Oliver Wilde
Nazwisko matki: Wilde
Miejsce zamieszkania: parter kamienicy w dokach
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: ubogi
Zawód: uzdrowiciel
Wzrost: 171
Waga: 66
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: prawie czarne
Znaki szczególne: ostro zarysowana szczęka, nieco dłuższe włosy, kolczyk w uchu, ale tak naprawdę wszystko w nim krzyczy szczególne
11 cali Akacja Popiół feniksa
gryffindor
nigdy go nie wyczarował
dementora
solą morską, eliksirem odkażającym
siebie z matką w małym domku nad morzem, z dala od ludzi
grywaniem na flecie, zielarstwem, a ostatnio sytuacją polityczną
niech wygra najlepszy, czy coś
pielęgnuje dżunglę na parapecie i drzemię
instrumentalnej, klasycznej, szant śpiewanych przez pijanych marynarzy
Kim Won Jung
Pierwszej śmierci nigdy się nie zapomina. Potoku żywo czerwonej krwi, pulsująco opuszczającej rany w rytm przyspieszonego bicia serca. Śliskiej od posoki dłoni ledwo utrzymującej równie umorusaną różdżkę. Druga nerwowo próbuje uciskać tętnicę; chce zatrzymać uchodzącą krew czy uciekającego ducha? Jedyny dźwięk jaki się pamięta to świst własnego oddechu, kiedy widzi się jak ten drugi powoli zwalnia. Nerwowo przebiega się w myślach wszystkie znane zaklęcia, jest ich nagle niespodziewanie mało, za mało. W dodatku wszystko jakieś niezbyt przydatne. Mamrotane słowa nie przynoszą pożądanego efektu. Obolała od nerwowego ściskania różdżki ręka, w końcu daje za wygraną. Ledwo wyprostowane palce, być może tylko dzięki przelewającej się cały czas adrenalinie, sięgają do porzuconej na ziemi sakwy z ziołami i fiolkami. Przeglądając dobrze znane przedmioty po raz setny, nic nie wydaje się takie jakie jest. Zawahanie. Być może to był właśnie ten ułamek sekundy, który zadecydował o wszystkim. Może ten poprzedni? A może od początku nie było żadnych szans? Prawdopodobnie kwadrans zwłoki zanim w ogóle ktoś pokwapił się zawołać pomoc był głównym czynnikiem. Nie ma to jednak większego znaczenia. Poczucie winy boli jak dobrze znany kopniak prosto w żołądek, gdy czyjeś ręce w końcu odciągają go od ciała. Ciała. To już nie człowiek, nie czyjś wróg, kamrat, mąż czy pracownik. To tylko denat, pacjent, którego nie zdołał uratować. Nie jest to pierwsza śmierć, pierwsze zwłoki, które widzi w życiu, w końcu to doki, ale to pierwsze życie, które uszło mu na rękach.
Co innego pierwsza śmierć bliskiej osoby. O ile można to tak nazwać. Nie pamięta jej, zatarła się w jego pamięci w formie opowieści, trochę anegdoty, opowiadanej przez babcię z uśmiechem, ale melancholią w oczach. W dniu, w którym przyszedł na świat, zmarł jego dziadek. Odszedł po długiej walce z chorobą, jak gdyby wyrównując rachunek z życiem, gdy na świecie pojawił się jego potomek. Ponury zbieg okoliczności. Jeden z wielu. Nieszczęśliwe zwroty losu zapewne polubiły Oliviera od tamtego momentu. Tylko, gdy był dzieckiem niezbyt zdawał sobie z tego sprawę. Nikt przecież nie pamięta swojego początku, błogosławieństwo niewiedzy. Nie był świadom szeptów, które znosić musiała jego matka, kiedy wędrowała portowymi ulicami. Być może byłoby jeszcze gorzej, gdyby kobieta nie była uzdrowicielką, która skleiła wiele marynarskich kości. Chociaż to właśnie jej profesja sprowadziła na nią całe to nieszczęście. Nieznajomego, półżywego marynarza o niespotkanych wcześniej rysach twarzy przywleczonego do niej przez swoich towarzyszy.
