Pandora Rowle zd. Parkinson
Nazwisko matki: Greengrass
Miejsce zamieszkania: Zamek Beeston
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: właścicielka sklepu jubilerskiego [projektantka biżuterii]
Wzrost: 175
Waga: 54
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: brązowy
Znaki szczególne: ---
11 cali Pau ferro Pióro świergotnika
Hogwart, Slytherin
---
łysą i umierającą wersje mnie
wanilią, miętą, bazylią, cynamonem, cytrusem
siebie samą, młodą i piękną, bez pierścionka na palcu
modą i urodą
Armatom z Chudley
projektuję biżuterię, podróżuję, kupuję ubrania, w tajemnicy uprawiam hazard
jazzu
Jessica Lange
Młodość dawała mi władzę. Przez chwilę naprawdę miałam ją w garści i wydawało mi się, że mogę zrobić wszystko. Może mogłam? Przecież przyszłam na świat w rodzinie dającej nieskończenie wiele możliwości, posiadałam piękną twarz i zjednywałam sobie ludzi za pomocą wrodzonego uroku osobistego. Czułam się tak jakbym obserwowała ich ze szczytu góry, siedząc na tronie, odziana w purpurę ze spoczywającą na głowie koroną. Byłam zbyt idealna, żeby stąpać po jednym gruncie z ludźmi przeciętnymi, nudnymi.
Żywiłam do siebie tak wielką miłość, że miałam wrażenie, iż zesłano mnie na ziemię tylko po to, bym zachwycała. Miałam cieszyć oko i przewodzić. Tak też robiłam... Wszyscy - może za wyjątkiem najbliższej rodziny - mnie uwielbiali. O mojej świetności nie dawali mi zapomnieć już od najmłodszych lat życia. Pamiętam pierwsze spotkanie ze świnią, zupełnie przypadkowe - na mojej buzi pojawiła się okropna wysypka, a mimo to wszyscy się mną zachwycali, kręcili się wokół mnie i traktowali jak królową.
Byłam przekonana, że stworzono mnie do czegoś wielkiego. Wiedziałam to już pierwszego dnia w Hogwarcie, gdy Tiara zaledwie dotknęła czubka mej głowy, a już przydzieliła mnie do Slytherinu. Patrzyłam na obserwujących mnie ludzi i chociaż nie widzieli jeszcze we mnie nikogo wielkiego, to ja wiedziałam, że osiągnę w życiu więcej niż oni wszyscy razem wzięci. Przecież znaczyłam więcej - byłam lepsza. Arystokratyczna rodzina, jej członkowie, oni wszyscy wpajali mi swoje chore zasady. Oprócz nauki etykiety, której opanowanie nie stanowiło dla mnie żadnych problemów, przekazali mi także nienawiść do wstrętnych przedstawicieli nieczystej krwi. Zawsze widziałam w tym pewne nieścisłości, ale faktycznie, magia powinna być zarezerwowana jedynie dla ludzi czystokrwistych. Pomimo wszelkich toksycznych zachowań, muszę przyznać, że to dzięki nim jednak nauczyłam się jak przetrwać w świecie pełnym intryg i skandali - dali mi podwaliny do zostania kimś. Moi rodzice - chociaż rodzicami byli fatalnymi - pomogli mi także wykorzystać mój potencjał magiczny. Już od najmłodszych lat życia obserwowałam jak starsi członkowie rodziny rzucali zaklęcia, których w Hogwarcie nigdy mnie nie nauczono. O ile na początku nic nie podejrzewałam, o tyle szybko zdałam sobie sprawę, że zaklęcia te należały do grona zaklęć czarnomagicznych. Wiedziałam też, że umiejętność rzucania tego typu czarów mogła okazać się w życiu niezwykle przydatna.
Musiałam się nieźle natrudzić, żeby w ogóle rozpocząć swego rodzaju szkolenie. Mężczyźni korzystali z treningów do woli, ja zaś - osoba, która według większości powinna spędzać czas na rodzeniu dzieci - miałam ciężkie zadanie namówienia ojca do przeprowadzenia ze mną treningu. Tak długo i pieczołowicie się do tego momentu przygotowywałam, że przeczytałam mnóstwo czarnomagicznych ksiąg znajdujących się w rodowej bibliotece.
