Cordelia L. Greengrass
AutorWiadomość
Cordelia Lynette Greengrass
Data urodzenia: 10.04.1934
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Derby, Grove Street 12
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Smokolog
Wzrost: 165cm
Waga: 57 kilogramów
Kolor włosów: Jasne, pszeniczny blond
Kolor oczu: Mętnie chabrowe
Znaki szczególne: Wzrok nieobecny, rozmarzony - przywołana głosem, przeistacza spojrzenie w argusowe i baczne, okraszone półuśmiechem filuterii; zawsze odziana w szaty i stroje pełne fantazji, niekoniecznie podążające za obecnymi prądami
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Derby, Grove Street 12
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Smokolog
Wzrost: 165cm
Waga: 57 kilogramów
Kolor włosów: Jasne, pszeniczny blond
Kolor oczu: Mętnie chabrowe
Znaki szczególne: Wzrok nieobecny, rozmarzony - przywołana głosem, przeistacza spojrzenie w argusowe i baczne, okraszone półuśmiechem filuterii; zawsze odziana w szaty i stroje pełne fantazji, niekoniecznie podążające za obecnymi prądami
11 cali, klon, pióro hipogryfa
Hogwart, Gryffindor
Ćma
Druzgotek
wonią drewna palącego się na rześkim powietrzu; drzewem sandałowym i piżmem
siebie, u boku ukochanego, bratniej duszy, na wysokim wzgórzu, gdzieś na krańcu świata
Magizoologią, poezją i jej pisaniem, literaturą wszelakiej maści, snuciem dalekosiężnych, nierealnych planów, rozmawianiem ze sobą i smokami, wścibianiem nosa w nieswoje sprawy
Zjednoczeni z Puddlemere
Chadzam na długie spacery w poszukiwaniu malowniczych punktów przyrody
Wszystkiego co ma zgrabną melodię
Samara Weaving
Nektar duszy.
Obiecano mi, iż nie błękitna, a złota, czyście królewska krew, miała jednostajnie cyrkulować żyłami wszystkich przedstawicieli Greengrassów. Potomkini kości magnaterii, możnowładców — podskórnie tak już o sobie myślałam od lat najmłodszych, jeszcze zanim zaczęto wpajać mi do głowy rodzinne dzieje. Być może to te opowieści rozbudziły we mnie pierwsze żywe pigmenty nici wyobraźni, być może trochę zbyt bezkresnych jak na kilkuletnią, dorastającą lady. Z pewną niedorzecznością wrodzoną w te karty zamierzchłości, muszę przyznać, iż znajdowałam przyjemność w naukach przekazywanych mi przez guwernantki. Szlachecka etykieta? Dykcja i krasomówstwo? Historia magii? Jak mogłam wyprzeć się tej wiedzy, skoro należała do dziedzictwa, naszego królewskiego dziedzictwa, do którego dumę obwieszczałam przy każdym możliwym westchnięciu. Spoglądałam wtedy na matkę, Dahlię Greengrass, niegdyś Parkinson, kobietę piękną i dystyngowaną; zawsze kroczącą z kunsztownie upiętymi włosami, białą jak lilia cerą, głosem słodkim, roztaczającym ambrozyjny czar. Przylgnęłam do takiego ideału kobiety i nie znając życia poza własną bańką arystokrackiej nieprzystępności, obrałam go sobie za wzór prawidłowości.
Oblężona armią potężnych cieni naszych rodowych ogrodów, czytałam coraz więcej. Rozsierdzała mnie nieustanna ciekawość, nieprzerwanie gnało mnie ku wyimaginowanej przygodzie, ucieczce od monotonii i prozie codzienności usłanej dla małoletniej arystokratki. Pragnęłam obrać sobie kilku powierników mych infantylnych sekretów — smoki, w moim mniemaniu, najpotężniejsze istoty świata, zamieszkujące filary rodowego rezerwatu. Nie pozwalano mi i nie oponowałam; na próżno można było szukać w mym zachowaniu buńczuczności czy impertynencji, w swych gestach ani trochę nie przypominałam dwójki starszego rodzeństwa. Pewnie dlatego tak pielęgnowano kwiecistą bańkę w której zapuszczałam pierwsze korzenie. Nie sprawiałam kłopotów, spełniałam swoją rolę.
