka została otworzona, nie czekała zbyt długo, pociągnęła kilka głębokich łyków. Percival nie musiał kłopotać się o znalezienie jakiejś szklanki, picie z butelki jak najbardziej jej odpowiadało.
Siedząc tak w fotelu i czując w ustach smak całkiem dobrego portera, miała wrażenie, jakby ziemia trzęsła jej się pod stopami. Przez chwilę, gdy odpływała gdzieś myślami i skupiała się na wszystkim tylko nie na myśleniu o tragedii, która ich przed chwilą spotkała, nie odbierała tylu bodźców ze środowiska zewnętrznego. A kiedy się trochę wyciszyła, odcięła wzrok i nie słyszała zbyt wielu dźwięków, wyczuła delikatne drgania. I znowu poczuła, jak całe ciało jej się spięło. Mimowolnie odwróciła się w stronę okna, jakby spodziewała się, że zaraz ujrzy kolejny spadający kawałek meteorytu. Na szczęście żadnego ognia w pobliżu budynku, w którym się znajdowali, nie dostrzegła.
- Czy to tutaj się skryłeś? – zapytała, zwracając swoją uwagę w kierunku Percivala.
Utkwiła w nim swoje spojrzenie. Czy coś się stało? Patrzył na nią jakoś inaczej.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Skinął głową bezgłośnie, sięgając po dwie butelki ciemnego piwa – zauważając z lekkim zdziwieniem, że lekko drżały mu dłonie. A może to ziemia nadal się poruszała, wprawiana w wibrowanie setkami uderzających w nią odłamków, podskakująca w rytm złowrogich wstrząsów wtórnych? Wszystko, czego był świadkiem tego wieczoru, wciąż wydawało mu się nierzeczywiste, zwłaszcza w zestawieniu ze znajomą, pozornie bezpieczną przestrzenią przybudówki. Ta wciąż pachniała właściwie: wilgotną ziemią i igliwiem, siarką i starością pozyskanych z drugiej ręki mebli; charakterystyczna woń go odprężała, przywołując z pamięci wspomnienia spędzonych tu momentów – które zgrzytliwym dysonansem przecinały świeże obrazy trawiącego horyzont ognia, fali zalewającej jarmarki i namioty, skrzydlatych aetonanów spadających prosto we wzburzone morze. Nie potrafił tego przyswoić; ogrom kataklizmu nie mieścił mu się w głowie, straszniejszy niż jakakolwiek legenda czy opowieść, niewyobrażalny, niepojęty. Prawdziwy koniec świata – ale skoro świat się skończył, to co nadal tu robili? Co powinni uczynić? Picie piwa na obitych popękaną skórą fotelach tchnęło jakąś niewybaczalną bezczynnością, ale Percival nie miał pojęcia, co oprócz tego mógłby zdziałać – nie, kiedy niebo przecinały pojedyncze płomienie gwiazd, a otwarta przestrzeń kojarzyła się ze śmiertelnym zagrożeniem. Rzecz jasna: naiwnie, w wątłej przybudówce nie było ani trochę bardziej bezpiecznie, drewniany dach nie wytrzymałby potężnej siły lecącego z ogromną prędkością odłamka – ale gdzie miał się ukryć, kiedy samo niebo postanowiło runąć na ziemię?
Otworzył butelkę płynnym ruchem, po czym wyciągnął ją w stronę kobiety. Nie umknęła mu przedłużająca się cisza, bardziej od niej zdziwił go właściwie fakt, że w końcu się odezwała. Rain. Rain Huxley. Zmarszczył na krótko brwi, imię zabrzmiało znajomo, w sposób, którego nie umiał jednoznacznie wyjaśnić; jak coś, co dawno temu przeczytał w gazecie albo usłyszał przelotnie w rozmowie. Personalia na tyle mgliste, że nie był w stanie przypisać ich do żadnej twarzy – nie będąc nawet pewnym, czy faktycznie mógł je znać, czy tylko skojarzyły mu się z kimś, kogo imię i nazwisko brzmiało podobnie.