Niestety, treningi z rodziną nie były wystarczająco częste i dobrze prowadzone. Nie zdołałam więc opanować czarnomagicznej sztuki do perfekcji i po jakimś czasie zaczęłam uczyć się jej na własną rękę, delikatnie poprawiając swe umiejętności. Dawało mi to pewną satysfakcję, sprawiało, że czułam się silna. A tę siłę zauważali ludzie - dzięki temu jeszcze bardziej do mnie lgnęli.
Dlatego nie skłamię, jeśli powiem, że ludzie w szkole mnie uwielbiali. Byli głupi i chcieli zrobić wszystko, żeby wejść w moje łaski. Nie szukałam jednak znajomych - odsuwałam ich od siebie, bo nikt nie miał prawa pławić się w moim blasku. Lśniłam jaśniej niż jakakolwiek gwiazda i prowadziłam grę, w której oni byli tylko pionkami. Chłopcy dedykowali mi wygrane mecze Quidditch'a, dziewczęta zachwalały na każdym kroku, a nauczyciele wróżyli świetną karierę na wysokim szczeblu w Ministerstwie Magii. Jak mogłoby być inaczej? Dziewczyna, która zdobywała świetne stopnie, rozmawiała z nimi na interesujące ich tematy i piastująca najważniejsze uczniowskie stanowiska. Kiedy musiałam, potrafiłam przyłożyć się nawet do głupiego Zielarstwa. Może i nie byłam najlepsza w szkole, ale w jakimś stopniu się wyróżniałam, a mój czarujący uśmiech potrafił przyćmić pewne niedociągnięcia z co trudniejszych przedmiotów. Czułam, że miałam ich w garści. Nie zdziwiłam się nawet, gdy otrzymałam liczące się wtedy dla mnie tytułu, najpierw Prefekt, a potem Prefekt Naczelnej. Piastowanie tych stanowisk było ogromnym wyróżnieniem i jestem przekonana, że w otrzymaniu ich pomogła mi nienaganna opinia u grona pedagogicznego. I bardzo dobrze! Sądziłam, że daje mi to władzę. Wszyscy sądzili. Ach, głupcy... chociaż moja gwiazda świeciła jasno, to już wtedy przegrałam życie.
Bawiłam się jednak tak jakby jutra miało nie być. Zachowywałam jednak swą godność, prezentowałam się jak przystało na prawdziwą arystokratkę i nie dałam nikomu powodów do tego, aby podejrzewać mnie o jakiekolwiek nieodpowiednie występki.
Hogwart ukończyłam z dobrymi wynikami. Gdybym się nieco bardziej przyłożyła to może byłoby lepiej, ale i tak wszyscy mi gratulowali.
Muszę przyznać, że dopiero wtedy poczułam się prawdziwie wolna. Mogłam spędzać więcej czasu w towarzystwie arystokratycznych rówieśników, którzy jednak okazali się okropnymi przyjaciółmi. Byli tak nudni, że nie potrafiłam z nimi przebywać. Kiedy ja uciekałam od małżeństwa, moje "przyjaciółki" zastanawiały się nad mężem, którego wybierze im ojciec. Ja nie chciałam. Nie chciałam kończyć jako kura domowa, żona i matka. Chciałam kariery, sławy i rozgłosu. Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą to zawołanie rodowe mej matki. Kierowałam się nim tak długo jak tylko potrafiłam! Moje słowa powinny zostać zapamiętane!
Wtedy jeszcze nie łapałam się desperacko każdej możliwości zdobycia rozgłosu. Po prostu korzystałam z czasów młodości, większość wolnych chwil spędzając na przeglądaniu się w lustrze.
W międzyczasie poznałam pewnego mężczyznę. Pochodził z arystokratycznego rodu Rowle - był przystojny, szarmancki i majętny, w przyszłości miał szansę odziedziczyć pałeczkę po krewnym. Czarował słowami, a jego wyszukane komplementy - chociaż spotkałam się z naprawdę wieloma - sprawiały mi mnóstwo radości. Nie kochałam go. Szanowałam i lubiłam. Czułam się potrzebna.
