Główny korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główny korytarz
Korytarz prowadzący między innymi do gabinetu Ministra Magii przepełniony jest bogactwem. Czerwony dywan, rzeźby i obrazy wiszące na ścianach sprawiają, że miejsce to przypomina raczej galerię sztuki, niż siedzibę magicznego rządu. Przed rozmawiające obrazy w korytarzu panuje nieustający szum. Przy ścianach korytarza stoją liczne kanapy, na których można odpocząć i porozmawiać, choć w praktyce mało kto sobie na to pozwala. W końcu nikt nie chce, aby Minister przyłapał go na lenistwie! Pracownicy wyższego rzędu często nie mają jednak świadomości, że za niektórymi obrazami kryją się przejścia, prowadzące do bardzo biednych, wąskich i brudnych korytarzy, w których znajdują się pomieszczenia personelu technicznego.
Tłoczno. Gromadzą się tak, jak gromadzą się skupiska mrówek, które natrafiły na drobny fragment pożywienia (karząca ręka skieruje pod szkłem lupy promienie słońca, czy ofiaruje nędzne okruchy, które wzbudzą zadowolenie chociaż przez chwilę?). Nie ma w tym jednak hierarchiczności, nie są podzieleni na odpowiednie role, są razem, w jednym czasie. Efektywnie nieefektywnie. I brzęczą. Jak owady, jak rój insektów. Skargi, szepty, rozmowy. Euphemia nie zaciska ust w wąską linię, chociaż przebłyski nadchodzącego bólu głowy witają ją nieprzyjemnym ćmieniem. Nie lubi ścisku, nie lubi tłoku. Lasy Charnwood są rozległe, pozwalają na zaczerpnięcie tchu, podczas gdy Ministerstwo Magii dusi swoją ciasnotą, swoim zmieszaniem. W idealnym świecie każdy gatunek ma swój własny szklany wybieg, prywatny ekosystem, który łączyć można jedynie z poszczególnymi okazami, które wzajemnie sobie nie zaszkodzą. Jednak świat nie jest idealny, katastrofa, jaką był upadek gwiazd złośliwie to podkreśla (zdanie zawierające słowa: przymusowe doprowadzenie, rozlewa się goryczą na języku) i teraz są tutaj. Kłamstwem byłoby rzec, że nawoływanie do wspólnej odbudowy kraju poruszyło ją tak bardzo, iż dobrowolnie pojawiła się na listowne wezwanie. Wyobrażenie ratunku poszkodowanym nie karmiło jej duszy, nie była romantyczką, jej dłonie skryte pod koronką czerni rękawiczek nie zostały stworzone do pomocy. Nie było w niej też poczucia powinności, to tkwiło przy biurku jej pracowni, pośród map oraz otwartych atlasów roślin i zwierząt, z których istotne informacje przenosiła na zapełniony schludnym pismem pergamin. Ponowne zalesienie ziem poszkodowanych w pożarze było jej priorytetem, priorytetem lady Augusty Flint z domu Nott było natomiast pokazanie śmietance towarzyskiej jej wnuczki. I to wydaje się Effie nawet ironiczne, że w imię pragnień szanownej babki porzucić miała żałobną czerń po matce tylko po to, by miała przywdziać ją na nowo tym razem z żalu za utraconym życiem mieszkańców pozostających pod opieką Flintów. Nie wspomina o tym, ani szanownej Auguście, ani rodzeństwu, ani nawet Imogen, u której boku niezmiennie trwa w ciszy. Pół kroku za smukłą sylwetką skupiającą na sobie zasłużoną uwagę, skąpana w milczeniu, z pozbawioną wyrazu twarzą i lekko nieobecnym spojrzeniem. Nie krzywi się, nie chmurzy, nie okazuje niechęci ani pełnej wyższości aury, która miała świadczyć o tym, że oczywiście, że powinna tutaj być. Po prostu trwa. Z początku nawet wydaje się nie reagować na pojawienie się Bartemiusa, stojąc po prawicy lady Travers pozostaje niezwruszona jak zawsze, dopiero po wypowiedzianym zdaniu jasny brąz tęczówek pada na twarz mężczyzny. Jedno uderzenie serca. Drugie. Trzecie. Odwraca wzrok. Wystarczające powitanie. Zna ją.
- Patriotyzm nie lubi milczenia - odpowiada jedynie cicho, ton głosu pozostawiając uprzejmie neutralnym. Nie jest to pochwała, nie jest to krytyka, słowa te porównać można do uniesienia pojedynczej brwi, kiedy członków szlachetnych rodów traktuje się jak byle kundle, które zaciągnąć siłą można do pracy, jakby dotąd nie stali na straży powierzonego im stada. Oburzające. Tak, to też była odpowiednia interpretacja jej wypowiedzi. Spojrzenie snuje się po zgromadzonych, po ćmach i motylach, glizdach oraz larwach, zatrzymując się na dłużej jedynie przy znajomych twarzach. Dostrzega Primrose, jednak jak w przypadku Croucha i tutaj ucieka wzrokiem, tym razem nie jest to powodowane nieznacznym dyskomfortem przymusowego socjalizowania się, a raczej noszonymi przez kuzynkę spodniami. Nie krytykuje jej jednak nawet w myślach, rodziny nie powinno się oceniać, nawet jeśli nie zamierzała przyklaskiwać gustowi brunetki. Rytm rozmowy egoistycznie pozostawia w rękach Imogen, podobnie jak decyzję, z podejściem do urzędniczki. Euphemia jest milcząca, jest też cierpliwa, na swój sposób też cierpiąca, ponieważ jest pewna, że wieczorem dostanie od tego wszystkiego migreny.
- Patriotyzm nie lubi milczenia - odpowiada jedynie cicho, ton głosu pozostawiając uprzejmie neutralnym. Nie jest to pochwała, nie jest to krytyka, słowa te porównać można do uniesienia pojedynczej brwi, kiedy członków szlachetnych rodów traktuje się jak byle kundle, które zaciągnąć siłą można do pracy, jakby dotąd nie stali na straży powierzonego im stada. Oburzające. Tak, to też była odpowiednia interpretacja jej wypowiedzi. Spojrzenie snuje się po zgromadzonych, po ćmach i motylach, glizdach oraz larwach, zatrzymując się na dłużej jedynie przy znajomych twarzach. Dostrzega Primrose, jednak jak w przypadku Croucha i tutaj ucieka wzrokiem, tym razem nie jest to powodowane nieznacznym dyskomfortem przymusowego socjalizowania się, a raczej noszonymi przez kuzynkę spodniami. Nie krytykuje jej jednak nawet w myślach, rodziny nie powinno się oceniać, nawet jeśli nie zamierzała przyklaskiwać gustowi brunetki. Rytm rozmowy egoistycznie pozostawia w rękach Imogen, podobnie jak decyzję, z podejściem do urzędniczki. Euphemia jest milcząca, jest też cierpliwa, na swój sposób też cierpiąca, ponieważ jest pewna, że wieczorem dostanie od tego wszystkiego migreny.
A może to właśnie przemiana jest tym, przez co ludzie lękają się owadów. Nawet to, co najbardziej znane, może stać się obce, a na świecie nic nie jest stałe.
Euphemia Flint
Zawód : Dama, botanik teoretyczny, entomolog
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
You believe me like a God
I betray you like a man
I betray you like a man
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chciała zachować spokój, iść z wyprostowanymi plecami, uniesioną brodą i wysuniętą piersią. Jakby doskonale wiedziała co robi, jakby miała wszystko pod kontrolą. Leonessa coraggiosa, leonessa saggia. Zamiast tego skubie skórki palców i wbija w nie uparcie paznokcie, pojedyncze plamki krwi oraz szczypanie nie odwraca jednak uwagi, nie uspokaja w żaden sposób. Gardło ma boleśnie ściśnięte i tak bardzo nie chce tu być, że ją aż mdli z tych nerwów. Nienawidzi Londynu kocha Londyn całym sercem. Jest zbyt obcy, jest zbyt pusty, jest zbyt czerwony, nawet jeśli pokrywa go szarość i gruzy po katastrofie, która miała miejsce przeszło miesiąc temu. Najchętniej unikałaby stolicy już zawsze, nie miała tu czego szukać, ani pracy, ani szczęścia, ani niczego. A jednak ją zmusili, raz jeszcze miasto-mostro wyciągnęło po nią swoje łapska i Gia nie miała jak się przed nim bronić. Nie potrafiła. Nie teraz. List z Ministerstwa Magii niósł ze sobą nie tylko czarne słowa, ale też czarne chmury. Doprowadzić siłą. Jak strasznie to brzmiało w obliczu wzywania do pomocy bliźniemu, jak mała się wydawała ściskając kurczowo sylwetkę młodszego brata, świadoma, że nie może się za nim schować, że nie zrobi z niego wymówki, dzięki której wymiga się od narzuconego obowiązku. Ani on, ani ona nie byli wystarczająco ważni. Mogła jedynie zapewnić mu bezpieczne miejsce, obiecać, że wróci jak najszybciej, że przyniesie mu coś dobrego, że wcale go nie zostawia, nie porzuca, że nie będzie sam. Ciężko jednak wyjaśnić to dziecku, które upiera się, że przecież i tak pomagają. Jakoś. Trochę, mniej odkąd opuścili Devon jednak wciąż coś z siebie dają, Gia nie zawsze bierze pieniądze za swoje szycie, po prostu bardziej zaciska pasa. Dla siebie, nigdy dla Vito. Drżący oddech wymyka się spomiędzy warg, ręka instynktownie wygładza białą bluzkę ozdobioną haftowanymi kwiatami. Wygląda schludnie, wygląda porządnie, wcale nie tak, jakby miała się zaraz rozpłakać. Jest aktorką do kroćset, może udawać, że jest w porządku. Tylko dłoń czasem kurczowo łapie za nadgarstek towarzyszki, tancerki z trupy Księżycowych Dzieci, na którą również spadł ministerialny obowiązek. Weź się w garść Moretti, non essere un codardo! Nie rozgląda się, wzrok wbija w czubki rozchodzonych, skórzanych butów, które starannie wyczyściła tego ranka, liczy uderzenia własnego serca, ilość westchnień padających od strony tancerki, wyłapuje nieliczne komentarze oraz słowa niezadowolenia. Czeka na swoją kolej, chce mieć już to za sobą. Zrobi co trzeba i wróci do Vito. To przecież nie tak, że każą im pracować non stop za darmo prawda? Wolontariat nie napełni im żołądków, nawet jeśli coś we włoszce chlipie cicho, że jest straszną, straszą osobą, skoro nie rwie się, żeby nieść ulgę poszkodowanym. Egoistka. Tchórz. Przygryza dolną wargę ze wstydu. Kiedyś nauczy się z tym żyć, teraz chciała tylko przetrwać.
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łoskot roztrzaskiwanych kubków wybił się ponad wrzawę (młodego, a co za tym idzie głośnego i chaotycznego) tłumu. Po raz trzeci. Bądź czwarty? Gudrun niechętnie podniosła nos znad cienkiej książki i uchyliła ronda kapelusza, by zerknąć na odległy zegar. Prawie godzina, tyle chyba minęło od ostatniego runięcia porcelanowej wieży. Około półtorej od przedostatniego. Ramiona opadły w niemym westchnięciu ni to w wyrazie irytacji - wszechobecny zgiełk, ciepłe masy ludzi, wydzierająca z ruchów urzędników to desperacja, to podszyta zmęczeniem apatia i wreszcie list, czy raczej oficjalny, zgrabnie ujęty nakaz - drażniących czynników naprawdę dziś Borgin nie brakowało; ni to w wyrazie ulgi - koniec końców nawet w tym chaosie powoli odkrywała bezpieczne i przewidywalne schematy. Drobiazgi w postaci powtarzających się rozgorączkowanych twarzy urzędników, prostych zamkniętych cykli; huk tłuczonych kubków, cichy świst różdżki, ledwo wyczuwalny aromat kawy, huk, świst, kawa i znowu od początku, aż do końca świata i jeszcze trochę, czy w miarę zsynchronizowanych, posuwistych kroków stojących przed nią czarodziejów, do których miarowego rytmu gładko się dopasowywała.
Przymknęła zmęczone oczy. Przykryta cienkim, ciemnym płaszczem starała się na przekór wysokiemu wzrostowi wtopić w tłum. Skryć przed słońcem pod kapeluszem z szerokim rondem. Odciąć od niecierpliwie napierających na nią zewsząd mas za pomocą krótkiej rozprawy na temat mechaniki czarnomagicznych cząstek, dla świętego spokoju obleczoną w obwolutę jakiejś norweskiej baśni. Słowem, próbowała na krótką chwilę zniknąć. Zapomnieć o drżącej w powietrzu niepewności, o czasie i pieniądzach, które w tym momencie traciła, o powodzie tego (po namyśle, niezwykle prostego do przewidzenia) zbiorowego powołania.