Miło mi cię poznać, Rain, chciał powiedzieć w pierwszym odruchu, ale nawet drżąca pod stopami podłoga nie odciągnęła jego uwagi od tego, jak nienaturalnie by to zabrzmiało. To nie było ich pierwsze spotkanie, nie miało też charakteru towarzyskiego; jeszcze parę godzin temu widział w niej przede wszystkim problem, który sam stworzył, teraz – nie był pewien. Opadł na drugi z foteli, dłonią sięgając do brody, zmęczonym gestem przetarł twarz; upił łyk cierpkiego piwa, kupując sobie tym samym parę sekund na odnalezienie właściwych słów – ale zanim zdążyłby to zrobić, pytanie Rain na chwilę zbiło go z tropu.
– Skryłem? – powtórzył, opuszczając dłoń i krzyżując z nią spojrzenie – szukając w jej oczach odpowiedzi na inne pytanie, to, którego wprost nie zadał. Czy miała na myśli fakt, że był ukrywającym się zbiegiem? Czy to oznaczało, że porzucali wreszcie pozory? Z jednej strony: od samego początku zdawał sobie sprawę z faktu, że jako czarownica zarabiająca na pozyskiwaniu informacji, z całą pewnością wiedziała, kim był; z drugiej – zerwanie ostatniej kotary zaprzeczenia paradoksalnie go zaskoczyło, sprawiając, że przestrzeń gabinetu wyrwała mu się nagle ciaśniejsza. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach; przez równą sekundę zastanawiając się, czy nie powinien iść w zaparte – ale czy to miałoby jakiekolwiek znaczenie? Czy w ich świecie, tym, który rano miał wyciągnąć z ciemności świt, cokolwiek je jeszcze miało? Czy ich świat w ogóle jeszcze istniał? – Między innymi – podjął, kiwając głową, po czym pociągnął kolejny solidny łyk alkoholu. – Wcześniej skryłem się u Bena, ale ktoś spalił jego dom do gołej ziemi. On sam zapadł się pod ziemię – dodał nagle, prawie mimowolnie podejmując temat, który podczas lotu przemilczeli; zanim kometa rozpadła się na kawałki, Rain skontaktowała się z nim, żeby przekazać mu informacje – czy faktycznie je miała? Na jego powierzchnię świadomości znów wypłynęło wspomnienie walczącego z pikującym aetonanem Jaimiego; wzdrygnął się. Na pewno sobie poradził – na pewno zdołał się gdzieś schronić. – Wiesz coś o tym? – zapytał. Ben się odnalazł, ale nic nie pamiętał; jeżeli istniała szansa, że Rain w trakcie swojego śledztwa natrafiła na coś więcej niż to, że pojawił się na festiwalu, to chciał się tego dowiedzieć – mimo że nadal nie miał galeonów, którymi mógłby jej za tę informację zapłacić.
Otworzył butelkę płynnym ruchem, po czym wyciągnął ją w stronę kobiety. Nie umknęła mu przedłużająca się cisza, bardziej od niej zdziwił go właściwie fakt, że w końcu się odezwała. Rain. Rain Huxley. Zmarszczył na krótko brwi, imię zabrzmiało znajomo, w sposób, którego nie umiał jednoznacznie wyjaśnić; jak coś, co dawno temu przeczytał w gazecie albo usłyszał przelotnie w rozmowie. Personalia na tyle mgliste, że nie był w stanie przypisać ich do żadnej twarzy – nie będąc nawet pewnym, czy faktycznie mógł je znać, czy tylko skojarzyły mu się z kimś, kogo imię i nazwisko brzmiało podobnie.
Miło mi cię poznać, Rain, chciał powiedzieć w pierwszym odruchu, ale nawet drżąca pod stopami podłoga nie odciągnęła jego uwagi od tego, jak nienaturalnie by to zabrzmiało. To nie było ich pierwsze spotkanie, nie miało też charakteru towarzyskiego; jeszcze parę godzin temu widział w niej przede wszystkim problem, który sam stworzył, teraz – nie był pewien. Opadł na drugi z foteli, dłonią sięgając do brody, zmęczonym gestem przetarł twarz; upił łyk cierpkiego piwa, kupując sobie tym samym parę sekund na odnalezienie właściwych słów – ale zanim zdążyłby to zrobić, pytanie Rain na chwilę zbiło go z tropu.