Kwestią czasu było dogadanie się przez nasze rodziny. Rodzice zaopatrzyli mnie w wielki posag, a w podarunku od ojca otrzymałam wspaniały naszyjnik, który kobiety z naszej rodziny nosiły od pokoleń. Wszyscy interesowali się naszymi zaręczynami. Czekali na ślub i nam zazdrościli. Nawet moja starsza o dwa lata siostra, brzydsza i głupsza, nie miała jeszcze męża. Upokorzyłam ją i czułam się z tym cholernie dobrze.
Ślub był naprawdę piękny. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wychodzę za tyrana. Patrzyłam w jego oczy i nie widziałam krztyny zła - był dla mnie taki dobry... Wtedy jednak straciłam panowanie nad własną grą. Wraz z wejściem w związek małżeński zamieniłam się w pionka.
Rezydencja Rowle'ów była duża i dość ponura. O ile przed ślubem wszyscy wydawali mi się przychylnie, o tyle tuż po wprowadzeniu się do nowego miejsca zamieszkania spotkałam się z niechęcią ojca małżonka. Człowiek surowy, bardzo chłodny z stojącą u jego boku cichą małżonką, pewnie zastraszaną i głupią. Wtedy nienawidziłam ludzi słabych i brzydkich. Ona była słaba i nie zamierzałam wchodzić z nią w głębsze kontakty.
Chciałam skupić się na swojej karierze. Nie zamierzałam zachodzić w ciążę i wychowywać dziecka, dopóki czegoś nie osiągnę! Wciąż żywiłam nadzieję, że mogę zrobić wiele. Niestety, mąż, jeszcze niedawno dobry i kochający, szybko zamienił się w potwora, upokarzającego mnie każdej nocy w małżeńskiej alkowie, chcącego zrobić ze mnie jedynie matkę jego dzieci.
Nie załamałam się. Pocieszenie znajdowałam w korespondencji z bratem. Przez pierwsze dwa tygodnie regularnie wymienialiśmy się listami. O ile na początku szybko mi odpisywał, o tyle po tym czasie zrozumiałam, że Parkinsonowie potrzebowali mnie tylko do tego, by wydać mnie za mąż. Nie chcieli ze mną utrzymywać specjalnych kontaktów. Nigdy ich nie potrzebowałam, ale nigdy też przed samą sobą nie ukrywałam, że trochę mnie to zabolało. Wtedy po raz pierwszy poczułam się samotna.
Najgorsze okazało się jednak stawienie na ślubie siostry. Nie lubiłam tej idiotki i życzyłam jej jak najgorzej, ale obserwowanie jak bardzo szczęśliwa jest przy swym mężu - nie dość, że dobrą partią to jeszcze przystojną, sprawiało mi okropny ból. Liczyłam, że okaże się tyranem, że zniszczy całą ich cholerną sielankę... moje marzenia nigdy się nie spełniły.
Uchodziłam w cień. Doszczętnie zniszczyła mnie wiadomość o ciąży. Wśród całej rodziny wywołała poruszenie i ogólną ekscytację, mnie jednak doprowadziła do płaczu i smutku. Powód był prosty i bardzo błahy. Nie chciałam stracić swojego świetnego ciała! Poza tym oznaczało to kompletne usidlenie mnie w rezydencji i ewentualne wychowywanie dziecka, które spłodził tyran - wychowywanie esencji zła. Jedyna zaleta ciąży była taka, że mąż chociaż na chwilę się zmienił, sprawił że znowu mogłam poczuć się szczęśliwa. Byłam naiwna.
Iskra nadziei i sympatii do nienarodzonego narodziła się we mnie wraz z delikatnym kopnięciem małej nóżki, które poczułam w swoim brzuchu. Przez chwilę naprawdę zaczęłam wierzyć, że może stworzymy kochającą się rodzinę, a ja wychowam mężowi syna, ewentualnego dziedzica.
Nic bardziej mylnego. Poród trwał długo i kiedy dziecko opuściło moje łono, poprosiłam o możliwość potrzymania go na rękach. Błagałam, jednak nikt mnie nie słuchał. Pieprzeni Rowle'owie. Pieprzone tradycje Rowle'ów. Syn nie może być słaby. Nie może zostać przy matce.