Wspomnienie Nocy Tysiąca Gwiazd nie paliło już równie mocno, co przeszło miesiąc temu, a mimo to nie była w stanie się wyzbyć prześladującego ją od rana niepokoju. Nieprzyjemnego posmaku obawy, której bezpośredniego źródła nie mogła namierzyć. Lęku, który zdawał się całkowicie irracjonalny. W końcu nie miała ani sobie, ani swym przodkom, ani żyjącym bliskim nic do zarzucenia. Mimo zapełnionego grafiku udało jej się nawet udzielić, owszem niewielkiej, wystarczającej jedynie na ukojenie jej pokracznych wyrzutów sumienia, ale jednak pomocy w rodzinnym Durham. Prowadziła się może nie klasycznie, lecz nadal właściwie. Zresztą… Czemu, na Odyna, urzędników ministerstwa miałoby to obchodzić? Czy rzeczywiście obawiała się o siebie, czy może o kogoś?
Delikatnie ścisnęła grzbiet nosa opuszkami palców. Nieoswojone z nowym miejscem zmysły pozostawały, mimo upływającego czasu przesadnie wyostrzone i napięte. Wzrok, zamiast odszyfrowywać kolejne zdania, bezmyślnie sunął po wersach. Zaś rozedrgane myśli uparcie zbaczały z odgórnie narzuconych torów. Zatrzasnęła książkę zdecydowanym ruchem. Trudno, dokończy lekturę w domu bądź po… Niebieskie spojrzenie wyostrzyło się, oczy zmrużyły, dopiero teraz dostrzegłszy wbity w siebie znajomy wzrok. Mała niedźwiedzica. Powiew znajomego, bezpiecznego chłodu. Gudrun ostrożnie kiwnęła głową. Omiotła wzrokiem towarzyszy Varyi. Dwóch to jeszcze nie tłum, czyż nie? Przy czym jedna z twarzy wydała jej się dziwnie znajoma. Niespiesznie ruszyła w ich kierunku.
Zawsze może się przecież wycofać.
Przymknęła zmęczone oczy. Przykryta cienkim, ciemnym płaszczem starała się na przekór wysokiemu wzrostowi wtopić w tłum. Skryć przed słońcem pod kapeluszem z szerokim rondem. Odciąć od niecierpliwie napierających na nią zewsząd mas za pomocą krótkiej rozprawy na temat mechaniki czarnomagicznych cząstek, dla świętego spokoju obleczoną w obwolutę jakiejś norweskiej baśni. Słowem, próbowała na krótką chwilę zniknąć. Zapomnieć o drżącej w powietrzu niepewności, o czasie i pieniądzach, które w tym momencie traciła, o powodzie tego (po namyśle, niezwykle prostego do przewidzenia) zbiorowego powołania.
Wspomnienie Nocy Tysiąca Gwiazd nie paliło już równie mocno, co przeszło miesiąc temu, a mimo to nie była w stanie się wyzbyć prześladującego ją od rana niepokoju. Nieprzyjemnego posmaku obawy, której bezpośredniego źródła nie mogła namierzyć. Lęku, który zdawał się całkowicie irracjonalny. W końcu nie miała ani sobie, ani swym przodkom, ani żyjącym bliskim nic do zarzucenia. Mimo zapełnionego grafiku udało jej się nawet udzielić, owszem niewielkiej, wystarczającej jedynie na ukojenie jej pokracznych wyrzutów sumienia, ale jednak pomocy w rodzinnym Durham. Prowadziła się może nie klasycznie, lecz nadal właściwie. Zresztą… Czemu, na Odyna, urzędników ministerstwa miałoby to obchodzić? Czy rzeczywiście obawiała się o siebie, czy może o kogoś?
Delikatnie ścisnęła grzbiet nosa opuszkami palców. Nieoswojone z nowym miejscem zmysły pozostawały, mimo upływającego czasu przesadnie wyostrzone i napięte. Wzrok, zamiast odszyfrowywać kolejne zdania, bezmyślnie sunął po wersach. Zaś rozedrgane myśli uparcie zbaczały z odgórnie narzuconych torów. Zatrzasnęła książkę zdecydowanym ruchem. Trudno, dokończy lekturę w domu bądź po… Niebieskie spojrzenie wyostrzyło się, oczy zmrużyły, dopiero teraz dostrzegłszy wbity w siebie znajomy wzrok. Mała niedźwiedzica. Powiew znajomego, bezpiecznego chłodu. Gudrun ostrożnie kiwnęła głową. Omiotła wzrokiem towarzyszy Varyi. Dwóch to jeszcze nie tłum, czyż nie? Przy czym jedna z twarzy wydała jej się dziwnie znajoma. Niespiesznie ruszyła w ich kierunku.
Zawsze może się przecież wycofać.
Ściśnięta jak sardynka w puszce, Vivienne stała w tłumie rówieśników, który niczym wąż wił się korytarzem Ministerstwa Magii i prowadził do stolika, od którego co jakiś czas odchodził kolejny petent. Z jednej strony ocierała się o spocone ramię młodego czarodzieja, któremu ciepła temperatura zdawała się dawać wyjątkowo nieprzyjemnie dla nosa we znaki, z drugiej natomiast o szeroki kapelusz czarownicy, która mogła być w jej wieku, ale której twarz nie budziła żadnych skojarzeń. Raz na jakiś czas rozglądała się po pomieszczeniu, w którym wszyscy się gnieździli – i choć czasem nawet zdawało jej się, że w gąszczu ludzi dostrzega znajome osoby, to dzieliło ich tak wiele przeszkód, że nie sposób było się do nich przecisnąć.
Dookoła słychać było szepty, jęki i kaszel. Ktoś głośno mlaskał, ktoś inny nerwowo stukał palcami o blat stołu. Śmiechy z uwagę na powagę sytuacji były niewskazane, a każdy taki incydent spotykał się z przeszywającą ścianą pełnych pogardy spojrzeń. Wśród tłumu szeptano o zniszczeniach, o ofiarach, ale przede wszystkim o ogromie pracy, która czekała ich wszystkich. Czas płynął leniwie, a kolejka posuwała się naprzód w iście ślimaczym tempie.
Po przeszło godzinie oczekiwania wreszcie udało jej się dotrzeć do stolika, przy którym siedziała starsza urzędniczka. Cienie pod oczami zdradzały jej zmęczenie, a spierzchnięte usta miała zaciśnięte w wąską kreskę. Vivienne posłała w jej kierunku nieśmiały uśmiech, którym chciała dać kobiecie do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak męczący musiał być dla niej ten dzień i że serdecznie jej współczuje. Ta jednak rzuciła jej tylko krótkie spojrzenie i bez słowa podsunęła formularz.
Drżącymi rękoma nakreśliła na świstku papieru swoje imię i rodowe nazwisko, nie zapominając, by podpis opatrzyć dzisiejszą datą. Wiedziała, że to tylko formalność, ale czuła ogrom odpowiedzialności ciążący na jej barkach, a w głowie kłębiło jej się od pytań. Jakie zadania na nią czekają? Z kim przyjdzie jej pracować? Jak sobie z tym wszystkim poradzi?
Jedno było jednak pewne. Była gotowa. Gotowa odbudować swój kraj. Gotowa przywrócić nadzieję. Zacisnęła pięści, pewna, że zrobi wszystko, co w jej mocy. Dla siebie, dla dobra swojego kraju, dla wszystkich tych, którzy z dnia na dzień stracili to, co budowali przez lata.
Dookoła słychać było szepty, jęki i kaszel. Ktoś głośno mlaskał, ktoś inny nerwowo stukał palcami o blat stołu. Śmiechy z uwagę na powagę sytuacji były niewskazane, a każdy taki incydent spotykał się z przeszywającą ścianą pełnych pogardy spojrzeń. Wśród tłumu szeptano o zniszczeniach, o ofiarach, ale przede wszystkim o ogromie pracy, która czekała ich wszystkich. Czas płynął leniwie, a kolejka posuwała się naprzód w iście ślimaczym tempie.
Po przeszło godzinie oczekiwania wreszcie udało jej się dotrzeć do stolika, przy którym siedziała starsza urzędniczka. Cienie pod oczami zdradzały jej zmęczenie, a spierzchnięte usta miała zaciśnięte w wąską kreskę. Vivienne posłała w jej kierunku nieśmiały uśmiech, którym chciała dać kobiecie do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak męczący musiał być dla niej ten dzień i że serdecznie jej współczuje. Ta jednak rzuciła jej tylko krótkie spojrzenie i bez słowa podsunęła formularz.
Drżącymi rękoma nakreśliła na świstku papieru swoje imię i rodowe nazwisko, nie zapominając, by podpis opatrzyć dzisiejszą datą. Wiedziała, że to tylko formalność, ale czuła ogrom odpowiedzialności ciążący na jej barkach, a w głowie kłębiło jej się od pytań. Jakie zadania na nią czekają? Z kim przyjdzie jej pracować? Jak sobie z tym wszystkim poradzi?
Jedno było jednak pewne. Była gotowa. Gotowa odbudować swój kraj. Gotowa przywrócić nadzieję. Zacisnęła pięści, pewna, że zrobi wszystko, co w jej mocy. Dla siebie, dla dobra swojego kraju, dla wszystkich tych, którzy z dnia na dzień stracili to, co budowali przez lata.
If you dance, I'll dance
And if you don't, I'll dance anyway
Bezsens.
Zakotwiczone poczucie marnowania czasu obijało się o ciało niczym poły ciężkiej spódnicy. Płaskie obuwie nie mierzwiło stóp, gładka koszula nieskryta była w szkarłacie krwi sączącej się z ran, a jednak nieudolność podejmowanych kroków zaczerpywała tym mocniej, im dłużej stała w kolejce. Doskonale wiedzieli, co robić - oni, opiekunowie ludu i powiernicy dobra hrabstw, mieli już teraz pełne ręce roboty. Niezadowolenie na twarzy kuzynów przelewało się więc na lady Travers, która miast czynić to, co zwykła czynić wcześniej, czekała na rozdysponowanie zadań, które wszakże już wcześniej znała.
Wszyscy wydawali się na pozór równi, choć spojrzenie damy utkwiło w towarzystwie jej przyjaciółki i daleko mu było do poczucia jedności. Marysia wydawała się pośród nich pobladła, wtapiała się w tłum i znikała, a winna się przecież tlić najszczerszym ogniem. Imogen nie podniosła jednak tonu, nie wykonała nic ponad delikatnym skinięciem głową, gdy ze zmieszaniem przesunęła po okalających ją personach, wracając zainteresowaniem do tych, którzy zdawali się wybitnie nie pasować do formującej się kolejki.
Ujrzawszy Bartemiusa, pod nosem rozbudziła kpiący uśmiech. Wydawał się pojawić tu w biegu, po drodze, z konieczności. Rękawy, na wpół metaforycznie zakasane, ubrudzone miał w powinnościach stażysty ministerstwa i lorda zszarganych ziem — nie pasował tu, był na to wszystko zbyt czysty. Gdzieś w oddali zaczęła majaczyć jej sylwetka kochanej Goodie, najdroższej Varyi i reszty ferajny; nie ujrzawszy wśród nich Tatiany, przełknęła ślinę w głębokich obawach o to, co mogło się rosjance przydarzyć, bo choć nie były ze sobą wybitnie zżyte, to wiedziała, że ta bez większego powodu nie umywałaby się od obowiązku — była im to winna, ona, jako kolejny ciężar emigracji na brytyjskich ziemiach. Travers tkwiła natomiast u boku Effie, która wydawała się przytłoczona i lata wspólnie spędzone w dormitorium utwierdziły Imogen, że podobne spędy nie były wskazane dla delikatnej twarzyczki lady Flint. Gdy dłoń zacisnęła się lekko za palcach przyjaciółki, podkreślając fakt, że były w tym razem, na twarzy lady Norfolku rozkwitało coś na kształt zniecierpliwienia, kiełkującego tym mocniej, im kroki zbliżały ją do początku kolejki.
— Igorze, Bartemiusie, Yano, Varyo, Goodie... — kolejno spotykani, kolejno witani. Lekkie skinięcia różniły ich i podnosiły na piedestał kolidacji. Spojrzenie przesunęło się na moment na Mitcha, którego absolutnie nie kojarzyła, obdarzyła jednak mężczyznę ledwie słodkim, krótkim uśmiechem, powracając skupieniem do Effie, na której skupiła swój wzrok.
— Patriotyzm nie lubi bezczynności... mam wrażenie, że marnujemy tu tylko czas. — Szczerze, doprawdy dobitnie ukazała to lekkim grymasem na ustach, pozwalając sobie jedynie na krótkie uniesienie kącika ust ku górze, aby imitować tym namiastkę uśmiechu.
— Norfolk potrzebuje każdej pary rąk, a ja muszę tu teraz czekać, by ktoś wpisał nazwisko na listę. To takie... och, mogłabym lepiej spożytkować te kilka godzin. — Doprawdy, pomagała znacząco i od wielu dni. Co jeszcze miała robić? Dłonie zacisnęły się lekko, brwi zmarszczyły znacząco. Co jeszcze ich czeka?
Zakotwiczone poczucie marnowania czasu obijało się o ciało niczym poły ciężkiej spódnicy. Płaskie obuwie nie mierzwiło stóp, gładka koszula nieskryta była w szkarłacie krwi sączącej się z ran, a jednak nieudolność podejmowanych kroków zaczerpywała tym mocniej, im dłużej stała w kolejce. Doskonale wiedzieli, co robić - oni, opiekunowie ludu i powiernicy dobra hrabstw, mieli już teraz pełne ręce roboty. Niezadowolenie na twarzy kuzynów przelewało się więc na lady Travers, która miast czynić to, co zwykła czynić wcześniej, czekała na rozdysponowanie zadań, które wszakże już wcześniej znała.