– Skryłem? – powtórzył, opuszczając dłoń i krzyżując z nią spojrzenie – szukając w jej oczach odpowiedzi na inne pytanie, to, którego wprost nie zadał. Czy miała na myśli fakt, że był ukrywającym się zbiegiem? Czy to oznaczało, że porzucali wreszcie pozory? Z jednej strony: od samego początku zdawał sobie sprawę z faktu, że jako czarownica zarabiająca na pozyskiwaniu informacji, z całą pewnością wiedziała, kim był; z drugiej – zerwanie ostatniej kotary zaprzeczenia paradoksalnie go zaskoczyło, sprawiając, że przestrzeń gabinetu wyrwała mu się nagle ciaśniejsza. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach; przez równą sekundę zastanawiając się, czy nie powinien iść w zaparte – ale czy to miałoby jakiekolwiek znaczenie? Czy w ich świecie, tym, który rano miał wyciągnąć z ciemności świt, cokolwiek je jeszcze miało? Czy ich świat w ogóle jeszcze istniał? – Między innymi – podjął, kiwając głową, po czym pociągnął kolejny solidny łyk alkoholu. – Wcześniej skryłem się u Bena, ale ktoś spalił jego dom do gołej ziemi. On sam zapadł się pod ziemię – dodał nagle, prawie mimowolnie podejmując temat, który podczas lotu przemilczeli; zanim kometa rozpadła się na kawałki, Rain skontaktowała się z nim, żeby przekazać mu informacje – czy faktycznie je miała? Na jego powierzchnię świadomości znów wypłynęło wspomnienie walczącego z pikującym aetonanem Jaimiego; wzdrygnął się. Na pewno sobie poradził – na pewno zdołał się gdzieś schronić. – Wiesz coś o tym? – zapytał. Ben się odnalazł, ale nic nie pamiętał; jeżeli istniała szansa, że Rain w trakcie swojego śledztwa natrafiła na coś więcej niż to, że pojawił się na festiwalu, to chciał się tego dowiedzieć – mimo że nadal nie miał galeonów, którymi mógłby jej za tę informację zapłacić.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie to miała na myśli. Aczkolwiek niezamierzona gra słów widocznie zbiła Percivala Notta z tropu. Gdy spotkali się po raz pierwszy, szukał lokum, gdzie mógłby mieszkać. Padały propozycje miejsc w Londynie, z których mężczyzna nie skorzystał, więc Huxley domyślała się, że znalazł inne miejsce, które umożliwiło mu bezpieczne przeczekanie. I dopiero gdy powtórzył za nią to jedno słowo, patrząc na Huxley. Ich spojrzenia skrzyżowały się i przez chwilę ciszy wymienili między sobą niewerbalnie więcej słów niż podczas całego ich dzisiejszego spotkania. Gdy ten zmieniał pozycję i opierał się łokciami na kolanach, Rain rozsiadła się wygodniej, opierając o oparcie i zarzucając nogę na nogę. Zaniepokoił się. Chociaż Rain nie miała tego w planach to i ona poczuła dreszczyk, który przeszedł jej po plecach.
Przyglądała mu się uważnie. Już prawie nie wyglądał jak ten mężczyzna we wspomnieniu, które otrzymała od Mulcibera. Dojrzał, przede wszystkim dojrzał. I ta dojrzałość była u niego wyczuwalna. Sprawiał wrażenie człowieka, który w swoim życiu bardzo dużo przeżył i miał duże doświadczenie. Na pewno w ukrywaniu się i próbach przeżycia, skoro był wysłany za nim, i nadal jest aktualny, list gończy. Za niego i jego znajomego, którego chciał znaleźć.