Właśnie wtedy zrozumiałam, że rezydencja, w której mieszkam to więzienie. W niej nie mogłam być nawet matką.
Na szczęście wciąż posiadałam sieć kontaktów i relacji, które zdążyłam założyć przed zajściem w ciążę. Na salonach wciąż mnie szanowano i lubiano, a po tym jak dałam mężowi syna, uważano także za wspaniały materiał na małżonkę. Byłam nie tylko piękna i zdrowa, ale także płodna. Wciąż mnie kochali, dostałam kolejną szansę na zostanie kimś.
Wraz z dobrymi wynikami egzaminów byłam idealną kandydatką na pracownicę. Wiedziałam jednak, że życie u Rowle'ów i kolejne ciąże nie pozwolą mi pracować na pełen etat, a najlepszą opcją na zostanie kimś była... praca u Parkinsonów. Kochałam swój ród i mimo nienawiści do rodziców, głównie matki, bardzo chciałam żyć z nimi w zgodzie. Miałam dobry gust i umiejętności potrzebne do zarządzania finansami, więc po krótkiej rozmowie dostałam propozycję pracy w zakładzie.
Z planów szybko jednak zrezygnowałam. Uznałam, że to nie dla mnie, że nigdy nie będę szyła ciuchów - ja powinnam po prostu je nosić i oceniać. Rzuciłam więc pracę i wykorzystując swój majątek, otworzyłam na Ulicy Pokątnej niewielki sklepik z biżuterią. Uwielbiałam błyskotki, chyba miałam to w genach. O ile na początku wystarczyły mi przepiękne dzieła tworzone przez innych ludzi, o tyle po jakimś czasie zrozumiałam, że moim powołaniem jest... tworzyć sztukę. Miałam swój własny sklep - wystarczyło zapewnić klientom odpowiedni towar. Nie zamierzałam skupiać się jedynie na biżuterii tworzonej wyłącznie przeze mnie, ale kiedy wcieliłam plan w życie, okazała się ona wspaniałym i cieszącym oko dodatkiem.
Chociaż pozornie moja praca nie wymagała ode mnie wiele energii, to naprawdę wkładałam w nią dużo serca. Można powiedzieć, że ja to po prostu kochałam. Cieszyłam się, gdy klienci kupowali biżuterię - najbardziej, gdy wybierali tę zaprojektowaną przeze mnie - i chętnie odwiedzałam sklep. Przewinęło się przez niego kilka pracownic, niektóre były lepsze, a drugie gorsze - wszystkie jednak robiły wszystko, żeby pomóc mi się wybić. Dobrą reklamę dawało także moje nazwisko i znajomości - dzięki temu towar cieszył się dużą popularnością. Szybko zaczęłam dostrzegać elementy mojej biżuterii na bankietach organizowanych przez najznamienitsze rody w Wielkiej Brytanii. Pielęgnowanie sklepu stało się odskocznią od szarej rzeczywistości. Do tego stopnia, że na projektowaniu biżuterii zaczęłam spędzać prawie każdą wolną chwilę.
Wiadomość o śmierci matki przyjęłam ze spokojem. Jak inaczej miałabym zareagować? Nigdy nie byłyśmy do siebie przywiązane, nie lubiłyśmy się i robiłyśmy wszystko, żeby czuć się w swoim towarzystwie jak najgorzej. Były momenty, w których chciałam to naprawić - zastanawiałam się jakie krzywdy mogłam jej wyrządzić i dlaczego postanowiła przelać swe negatywne emocje właśnie na mnie.
Prawdy dowiedziałam się dzięki własnej córce. Jej narodziny sprawiły, że znowu poczułam się potrzebna - mogłam wychować ją na prawdziwą damę, przykuwającą spojrzenia mężczyzn, gotową do wypełnienia celów, których sama nie potrafiłam wypełnić. Mogła mieć wszystko.
Niestety, szybko się okazało, że moja mała iskierka się do tego nie nadawała. Wolała spędzać czas z nosem w książkach, nigdy się nie bawiła i chociaż z łatwością opanowała wszelkie zasady etykiety szlacheckiej, to nie zawracała sobie głowy rozrywką. Szara i nudna - zbyt nudna, aby kiedykolwiek stać się kimś.