Wszyscy wydawali się na pozór równi, choć spojrzenie damy utkwiło w towarzystwie jej przyjaciółki i daleko mu było do poczucia jedności. Marysia wydawała się pośród nich pobladła, wtapiała się w tłum i znikała, a winna się przecież tlić najszczerszym ogniem. Imogen nie podniosła jednak tonu, nie wykonała nic ponad delikatnym skinięciem głową, gdy ze zmieszaniem przesunęła po okalających ją personach, wracając zainteresowaniem do tych, którzy zdawali się wybitnie nie pasować do formującej się kolejki.
Ujrzawszy Bartemiusa, pod nosem rozbudziła kpiący uśmiech. Wydawał się pojawić tu w biegu, po drodze, z konieczności. Rękawy, na wpół metaforycznie zakasane, ubrudzone miał w powinnościach stażysty ministerstwa i lorda zszarganych ziem — nie pasował tu, był na to wszystko zbyt czysty. Gdzieś w oddali zaczęła majaczyć jej sylwetka kochanej Goodie, najdroższej Varyi i reszty ferajny; nie ujrzawszy wśród nich Tatiany, przełknęła ślinę w głębokich obawach o to, co mogło się rosjance przydarzyć, bo choć nie były ze sobą wybitnie zżyte, to wiedziała, że ta bez większego powodu nie umywałaby się od obowiązku — była im to winna, ona, jako kolejny ciężar emigracji na brytyjskich ziemiach. Travers tkwiła natomiast u boku Effie, która wydawała się przytłoczona i lata wspólnie spędzone w dormitorium utwierdziły Imogen, że podobne spędy nie były wskazane dla delikatnej twarzyczki lady Flint. Gdy dłoń zacisnęła się lekko za palcach przyjaciółki, podkreślając fakt, że były w tym razem, na twarzy lady Norfolku rozkwitało coś na kształt zniecierpliwienia, kiełkującego tym mocniej, im kroki zbliżały ją do początku kolejki.
— Igorze, Bartemiusie, Yano, Varyo, Goodie... — kolejno spotykani, kolejno witani. Lekkie skinięcia różniły ich i podnosiły na piedestał kolidacji. Spojrzenie przesunęło się na moment na Mitcha, którego absolutnie nie kojarzyła, obdarzyła jednak mężczyznę ledwie słodkim, krótkim uśmiechem, powracając skupieniem do Effie, na której skupiła swój wzrok.
— Patriotyzm nie lubi bezczynności... mam wrażenie, że marnujemy tu tylko czas. — Szczerze, doprawdy dobitnie ukazała to lekkim grymasem na ustach, pozwalając sobie jedynie na krótkie uniesienie kącika ust ku górze, aby imitować tym namiastkę uśmiechu.
— Norfolk potrzebuje każdej pary rąk, a ja muszę tu teraz czekać, by ktoś wpisał nazwisko na listę. To takie... och, mogłabym lepiej spożytkować te kilka godzin. — Doprawdy, pomagała znacząco i od wielu dni. Co jeszcze miała robić? Dłonie zacisnęły się lekko, brwi zmarszczyły znacząco. Co jeszcze ich czeka?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Jako pracownik banku Gringotta spodziewał się podobnego wezwania odkąd przeczytał w toalecie w pracy (drugiej pracy, w "Czarownicy", u goblinów trzeba było korzystać z toalety ekonomicznie) "Walczącego Maga". Nie mógł udawać, że nie jest praworządnym obywatelem, skoro codziennie bywał w Londynie, skoro miał zarejestrowane dokumenty i nie przyznawał się do przebywania na Półwyspie Kornwalijskim. Spodziewał się, ale wcale tego nie chciał. Nie powiedział Belli ani o liście ani o tej perspektywie, zawstydzony samą możliwością pomocy wrogom. Może i rozmawiał z panią Mulciber i pisał plotki o głupotach, może i zabezpieczał skrytki tych bufonów, może i truchlał na widok gruzów w Londynie, ale nie żywił wobec tych ludzi współczucia ani nie pragnął im pomagać. Ci sami ludzie, czarodzieje, którzy pozostali w Londynie, z obojętnością patrzyli rok temu na rzeź mugoli. Ci, którzy mieszkali w Londynie, ale chcieli pomóc dobru—jak Marcel, którego Steff wcale nie werbował do Zakonu, który znalazł drogę sam—już dawno znaleźli drogę. Serce miękło mu czasem, gdy rozmawiał z kobietami o smutnych oczach albo zniewalająco pięknymi szlachciankami jak Imogen, którą dostrzegł w korytarzu; ale co do zasady uważał, że czarodzieje sami zgotowali sobie obecny los. Znaczy, gwiazdy zgotowały im ten los, ale mogliby stawić czoło katastrofie wspólnie z mugolami i jako jeden kraj, zamiast wcześniej zabijać się nawzajem. Dlaczego miałby obchodzić go los wieśniaków z jakiegoś Surrey, jeśli nikogo nie obchodzili mieszkańcy Dorset? Znaczy, obchodzili sir Harolda, ale on nie wzywał do siebie przymusowo młodzieży.
Szukał wzrokiem Jamesa i Marcela, których spodziewał się tu ujrzeć, ale z którymi nie zdołał sformułować konkretnego planu. Nie mogą bezsensownie ryzykować, ani nie mogą ściągnąć na siebie kłopotów. Ale... nie chciał pomagać. Może mógłby to robić wolno? To się chyba nazywało strajk rumuński. Albo strajk hiszpański. Albo strajk śródziemnomorski, jakoś tak.
A może mógłby pokazać wszystkim, że jest tak niezdarny, że—z winy nieogarnięcia, nie z winy poglądów—będzie tylko w tej pracy przeszkadzał? Wpisał się na listę obecnych, żeby nikomu nie podpaść, a potem—ruszając w stronę Jima i Marcela, których wreszcie odnalazł wzrokiem (rozpoznał też Aishę i czy mu się wydawało, czy to poznana niegdyś w Londynie Maria stała obok?)—postanowił widowiskowo się potknąć.
Jak pomyślał, tak zrobił. Szczególnie, że dostrzegł profil kogoś, kto spłatał mu listownie o wiele gorszego psikusa; kogoś kto zawsze nosił się w eleganckiej czerni, na której widać było kurz z biblioteki; kogoś kto niby ubrudzi sobie dziś ręce, choć nawet nie był Anglikiem. Potknął się o niby-niezawiązaną-sznurówkę i runął widowiskowo na Igora, z okrzykiem AAA, PRZEPRASZAM!
wchodzę w Igora (wybacz), sprawność...?
Szukał wzrokiem Jamesa i Marcela, których spodziewał się tu ujrzeć, ale z którymi nie zdołał sformułować konkretnego planu. Nie mogą bezsensownie ryzykować, ani nie mogą ściągnąć na siebie kłopotów. Ale... nie chciał pomagać. Może mógłby to robić wolno? To się chyba nazywało strajk rumuński. Albo strajk hiszpański. Albo strajk śródziemnomorski, jakoś tak.
A może mógłby pokazać wszystkim, że jest tak niezdarny, że—z winy nieogarnięcia, nie z winy poglądów—będzie tylko w tej pracy przeszkadzał? Wpisał się na listę obecnych, żeby nikomu nie podpaść, a potem—ruszając w stronę Jima i Marcela, których wreszcie odnalazł wzrokiem (rozpoznał też Aishę i czy mu się wydawało, czy to poznana niegdyś w Londynie Maria stała obok?)—postanowił widowiskowo się potknąć.
Jak pomyślał, tak zrobił. Szczególnie, że dostrzegł profil kogoś, kto spłatał mu listownie o wiele gorszego psikusa; kogoś kto zawsze nosił się w eleganckiej czerni, na której widać było kurz z biblioteki; kogoś kto niby ubrudzi sobie dziś ręce, choć nawet nie był Anglikiem. Potknął się o niby-niezawiązaną-sznurówkę i runął widowiskowo na Igora, z okrzykiem AAA, PRZEPRASZAM!
wchodzę w Igora (wybacz), sprawność...?
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Cóż, list, który dostał z Ministerstwa sprawiał sprawę jasno. Nie dawał zbyt dużego pola manewru komuś kto chciałby się wymigać od obowiązku. Całe szczęście, że Timothee do takich osób nie należał, zresztą pochodzenie zobowiązywało, prawda? Nawet jeśli wychował się we Francji to nadal był Lestrange’em. Przez moment przez głowę przemknęła mu myśl co by mu przyszło uczynić, gdyby równocześnie katastrofa dotknęłaby i Francję i Wielką Brytanię. Zaraz jednak zdusił ją w zarodku uznając, że nie ma sensu zastanawiać się nad czymś co się nie wydarzyło. Mało było problemów do rozwiązania teraz? Nie było potrzeby gdybać.
Podobnie jak wielu czarodziejów w jego wieku w wyznaczonym dniu i godzinie stawił się w Ministerstwie Magii w Londynie. Przez moment czuł się nieco przytłoczony tłumem w jakim się znalazł. Chwilę mu zabrało ustalenie w której kolejce powinien stanąć, chociaż to zadanie ułatwił mu fakt, że w tylko jednej nie było nikogo starszego. Brawo Sherlocku. Gdzieś pośród zebranych mignęły mu mniej lub bardziej znajome twarze. Skinął głową na powitanie w kierunku Imogen. Zaraz potem przecisnął się trochę w kierunku Vivienne, którą dostrzegł pośród zebranych. To pewnie wzbudziło parę niemrawych protestów zebranych tutaj czarodziejów, ale... czy nie powinien dotrzymać towarzystwa Rosierównie?
-Poczekasz na mnie moment? Pójdziemy dalej razem- zaproponował widząc, że już jest coraz bliżej stolika urzędniczki.
-W ogóle zastanawiam się jakie są możliwe... przydziały i na jakiej podstawie nas porozdzielają- rzucił jeszcze i na moment musiał pozostawić czarownicę, by sam mógł dopełnić wymaganych formalności. Postarał się jak najszybciej wypełnić formularz, przy okazji dbając by jego pismo było czytelne. Wszyscy przecież mieli mnóstwo pracy, nie musiał być tym kto dokłada zmęczonej urzędniczce jeszcze zadanie rozczytywania swoich bazgrołów. Kiedy wyprostował się znad stolika i podziękował za dalsze instrukcje, rozejrzał się po okolicy, żeby zorientować się czy Vivienne jest gdzieś w pobliżu, czy może uznała, że nie będzie na niego czekać i każde z nich ruszy do stanowiska numer siedem samotnie.
Podobnie jak wielu czarodziejów w jego wieku w wyznaczonym dniu i godzinie stawił się w Ministerstwie Magii w Londynie. Przez moment czuł się nieco przytłoczony tłumem w jakim się znalazł. Chwilę mu zabrało ustalenie w której kolejce powinien stanąć, chociaż to zadanie ułatwił mu fakt, że w tylko jednej nie było nikogo starszego. Brawo Sherlocku. Gdzieś pośród zebranych mignęły mu mniej lub bardziej znajome twarze. Skinął głową na powitanie w kierunku Imogen. Zaraz potem przecisnął się trochę w kierunku Vivienne, którą dostrzegł pośród zebranych. To pewnie wzbudziło parę niemrawych protestów zebranych tutaj czarodziejów, ale... czy nie powinien dotrzymać towarzystwa Rosierównie?
-Poczekasz na mnie moment? Pójdziemy dalej razem- zaproponował widząc, że już jest coraz bliżej stolika urzędniczki.
-W ogóle zastanawiam się jakie są możliwe... przydziały i na jakiej podstawie nas porozdzielają- rzucił jeszcze i na moment musiał pozostawić czarownicę, by sam mógł dopełnić wymaganych formalności. Postarał się jak najszybciej wypełnić formularz, przy okazji dbając by jego pismo było czytelne. Wszyscy przecież mieli mnóstwo pracy, nie musiał być tym kto dokłada zmęczonej urzędniczce jeszcze zadanie rozczytywania swoich bazgrołów. Kiedy wyprostował się znad stolika i podziękował za dalsze instrukcje, rozejrzał się po okolicy, żeby zorientować się czy Vivienne jest gdzieś w pobliżu, czy może uznała, że nie będzie na niego czekać i każde z nich ruszy do stanowiska numer siedem samotnie.
Spodziewała się takiego wezwania; chociaż nie czytała gazet - nie potrafiła, nie była w stanie - tak zdawała sobie sprawę, że wszystko było kwestią czasu. Jeśli nie w takiej formie, to w innej, w postaci przymusu do powrotu do Munga. Myślała nad tym. Poczucie obowiązku gryzło się z lękiem i traumą, chęć działania walczyła z niemocą, a do całości dołączały wyrzuty sumienia. Nie mogła zbawić całego świata, oczywiście, że nie, ale to przecież nie uprawniało jej do bezczynności, do której uciekła po śmierci męża. Do porzucenia zawodu, nawet jeśli jej ręce trzęsły się ilekroć łapała różdżkę, a gardło zaciskało się, nie wypuszczając z siebie żadnego uzdrowicielskiego zaklęcia. Odkąd niebo zwaliło się na ziemię przełamała się chociaż trochę, ale wciąż nie było dobrze.