Oilver myśląc o nim pamięta głównie melodie wygrywane na drewnianym flecie, który zawsze leżał na jedynej szafce w pokoju. Twarz mężczyzny nazywanego jego ojcem pamięta jedynie dzięki temu, że wygląda dokładnie jak on. Inaczej już dawno zapomniałby wygięte w uśmiechu usta i oczy, które wydawały się zamknięte, gdy wychodził z ich małego domu. Rzadko bywał w domu, bardziej jak odległy wujek niż tata, dlatego nikt nigdy nie podejrzewał że wychodzi po raz ostatni. Dlatego ta śmierć wydawała się surrealistyczna. Nie było pochówku, ciało zabrało przecież morze, więc jaka może być pewność? Może pewnego dnia zawita do domu, jak zwykle wejdzie do pokoju z przymrożonymi oczami i zawiniątkiem w kieszeni, uśmiechnięty i pachnący wodorostami? Tak zawsze mówiła jego matka, w ten jeden dzień w roku, kiedy miał rzadką okazję dojrzeć pojedynczą łzę spływającą po bladym policzku, tak innym od jego własnego. Oliver chyba jej wierzył, bo nigdy nie czuł specjalnej straty ojca, jak gdyby nigdy nie był specjalnie dla niego istotny. Brakowało mu jednak wypełniających przed snem pokój melodii, które na zawsze skończyły się, gdy miał pięć lat. Melodii niosących za sobą emocje, jakich nie był wtedy w stanie w ogóle pojąć i jakich sam nie potrafił nigdy odtworzyć na porzuconym flecie.
Bardzo szybko sam starał się nie umrzeć. Wbrew pozorom to dzieci są najbardziej brutalne, a najgorsza jest ich szczerość. Oliverowi nigdy jej nie żałowały. Łatwo znalazły w nim najsłabsze ogniwo, w dodatku zupełnie niepasujące do reszty. Chłopak był pogodnym dzieckiem, od zawsze zapatrzonym w matkę i jej niesamowite umiejętności leczenia. Magia wydawała mu się wtedy czymś bezmiernie dobrym, niosącym ukojenie i spokój chorym. Sam nie mógł się doczekać aż dane mu będzie się jej uczyć, tym bardziej, że szybko ukazały się jego magiczne zdolności. Mimo wielu dziwnych spojrzeń pacjentów, nic nie przygotowało go na okrucieństwo dzieci z portu. To one pokazały mu, że chociażby inny odcień skóry jest czymś niepożądanym. Zaczęło się od śmiechów i wyzwisk, a gdy nie reagował, zbyt skołowany i wystraszony by coś zrobić, agresja wzmagała się. Siniaki, obdarcia, lecąca z nosa krew były na porządku dziennym. Pieczenie, ból i strach były nagle jego jedynymi sojusznikami, gdy w akompaniamencie szyderstw wytykano go palcami. Nigdy nie stało mu się coś poważniejszego, coś czego nie można byłoby mocno naciągnąć na zwykły wypadek. Przecież Oliver jest taki niezdarny, prawda? Nie patrzył pod nogi, poślizgnął się na śliskim bruku i omal nie utopił w doku. Wszyscy przecież wiedzieli, że jego matka potrafi leczyć i nikt nie chciał się narazić na brak jej pomocy, więc zbiorowo umywali ręce, nie można było wskazać winnego, gdy portowa zgraja podrzucona ulicy na wychowanie kolektywnie milczała. Ciężko to nazwać przyzwyczajeniem, ale kiedy traktowanie w ten sposób to norma, po prostu się to akceptuje, samoistnie, mimowolnie.