Trochę stroniłam od typowo fizycznych aktywności i jedynie z jazdą na wierzchowcu, wietrznych porywach czupryny, było mi po drodze. W tańcu gubiłam rytm, do baletu brakowało mi cierpliwości i dyscypliny. Próbowałam, naprawdę, za nic nie chcąc rozczarować rodziców, zwłaszcza matki, której rąbka sukni się uczepiłam. Po każdej zawodzącej lekcji baletu, spędzałam dwukrotnie więcej czasu nad francuskim i historią magii. Miałam za zadanie władać obcym językiem jeszcze przed wkroczeniem do kamiennych murów Hogwartu i swój cel bardzo mocno wzięłam do serca.
Wciąż uważałam się za prawdziwą księżniczką. Pewnego dnia, koronowaną królową — przecież nawet imię nadano mi iście królewskie. Sprawiedliwą, dobrą, zapewne i przy tym, postacią osławioną woalką katastrofy i tragedii w prywatnych pieleszach, ale uwielbianą przez poddanych. A mimo tego, o politykę nie dbałam, nie tak jak powinnam. Niewiele zresztą z tego pojmowałam; zainteresowana wyłącznie tragizmem indywidualnych postaci z rycin legend i odległych historii — cierpienia ogółu nie potrafiłam sobie uzmysłowić. Pobieżnie nauczono mnie szacunku do każdej żywej istoty, bez względu na pochodzenie, bądź poglądy. Mugole, ich świat, ich problemy i nasze problemy mnie nie przytłaczały. Nie zaprzątałam sobie jeszcze tym głowy. Znaczenia Wielkiej Wojny Czarodziejów, ani tym bardziej mugolskiej Drugiej Wojny Światowej mi nie wyjaśniono; półszeptem słyszałam zażarte dyskusje rodziny o otworzeniu Komnaty Tajemnic i śmierci uczennicy. Rodzeństwo już pobierało nauki w Hogwarcie, wiedziałam, że o jakichkolwiek zagrożenia się mówiło, nie stanowiły realnej, namacalnej groźby.
Przecież byłam protagonistką baśni, a w baśniach dobro zawsze zwycięża.
Królewnę, z lepkiej gliny uformowaną
Smokiem mianowaną
W landrynkową orchideę zamieńcie
A gdy odejdzie, wśród tajfunu gwiezdnych konstelacji pochowajcie.
Przywdziałam karmazynowe szaty Gryffindoru. Hogwart okazał się być daleki od mrzonkowych wyobrażeń jedenastoletniej marzycielki — dopiero tutaj zetknęłam się z niesprawiedliwością, biedą i niepełnymi portretami rodzinnymi swoich nowych znajomych.
Cordelka, Cordelka, gdzie podziałaś swojego serdelka?
W zwykłych szatach nie wyglądałam już jak księżniczka. Przypominałam za to prostą, mało urodziwą dziewczynkę o lnianych włosach, pyzatych policzkach i ostrych, nieproporcjonalnych rysach twarzy w stosunku do reszty głowy. Czułam się jak cukrowa wata, którą swoją słodyczą i lepkością, przyciągała brud i sprzeczne z moimi dotychczasowymi doświadczeniami, kolizje wyobrażeń.
W obcym świecie nie odnalazłam się od razu, rzewnymi łzami rozmywając atramentowe lamenty słane do rodziców. Pierwsze noce spędzane poza posiadłością Greengrassów, utkały mi koszmary przelane kroplami żalu, goryczy i tęsknoty. Nie zaznałam przychylności i uprzejmości, które powinny się mi należeć. Całą gawiedzią zawitaliśmy tam wywodząc się z innych palet i teraz moja, musiała znaleźć sposób na zespolenie z całą kompozycją.
Nawet w kałuży można utonąć.