Próbowała pomagać. Skupiała się na Feldcroft i okolicach, oferując swoją pomoc - nawet jeśli nie zawsze medyczną - sąsiadom, mieszkańcom pobliskich wiosek. Robiła, co mogła, wiedziała o tym, ale nie potrafiła wyzbyć się głosu w swojej głowie, który powtarzał, raz po raz, że to było za mało. Nigdy wystarczająco. Za słaba, tak, jak mówił Ansel.
I faktycznie była za słaba. Świat zawalił się dla niej po raz kolejny, gdy tylko przeczytała list z wezwaniem. Bo chociaż spodziewała się go, tak modliła się, by go nie dostać. Sama wizja powrotu do miejsca, które jednoznacznie kojarzyło jej się już tylko ze śmiercią męża i czynami, których się dopuścił, odbierała jej władzę w nogach. To ona zawsze przeważała, gdy wypominała sobie, że powinna wrócić do Munga, szczególnie teraz. Zawsze ona. Tylko ona.
Jak przez mgłę pamiętała moment szykowania się do wyprawy do Londynu. Gdy tylko jej stopy stanęły na gruncie miasta, pobladła. Tłum kłębiący się pod Ministerstwem Magii nie pomagał, odbierał dech, którego przecież już teraz jej brakowało. Nie rozglądała się, spojrzenie uparcie utrzymywało się na podłożu i własnych trzewikach. Otaczały ją rozmowy, ale nie słyszała ich, zatopiona we własnym odrętwieniu i chęci ucieczki. Chociaż była, tak wyglądała, jakby nie było jej wcale; puste spojrzenie zatrzymało się na stoliku i dokumentach na kilka uderzeń serca, nim drżąca dłoń złożyła nań podpis, a sama Sohvi, pogoniona przez urzędniczkę i następną osobę, usunęła się we wskazanym kierunku, chyba tylko z trudem nie potykając się i nie padając na ziemię, bo każdy kolejny krok na drżących nogach był coraz cięższy.
Próbowała pomagać. Skupiała się na Feldcroft i okolicach, oferując swoją pomoc - nawet jeśli nie zawsze medyczną - sąsiadom, mieszkańcom pobliskich wiosek. Robiła, co mogła, wiedziała o tym, ale nie potrafiła wyzbyć się głosu w swojej głowie, który powtarzał, raz po raz, że to było za mało. Nigdy wystarczająco. Za słaba, tak, jak mówił Ansel.
I faktycznie była za słaba. Świat zawalił się dla niej po raz kolejny, gdy tylko przeczytała list z wezwaniem. Bo chociaż spodziewała się go, tak modliła się, by go nie dostać. Sama wizja powrotu do miejsca, które jednoznacznie kojarzyło jej się już tylko ze śmiercią męża i czynami, których się dopuścił, odbierała jej władzę w nogach. To ona zawsze przeważała, gdy wypominała sobie, że powinna wrócić do Munga, szczególnie teraz. Zawsze ona. Tylko ona.
Jak przez mgłę pamiętała moment szykowania się do wyprawy do Londynu. Gdy tylko jej stopy stanęły na gruncie miasta, pobladła. Tłum kłębiący się pod Ministerstwem Magii nie pomagał, odbierał dech, którego przecież już teraz jej brakowało. Nie rozglądała się, spojrzenie uparcie utrzymywało się na podłożu i własnych trzewikach. Otaczały ją rozmowy, ale nie słyszała ich, zatopiona we własnym odrętwieniu i chęci ucieczki. Chociaż była, tak wyglądała, jakby nie było jej wcale; puste spojrzenie zatrzymało się na stoliku i dokumentach na kilka uderzeń serca, nim drżąca dłoń złożyła nań podpis, a sama Sohvi, pogoniona przez urzędniczkę i następną osobę, usunęła się we wskazanym kierunku, chyba tylko z trudem nie potykając się i nie padając na ziemię, bo każdy kolejny krok na drżących nogach był coraz cięższy.
retrouver le soleil qui nous manque, qui va brûler toutes nos peines
le soleil qui nous hante
le soleil qui nous hante
Sohvi Blythe
Zawód : zielarka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
serce w strzępy potargane
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W gmachu Ministerstwa wrzało jak w ulu. Wiele głosów podniesionych, nerwowych, skrzeczących, niszczących, niskich, wysokich mieszało się ze sobą tworząc istną kakofonię, z której ciężko było wychwycić pojedyncze słowa, a co dopiero zdania. Sowy latały pod sufitem przenosząc wiele listów i wiadomości z całego kraju. Kolejki do okienek przyjmujących petentów wiły się niczym długa, ludzka stonoga. Czekał już na nich urzędnik, trzymając w dłoni opasłą teczkę stał przy okienku numer siedem; tak jak powiedziała kobieta na zewnątrz. Pytał o imię i nazwisk, które zaraz odnotowywał i nakazał czekać, aż nie zjawią się wszyscy. Każdego mierzył ponurym wzrokiem od stóp do głów i bez słowa stał dalej, jakby był posągiem, który uruchamia się wtedy kiedy kolejna wezwana osoba oznajmiała swoje przybycie. Gdy odhaczył ostatnie nazwisko, poprawił okulary na nosie i odchrząknął.
-Dobrze… skoro już jesteście wszyscy nie traćmy czasu. - Oznajmił głosem, który zdawał się nie być używany od dość dawna, taki był zachrypnięty . -Zostaliście skierowani do wsparcia punktów pomocowych w całym kraju. Podzieleni na grupy trzy lub czteroosobowe, udacie się za pomocą świstoklika w wyznaczone miejsce. Tam będzie czekał na was szef punktu i wskaże co macie robić. - Popatrzył na każdego z osobna, nie omijał nikogo, a spojrzenie miał czujne i uważne. -Jakieś pytania? Nie. To idziemy dalej. - Nie pozwolił im nawet zadać jednego, nie byli tutaj od zadawania pytań a od działania. -Zadania będą różne, zależnie od potrzeb i stanu danego punktu. - Wskazał na mapę, jaka wisiała niedaleko z zaznaczonymi różnymi punktami, jedne miały kolor czerwony, inne zielony, a jeszcze inne świeciły się pomarańczem. -Idźcie tam gdzie na czerwono, czyli największy kryzys. Jakieś pytania? - Tak jak poprzednio, nie czekał na odpowiedź. -Przydziały są następujące - Ponownie poprawił okulary na nosie, odchrząknął i zaczął czytać na głos. -Patrin Tremaine, Vivienne Rosier, Yana Blythe, udacie się na Bedford Square, tutaj jest wasz świstolik. - Podał jednej z osób stary gwóźdź. -Igor Karkaroff
Marcelius Carrington i Maria Multon, wy macie przydział do Mariny. - Kolejny świtoklik, tym razem w postaci skrzypiącego wiadra, został przydzielony do kolejnej grupy. -Teraz… a tak… Timothee Lestrange, Gudrun Borgin i Mitch Macnair, dla was są kanały. - Sięgnął po guzik jaki leżał na stoliku wśród innych świstoklików. - Rzeka Severn, to Steffen Cattermole, Imogen Travers i Aisha Doe. - Podał Aishy wysoki, skórzany but bez sznurówek. -Kolejni to Brama Zdrajców, udają się tam Bartemius Crouch, Kenneth Fernsby i Gia Moretti. - Dłonią wymacał starą ramkę od obrazu. - Na koniec… Primrose Burke, Varya Mulciber, Euphemia Flint i Sohvi Blythe. Dla was jest ogród magizoologiczny. - Na ich dłonie złożył dziecięcą zabawkę, misia. Schował teczkę z dokumentami pod pachą. -Macie przedstawić tę kartkę. - Rozdał każdej grupie po jednej, widniały na nich ich imiona oraz nazwiska wraz z przydziałem. Wszystko opieczętowane odpowiednią pieczątką i podpisem. -Osoba zarządzająca punktem pokieruje was dalej. Powodzenia.
Nim się obejrzeli mężczyzna odszedł do innych swoich obowiązków. Nie pozostało nic innego jak podzielić się na grupy i udać na wyznaczone miejsce za pomocą świstoklika.
Zostaliście przydzieleni do grup, a każda grupa do konkretnego zadania. Świstokliki zabiorą was bezpośrednio do miejsca, gdzie macie nieść pomoc.
W tym miejscu piszcie posta, o tym jak dzielicie się na grupy i chwytacie świstoklik, następnie kontynuujecie w dedykowanej wam lokacji.
Grupa 1 - Bedford Square, skład: James Doe (Patrin Tremaine), Vivienne Rosier, Yana Blythe
Grupa 2 - Marina, skład: Igor Karkaroff, Marcelius Carrington i Maria Multon
Grupa 3 - Wyjście do kanałów, skład: Timothee Lestrange, Gudrun Borgin i Mitch Macnair
Grupa 4 - Rzeka Severn, skład: Steffen Cattermole, Imogen Travers i Aisha Doe
Grupa 5 - Brama Zdrajców, skład: Bartemius Crouch, Kenneth Fernsby i Gia Moretti.
Grupa 6 - Ogród magizoologiczny, skład: Primrose Burke, Varya Mulciber, Euphemia Flint i Sohvi Blythe
Czas na odpis i przeniesienie się do nowej lokacji i rozpoczęcie tam rozgrywki macie do 23.02, do godziny 23.00. Później nie obowiązuje was limit czasowy i toczycie grę w swoim tempie.
MG przypomina, że wątek musi być rozegrany na min. 5 postów dla każdej postaci.
-Dobrze… skoro już jesteście wszyscy nie traćmy czasu. - Oznajmił głosem, który zdawał się nie być używany od dość dawna, taki był zachrypnięty . -Zostaliście skierowani do wsparcia punktów pomocowych w całym kraju. Podzieleni na grupy trzy lub czteroosobowe, udacie się za pomocą świstoklika w wyznaczone miejsce. Tam będzie czekał na was szef punktu i wskaże co macie robić. - Popatrzył na każdego z osobna, nie omijał nikogo, a spojrzenie miał czujne i uważne. -Jakieś pytania? Nie. To idziemy dalej. - Nie pozwolił im nawet zadać jednego, nie byli tutaj od zadawania pytań a od działania. -Zadania będą różne, zależnie od potrzeb i stanu danego punktu. - Wskazał na mapę, jaka wisiała niedaleko z zaznaczonymi różnymi punktami, jedne miały kolor czerwony, inne zielony, a jeszcze inne świeciły się pomarańczem. -Idźcie tam gdzie na czerwono, czyli największy kryzys. Jakieś pytania? - Tak jak poprzednio, nie czekał na odpowiedź. -Przydziały są następujące - Ponownie poprawił okulary na nosie, odchrząknął i zaczął czytać na głos. -Patrin Tremaine, Vivienne Rosier, Yana Blythe, udacie się na Bedford Square, tutaj jest wasz świstolik. - Podał jednej z osób stary gwóźdź. -Igor Karkaroff
Marcelius Carrington i Maria Multon, wy macie przydział do Mariny. - Kolejny świtoklik, tym razem w postaci skrzypiącego wiadra, został przydzielony do kolejnej grupy. -Teraz… a tak… Timothee Lestrange, Gudrun Borgin i Mitch Macnair, dla was są kanały. - Sięgnął po guzik jaki leżał na stoliku wśród innych świstoklików. - Rzeka Severn, to Steffen Cattermole, Imogen Travers i Aisha Doe. - Podał Aishy wysoki, skórzany but bez sznurówek. -Kolejni to Brama Zdrajców, udają się tam Bartemius Crouch, Kenneth Fernsby i Gia Moretti. - Dłonią wymacał starą ramkę od obrazu. - Na koniec… Primrose Burke, Varya Mulciber, Euphemia Flint i Sohvi Blythe. Dla was jest ogród magizoologiczny. - Na ich dłonie złożył dziecięcą zabawkę, misia. Schował teczkę z dokumentami pod pachą. -Macie przedstawić tę kartkę. - Rozdał każdej grupie po jednej, widniały na nich ich imiona oraz nazwiska wraz z przydziałem. Wszystko opieczętowane odpowiednią pieczątką i podpisem. -Osoba zarządzająca punktem pokieruje was dalej. Powodzenia.
Nim się obejrzeli mężczyzna odszedł do innych swoich obowiązków. Nie pozostało nic innego jak podzielić się na grupy i udać na wyznaczone miejsce za pomocą świstoklika.
W tym miejscu piszcie posta, o tym jak dzielicie się na grupy i chwytacie świstoklik, następnie kontynuujecie w dedykowanej wam lokacji.
Grupa 1 - Bedford Square, skład: James Doe (Patrin Tremaine), Vivienne Rosier, Yana Blythe
Grupa 2 - Marina, skład: Igor Karkaroff, Marcelius Carrington i Maria Multon
Grupa 3 - Wyjście do kanałów, skład: Timothee Lestrange, Gudrun Borgin i Mitch Macnair
Grupa 4 - Rzeka Severn, skład: Steffen Cattermole, Imogen Travers i Aisha Doe
Grupa 5 - Brama Zdrajców, skład: Bartemius Crouch, Kenneth Fernsby i Gia Moretti.