- Ostatnio szukałeś lokum – zauważyła, chcąc go trochę uspokoić. Ostatnie czego teraz chciała, to zaburzyć u niego poczucie bezpieczeństwa. Nic mu przecież z jej strony nie groziło. – Dlatego pytam, czy to tutaj…
Posłała mu delikatny uśmiech. Wiedział, że ona wie. I ona wiedziała, że on wie. Chociaż wyszło niezamierzenie, może wcale nie był to taki zły pomysł, aby ta kurtyna opadła? Nie całkowicie i nie oficjalnie, ale zbyt dużo dzisiaj razem przeżyli. I bardzo szybko wrócili na służbowe tory, ledwo Huxley skończyła tłumaczyć sformułowanie, które użyła, a mężczyzna już pociągnął temat dalej, wracając ich rozmową do Benjamina, którego Rain ostatnio poszukiwała. I ona przetarła policzek dłonią, z zaskoczeniem zauważając, że nadal jest brudny od pyłu. Upiła łyk piwa. Dopiero wtedy odpowiedziała na jego pytanie.
- Na temat spalenia domu Benjamina nic nie wiem, ale też nie taki był mój cel, prawda? – przypomniała. – Z drugiej strony, ten „ktoś” to chyba oczywiste, są wystawione za was listy gończe, no kurwa… Albo ministerstwo, albo ktoś się połasił na kasę. Jeśli chodzi o niego samego, to spod ziemi wyszedł. Był na Festiwalu Lata, ludzie plotkują, że przedstawiał się jako Percy. Ciekawe, prawda?
I szlajał się z pewną dziewczyną, piękną blondynką. Ludzie plotkowali jej imię, jej Celiny. Plotka dotarła do niej już po ich wspólnym spotkaniu i kobieta wiedziała, że będzie musiała się z nią skontaktować i to wyjaśnić. O ile jej córka wyszła z tego całego końca świata cało. Nie mogła jednak o tym teraz myśleć, musiała skupić się na tym, co tu i teraz. Na Percivalu, na rozmowie z nim, aby nie popełnić błędu. Jedna myśl jednak nie dawała jej spokoju, czy jeśli ten cały Ben naprawdę uganiał się za jej Celinką, czy może powiązać te informacje z miejscem, w którym Celina przebywa? Z Doliną Godryka? Czy i tam mógł zapaść się Benjamin, gdy zniknął tak, że nikt nie był w stanie go wyśledzić? Będzie musiała to sprawdzić, dowiedzieć się. Kto wie, co ta wiedza może jej przynieść w przyszłości. Może solidną zapłatę od Percivala?
Przyglądała mu się uważnie. Już prawie nie wyglądał jak ten mężczyzna we wspomnieniu, które otrzymała od Mulcibera. Dojrzał, przede wszystkim dojrzał. I ta dojrzałość była u niego wyczuwalna. Sprawiał wrażenie człowieka, który w swoim życiu bardzo dużo przeżył i miał duże doświadczenie. Na pewno w ukrywaniu się i próbach przeżycia, skoro był wysłany za nim, i nadal jest aktualny, list gończy. Za niego i jego znajomego, którego chciał znaleźć.
- Ostatnio szukałeś lokum – zauważyła, chcąc go trochę uspokoić. Ostatnie czego teraz chciała, to zaburzyć u niego poczucie bezpieczeństwa. Nic mu przecież z jej strony nie groziło. – Dlatego pytam, czy to tutaj…
Posłała mu delikatny uśmiech. Wiedział, że ona wie. I ona wiedziała, że on wie. Chociaż wyszło niezamierzenie, może wcale nie był to taki zły pomysł, aby ta kurtyna opadła? Nie całkowicie i nie oficjalnie, ale zbyt dużo dzisiaj razem przeżyli. I bardzo szybko wrócili na służbowe tory, ledwo Huxley skończyła tłumaczyć sformułowanie, które użyła, a mężczyzna już pociągnął temat dalej, wracając ich rozmową do Benjamina, którego Rain ostatnio poszukiwała. I ona przetarła policzek dłonią, z zaskoczeniem zauważając, że nadal jest brudny od pyłu. Upiła łyk piwa. Dopiero wtedy odpowiedziała na jego pytanie.