Lawirowałam pomiędzy sztywnymi ramami podziałów, hierarchiami, mugolskimi imionami oraz tymi stojącymi w opozycji – arystokratycznymi; z domów konserwatywnych, z domów podobnych do mojego. Jeszcze nieśmiale prawiłam o swoim stanowisku do mugoli; nie objęłam ich płaszczem całkowitej obojętności, ale i nie planowałam objąć ich swym patronatem — jeszcze nie. Poznawałam mętne meandry prawdy, tej oznaczonej ludzką krwią, utytłane błotem i cielesnością zła. Po raz pierwszy słyszałam o Dumbledorze, o jego śmierci i Grindlewaldzie oraz o tym, co to miało znaczyć dla przyszłości ogółu.
Zaznajamiałam się z tą wiedzą, powoli. Zasmakowałam też gorzkości poniżenia.
Z głową koronowaną pośród chmur, nie znalazłam smykałki do eliksirów; wymagały skupienia, o które zawalczyć nie umiałam. Transmutacja również nie znalazła mojego zainteresowania, na pewno nie tak jak opieka nad magicznymi zwierzętami, bądź zielarstwo. Wszak wychowano mnie na potomkinię smoczej sukcesji, wyhodowaną w labiryncie przepastnych ogrodów, skrytych pośród wyżyn Peak District, za którymi tak mocno tęskniłam. Ciekawość pchała mnie do głębszego zanurzenia w księgach z tych przedmiotów, nawet do gorliwej aktywności pozalekcyjnej. Nie przeszkadzała mi miękka ziemia między opuszkami palców, brunatne, nierzadko sparzone dłonie, szaty skubane przez pyszczki magicznych stworzeń. Przyszłe plany zawodowe nieśmiało iskrzyły ponad linią widnokręgu, ale jeszcze się nie wyklarowały.
Moje uroki pozbawione były siły, choć przy obronie przed czarną magią, wiedziałam, iż muszę się przykładając. Samą drewnianą różdżką nie potrafiłam zbyt wiele ugrać, ale słowem czarowałam już maleńkości. Moim jedynym orężem były i mogły być słowa, ale szczęśliwie, w oratorskim fechtunku wyśmienicie mnie zaprawiono. Szanowałam poglądy każdego, o ile potrafił zaprezentować je respektując również moje. Nawet jeśli sama odkryłam, iż pochodzenie czarodzieja nie wpływa na moją relację z nim, to tylko takie, harmonijne stanowisko wydawało się sprawiedliwe. Jednakże, przemocy i radykalizmu nie hołubiłam.
Nie unosiłam się gniewem podczas zażartych dyskusji — emocje silne, choć zawsze mi towarzyszące, potrafiłam trzymać na wodzy. Zahartowano mnie słowem. Czasem godzono boleśnie, lecz nigdy śmiertelnie.
Królowa Cordelia zwycięsko powraca z bitwy.
Z okna mojej komnaty roznosił się widok na przepastne, smocze wzgórza. Wracałam do nich każdych wakacji, ale dopiero piątego lata od rozpoczęcia nauki w Hogwarcie, zaznałam niepoznanej mi dotąd udręki.
Gdzie dokładnie zmierzała moja przyszłość?
Nie mogłam wszak zasnąć pośród wrzosowych pól i czekać, aż obudzi mnie mój przyszły ukochany, bratnia dusza i książę z baśni. Nie mogłam również oczekiwać, iż wręczona mi zostanie posada w rodzinnym rezerwacie, a egzystencji bez powietrza rozjątrzonego siarką, sobie nie wyobrażałam. Ta iskra oczywistości nie przecięła dotąd umysłu przejętego pstrokatymi błahostkami.
Ojca oraz brata poprosiłam wtedy o zlecenie mi prawdziwej pracy w rezerwacie. Odesłano mnie do książek skrytych w kątach rodzinnej biblioteki. Behawiorymu, smoczej charakterystyki miałam najpierw przyswoić w teorii. Nie oponowałam.
Pod wyblakłą, obumarłą galaktyką, gdzie piastuje moja gwiazda.