Grupa 6 - Ogród magizoologiczny, skład: Primrose Burke, Varya Mulciber, Euphemia Flint i Sohvi Blythe
Czas na odpis i przeniesienie się do nowej lokacji i rozpoczęcie tam rozgrywki macie do 23.02, do godziny 23.00. Później nie obowiązuje was limit czasowy i toczycie grę w swoim tempie.
MG przypomina, że wątek musi być rozegrany na min. 5 postów dla każdej postaci.
Bliskość Aishy szczególnie skutecznie łagodziła potencjalne nerwy. Ba, spowodowała nawet, że czując na sobie czyjeś spojrzenie, Maria uniosła swoje, pragnąc dostrzec tego, który jej się przyglądał. Spojrzenia jej i Igora złączyły się na chwilę, wystarczająco długo, aby wyczuła, że wcale nie patrzył się na nią z radością ani zrozumieniem, tak, jak do tej pory. Rozczarowanie, och, to było wyczuwalne na pierwszy rzut oka, Maria doskonale znała smak tej emocji, przecież ludzie karmili ją nią odkąd pamiętała. Zawsze niewystarczająca, głupia, brzydkie kaczątko wśród znacznie ładniejszych, bardziej odważnych sióstr. Spodziewała się, że dziś poczuje się właśnie tak; mała, nieistotna, pogardzana. Ale nie spodziewała się, że uczucie to przyjdzie od kogoś, kogo znała, komu w pewnym stopniu ufała. Fala nieprzyjemnego gorąca przelała się przez jej ciało, palce zacisnęły się mocniej na dłoni przyjaciółki, a ona sama, czując, że ostrość wzroku rozmywa się pod wpływem napływających do oczu łez. Odwróciła więc wzrok, wbijając spojrzenie w podłogę, czubki własnych butów i końcówki tych, które należały do kogoś przed nią.
— Martwię się — szepnęła w odpowiedzi na wprawny wybieg przyjaciółki. Nie uniosła głowy, nie spoglądała w jej piękną twarz. Słowa ledwie przeciskały się przez gardło, gdy gonitwa myśli zabierała jej zdolność do uspokojenia. Czemu się tak na mnie patrzyłeś, Igorze? Co zrobiłam złego...?— Że nas rozdzielą — dodała, próbując jak najciszej pociągnąć nosem. Przez moment pozostała we wcześniejszej pozycji — z głową na ramieniu przyjaciółki, bo tak bezpieczniej, bo tak lepiej, bo Aisha, choć niewiele starsza, była jej bezpieczną osobą. Dla niej warto było się starać.
Więc gdy odwróciła się do Jima, podając mu kanapkę, oczy wciąż miała jeszcze zaszklone, ale widząc, jak ochoczo je kanapkę, nie mogła powstrzymać się od wzruszonego uśmiechu. Jedną z rzeczy, którą w nim lubiła było właśnie to, jak ochoczo przyjmował każdy jej poczęstunek. Poza tym był naprawdę wspaniałym przyjacielem — wraz z Marcelem tworzyli doskonały duet, widziała to nawet w tak ograniczonych okolicznościach, w jakich mieli okazję się spotykać. Czasem nawet myślała, że cudownie byłoby, gdyby kiedyś — jeżeli los tak wskaże, jeżeli sam będzie chciał — zgodził się, aby i ona nazwała go przyjacielem. Już mówiła do niego tak, jak zwracali się do niego przyjaciele; i za to też, po pierwszym spotkaniu, była już wdzięczna.
Jej uwadze nie umknęła reakcja Marcela. Przeczący ruch głową, chyba próba odwrócenia uwagi od zapachu jedzenia.
— Poczekaj — poprosiła, ponownie szeptem, gdy wolną od kanapki dłonią sięgnęła do czoła skrytego pod jasnymi włosami. Dotknęła skóry wierzchem dłoni, ale nie wydawał się być rozpalony. Spodziewała się, że może być po prostu chory — jego przecież nie mogła podejrzewać o obawy i zdenerwowanie. A czytała nawet ostatnio, w wielkim Atlasie Chorób i Pasożytów Czarodziejskich, że utrata łaknienia w połączeniu z gorączką może być objawem infekcji bakteryjnej lub wirusowej. Przez chwilę pomyślała nawet, że może to motylica brzuszna, ale ona najczęściej występowała poprzez przedłużające się zauroczenie. A Marcel... Nie wyglądał, jakby zwracał motylami. Nie, żeby kiedykolwiek widziała kogoś, kto cierpiał na tą chorobę.
Dopiero po dłuższym czasie zrozumiała, że wciąż dotyka jego czoła, pochłonięta we własnych rozmyślaniach. Otworzyła szerzej oczy, zaraz zabierajac dłoń, po czym odwróciła się prędko, zasłaniając włosami usta. Bo co, jeżeli Marcel pomyśli, że uśmiecha się jak głupia?
— Nie jesteś rozpalony... — zdołała jeszcze wypuścić ze swoich ust, po części aby nie martwić prawdopodobnie zaskoczonego Marcela, po części dla swego usprawiedliwienia.
Zaraz jednak, gdy wygładziła już włosy, już zdecydowanie weselsza niż wcześniej, zwróciła się do Aishy, wciąż trzymającej jej za rękę.
— Zjemy na pół, dobrze? — zaproponowała szeptem, podskórnie czując, że przyjaciółka nie zgodzi się na inny układ, a na pewno nie przyzna, że sama była głodna. Maria zresztą lubiła jej kuchnię, była inna od tego, co potrafiła sama Maria. Inna, ale także smaczna, budząca ekscytację do tego stopnia, że zdarzało się blondynce wyczekiwać poczęstunku. Nie z powodu łakomstwa, ale ciekawości. Jedzenie było wszak jednym ze sposobów, przez który mogli dzielić się swoją kulturą.
A potem stało się zbyt dużo, jednocześnie. Rozbity kubek, ponownie uspokajający dotyk przyjaciółki, jakie to szczęście, że ją mam.... Na moment musiały się rozdzielić, gdy musiały złożyć podpisy pod jakimiś dokumentami, ale przecież prędko znalazły się na powrót razem. Gdzieś w tłumie dostrzegła wtedy Yanę, której posłała słaby, wyraźnie zmęczony uśmiech. Kuzynka wiedziała, co działo się w jej życiu, nie powinna zatem mieć względem tegoż przywitania żadnych uwag.
— Stanowisko numer siedem — odpowiedziała Jimowi, nim dostrzegła to, co robił Marcel. Zatrzymała się w miejscu, niezdolna do wykonania kolejnego ruchu. Serce ścisnęło się w przerażeniu, nie rób nic głupiego, Marcel..., szeptała do siebie, nerwowo rozglądając się wokół, czy niedaleko znajdowali się jacyś policjanci? — Jim... — jęknęła błagalnie, wzrokiem wymownie wędrując między ciemnymi oczami chłopaka a Carringtonem. Jeżeli coś będzie miało się stać, Jim na pewno będzie wiedział, co robić. Na pewno.
Ale wreszcie wszyscy znaleźli się na miejscu. Urzędnik rozpoczął swoją przemowę, a Maria słuchała go z uwagą, z jedną tylko przerwą. Grupy miały być trzy lub czteroosobowe, może całą gromadą trafią w jedno miejsce — Aisha, chłopcy i ona. Może nie będzie tak źle. Uśmiechnęła się nawet, ściskając mocniej dłoń Aishy. Widzisz? Wszystko będzie dobrze. Przecież musiało być, choć na mapie iskrzyło się od czerwonych punktów. Większość nie mówiła jej zupełnie nic, jedynie ogród magizoologiczny znała nawet dobrze. Ale nie była sama, nie musiała martwić się zgubieniem.
Gdy urzędnik rozpoczął wyczytywanie grup, wstrzymała oddech. Pierwszą grupę tworzył jakiś nieznajomy chłopak, ale także Vivienne i Yana. Stanęła na palcach, pragnąc dostrzec lady Rosier, przywitać się również z nią. Drugą grupę miał tworzyć Igor, Marcel i... ona sama? Ze zdezorientowaniem puściła dłoń panienki Doe, niemalże bezmyślnie odbierając skrzypiące wiadro, które miało być świstoklikiem. Odwróciła się w kierunku reszty, wyraźnie zdezorientowana. O co tu chodziło? Nie wiedziała nawet dokładnie, dokąd mają iść. Bo skupić musiała się na kolejnych miejscach. Tam, gdzie trafi Jim i Aisha. Musi je zapamiętać, po wszystkim muszą ich odnaleźć. Rzeka Severn, tam miała trafić Aisha, słyszała też, że gdzieś było więcej znajomych jej osób. Gia, Timothee, Imogen, lady Primrose i nawet pani Gudrun. Ale imię Jima wciąż nie padło.
— Co teraz? — spytała wreszcie, spoglądając przede wszystkim na Marcela. Nie chciała zostawiać rodzeństwa, ale rozkaz był jasny. Czy było jakieś wyjście...? Nim podzielili się na grupy, objęła mocno Aishę, gładząc ją po włosach.
— Znajdziemy was — obiecała, nim przyszedł czas rozłąki.
— Martwię się — szepnęła w odpowiedzi na wprawny wybieg przyjaciółki. Nie uniosła głowy, nie spoglądała w jej piękną twarz. Słowa ledwie przeciskały się przez gardło, gdy gonitwa myśli zabierała jej zdolność do uspokojenia. Czemu się tak na mnie patrzyłeś, Igorze? Co zrobiłam złego...?— Że nas rozdzielą — dodała, próbując jak najciszej pociągnąć nosem. Przez moment pozostała we wcześniejszej pozycji — z głową na ramieniu przyjaciółki, bo tak bezpieczniej, bo tak lepiej, bo Aisha, choć niewiele starsza, była jej bezpieczną osobą. Dla niej warto było się starać.
Więc gdy odwróciła się do Jima, podając mu kanapkę, oczy wciąż miała jeszcze zaszklone, ale widząc, jak ochoczo je kanapkę, nie mogła powstrzymać się od wzruszonego uśmiechu. Jedną z rzeczy, którą w nim lubiła było właśnie to, jak ochoczo przyjmował każdy jej poczęstunek. Poza tym był naprawdę wspaniałym przyjacielem — wraz z Marcelem tworzyli doskonały duet, widziała to nawet w tak ograniczonych okolicznościach, w jakich mieli okazję się spotykać. Czasem nawet myślała, że cudownie byłoby, gdyby kiedyś — jeżeli los tak wskaże, jeżeli sam będzie chciał — zgodził się, aby i ona nazwała go przyjacielem. Już mówiła do niego tak, jak zwracali się do niego przyjaciele; i za to też, po pierwszym spotkaniu, była już wdzięczna.
Jej uwadze nie umknęła reakcja Marcela. Przeczący ruch głową, chyba próba odwrócenia uwagi od zapachu jedzenia.
— Poczekaj — poprosiła, ponownie szeptem, gdy wolną od kanapki dłonią sięgnęła do czoła skrytego pod jasnymi włosami. Dotknęła skóry wierzchem dłoni, ale nie wydawał się być rozpalony. Spodziewała się, że może być po prostu chory — jego przecież nie mogła podejrzewać o obawy i zdenerwowanie. A czytała nawet ostatnio, w wielkim Atlasie Chorób i Pasożytów Czarodziejskich, że utrata łaknienia w połączeniu z gorączką może być objawem infekcji bakteryjnej lub wirusowej. Przez chwilę pomyślała nawet, że może to motylica brzuszna, ale ona najczęściej występowała poprzez przedłużające się zauroczenie. A Marcel... Nie wyglądał, jakby zwracał motylami. Nie, żeby kiedykolwiek widziała kogoś, kto cierpiał na tą chorobę.
Dopiero po dłuższym czasie zrozumiała, że wciąż dotyka jego czoła, pochłonięta we własnych rozmyślaniach. Otworzyła szerzej oczy, zaraz zabierajac dłoń, po czym odwróciła się prędko, zasłaniając włosami usta. Bo co, jeżeli Marcel pomyśli, że uśmiecha się jak głupia?
— Nie jesteś rozpalony... — zdołała jeszcze wypuścić ze swoich ust, po części aby nie martwić prawdopodobnie zaskoczonego Marcela, po części dla swego usprawiedliwienia.
Zaraz jednak, gdy wygładziła już włosy, już zdecydowanie weselsza niż wcześniej, zwróciła się do Aishy, wciąż trzymającej jej za rękę.
— Zjemy na pół, dobrze? — zaproponowała szeptem, podskórnie czując, że przyjaciółka nie zgodzi się na inny układ, a na pewno nie przyzna, że sama była głodna. Maria zresztą lubiła jej kuchnię, była inna od tego, co potrafiła sama Maria. Inna, ale także smaczna, budząca ekscytację do tego stopnia, że zdarzało się blondynce wyczekiwać poczęstunku. Nie z powodu łakomstwa, ale ciekawości. Jedzenie było wszak jednym ze sposobów, przez który mogli dzielić się swoją kulturą.