- Na temat spalenia domu Benjamina nic nie wiem, ale też nie taki był mój cel, prawda? – przypomniała. – Z drugiej strony, ten „ktoś” to chyba oczywiste, są wystawione za was listy gończe, no kurwa… Albo ministerstwo, albo ktoś się połasił na kasę. Jeśli chodzi o niego samego, to spod ziemi wyszedł. Był na Festiwalu Lata, ludzie plotkują, że przedstawiał się jako Percy. Ciekawe, prawda?
I szlajał się z pewną dziewczyną, piękną blondynką. Ludzie plotkowali jej imię, jej Celiny. Plotka dotarła do niej już po ich wspólnym spotkaniu i kobieta wiedziała, że będzie musiała się z nią skontaktować i to wyjaśnić. O ile jej córka wyszła z tego całego końca świata cało. Nie mogła jednak o tym teraz myśleć, musiała skupić się na tym, co tu i teraz. Na Percivalu, na rozmowie z nim, aby nie popełnić błędu. Jedna myśl jednak nie dawała jej spokoju, czy jeśli ten cały Ben naprawdę uganiał się za jej Celinką, czy może powiązać te informacje z miejscem, w którym Celina przebywa? Z Doliną Godryka? Czy i tam mógł zapaść się Benjamin, gdy zniknął tak, że nikt nie był w stanie go wyśledzić? Będzie musiała to sprawdzić, dowiedzieć się. Kto wie, co ta wiedza może jej przynieść w przyszłości. Może solidną zapłatę od Percivala?
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Kurwa, zaklął w myślach, z opóźnieniem orientując się, że opacznie zinterpretował słowa Rain. Przez moment poczuł się tak, jakby zbiegał na ślepo po schodach i niespodziewanie zamiast na stopień, natrafił stopą na pustkę; jego wnętrzności skręciły się nieprzyjemnie, serce zabiło mocniej, ale nie było już odwrotu – potknął się, popełnił błąd, po części z pewnością dyktowany zmęczeniem – a po części faktem, że na śmierć zapomniał o tamtej prośbie o pomoc w znalezieniu lokum. Idiota; ukrywał się przed ministerstwem magii i Rycerzami Walpurgii już przeszło od roku, powinien przestać gubić się we własnych kłamstwach – tymczasem znów popełniał błąd godny kompletnego amatora. Czy kosztowny? Pozwolił, by jego spojrzenie skrzyżowało się z tym należącym do kobiety, czy jego wyznanie coś zmieniło? I tak podejrzewał już wcześniej, że wiedziała, z kim miała do czynienia, a jednak: ogarnął go dyskomfort, który starał się ukryć, unosząc dłoń do twarzy i – niby bezwiednie – pocierając brodę. – No tak – przytaknął, mimowolnie odwzajemniając uśmiech, choć jego własny mógł wypaść nieco nerwowo. Przesunął rękę na kark, zanim ostatecznie opuścił ją na oparcie fotela; pociągnął łyk piwa z butelki, starając się pozbierać myśli w całość. Ostatecznie wciąż nie powiedział jej, gdzie się zatrzymał; był niemal pewien, że nazwa menażerii nie padła w ich rozmowie ani razu, choć wspomnienia z ostatnich godzin wydawały mu się poszatkowane i chaotyczne.
Pokręcił głową, nie do końca zgadzając się ze słowami Rain. – Tylko zaufane osoby wiedziały, gdzie jest ten dom – powiedział, mimo że gdzieś w połowie wypowiadania tego zdania dotarło do niego, że nie mógł być tego pewien. Ben niczego nie pamiętał – a jego samego nie było w kraju wystarczająco długo, żeby wypaść z obiegu. Kiedy wrócił, po drewnianej chatce w Sennen został tylko kawał spalonej ziemi, ale mogło się to zdarzyć dni albo tygodnie wcześniej; a że przez cały ten czas nie miał kontaktu z Jaimiem, to wszelkie okoliczności pozostawały jedną wielką niewiadomą.