Smak brutalnej rzeczywistości, wyjątkowo gorzki i nieprzyjemny, zmienił Olivera. Magia straciła swój blask, a dziecięca naiwność, porzucona w kąt, zaczęła się kurzyć. Zaczął rozumieć, że musi się bronić używając swoich własnych rąk, jak wszyscy inni tutaj. Wciąż był słaby i sam, ale powoli pojmował zasady bezlitosnego portu. Zauważał, że z każdym nowym, obcym, staje się mniej interesujący dla swoich dręczycieli. Szybciej go zostawiają, rzucając się na nową ofiarę. Nie powinno go to obchodzić, powinien zbierać pogruchotane kości i uciekać, zazwyczaj ciągnąc za sobą torbę zgniecionych warzyw czy potłuczonych jajek, po które był wysłany. Ale był Wildem, w jego żyłach płynęła krew uzdrowicielki, niezwykle pechowej, ale niezmiernie dobrej, więc nie mógł się od niej zbytnio różnić. Kończyło się więc pomaganiem kolejnemu nieszczęśnikowi, wleczeniu go za sobą do domu i proszeniem mamy o ponadprogramową pomoc. Nigdy mu nie odmówiła. Prawdopodobnie martwiła się o swojego jedynego syna, zwłaszcza, że był to niebezpieczny okres Wielkiej Wojny. Zwłaszcza w porcie. Chłopak mógł nie interesować polityką, w końcu był tak młody, ale kobieta dobrze wiedziała, że polityka zainteresuje się nim gdy tylko przekroczy próg szkoły.
Hogwart miał być miejscem czystego startu. Kiedy Tiara Przydziału jakimś cudem przydzieliła go Gryffindoru po raz pierwszy poczuł, że należy do jakiejś grupy. Zasiadając po raz pierwszy do stołu nie powitały go jedynie słabo ukrywane szepty, ale też nieśmiałe uśmiechy. To było jedno z najlepszych uczuć, jakie spotkały go dotychczas w życiu. Trzymał się go kurczowo także później, gdy inni uczniowie uświadomili go, że oprócz inności w wyglądzie nosi też inne znamię – brudną krew. Dla Olivera widok krwi nie był niczym wyjątkowym, zarówno jego, jak i wielu marynarzy, którzy po bójce pojawiali się w malutkiej portowej lecznicy. Nie było żadnej różnicy między kimś półkrwi a mugolskiej, więc nie sądził, że będzie to mieć jakiekolwiek znaczenie. Okazało się zupełnie inaczej. Początkowo wcale tego nie odczuł, wyzwiska były wyzwiskami, słowa mogły być inne, ale odbiór dokładnie taki sam. Przywykł już do nich. Szybko też przywykł do pokrętnej budowy szkoły i wychodząc wcześniej, niż to konieczne wędrował mało uczęszczanymi korytarzami, ukrywając się przed niechcianymi konfrontacjami. Chodził na wszystkie lekcje, głównie ze względu na obietnicę daną matce. Na nocnych lekcjach astronomii dosłownie przysypiał, historia magii była mało wciągająca, a chociaż eliksiry wydawały się mu niezwykle interesujące, były przy tym nieskończenie trudne. Najbardziej do gustu przypadło mu zielarstwo. Mało kto przepadał za przebywaniem w dusznych szklarniach dłużej niż to absolutnie konieczne, co już samo w sobie było największym plusem. Po drugie, rzadko pracowało się tam w parach, a rozmawianie z toksyczną rośliną wydawało mu się bardziej kuszącą perspektywą, niż praca z jakimś napuszonym szlachcicem.