A potem stało się zbyt dużo, jednocześnie. Rozbity kubek, ponownie uspokajający dotyk przyjaciółki, jakie to szczęście, że ją mam.... Na moment musiały się rozdzielić, gdy musiały złożyć podpisy pod jakimiś dokumentami, ale przecież prędko znalazły się na powrót razem. Gdzieś w tłumie dostrzegła wtedy Yanę, której posłała słaby, wyraźnie zmęczony uśmiech. Kuzynka wiedziała, co działo się w jej życiu, nie powinna zatem mieć względem tegoż przywitania żadnych uwag.
— Stanowisko numer siedem — odpowiedziała Jimowi, nim dostrzegła to, co robił Marcel. Zatrzymała się w miejscu, niezdolna do wykonania kolejnego ruchu. Serce ścisnęło się w przerażeniu, nie rób nic głupiego, Marcel..., szeptała do siebie, nerwowo rozglądając się wokół, czy niedaleko znajdowali się jacyś policjanci? — Jim... — jęknęła błagalnie, wzrokiem wymownie wędrując między ciemnymi oczami chłopaka a Carringtonem. Jeżeli coś będzie miało się stać, Jim na pewno będzie wiedział, co robić. Na pewno.
Ale wreszcie wszyscy znaleźli się na miejscu. Urzędnik rozpoczął swoją przemowę, a Maria słuchała go z uwagą, z jedną tylko przerwą. Grupy miały być trzy lub czteroosobowe, może całą gromadą trafią w jedno miejsce — Aisha, chłopcy i ona. Może nie będzie tak źle. Uśmiechnęła się nawet, ściskając mocniej dłoń Aishy. Widzisz? Wszystko będzie dobrze. Przecież musiało być, choć na mapie iskrzyło się od czerwonych punktów. Większość nie mówiła jej zupełnie nic, jedynie ogród magizoologiczny znała nawet dobrze. Ale nie była sama, nie musiała martwić się zgubieniem.
Gdy urzędnik rozpoczął wyczytywanie grup, wstrzymała oddech. Pierwszą grupę tworzył jakiś nieznajomy chłopak, ale także Vivienne i Yana. Stanęła na palcach, pragnąc dostrzec lady Rosier, przywitać się również z nią. Drugą grupę miał tworzyć Igor, Marcel i... ona sama? Ze zdezorientowaniem puściła dłoń panienki Doe, niemalże bezmyślnie odbierając skrzypiące wiadro, które miało być świstoklikiem. Odwróciła się w kierunku reszty, wyraźnie zdezorientowana. O co tu chodziło? Nie wiedziała nawet dokładnie, dokąd mają iść. Bo skupić musiała się na kolejnych miejscach. Tam, gdzie trafi Jim i Aisha. Musi je zapamiętać, po wszystkim muszą ich odnaleźć. Rzeka Severn, tam miała trafić Aisha, słyszała też, że gdzieś było więcej znajomych jej osób. Gia, Timothee, Imogen, lady Primrose i nawet pani Gudrun. Ale imię Jima wciąż nie padło.
— Co teraz? — spytała wreszcie, spoglądając przede wszystkim na Marcela. Nie chciała zostawiać rodzeństwa, ale rozkaz był jasny. Czy było jakieś wyjście...? Nim podzielili się na grupy, objęła mocno Aishę, gładząc ją po włosach.
— Znajdziemy was — obiecała, nim przyszedł czas rozłąki.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Z minuty na minutę ludzi przybywało, na korytarzu robiło się coraz tłoczniej. Rozglądając się w około dotarło do mnie, że kilka z tych osób, które niedawno przybyły, zdecydowanie nie pasowały do przepychu tego miejsca. Zacząłem się zastanawiać skąd oni ich w ogóle wytrzasnęli. Patrząc po nich wątpiłem aby posiadali w ogóle jakiekolwiek przydatne umiejętności, które mogłyby się przysłużyć dzisiejszemu przedsięwzięciu. Nie umknęło mi również, że kilka z nowo przybyłych nosiło się ponad stan. Czy ja widziałem kobietę w spodniach? To była dla mnie zdecydowanie nowość, coś niespotykanego, coś co z pewnością wywoła oburzenie w tych wszystkich panienkach, które również postanowiły odpowiedzieć na wezwanie. Nie zmieniało to jednak faktu, że ta panna prezentowała się o wiele lepiej w spodniach niż co poniektórzy.
Kiedy w końcu przyszła moja kolej na wypisanie formularza zrobiłem to szybko i odsunąłem się na bok, by zrobić miejsce dla kuzyna. Nazwisko, którym rzucił, jednocześnie przybliżając mi osobę dziewczyny sprzed chwili, wydawało mi się znajome. Na pewno je gdzieś już wcześniej słyszałem, chociaż w tym momencie nie koniecznie potrafiłem sobie przypomnieć skąd. Po chwili jednak zdusiłem w sobie chęć roześmiania się, co poskutkowało tym, że jedynie prychnąłem z widocznym rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
- Nigdy chyba nie pojmę tych waszych zakręconych koligacji rodzinnych...ale nie oceniam, najważniejsze, że się dobrze bawisz. - powiedziałem przyciszonym głosem starając się ukryć rozbawienie, ale nie koniecznie mi to wyszło.
Dopiero kiedy udało mi się opanować, odwróciłem się do panny Muciber.
- Mitch Macnair, miło poznać. - wyciągnąłem do niej dłoń patrząc na nią ze spokojem, który ciężko mi przyszedł kiedy w głowie nadal hulało echo słów kuzyna.
Gdzieś nad jej ramieniem zauważyłem również młodego Crouch’a. Raptem kilka dni temu mieliśmy sposobność poznać się w Zaciszu Kirke dlatego go kojarzyłem. Kilka chwil później obok nas pojawiła się totalnie nie znana mi blondynka. Nie znałem jej, byłem pewny, że nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy.
Tak jak się spodziewałem, taki spęd był jednocześnie dobrą okazją na poznanie nowych ludzi. Nigdy nie wiadomo, kogo można było spotkać, kto wie, może niektóre z tych znajomości mogą się przydać w przyszłości. Wiedziałem, że pod żadnym pozorem nie powinien wykluczać takiej opcji.
Moment później jednak przestałem rozmyślać nad nowo przybyłą, bo pojawiła się kolejna kobieta. Piękność, która sprawiła, że na moment jakbym zapomniał gdzie jestem. Jej uroda z całą pewnością zawróciła w głowie nie jednemu nieszczęśnikowi. Jakby po chwili do mnie dotarło, że to zgromadzonych w około zwróciła się po imieniu. Czyli znała ich wszystkich...jakoś chyba nie specjalnie mnie to zaskoczyło.
- Mitchell...Mitch. - przedstawiłem się uśmiechając się do niej łagodnie, jednocześnie chłonąc moment kiedy to ona obdarzyła mnie tym delikatnym, anielskim uśmiechem.
Moment później nachyliłem się lekko do Igora.
- Nie wspominałeś, że masz taakie znajomości. - mruknąłem posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie, po czym lekko uśmiechnąłem się pod nosem.
Moment później jednak skupiłem uwagę na kalekę, który postanowił teatralnie runąć na mojego kuzyna. Naprawdę, ludzie nie potrafili się już zachowywać. Już samo pojawienie się w takim miejscu jak Ministerstwo Magii wymagało od człowieka chociaż minimum dobrego zachowania.
- Ej koleżko, ja wiem, że człowiek ze wsi wejdzie, ale wieś z człowieka nigdy, ale zachowuj się. Nie jesteś na peryferiach, tylko w stolicy. - rzuciłem w jego kierunku chłopaka mierząc go od góry do dołu mało przychylnym spojrzeniem, jednocześnie kręcąc głową z politowaniem.
No naprawdę, zero kultury.
W końcu przeszliśmy do kolejnego pomieszczenia, już czekał na nas kolejny, zdecydowanie zmęczony życiem urzędnik. Kiedy wszyscy w końcu się zebrali, ten zmęczony człowiek zaczął mówić. Jego ton był monotonny, jakby nauczył się tego na pamięć i chciał tylko odwalić robotę. Pewnie tak było. Z resztą nie dał nawet nikomu dojść do słowa, chociaż podejrzewałem, że w tym momencie pewnie ludzie mieli ich sporo. Sam miałem kilka, ale wychodziło na to, że mogę je sobie wsadzić głęboko. Gdy zaczął ogłaszać przydziały przestąpiłem z nogi na nogę. Marzył mi się papieros, ale podejrzewałem, że wywaliliby mnie na zbity pysk. Musiałem odczekać aż opuścimy Ministerstwo.
Kiedy w końcu padło moje nazwisko rozejrzałem się. Zdążyłem się zorientować, że blondynka z wcześniej była najprawdopodobniej nazywała się Gudrun z racji, że anioł nazwała ją pieszczotliwie „Goddie”. Nazwisko Lestrange mówiło mi tylko tyle, że facet pochodzi z rodziny arystokratycznej. Miałem nadzieję, że posiada jakieś przydatne umiejętności, a nie tylko wygląda.
Przyjąłem od urzędnika naszego świstoklika, po czym odszedłem kawałek na bok. Poczekałem na spokojnie, aż reszta grupy do mnie dołączy.
- Nie przedstawiłem się wcześniej, jestem Mitch. - zwróciłem się do blondynki uśmiechając się lekko, po czym przeniosłem wzrok na młodego lorda – Mam nadzieję, że macie wygodne buty. Kanały słyną ze śliskiego podłoża. - dodałem po chwili wyciągając przed siebie dłoń, na której leżał guzik.
zt i do kanałów
Kiedy w końcu przyszła moja kolej na wypisanie formularza zrobiłem to szybko i odsunąłem się na bok, by zrobić miejsce dla kuzyna. Nazwisko, którym rzucił, jednocześnie przybliżając mi osobę dziewczyny sprzed chwili, wydawało mi się znajome. Na pewno je gdzieś już wcześniej słyszałem, chociaż w tym momencie nie koniecznie potrafiłem sobie przypomnieć skąd. Po chwili jednak zdusiłem w sobie chęć roześmiania się, co poskutkowało tym, że jedynie prychnąłem z widocznym rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
- Nigdy chyba nie pojmę tych waszych zakręconych koligacji rodzinnych...ale nie oceniam, najważniejsze, że się dobrze bawisz. - powiedziałem przyciszonym głosem starając się ukryć rozbawienie, ale nie koniecznie mi to wyszło.
Dopiero kiedy udało mi się opanować, odwróciłem się do panny Muciber.
- Mitch Macnair, miło poznać. - wyciągnąłem do niej dłoń patrząc na nią ze spokojem, który ciężko mi przyszedł kiedy w głowie nadal hulało echo słów kuzyna.
Gdzieś nad jej ramieniem zauważyłem również młodego Crouch’a. Raptem kilka dni temu mieliśmy sposobność poznać się w Zaciszu Kirke dlatego go kojarzyłem. Kilka chwil później obok nas pojawiła się totalnie nie znana mi blondynka. Nie znałem jej, byłem pewny, że nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy.
Tak jak się spodziewałem, taki spęd był jednocześnie dobrą okazją na poznanie nowych ludzi. Nigdy nie wiadomo, kogo można było spotkać, kto wie, może niektóre z tych znajomości mogą się przydać w przyszłości. Wiedziałem, że pod żadnym pozorem nie powinien wykluczać takiej opcji.
Moment później jednak przestałem rozmyślać nad nowo przybyłą, bo pojawiła się kolejna kobieta. Piękność, która sprawiła, że na moment jakbym zapomniał gdzie jestem. Jej uroda z całą pewnością zawróciła w głowie nie jednemu nieszczęśnikowi. Jakby po chwili do mnie dotarło, że to zgromadzonych w około zwróciła się po imieniu. Czyli znała ich wszystkich...jakoś chyba nie specjalnie mnie to zaskoczyło.
- Mitchell...Mitch. - przedstawiłem się uśmiechając się do niej łagodnie, jednocześnie chłonąc moment kiedy to ona obdarzyła mnie tym delikatnym, anielskim uśmiechem.
Moment później nachyliłem się lekko do Igora.
- Nie wspominałeś, że masz taakie znajomości. - mruknąłem posyłając mu porozumiewawcze spojrzenie, po czym lekko uśmiechnąłem się pod nosem.
Moment później jednak skupiłem uwagę na kalekę, który postanowił teatralnie runąć na mojego kuzyna. Naprawdę, ludzie nie potrafili się już zachowywać. Już samo pojawienie się w takim miejscu jak Ministerstwo Magii wymagało od człowieka chociaż minimum dobrego zachowania.
- Ej koleżko, ja wiem, że człowiek ze wsi wejdzie, ale wieś z człowieka nigdy, ale zachowuj się. Nie jesteś na peryferiach, tylko w stolicy. - rzuciłem w jego kierunku chłopaka mierząc go od góry do dołu mało przychylnym spojrzeniem, jednocześnie kręcąc głową z politowaniem.
No naprawdę, zero kultury.
W końcu przeszliśmy do kolejnego pomieszczenia, już czekał na nas kolejny, zdecydowanie zmęczony życiem urzędnik. Kiedy wszyscy w końcu się zebrali, ten zmęczony człowiek zaczął mówić. Jego ton był monotonny, jakby nauczył się tego na pamięć i chciał tylko odwalić robotę. Pewnie tak było. Z resztą nie dał nawet nikomu dojść do słowa, chociaż podejrzewałem, że w tym momencie pewnie ludzie mieli ich sporo. Sam miałem kilka, ale wychodziło na to, że mogę je sobie wsadzić głęboko. Gdy zaczął ogłaszać przydziały przestąpiłem z nogi na nogę. Marzył mi się papieros, ale podejrzewałem, że wywaliliby mnie na zbity pysk. Musiałem odczekać aż opuścimy Ministerstwo.