Nienawidził niewiadomych.
Mięsień policzka drgnął mu lekko na wspomnienie listów gończych, ostatecznego potwierdzenia, że odtąd grali w otwarte karty. Może to i lepiej; udawanie i tak mu nie wychodziło. – Wiem, spotkaliśmy się – przytaknął, decydując się nie wspominać jednak o utracie pamięci Benjamina. – Rzeczywiście, ciekawe – zgodził się jedynie, upijając kolejny łyk piwa; żałując, że nie miał przy sobie niczego mocniejszego. – To dlatego byłaś na festiwalu? – zapytał, czy przyprowadziły ją tam plotki na temat człowieka, którego poszukiwała? – Skąd wiedziałaś, że tam będzie? – podjął, licząc na to, że dowie się czegokolwiek. Nie tylko o tym, co Ben robił pod jego nieobecność – ale też gdzie wtedy się zatrzymał, a tym samym: gdzie mógł być teraz. Podczas ich rozmowy wspominał coś o blondynce i jej bracie, Percival nie potrafił przypomnieć sobie jednak nazwiska ani nawet nazwy hrabstwa, nie do końca pewny, czy kiedykolwiek padła. Nie mógł pozwolić sobie na to, żeby znowu go zgubić – jeśli przeżył wyścig pod Durdle Door (a przeżyć musiał).
Ciche szuranie odwróciło jego uwagę od pourywanych myśli, odwrócił się, zatrzymując wzrok na drzwiach prowadzących do głównego budynku. Podniósł się z fotela, po drodze ostrożnie odstawiając do połowy opróżnioną butelkę na blat biurka, po czym chwycił za klamkę; do środka, dokładnie tak, jak się spodziewał, wsunął się Ognik, wzniecając niewielki tuman kurzu. – Nie jest groźny – odezwał się Percival uspokajająco, odwracając się na moment w stronę Rain; w międzyczasie smoczognik zdążył kichnąć, wypuszczając w powietrze kilka iskier.
Pokręcił głową, nie do końca zgadzając się ze słowami Rain. – Tylko zaufane osoby wiedziały, gdzie jest ten dom – powiedział, mimo że gdzieś w połowie wypowiadania tego zdania dotarło do niego, że nie mógł być tego pewien. Ben niczego nie pamiętał – a jego samego nie było w kraju wystarczająco długo, żeby wypaść z obiegu. Kiedy wrócił, po drewnianej chatce w Sennen został tylko kawał spalonej ziemi, ale mogło się to zdarzyć dni albo tygodnie wcześniej; a że przez cały ten czas nie miał kontaktu z Jaimiem, to wszelkie okoliczności pozostawały jedną wielką niewiadomą.
Nienawidził niewiadomych.
Mięsień policzka drgnął mu lekko na wspomnienie listów gończych, ostatecznego potwierdzenia, że odtąd grali w otwarte karty. Może to i lepiej; udawanie i tak mu nie wychodziło. – Wiem, spotkaliśmy się – przytaknął, decydując się nie wspominać jednak o utracie pamięci Benjamina. – Rzeczywiście, ciekawe – zgodził się jedynie, upijając kolejny łyk piwa; żałując, że nie miał przy sobie niczego mocniejszego. – To dlatego byłaś na festiwalu? – zapytał, czy przyprowadziły ją tam plotki na temat człowieka, którego poszukiwała? – Skąd wiedziałaś, że tam będzie? – podjął, licząc na to, że dowie się czegokolwiek. Nie tylko o tym, co Ben robił pod jego nieobecność – ale też gdzie wtedy się zatrzymał, a tym samym: gdzie mógł być teraz. Podczas ich rozmowy wspominał coś o blondynce i jej bracie, Percival nie potrafił przypomnieć sobie jednak nazwiska ani nawet nazwy hrabstwa, nie do końca pewny, czy kiedykolwiek padła. Nie mógł pozwolić sobie na to, żeby znowu go zgubić – jeśli przeżył wyścig pod Durdle Door (a przeżyć musiał).