Melancholią zaakcentowaną w sercu, pożegnałam Hogwart po siedmiu długich latach nauki. Nie byłam gotowa pochować znajomości i przyjaźni zawartych pośród nieprzystępnych murów szkoły, nie przygotowałam się również na osamotnienie, które musiało być nieodłączną częścią dorastania i wkraczania w dorosłość. Otoczona na każdym kroku gromadą Gryffindoru, już nie mogłam spędzać późnych wieczorów w pokoju wspólnym i oddawać się pięknej sztuce konwersacji, tudzież plotkowania.
Hogwart stał się jedynie snem – jawą były już nie tylko krajobrazy Peak District, ale i arystokratyczne intrygi.
Nie mogłam i tego uniknąć; sądziłam, iż salonową fasadę przywdzieję niczym wieczorową suknię — kiedy tylko zechcę, na własną modłę, wedle wewnętrznego kaprysu. Wbrew mej woli musiała przywrzeć do mnie niczym druga skóra, znaleźć rozejm z płaszczyzną zawodową, wejść w konszachty z gdzieś głęboko skrywającą się królewną Cordelią; rozmarzoną, już nie tak jawnie skłaniającą wzrok do nieboskłonu. Ckliwość mnie nie opuściła, przybrała jedynie inny fason.
Mój pierwszy sabat, choć nie tak uwikłany kaskadami poetyckości jakbym sobie tego życzyła, nie przywdział szat tragedii. W zwierciadle ujrzałam młodą kobietę, czarownicę dumną swojego dziedzictwa, świadomą gdzie podąża i dlaczego. Wieloma artystycznymi talentami nie mogłam się pochwalić, oszczędzałam publice recytacji moich pretensjonalnych poematów, nie chcąc kojarzyć swojej osoby z nadmierną wrażliwością. Potrafiłam za to smakować słowa, dozować je z subtelnością i ostrożnością wprawnego oratora, nierzadko chowając w głoskach znaczenia niejasne, czasem dwojakie, zagadkowe.
Tymczasem w Derby, z pewną dozą niechęci oddano mnie w ręce starszych opiekunów rezerwatu. Nie pojmowałam dlaczego moim kuzynkom przyzwolono na staż, a mnie na każdym kroku próbowano zniechęcić i ukierunkować w inną stronę. Matka widziała mnie w roli damy, namawiała na odkrywanie nowych artystycznych talentów; ojciec właściwie podzielał jej zdanie.
Najprawdopodobniej, w chytrym planie zniechęcenia mnie do kontynuowania kariery, ojciec zaproponował ulokowanie moich wysiłków w zoologicznej medycynie. Smokologów wyspecjalizowanych w leczeniu tych gatunków, nie było wielu, więc połknęłam haczyk.
Terminowałam u wielu pracowników rezerwatu, nawet tych najbardziej doświadczonych i wykwalifikowanych, by pod ich okiem praktykować wszystkie umiejętności niezbędne do zawodu. Dodatkowo, przyswajanie magii leczniczej nie przychodziło z gładką lekkością. Chybotałam się ze swoją różdżką, frustracje wyładowując w zaciszach zaułków wzgórz Peak District.
Nie uleczysz żadnego smoka tak marnym zaklęciem.
Nie poddawałam się, a przecież nie odznaczałam się do tej pory nadmierną upartością. Może zawsze to we mnie buchało? A może moja wyobraźnia jednak znała swój kres i alternatywy nie potrafiłam naszkicować? W nagrodę za opłacone krwią i łzami wysiłki, pozwolono mi na wyprawę z dziadkiem oraz kuzynką Eunice.
To dopiero zagranicą poczułam, że żyję — brat nie kłamał, mówiąc iż to dopiero podróże poszerzają marginesy horyzontów, nie same książki i słowa spisane doświadczeniem innych. Poznawałam nowe gatunki smoków, własnymi oczyma pożerając ogrom ich potęgi, nowości, które napływały do głowy niczym nuty podczas koncertu w filharmonii.