Z upływem czasu stał się po prostu przeciętnym uczniem. Nie miał wielkich osiągnięć, z większości przedmiotów plasował się gdzieś po środku. Jego wygląd przestawał być tak wielkim fenomenem, jak gdyby opatrzył się wszystkim, a wymyślanie kolejnych przezwisk było zbyt wymagające. Oliver nigdy nie dolewał oliwy do ognia, trzymał się na uboczu, za cel stawiając sobie ukrywanie przed chętnymi do zwady. Wszystko czego nie umiał uniknąć przyjmował z pozornym spokojem, nie chcąc dawać satysfakcji swoim cierpieniem, czego nauczył się już w porcie. Jednak to, co nie znajdowało ujścia na zewnątrz, kumulowało się wewnątrz. Niewypowiedziane słowa i stłumione emocje pęczniały. Nie potrafił spojrzeć na swoje odbicie w lustrze, nienawidził twarzy człowieka, którego już prawie nie pamiętał. Nie chciał tego dziedzictwa, które było tak obce i ciężkie do udźwignięcia. Dlaczego nie mógł wdać się w matkę i wieść prostego życia wśród masy przeciętnie wyglądających angielskich dzieci? W frustracji wielokrotnie zagryzał wargi, a dłonie zaciskał w pięści, przecinając ich wnętrza tysiącami małych półksiężyców. Drobne ukłucia bólu przypominały mu, że jeśli straci kontrolę, może boleć o wiele bardziej. Walczył ze sobą, ale niemoc drażniła go jeszcze bardziej W myślach wielokrotnie powalał swoich przeciwników tysiącami zaklęć, których nie umiał. Nie chciał wdawać się w prawdziwe bójki, bo był przecież sam, a tamtych zawsze było więcej. Do czasu.
Na trzecim roku odkrył, że jeśli jedna ofiara ucieka to drapieżca znajduje sobie kolejną. Gdy na szkolnych błoniach zobaczył trzęsącą się ze strachu i upokorzenia pierwszoklasistkę, którą rozbawieni starszacy nazywali szlamą, nie wytrzymał. Był wściekły na siebie, na wieczne robienie z siebie ofiary i chowanie się za stertą niekończących wymówek. Miał dość skradania się w cieniu i przepraszania za to, że żyje. Rozkwaszenie nosa napuszonemu ślizgonowi było jedną z najbardziej satysfakcjonujących rzeczy w jego życiu. Co prawda chwilę później sam nieźle oberwał, ale buzująca w jego żyłach adrenalina stłumiła początkowo ból. Ta jedna akcja stała się momentem zapalnym. Nie stał się nagle bohaterem, zdarzało mu się kończyć z naprawdę paskudnym szlabanem, a oceny nie poszybowały w górę. Jednak częściej prowokował bójki, chociaż w większości wypadków kończył rozłożony na łopatki. Nie był najlepszy zarówno w walce wręcz, jak i w tej na różdżki, ale możliwość odparcia ataku dawała mu większą pewność siebie. Nie przemykał korytarzami z opuszczoną głową i odkrył, że niektórym gryfonom zupełnie nie przeszkadza jego aparycja.
W wakacje nadal spoglądał śmierci w oczy, coraz częściej pomagając matce w sklejaniu okolicznych mieszkańców i marynarzy. Początkowo głównie sprzątając niewielki przybytek, a później przysłuchując się wypowiadanych gorączkowo zaklęć. Kiedy po raz pierwszy udało mu się zasklepić ranę na własnej nodze, chociaż była naprawdę drobna, poczuł, że w końcu wie, co chce robić. Poza tym kwalifikowany magomedyk musiał zarabiać więcej, niż pomagający w porcie uzdrowiciel. Ostatnie lata w szkole poświęcił więc na intensywną naukę potrzebnych do kursu przedmiotów. Sprawiające mu największe problemy eliksiry oraz transmutacja, kilkukrotnie sprawiły, że prawie się poddał. Wiedział przecież, że dalej będzie jeszcze trudniej. W dodatku pod koniec ostatniego roku w Hogwarcie dyrektorem został sam Grindewald. Nagle jego krew i aparycja przynosiły jeszcze więcej oschły spojrzeń. Czasami ogarniał go lęk, że będzie mieć to wpływ na to jak będą oceniać go nauczyciele. Nie chciał jednak znów być bezradny, tak jak wtedy, gdy jego matki nie było w domu, a przyprowadzono umierającego człowieka. Koszt nieprzespanych noc, które spędzał nad książkami nie wydawał się tak wielki. Udało mu się zdobyć satysfakcjonujące oceny, a mimo to wciąż był zaskoczony, gdy sowa przyniosła list potwierdzający dostanie się na kurs uzdrowiciela.