Ciche szuranie odwróciło jego uwagę od pourywanych myśli, odwrócił się, zatrzymując wzrok na drzwiach prowadzących do głównego budynku. Podniósł się z fotela, po drodze ostrożnie odstawiając do połowy opróżnioną butelkę na blat biurka, po czym chwycił za klamkę; do środka, dokładnie tak, jak się spodziewał, wsunął się Ognik, wzniecając niewielki tuman kurzu. – Nie jest groźny – odezwał się Percival uspokajająco, odwracając się na moment w stronę Rain; w międzyczasie smoczognik zdążył kichnąć, wypuszczając w powietrze kilka iskier.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nerwowy uśmiech. Czy to ten moment, kiedy zorientował się, jak bardzo się podłożył? Jak bardzo odsłonił ostatnie karty i przestali już grać w udawanki? Przecież oboje dobrze wiedzieli, że Huxley miała świadomość z kim ma do czynienia. Czy naprawdę tak dobrze udało jej się podczas tego pierwszego spotkania ukryć, że domyśla się kim był Percival? Być może, skoro mężczyzna był tak zbity z tropu. Huxley natomiast starała się zachować spokój i pozory, że nic się nie stało. Nie na długo, co prawda. Bo już po chwili sama ściągnęła zasłonę, otwarcie mówiąc o nagrodzie, która była wystawiona za jego głowę. Za ich głowę. W końcu zlecił jej poszukiwania mężczyzny, za którego również była ogromna sumka. Większa niż ta, którą zapłacił jej Percival. A jednak to nie w ministerstwie teraz stała donosząc, że ma z nim kontakt i może go im wystawić. Nie zastanawiało to go? Nie przeszła mu przez głowę taka myśl? Huxley mu zawdzięczała teraz życie, to prawda, mogłaby skończyć tam nad wybrzeżem bardzo źle. Ale skąd miał mieć pewność jak długo ta jej wdzięczność będzie go chronić? Rain zdawała sobie sprawę, że poniekąd stanowi dla niego zagrożenie. Czy on również o tym wiedział?
- Tylko zaufane? Naprawdę myślisz, że nikt nie pisnął słowem? Nie zdradził, albo nie został zmuszony do zdrady? – spojrzała na niego, unosząc brwi. – Jest wojna, nie wierzę, że chroniąc jego domu, ktoś narażał swoją dupę. A przynajmniej nie wszyscy. Jesteś pewien, że wszyscy byli zaufani?
Dla Huxley to było nierealne. Chociaż sama nie wie, jak sama by zareagowała. W końcu jeszcze do niedawna port i mieszkające w nim osoby były dla niej jak rodzina. Czy tak po prostu zdradziłaby ich sekrety, by chronić siebie? Nie była tego taka pewna. Czy grałaby na dwa fronty? Już prędzej. Była legilimentką, mogła zmieniać wspomnienia także i swoje. Podsunięcie fałszywych informacji pod idealnie wyglądającym przykryciem? To jest coś, co by zrobiła ona.
Skrzywiła się na wspomnienie o tym, że mężczyźni się już spotkali. Starała się ukryć to, biorąc łyk alkoholu. Szkoda by wietrzało. Gdy padło pytanie o jej cel pojawienia się na festiwalu, to z początku kiwnęła głową, ale zaraz jednak zaprzeczyła.
- W sumie, to nie. Miałam się tam spotkać z informatorem, podróżnik, handlarz magicznymi stworzeniami – zaśmiała się cicho. – W sumie to przypadek.
Miała szczęście. Miała piekielnego farta, że akurat trafiła w odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie. Nie chciała zdradzać mężczyźnie, jak wielki był to przypadek. Nie musiał znać szczegółów, przecież nie za to płacił. Ale Rain nadal nie mogła uwierzyć, że pierwszy raz od dawna, tak jej się poszczęściło.
- Ponoć był widziany z jakąś panną… – zaczęła, ale nie dane jej było dokończyć.