Kilkutygodniowa wyprawa przedłużała się nieobliczalnie. O ile z początku powodem były dziewczęce, maślane oczy posyłane w kierunku dziadka, to z czasem doszły nas niepokojące wieści z chmurnej Anglii. Nie pozostawałam obojętną na losy społeczeństwa, tym razem anomalie magii, czymkolwiek one właściwie były, uderzały w każdego, bez względu na stan majątkowy i społeczny. Miałam zostać zagranicą tak długo, aż uznano, iż w Derby jest już bezpiecznie.
Wraz ze starszym kuzynem i jego ciężarną żoną, tymczasowo osiadłam w mroźnej Norwegii, tuż przy smoczym rezerwacie. Uczyłam się lokalnego języka i doglądałam tamtejszych pracowników, nie mogąc doczekać się momentu, w którym wrócę do Peak District, pokazać rodzinie jak wiele się nauczyłam podczas swojej wyprawy.
Kilka miesięcy później moje serce struchlało — usłyszałam o tragicznych wydarzeniach w Stonehenge i rozłamie arystokracji. Nie byłam już niewinną płotką, a pomimo tego, niewiele rozumiałam. Jak najmocniej pragnęłam to zmienić.
Tuż przed powrotem do Anglii musiałam złożyć norweskiej ziemi pożegnalny wieniec. Trudem własnych, wątłych łydek okutych w nic innego niżeli tkaninę bufiastej sukni, wspięłam się na skaliste wzgórze. Chciałam, żeby ten silny, rwący wiatr osiadł mi w płucach i pozbawił tchu. Tak, by móc zapamiętać tę chwilę do momentu, w którym nadejdzie senna puenta.
-Wracaj do domu, Cordelio
Zawsze wracałam posłusznie.
Patronus: Motyle uchodzą za symbol piękna, delikatności i kruchości; ich nocni bracia nie cieszą się już taką sławą. Pomimo paradoksalnie niewielu różnić, uchodzą za owadzich dziwaków, choć są nieszkodliwe i niegroźne - Cordelia się z tym mocno utożsamia. Ćmy potrafią przybierać najróżniejsze umaszczenia, kolorystykę i wzory, swą (być może nieproszoną) obecnością wzbudzając fascynację obserwatorów. Za wszelką cenę, ślepo dażą do światła, nawet jeśli oznaczać to może ich zgubę.
By wyczarować swojego patronusa, Cordelia przywołuje myślami wspomnienie ostatniej nocy spędzonej w pokoju wspólnym Gryffindoru.
By wyczarować swojego patronusa, Cordelia przywołuje myślami wspomnienie ostatniej nocy spędzonej w pokoju wspólnym Gryffindoru.
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 13 | 3 (rożdżka) | |
Zaklęcia i uroki: | 13 | 0 | |
Czarna magia: | 0 | 0 | |
Magia lecznicza: | 9 | 2 (rożdżka) | |
Transmutacja: | 0 | 0 | |
Eliksiry: | 0 | 0 | |
Sprawność: | 0 | Brak | |
Zwinność: | 5 | Brak | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
angielski | II | 0 | |
francuski | II | 2 | |
norweski | I | 1 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Anatomia | I | 2 | |
Historia Magii | I | 2 | |
Kłamstwo | I | 2 | |
Numerologia | I | 2 | |
ONMS | III | 25 | |
Perswazja | II | 10 | |
Spostrzegawczość | I | 2 | |
Zielarstwo | II | 10 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Szlachecka Etykieta | I | 0 | |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | |
Neutralny | Neutralny | ||
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Literatura (tworzenie poezja) | I | 0.5 | |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 | |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Latanie na miotle | I | 0.5 | |
Taniec balowy | I | 0.5 | |
Jeździectwo | I | 0.5 | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | (+0) | |
Reszta:9 |
Gość
Gość
Witamy wśród Morsów
Twoja karta została zaakceptowana
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
Różdżka, sowa
ELIKSIRY - Nazwa (X porcje, stat. x)
INGREDIENCJE posiadane: -
BIEGŁOŚCI -
HISTORIA ROZWOJU [11.01.20] Karta postaci, -50 PD
Cordelia L. Greengrass
Szybka odpowiedź