Zimowe wieczory w wynajmowanej klitce były najgorsze. Wątłe światło świec migotało nieprzyjaźnie od podmuchów wiatru wpadających przez mało szczelne okna. Przeniósł się do centrum Londynu na czas kursu, aby oszczędzić czas na ciągły podróżowaniu między świętymi Mungiem a odległymi dokami. Zdobyte w ten sposób minuty poświęcał na pochłanianie wiecznie przybywającej wiedzy. Od adeptów sztuki uzdrawiania wymagano nienagannego przygotowania każdego dnia. Oliver nie chciał odstawać w żaden sposób, zwłaszcza mając w swojej grupie wielu starannie wyedukowanych szlachciców, którzy spoglądali na niego mało przychylnym wzrokiem. Odbywanie praktyk w szpitalu o takiej renomie było dodatkowo trudne, kiedy chcąc niecąc wchodził w kontakt z o wiele starszymi czarodziejami szlachetnej krwi. Niektórzy uzdrowiciele potrafili zupełnie go ignorować, a czasami wyprosić z Sali, natomiast pacjenci przyglądali mu się często z wyraźnym niesmakiem. Kiedy w końcu mógł praktykować, zdarzały się sytuacje, gdy nie chciano, aby to on pomagał. Jednak mimo wielu przeciwności zaczął odnajdywać niebywałą satysfakcję z odkrywania rzeczy nowych, poznawania skomplikowanych zaklęć czy chorób, od ich objawów poprzez skutki po leczenie i zapobieganie. Wiele rzeczy przychodziło mu niezwykle łatwo, ale niektóre sprawiały, że spędzał całe noce nad nieskończonymi księgami i rolkami pergaminu zapisanymi jego drobnym pismem. Często przytrzymywał kartki zabranym z domu fletem, który służył mu jako słabej jakości przycisk do papieru oraz pamiątka. Wciąż ledwo umiał na nim grać, ale nadal nie potrafił się z nim rozstać. Przypominał mu też o matce, która po śmierci babki w ostatnie wakacje, została sama. Przez nawał nauki ledwo miał czas na odwiedzanie jej, zawsze jednak pamiętał, aby odpisać na wysyłane przez sówkę listy. Przechowywał je wszystkie w szufladzie, czując radość z faktu, że daje swojej matce powód do dumy.
Trzy lata przepełnione nauką, brakiem szczególnego zainteresowania zawirowaniami w świecie polityki, czy kontaktów towarzyskich nie poszły na marne. Wybór urazów pozaklęciowych jako specjalizacji był dla niego oczywisty. W dodatku mało który pacjent tego oddziału jest w stanie narzekać na zajmującego się nim uzdrowiciela. Oddział pozaklęciowy pokazał mu też, że oprócz szczerej pomocy potrzebne są też słodkie kłamstewka. Ściskając rękę zamroczonego pacjenta powtarzał, że wszystko będzie dobrze, że musi walczyć o przeżycie. Spotykając się z rodziną chorego trzeba ze stoickim spokojem oznajmiać, że wszystko się jeszcze okaże w ciągu najbliższej doby. Nie było to wyrachowane, ale wręcz potrzebne, niosące nadzieję na lepsze. Widocznie taka była natura zawodu uzdrowiciela, oprócz niesienia pomocy ciału, trzeba było czasem podać placebo duszy. Wszystko miało w końcu iść w dobrym kierunku. Miało, dopóki nie odkrył, że to nie on koloryzuje swoją sytuację w listach. Oliver nie zauważył jak wiele kosztowało jego matkę pomoc utrzymania go w nawet najtańszej jednoizbowej ruderze. Wrócił więc do domu rodzinnego i w wolnym czasie pomagał we wszystkim, w czym było można. To wciąż było za mało. Kobieta, która poświęciła dla niego całe swoje życie powoli podupadała na zdrowiu, a ceny eliksirów wzmacniających bynajmniej malały. Co prawda cały czas pomagali odpłatnie innym, ale przez wszystko co działo się dookoła, trzeba było zachować dużą ostrożność. Londyn stał się nagle bardzo niespokojnym miejscem. Chociaż będąc w porcie ciężko było dostrzec różnice to nastroje w Mungu były o wiele łatwiejsze do odczytania. Zwolnienia w Ministerstwie Magii sprawiały, że sam zaczynał martwić się o swoją sytuację. Dlatego zdecydował się na coś, czego normalnie nigdy by nie zrobił. W połowie pierwszego roku specjalizacji wyniósł ze szpitalnej sali pozostawioną bez nadzoru fiolkę. Serce nieomal wyskoczyło mu z piersi, gdy pod wpływem nerwów kołatało jak oszalałe. Nikt jednak niczego nie zauważył, a zapytany czy może ją widział, kompletnie naturalnie udał zdziwionego. Czy żałował tego, co zrobił? Było mu wstyd przed samym sobą, nie chciał być złodziejem, miał już wystarczająco wiele łatek. Mimo to, kilka miesięcy później zrobił to jeszcze raz. I jeszcze raz. I o jeszcze raz za dużo.