Właśnie z tego powodu zrezygnowałam ze spędzania z nią czasu. Wysyłałam ją do opiekunek, zmuszałam do wpajania najważniejszych zasad w towarzystwie niespokrewnionych z nią kobiet. Sama zaś spędzałam czas na przyjęciach, zapoznając nowych ludzi i licząc na odzyskanie dawnej sławy. Co jakiś czas przypominałam sobie o tym, że słodka Daphne zdobywała wspaniałe oceny, że świeciła dla innych przykładem i godnie reprezentowała Ślizgoński dom. Brak czasu rekompensowałam drogimi prezentami, ewentualnie nieszczerymi obietnicami, których przecież nie zamierzałam spełnić.
Sądziłam, że nie dożyję momentu, w którym moja córka stanie się kobietą. Traciłam wszelkie nadzieje i interesowałam się tylko sobą. Okazało się jednak, że moje dawne starania nie spełzły na niczym. Daphne - chociaż zawsze była śliczna - wypiękniała. Nauczyła się wykorzystywać swoje atuty. Mimo iż wciąż uważam, że nie posiadała mojego przeszywającego spojrzenia, to naprawdę zachwycała.
Powinnam być z niej dumna, ale... nie potrafiłam. Kiedy patrzyłam na jej gładką twarz, młodzieńczy wigor i siłę, zwyczajnie nie potrafiłam jej polubić. Zżerała mnie zazdrość. Znienawidziłam ją prawie tak szybko jak polubiłam. Młodsza wersja mnie. Właśnie dlatego nienawidziła mnie własna matka - bo byłam młodsza i piękniejsza. Obie nie potrafiłyśmy pogodzić się z upływającym czasem i jest to przekleństwo napadające kobiety w tej zepsutej rodzinie.
Czy starałam się coś z tym zrobić? Nie. Unikałam córki. Kiedy opuściła rodzinne gniazdo, pisałam do niej listy jedynie raz w ciągu miesiąca. A jednak, kiedy mąż przyszedł do salonu z kamienną twarzą i jednym zdaniem poinformował mnie o śmierci ukochanej Daphne, nogi się pode mną ugięły. Patrzyłam na niego obojętnie i pozwoliłam mu wyjść. Chwilę później zalałam się słonymi łzami, smutki topiąc w alkoholu i wijąc się po podłodze tak jakbym postradała rozum.
Chciałam tylko zobaczyć jej ciało. Obejrzeć piękną buzię i ułożyć wiecznie potargane włosy... chciałam ją przytulić i nauczyć wszystkiego od nowa. Jeszcze dzień przed jej śmiercią pragnęłam zaprosić ją na spotkanie, porozmawiać o naszej relacji... Nie potrafiłam. Stchórzyłam. Nie zdążyłam.
Najbardziej jednak przerażał mnie fakt, że jej śmiercią przejęło się niewielu. Wszyscy mieli ją kochać, a zrobili z niej istotę godną zapomnienia.
Wszystko przypominało mi o upływającym czasie. Stracone ambicje, nadzieje i zniszczona przez lata cierpienia twarz. Stałam się nikim i mogłam tylko obserwować jak wszyscy wokół rozkwitają, nie zwracając uwagi na to jak bardzo przy swoim mężu cierpię. Kiedy on zabawiał się ze swoimi ladacznicami, ja siedziałam w domu i użalałam się nad swoim marnym losem. Inni twierdzili, że miałam wszystko - pieniądze, piękne dzieci i dobrze wykorzystane lata młodości. Ja wiedziałam, że majątek nie dawał mi już szczęścia, synowie i córki nie spędzali ze mną czasu, a lata młodości zmarnowałam na zabawę i wypełnianie obowiązków kury domowej.
Jedyną rozrywką okazywał się alkohol i hazard, z którego korzystałam, gdy nikt nie patrzył. Życie mnie męczyło i powoli przestawała dla mnie liczyć się opinia innych. Obecnie znajduję się na takim etapie życia, że nie zaprzątam sobie głowy ludźmi. I tak widzą fałszywy obraz kobiety, która wygrała życie.