Kiedy w końcu padło moje nazwisko rozejrzałem się. Zdążyłem się zorientować, że blondynka z wcześniej była najprawdopodobniej nazywała się Gudrun z racji, że anioł nazwała ją pieszczotliwie „Goddie”. Nazwisko Lestrange mówiło mi tylko tyle, że facet pochodzi z rodziny arystokratycznej. Miałem nadzieję, że posiada jakieś przydatne umiejętności, a nie tylko wygląda.
Przyjąłem od urzędnika naszego świstoklika, po czym odszedłem kawałek na bok. Poczekałem na spokojnie, aż reszta grupy do mnie dołączy.
- Nie przedstawiłem się wcześniej, jestem Mitch. - zwróciłem się do blondynki uśmiechając się lekko, po czym przeniosłem wzrok na młodego lorda – Mam nadzieję, że macie wygodne buty. Kanały słyną ze śliskiego podłoża. - dodałem po chwili wyciągając przed siebie dłoń, na której leżał guzik.
zt i do kanałów
Ostatnio zmieniony przez Mitch Macnair dnia 23.02.24 12:34, w całości zmieniany 1 raz
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +6
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Za mną prędko zgromadziły się kolejne postacie, wiele głosów, wiele obcych, młodych twarzy, których obecność świadczyła o skuteczności ministerialnej akcji. Moją uwagę, pośród licznej gromady Anglików, ściągnął ten Bułgar, który wydawał się być w niepewności otoczenia pierwszą ostoją. Ledwie na drobną chwilę skrzyżowaliśmy spojrzenia, kiedy się obrócił, a już pojawiły się przy nas kolejne sylwetki. Znane i mniej znane. Tak też znalazł się przy nas młody mężczyzna (Mitch), który od razu nawiązał rozmowę z Igorem, kierując również i ku mnie swe spojrzenie. Kim był? Kim byłam ja? Wkrótce zawisło w powietrzu pytanie wyraźnie odnoszące się do mnie. Oddałam znów uwagę Karkaroffowi, w duchu próbując przewidzieć, jak zechce przedstawić mnie nieznajomemu. Rodzinne powiązanie przybladło na tyle, bym czasami zupełnie o nim zapominała. Nie skłamał jednak.
Niedługo później w mnogości gestów i głosów udało mi się wyłapać jeszcze jedną znaną postać. Zatem wezwano też Gudrun. Oczy objęły oczy w przyjaznym wejrzeniu, skromnym, niezbyt wyróżniającym się znaku. Ty też tu jesteś. Skupiona na postaci towarzyszki ze szkolnych ław, pominęłam dyskretną rozmówkę dwóch młodzieńców z Suffolk.
– Jestem Varya – postanowiłam również się przedstawić Mitchowi i pozwoliłam naszym dłoniom na krótki gest - Dużo masz...krewnych - zauważyłam po krótkiej chwili, jeszcze raz spoglądając na Igora.
Jedno oswojone spojrzenie zachęciło mnie, by wyruszyć głębiej i nieco wyraźniej rozejrzeć się po nagle bardzo już zapełnionym korytarzu. Zbliżała się do nas postać Imogen, widziałam również pannę Burke i Bartemiusa Croucha, co jasno wskazywało, że wysoko urodzonych nie omijało ministerialne oko. Nie spodziewałam się, że przybędą, że jak równy z równym wesprzemy akcję naprawiania wytrąconej z codzienności Anglii. Choć stojąc w tym zgromadzeniu żadne z nas nie mogło przewidzieć, na czym dokładnie polegać będzie nasza praca. Może dla nich wybrano lżejsze zajęcie? Może bardziej dopasowane do pozycji? Ja jednak przybyłam tu zmotywowana, bez większego lęku, bez…
- Bez snów – odpowiedziałam Igorowi, nieco rozproszona. Nieczęsto zdarzało mi się gubić uwagę, ale gęstniejący tłum tym razem zadziałał skutecznie w tym względzie. – Od początku miesiąca żadnego snu – nawet takiego przyjaznego. Pozwoliłam, by mój głos przyniósł namiastkę ulgi. Gdy mówiliśmy po norwesku, słowa przynajmniej dla większości postronnych otrzymywały miano sekretu. Czułam się z tym lepiej. Złagodniałam nawet trochę, bo myśl, że Karkaroff zapamiętał moje nasączone cichą obawą wyznanie, okazała się dość miła.
– Nie myślałam, że się zobaczymy tu, Imogen – przyznałam w stronę młodej szlachcianki, która wkrótce się z nami powitała. Jeszcze nim lady przemówiła znów, domyślić się mogłam, że wcale nie przybywała do ministerstwa z entuzjazmem. Choć kawałek jej słów wybrzmiał dla mnie trochę obco, wydawało się, że potwierdzają się niedawne przekonania. – Gdy wrócimy, przybędę do Norfolk i pomogę – zaoferowałam, mając nadzieję, że wiedziała. Że ma we mnie towarzyszkę i sojuszniczkę. Wcale nie od dziś. Chciałam ją wesprzeć.
Nie umknął mojej uwadze zjawiający się wkrótce nieopodal nas młody chłopak (Steffen), który splatał własne kończyny i pechowo leciał wprost na Igora, ale ja wiedziałam, że syn Durmstrangu poradzi sobie. Wbrew następującym wkrótce później słowom Mitcha dopatrywałam się w tym prędzej przypadku, niż celowego występku.
Gdy przemówił urzędnik, z całą mocą starałam się skoncentrować i zapamiętać jak najwięcej słów. Spodziewałam się trudniejszych sformułowań i prędkiej przemowy, dlatego nie mogłam niczego przeoczyć. Zgubienie choćby słowa mogło przecież pogrzebać całe tłumaczenie języka, który dziś był mi nieco bardziej znany, niż jeszcze na początku lata. Czteroosobowe, świstoklik, kryzys, przydziały. Szybko spływały kolejne treści, a ja próbowałam nadążyć. Kiedy mężczyzna rozpoczął wołanie zgromadzonych po nazwiskach, zrobiło się nieco lżej. Wkroczył jednak inny rodzaj napięcia. Skrycie liczyłam na to, że któraś ze znajomych twarzy znajdzie się ze mną w grupie. Albo ktoś, kto w razie trudności z porozumieniem się, nadejdzie z pomocą. Wiedziałam jednak, że na podobną przychylność losu nie było co liczyć. Czułam, że będę musiała poradzić sobie sama. Moje nazwisko wybrzmiało niemal na samym końcu. Lady Primros Burke. Znałam ją, o właściwej porze moja pierwotna grupa rozeszła się w kilku kierunkach, a ja poszukałam damy, która przed kilkoma miesiącami pomogła ziemiom niedźwiedzi. – Primrose. Lady Primrose – zwróciłam się do kobiety, wraz z którą wspólnie mieliśmy się udać do magicznego ogrodu zoologicznego. Stworzenia. To brzmiało całkiem zachęcająco. – Czy… znasz pozostałych? – spytałam ostrożnie, mając nadzieję, że razem będziemy mogły udać się w dalszą drogę.
Niedługo później w mnogości gestów i głosów udało mi się wyłapać jeszcze jedną znaną postać. Zatem wezwano też Gudrun. Oczy objęły oczy w przyjaznym wejrzeniu, skromnym, niezbyt wyróżniającym się znaku. Ty też tu jesteś. Skupiona na postaci towarzyszki ze szkolnych ław, pominęłam dyskretną rozmówkę dwóch młodzieńców z Suffolk.
– Jestem Varya – postanowiłam również się przedstawić Mitchowi i pozwoliłam naszym dłoniom na krótki gest - Dużo masz...krewnych - zauważyłam po krótkiej chwili, jeszcze raz spoglądając na Igora.
Jedno oswojone spojrzenie zachęciło mnie, by wyruszyć głębiej i nieco wyraźniej rozejrzeć się po nagle bardzo już zapełnionym korytarzu. Zbliżała się do nas postać Imogen, widziałam również pannę Burke i Bartemiusa Croucha, co jasno wskazywało, że wysoko urodzonych nie omijało ministerialne oko. Nie spodziewałam się, że przybędą, że jak równy z równym wesprzemy akcję naprawiania wytrąconej z codzienności Anglii. Choć stojąc w tym zgromadzeniu żadne z nas nie mogło przewidzieć, na czym dokładnie polegać będzie nasza praca. Może dla nich wybrano lżejsze zajęcie? Może bardziej dopasowane do pozycji? Ja jednak przybyłam tu zmotywowana, bez większego lęku, bez…
- Bez snów – odpowiedziałam Igorowi, nieco rozproszona. Nieczęsto zdarzało mi się gubić uwagę, ale gęstniejący tłum tym razem zadziałał skutecznie w tym względzie. – Od początku miesiąca żadnego snu – nawet takiego przyjaznego. Pozwoliłam, by mój głos przyniósł namiastkę ulgi. Gdy mówiliśmy po norwesku, słowa przynajmniej dla większości postronnych otrzymywały miano sekretu. Czułam się z tym lepiej. Złagodniałam nawet trochę, bo myśl, że Karkaroff zapamiętał moje nasączone cichą obawą wyznanie, okazała się dość miła.
– Nie myślałam, że się zobaczymy tu, Imogen – przyznałam w stronę młodej szlachcianki, która wkrótce się z nami powitała. Jeszcze nim lady przemówiła znów, domyślić się mogłam, że wcale nie przybywała do ministerstwa z entuzjazmem. Choć kawałek jej słów wybrzmiał dla mnie trochę obco, wydawało się, że potwierdzają się niedawne przekonania. – Gdy wrócimy, przybędę do Norfolk i pomogę – zaoferowałam, mając nadzieję, że wiedziała. Że ma we mnie towarzyszkę i sojuszniczkę. Wcale nie od dziś. Chciałam ją wesprzeć.
Nie umknął mojej uwadze zjawiający się wkrótce nieopodal nas młody chłopak (Steffen), który splatał własne kończyny i pechowo leciał wprost na Igora, ale ja wiedziałam, że syn Durmstrangu poradzi sobie. Wbrew następującym wkrótce później słowom Mitcha dopatrywałam się w tym prędzej przypadku, niż celowego występku.
Gdy przemówił urzędnik, z całą mocą starałam się skoncentrować i zapamiętać jak najwięcej słów. Spodziewałam się trudniejszych sformułowań i prędkiej przemowy, dlatego nie mogłam niczego przeoczyć. Zgubienie choćby słowa mogło przecież pogrzebać całe tłumaczenie języka, który dziś był mi nieco bardziej znany, niż jeszcze na początku lata. Czteroosobowe, świstoklik, kryzys, przydziały. Szybko spływały kolejne treści, a ja próbowałam nadążyć. Kiedy mężczyzna rozpoczął wołanie zgromadzonych po nazwiskach, zrobiło się nieco lżej. Wkroczył jednak inny rodzaj napięcia. Skrycie liczyłam na to, że któraś ze znajomych twarzy znajdzie się ze mną w grupie. Albo ktoś, kto w razie trudności z porozumieniem się, nadejdzie z pomocą. Wiedziałam jednak, że na podobną przychylność losu nie było co liczyć. Czułam, że będę musiała poradzić sobie sama. Moje nazwisko wybrzmiało niemal na samym końcu. Lady Primros Burke. Znałam ją, o właściwej porze moja pierwotna grupa rozeszła się w kilku kierunkach, a ja poszukałam damy, która przed kilkoma miesiącami pomogła ziemiom niedźwiedzi. – Primrose. Lady Primrose – zwróciłam się do kobiety, wraz z którą wspólnie mieliśmy się udać do magicznego ogrodu zoologicznego. Stworzenia. To brzmiało całkiem zachęcająco. – Czy… znasz pozostałych? – spytałam ostrożnie, mając nadzieję, że razem będziemy mogły udać się w dalszą drogę.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
inisterstwo Magii zdawało się teraz bardzo małe, o wiele mniejsze niż ostatnio, ale to prawdopodobnie wynikało z tego, że w środku znajdowało się tak wiele ludzi. Po uzupełnieniu dokumentów udała się na stanowisko siedem. Dostrzegła więcej znajomych twarzy. Zebrano kogo się dało, kogo tylko mogli zaciągnąć do pracy. Po przeczytaniu artykułu w Walczącym Magu, była to jedynie kwestia czasu.
Widok kuzynki Effie, która wydawała się znów nad wyraz krucha trochę ją zaskoczył. Ale z drugiej strony miała w sobie krew Slughornów, a jej babcia z domu Nott, a po mężu Flint nie mogła pozwolić sobie na skandal jakim byłby brak stawiennictwa wnuczki na wezwanie. Chciała do niej podejść, ale zorientowała się, że ta unika jej wzroku. Primrose westchnęła jedynie cicho. Mogła się domyślić. Jednak nie wiedziała jak praca ma wyglądać, jak mają wspomóc, czy tak jak ostatnio rozlewaniem zupy czy podawaniem kocy, ale spodziewała się, ze jedwabne sukienki będa jedynie przeszkadzać. Dlatego też postawiła na lnianą, kremową koszulę i z tego samego materiału, ale w kolorze granatu spódnico spodnie przepasane w talii szerokim, bordowym pasem dla kontrastu.