Myślał, że sam umrze. Ze wstydu? Ze złości? Z bezsilności? Chyba wszystkiego po trochu. Nie sądził, że w szpitalu ktoś zauważył, że nie zgadza się liczba fiolek z eliksirami. Nie miał pojęcia, że ktoś podjął środki, aby wykryć złodziejaszka. Co więcej, nie zgadłyby nigdy, że ze względu zarówno na swój wygląd, jak i krew, będzie pierwszym podejrzanym. O ironio, gdyby nie przyłapanie go na gorącym uczynku, nikt nie zauważyłby jak kłamie. Został oficjalnie wydalony ze stażu na kilka miesięcy przed egzaminami dającymi status pełnoprawnego uzdrowiciela. Dopiero za kilka lat będzie mógł ubiegać się o ukończenie stażu oraz zdanie egzaminu. Chyba nigdy nie czuł większej frustracji, niż wtedy. Strzelił sobie w stopę o krok przed spełnieniem największego marzenia. Jednak jeszcze bardziej w jego dumę ugodził fakt, że matka tak po prostu mu wybaczyła. Czy uważała to za przekleństwo Wilde’ów? Prawdopodobnie tak właśnie było. Postanowił więc udowodnić jej jak bardzo się myli. Zostanie uzdrowicielem. Najpierw najlepszym w najbardziej parszywej dzielnicy Londynu, a potem w całym mieście. Co może wcale nie być tak łatwym zadaniem, kiedy jego krew stawia go w coraz bardziej nieprzychylnym świetle. Nie może już po prostu żyć własnym życiem, gdy także i jego światem targają anomalie, a strony konfliktu stają się nagle bardzo wyraźne, nawet w porcie. Do tej pory stał na granicy, nie chcąc przechylać się w żadną stronę, ale nie będzie przecież wspierał ludzi, którzy tak otwarcie nim gardzą. Już się nauczył, że o wiele bardziej woli działanie. Szczególnie, gdy jeden z niewielu jego przyjaciół wciska mu w rękę gazetę, którą musi zniszczyć zaraz po przeczytaniu. Cokolwiek się nie stanie, w czasie wojny są ranni, a ranni oznaczają więcej pracy dla niego.
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 10 | 0 | |
Zaklęcia i uroki: | 5 | 0 | |
Czarna magia: | 0 | 0 | |
Magia lecznicza: | 20 | 5 (rożdżka) | |
Transmutacja: | 0 | 0 | |
Eliksiry: | 0 | 0 | |
Sprawność: | 3 | Brak | |
Zwinność: | 4 | Brak | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
angielski | II | 0 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Anatomia | III | 25 | |
Historia Magii | I | 2 | |
Kłamstwo | II | 10 | |
Spostrzegawczość | I | 2 | |
Ukrywanie się | II | 10 | |
Zielarstwo | II | 10 | |
Zręczne ręce | I | 2 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Wytrzymałość Fizyczna | I | 2 | |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | |
Neutralny | Neutralny | ||
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Muzyka (gra na flecie) | I | 0.5 | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Walka wręcz | I | 0.5 | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | (+0) | |
Reszta: 6 |
oh that would be my first death
i been always afraid of