A jednak... Wciąż mam nadzieję, że gdzieś tam czeka na mnie lepsze życie. Póki co muszę jednak zająć się swoimi dziećmi. Może i jest na to trochę za późno, ale nie mogę popełnić błędu, który popełniłam z biedną Daphne. W końcu muszę stać się matką.
W życiu poznałam wielu złych ludzi. Miałam do czynienia z psychopatami, gwałcicielami i mordercami, ale żadnej z tych osób nie porównałabym do Toma Riddle'a. Czarny Pan to wcielenie zła i nie zauważyłby tego tylko głupiec. Jestem pewna, że wszyscy posłuszni mu czarodzieje i czarownice zdają sobie z tego faktu sprawę.
Ciężko go jednak nie podziwiać. W krótkim czasie udało mu się stworzyć lojalną armię, zdolną wskoczyć za niego w ogień i zniszczyć dla niego wszystko nad czym tak długo pracowali ich przodkowie. Pomyśleć, że wystarczyło im kilka głupich obietnic, przywrócenie dawnych przywilejów, którymi dawno temu cieszyły się czystokrwiste rody szlacheckie.
Czy wiedzieli, że z nim na czele, tej władzy nie mieliby w ogóle? To on miał sprawować władzę, to on był wszechmocny i to on - za pomocą okrutnych metod - podejmował decyzje. I chociaż doskonale o tym wiedziałam, to nigdy nie powiedziałam tego głośno. Nie mogłam! Gdybym tylko się przeciwstawiła, zostałabym odrzucona przez członków rodziny i zmuszona do życia na uboczu, być może w ubóstwie, bo wraz z odcięciem od arystokracji, utraciłabym klientów.
Zresztą, sądziłam, że jego poplecznicy się otrząsną i pozostawią na pastwę losu, że nie będą wspierać go bez końca. Przecież nie mogli być tak głupi! No cóż, jednak mogli. Ignorowali panujący w Wielkiej Brytanii chaos, zdawali się nie zwracać uwagi na anomalie, które prezentowały się jak zapowiedź apokalipsy.
Szybko pojęłam, że jeśli chcę jeszcze coś w tym świecie osiągnąć to muszę tolerować wroga, znosić jego wyższość i robić wszystko, żeby nigdy mu nie podpaść. To nie tak, że miałam okazję - właściwie to nigdy nie byłam i nie jestem z Czarnym Panem powiązana. Pochodzenie jednak sprawiło, że otaczałam się wieloma osobami, które były zn im związane.
Liczyłam tylko na to, że moje drogie dzieci nie wejdą w jego szeregi. Musiałam jednak przyznać sama przed sobą, że i tutaj się pomyliłam... byłam tak słabą matką, że prawie nie zauważyłam jak niektórzy z nich stawali się sługami zła, niewolnikami chcącymi wykonywać wszystkie wydawane rozkazy.
I pojęłam, że muszę ich od tego w jakiś sposób odciągnąć.
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 5 | 0 | |
Zaklęcia i uroki: | 19 | 4 (różdżka) | |
Czarna magia: | 6 | 1 (różdżka) | |
Magia lecznicza: | 0 | 0 | |
Transmutacja: | 5 | 0 | |
Eliksiry: | 0 | 0 | |
Sprawność: | 0 | Brak | |
Zwinność: | 5 | Brak | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
angielski | II | 0 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Historia Magii | I | 2 | |
Kłamstwo | III | 25 | |
Perswazja | II | 10 | |
Spostrzegawczość | I | 2 | |
Zielarstwo | I | 2 | |
Zręczne ręce | II | 10 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Ekonomia | II | 10 | |
Szlachecka Etykieta | I | 0 | |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | |
Neutralny | Neutralny | ||
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 | |
Malarstwo (wiedza) | I | 0.5 | |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 | |
Jubilerstwo | II | 7 | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Taniec balowy | I | 0.5 | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | (+0) | |
Reszta: 00 |
Ostatnio zmieniony przez Pandora Rowle dnia 13.01.20 21:32, w całości zmieniany 14 razy