Przystanęła słuchając słów pracownika Ministerstwa Magii. Wszyscy podzieleni na grupy, z góry przydzielone zadania. Nie przewidywali, że większość się nie pojawi. Organizacja chaosu jaki panował była godna podziwu. Przyjęła pluszaka, który miał być ich świetlikiem do miejsca, w którym miały odbyć pracę, ponieważ okazało się, że zostały do niego przydzielone cztery czarownice, w tym dwie z nich znała doskonale.
-Primrose. - Uśmiechnęła się uprzejmie do panny Mulciber. -Wystarczy Primrose. - Poznały się kiedy przybyła do Warwick, aby omówić potencjalne działania na rzecz lokalnej społeczności. Wtedy dowiedziała się, że hrabstwo słynęło ze swych wstążek. Miała zamiar takowe nabyć, ale teraz raczej nikt nie myślał o wstążkach. -Nie wszystkich, jednakże proszę pozwolić sobie przedstawić moją kuzynkę od strony matki - lady Euphemia Flint. - Odpowiedziała tym samym wskazując na dziewczynę, która została do nich przydzielona. -Euphemio, panna Varya Mulciber. - Przedstawiła je sobie, a potem dostrzegła Sohvi, z którą do tej pory nie miała przyjemności się spotkać. Wyciągnęła w jej stronę swoja dłoń na powitanie. -Lady Primrose Burke, jednak w zaistniałej sytuacji, proszę mówić mi po imieniu. - Nie chciała, aby tytuły utrudniały im pracę czy też działanie. -Możemy ruszać? - Zapytała jeszcze wskazując na pluszaka.
Widok kuzynki Effie, która wydawała się znów nad wyraz krucha trochę ją zaskoczył. Ale z drugiej strony miała w sobie krew Slughornów, a jej babcia z domu Nott, a po mężu Flint nie mogła pozwolić sobie na skandal jakim byłby brak stawiennictwa wnuczki na wezwanie. Chciała do niej podejść, ale zorientowała się, że ta unika jej wzroku. Primrose westchnęła jedynie cicho. Mogła się domyślić. Jednak nie wiedziała jak praca ma wyglądać, jak mają wspomóc, czy tak jak ostatnio rozlewaniem zupy czy podawaniem kocy, ale spodziewała się, ze jedwabne sukienki będa jedynie przeszkadzać. Dlatego też postawiła na lnianą, kremową koszulę i z tego samego materiału, ale w kolorze granatu spódnico spodnie przepasane w talii szerokim, bordowym pasem dla kontrastu.
Przystanęła słuchając słów pracownika Ministerstwa Magii. Wszyscy podzieleni na grupy, z góry przydzielone zadania. Nie przewidywali, że większość się nie pojawi. Organizacja chaosu jaki panował była godna podziwu. Przyjęła pluszaka, który miał być ich świetlikiem do miejsca, w którym miały odbyć pracę, ponieważ okazało się, że zostały do niego przydzielone cztery czarownice, w tym dwie z nich znała doskonale.
-Primrose. - Uśmiechnęła się uprzejmie do panny Mulciber. -Wystarczy Primrose. - Poznały się kiedy przybyła do Warwick, aby omówić potencjalne działania na rzecz lokalnej społeczności. Wtedy dowiedziała się, że hrabstwo słynęło ze swych wstążek. Miała zamiar takowe nabyć, ale teraz raczej nikt nie myślał o wstążkach. -Nie wszystkich, jednakże proszę pozwolić sobie przedstawić moją kuzynkę od strony matki - lady Euphemia Flint. - Odpowiedziała tym samym wskazując na dziewczynę, która została do nich przydzielona. -Euphemio, panna Varya Mulciber. - Przedstawiła je sobie, a potem dostrzegła Sohvi, z którą do tej pory nie miała przyjemności się spotkać. Wyciągnęła w jej stronę swoja dłoń na powitanie. -Lady Primrose Burke, jednak w zaistniałej sytuacji, proszę mówić mi po imieniu. - Nie chciała, aby tytuły utrudniały im pracę czy też działanie. -Możemy ruszać? - Zapytała jeszcze wskazując na pluszaka.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Widok niektórych osób bardzo ją zdziwił. O ile mogła spodziewać się, że ministerstwo wezwie osoby takie jak ona czy Maria, młodych czarodziejów krwi czystej ze skazą i półkrwi, tak, ku jej zdumieniu, w korytarzu pojawiały się i osoby ewidentnie szlachetnego urodzenia, które raczej nie kojarzyły jej się z żadnymi brudnymi zajęciami. Jej wysoko urodzone rówieśniczki nie musiały brudzić rąk pracą, od dziecka otoczone luksusami i wygodami, wyręczane od niewdzięcznych czynności przez służbę. Kiedyś może im tego trochę zazdrościła, ale gdy była starsza zrozumiała, jaką płaciły cenę za te wygody, a tą ceną był brak wolności i możliwości wybierania życiowej drogi. Yana czuła się dobrze z tym, że miała pewną swobodę, że nikt nie zabraniał jej iść gdzieś bez przyzwoitki obserwującej każdy krok, ani nie zmuszał do ślubu z kimś, kogo nawet nie znała. Jej ojciec był konserwatywny, ale do najmłodszej córki, którą nazwał na cześć swej zmarłej matki, zawsze miał pobłażliwy stosunek i wiele jej wybaczał, więcej niż matka, która wymarzyła sobie dla niej konkretny scenariusz życia i gdyby nie zabrały jej anomalie, pewnie dalej by go forsowała. Dzięki ojcu mogła się bawić, poznawać świat i szukać swojej drogi, i choć jako osoba czystej krwi też musiała przestrzegać pewnych zasad, nie były to zasady aż tak restrykcyjne, jak w rodach Skorowidzu. Kiedy trzeba było dostosować się do jakichś reguł potrafiła to zrobić, bo wiedziała, że tak trzeba. Doceniała swoje życie takim, jakie było, choć dałaby wiele, żeby jej zmarli bliscy wciąż żyli.
Szukała wzrokiem Marii, wiedziała że jej młodsza kuzynka miesiąc temu została bardzo mocno doświadczona przez los, ale w tych okolicznościach nie było sposobności porozmawiać na spokojnie, tym bardziej że Maria miała towarzystwo. Yana rozpoznała kilku towarzyszy ucieczki z Waltham, skinęła głową Jimowi który ją zauważył, ale nie podeszła do nich bliżej, ponieważ wtedy zaczepiła ją lady Burke. Yana zwróciła się w jej stronę, dostrzegając bardzo nietypowe odzienie, ale nie zgorszyło jej to, a nawet podziwiała odwagę Primrose. Yana nie miała odwagi pokazywać się publicznie w spodniach, choć posiadała takowe do latania na miotle, bo spódnica nie była do tego zbyt praktyczna. Spodnie podobały jej się wizualnie, ale jej matka przewróciłaby się w grobie, gdyby Yana zaczęła w takich chadzać wśród ludzi, nie chciała też uchodzić za buntowniczkę wobec zasad.
- Miło cię widzieć, choć to pewne zaskoczenie – przyznała z uśmiechem, bo spodziewała się, że damy z wielkich rodów nie zostaną zaangażowane, że ministerstwo wykorzysta potencjał gminu, a wielkie rody uchylą się od brudzenia sobie rąk. – Nie najgorzej, choć po wydarzeniach sprzed miesiąca nie ma tylu klientów na biżuterię i talizmany, ludzie mają teraz inne priorytety… - To było naturalne i logiczne, że w takich czasach były pilniejsze problemy i wydatki niż błyskotki, dlatego rozumiała to, i wykorzystywała ten czas po prostu na naukę i poszerzanie wiedzy teoretycznej. – No cóż, ciekawe co będziemy robić dzisiaj.
Skinęła głową także przechodzącej Imogen, to też było zaskoczenie. Najwyraźniej ministerstwo było naprawdę zdesperowane, skoro zaangażowało damy. I dziś wszyscy stali i czekali tutaj razem, równi wobec tego, co się działo. Niedługo później dostrzegła też Sohvi, wdowę po swoim zmarłym kuzynie, i także się do niej uśmiechnęła. Ale nie zdążyła już podejść i zagadać, bo po chwili pojawił się urzędnik, który miał rozdysponować dla nich zadania.
Yana została przydzielona do grupy z jakimś chłopakiem o nieznanym jej nazwisku, a także z Vivienne Rosier. Nie znała jej, ale oczywiście znała to nazwisko, kojarzyła też nazwę Bedford Square, mimo że nigdy nie mieszkała w Londynie i jedynie w nim bywała. Przyjęła od urzędnika świstoklik będący starym gwoździem. Żałowała że nie przydzielono jej z Marią, Sohvi, Prim ani inną znajomą jej osobą, ale miała nadzieję, że jakoś dadzą radę. Musieli, prawda? Yana mimo młodego wieku była uparta i potrafiła dużo rzeczy znieść, po utracie tylu osób z rodziny na błahe niedogodności często nie zwracało się już uwagi. Przetrwała tamto, to przetrwa i ten dzień. Bardziej martwiła się o Marię, która wciąż była bardzo świeżo ze swoją stratą i miała jeszcze trudniej, bo Yana przynajmniej miała wciąż ojca i brata.
Zaczekała na swoich towarzyszy, kimkolwiek byli, a gdy się pojawili, wyciągnęła dłoń ze świstoklikiem, aby każdy mógł go dotknąć i żeby razem przenieśli się we wskazane miejsce.
Szukała wzrokiem Marii, wiedziała że jej młodsza kuzynka miesiąc temu została bardzo mocno doświadczona przez los, ale w tych okolicznościach nie było sposobności porozmawiać na spokojnie, tym bardziej że Maria miała towarzystwo. Yana rozpoznała kilku towarzyszy ucieczki z Waltham, skinęła głową Jimowi który ją zauważył, ale nie podeszła do nich bliżej, ponieważ wtedy zaczepiła ją lady Burke. Yana zwróciła się w jej stronę, dostrzegając bardzo nietypowe odzienie, ale nie zgorszyło jej to, a nawet podziwiała odwagę Primrose. Yana nie miała odwagi pokazywać się publicznie w spodniach, choć posiadała takowe do latania na miotle, bo spódnica nie była do tego zbyt praktyczna. Spodnie podobały jej się wizualnie, ale jej matka przewróciłaby się w grobie, gdyby Yana zaczęła w takich chadzać wśród ludzi, nie chciała też uchodzić za buntowniczkę wobec zasad.
- Miło cię widzieć, choć to pewne zaskoczenie – przyznała z uśmiechem, bo spodziewała się, że damy z wielkich rodów nie zostaną zaangażowane, że ministerstwo wykorzysta potencjał gminu, a wielkie rody uchylą się od brudzenia sobie rąk. – Nie najgorzej, choć po wydarzeniach sprzed miesiąca nie ma tylu klientów na biżuterię i talizmany, ludzie mają teraz inne priorytety… - To było naturalne i logiczne, że w takich czasach były pilniejsze problemy i wydatki niż błyskotki, dlatego rozumiała to, i wykorzystywała ten czas po prostu na naukę i poszerzanie wiedzy teoretycznej. – No cóż, ciekawe co będziemy robić dzisiaj.
Skinęła głową także przechodzącej Imogen, to też było zaskoczenie. Najwyraźniej ministerstwo było naprawdę zdesperowane, skoro zaangażowało damy. I dziś wszyscy stali i czekali tutaj razem, równi wobec tego, co się działo. Niedługo później dostrzegła też Sohvi, wdowę po swoim zmarłym kuzynie, i także się do niej uśmiechnęła. Ale nie zdążyła już podejść i zagadać, bo po chwili pojawił się urzędnik, który miał rozdysponować dla nich zadania.
Yana została przydzielona do grupy z jakimś chłopakiem o nieznanym jej nazwisku, a także z Vivienne Rosier. Nie znała jej, ale oczywiście znała to nazwisko, kojarzyła też nazwę Bedford Square, mimo że nigdy nie mieszkała w Londynie i jedynie w nim bywała. Przyjęła od urzędnika świstoklik będący starym gwoździem. Żałowała że nie przydzielono jej z Marią, Sohvi, Prim ani inną znajomą jej osobą, ale miała nadzieję, że jakoś dadzą radę. Musieli, prawda? Yana mimo młodego wieku była uparta i potrafiła dużo rzeczy znieść, po utracie tylu osób z rodziny na błahe niedogodności często nie zwracało się już uwagi. Przetrwała tamto, to przetrwa i ten dzień. Bardziej martwiła się o Marię, która wciąż była bardzo świeżo ze swoją stratą i miała jeszcze trudniej, bo Yana przynajmniej miała wciąż ojca i brata.
Zaczekała na swoich towarzyszy, kimkolwiek byli, a gdy się pojawili, wyciągnęła dłoń ze świstoklikiem, aby każdy mógł go dotknąć i żeby razem przenieśli się we wskazane miejsce.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Główny korytarz
Szybka odpowiedź