Pojawił się odgłos jakiegoś szurania. Huxley rozejrzała się zdziwiona, szukając źródła dźwięku. Przestraszyła się, że to może gdzieś uderzył fragment komety albo dzieje się coś innego. Ale mężczyzna wstał, zachowywał się spokojnie, podszedł do drzwi, a zza nich wysunął się… smok? Dziwna, latająca jaszczurka. Która jeszcze puszczała iskry, jakby miała się zaraz zapalić.
- Co to jest? – zapytała zdziwiona, przyglądając się temu stworzeniu z zainteresowaniem.
Na chwilę zapomniała o Benjaminie, Celinie i całym świecie. Bardzo spodobało jej się to stworzenie. I była prawie pewna, że nigdy takiego nigdzie nie widziała. Czy uczyli o nich w Hogwarcie? Nie była pewna, ale równie dobrze mogła przespać tę lekcję. Orłem z Magicznych Stworzeń to ona nie była.
- Hodujesz… to? – zapytała, wskazując na latającą jaszczurkę butelką i wypiła z niej jeszcze jednego łyka.
- Tylko zaufane? Naprawdę myślisz, że nikt nie pisnął słowem? Nie zdradził, albo nie został zmuszony do zdrady? – spojrzała na niego, unosząc brwi. – Jest wojna, nie wierzę, że chroniąc jego domu, ktoś narażał swoją dupę. A przynajmniej nie wszyscy. Jesteś pewien, że wszyscy byli zaufani?
Dla Huxley to było nierealne. Chociaż sama nie wie, jak sama by zareagowała. W końcu jeszcze do niedawna port i mieszkające w nim osoby były dla niej jak rodzina. Czy tak po prostu zdradziłaby ich sekrety, by chronić siebie? Nie była tego taka pewna. Czy grałaby na dwa fronty? Już prędzej. Była legilimentką, mogła zmieniać wspomnienia także i swoje. Podsunięcie fałszywych informacji pod idealnie wyglądającym przykryciem? To jest coś, co by zrobiła ona.
Skrzywiła się na wspomnienie o tym, że mężczyźni się już spotkali. Starała się ukryć to, biorąc łyk alkoholu. Szkoda by wietrzało. Gdy padło pytanie o jej cel pojawienia się na festiwalu, to z początku kiwnęła głową, ale zaraz jednak zaprzeczyła.
- W sumie, to nie. Miałam się tam spotkać z informatorem, podróżnik, handlarz magicznymi stworzeniami – zaśmiała się cicho. – W sumie to przypadek.
Miała szczęście. Miała piekielnego farta, że akurat trafiła w odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie. Nie chciała zdradzać mężczyźnie, jak wielki był to przypadek. Nie musiał znać szczegółów, przecież nie za to płacił. Ale Rain nadal nie mogła uwierzyć, że pierwszy raz od dawna, tak jej się poszczęściło.
- Ponoć był widziany z jakąś panną… – zaczęła, ale nie dane jej było dokończyć.
Pojawił się odgłos jakiegoś szurania. Huxley rozejrzała się zdziwiona, szukając źródła dźwięku. Przestraszyła się, że to może gdzieś uderzył fragment komety albo dzieje się coś innego. Ale mężczyzna wstał, zachowywał się spokojnie, podszedł do drzwi, a zza nich wysunął się… smok? Dziwna, latająca jaszczurka. Która jeszcze puszczała iskry, jakby miała się zaraz zapalić.
- Co to jest? – zapytała zdziwiona, przyglądając się temu stworzeniu z zainteresowaniem.
Na chwilę zapomniała o Benjaminie, Celinie i całym świecie. Bardzo spodobało jej się to stworzenie. I była prawie pewna, że nigdy takiego nigdzie nie widziała. Czy uczyli o nich w Hogwarcie? Nie była pewna, ale równie dobrze mogła przespać tę lekcję. Orłem z Magicznych Stworzeń to ona nie była.
- Hodujesz… to? – zapytała, wskazując na latającą jaszczurkę butelką i wypiła z niej jeszcze jednego łyka.
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Hodowla smoczogników
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia