Cieplarnie
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cieplarnie
Chociaż część ingrediencji, z których korzystają pracujący w Peak District alchemicy, musi być dla nich specjalnie sprowadzania, to rezerwat w dużej mierze jest w tej kwestii samowystarczalny: we wschodniej części rozciągają się oddzielone od reszty terenów szklarnie, w których spotkać można co najmniej kilkanaście gatunków magicznych roślin, hodowanych i pielęgnowanych przez zielarzy. Ze względów bezpieczeństwa do przeszklonych zabudowań nie wpuszcza się odwiedzających rezerwat gości, ale pracownikom zdarza się nimi przechadzać, bo z nasłonecznionych korytarzy rozciąga się zapierający dech w piersiach widok na wzgórza rezerwatu, wraz z przelatującymi nad nimi trójogonami. Labiryntem ścieżek można też dotrzeć wprost do pracowni alchemicznej wraz z przylegającym do niej magazynem i punktem medycznym.
Może faktycznie winna była poczekać, aż mąż powróci z rezerwatu i przekazać mu nowinę w ich małżeńskich komnatach? Może postąpiła nierozsądnie, stawiając chwilowy impuls ponad rozsądną i osadzoną w logice kalkulację? Może wtedy nie obserwowałaby napięcia, które rosło w mężu z każdą przedłużającą się sekundą, nim udzieliła mu odpowiedzi właściwej? Może istotnie popełniła błąd — lecz wiedziała też, że poświęcenia dla dobrego wspólnego pożycia iść powinny z dwóch stron. Nie tylko od męża, który pomny na jej prośby ograniczył wzmianki o swych gadzich podopiecznych oraz ciekawostki z życia rezerwatu. Była mu za to co prawda niezmiernie wdzięczna, lecz sama zastanawiała się, co takiego mogłaby zrobić, by sprawić podobną przyjemność również jemu. Kochała go, to oczywiste, że szukała sposobu, by i on mógł cieszyć się najlepszym humorem. Przekazanie takich wieści w rezerwacie stanowiło więc nie tylko sposób na jak najszybsze wprowadzenie Elroya w nową rzeczywistość rozpościerającego się przed nimi kolejnego okresu rodzicielskiego, ale także wymowny gest. Choć w herbie Greengrassów znajdował się motyl, ci, podobnie jak mąż Mare, lubili tytułować się także smoczymi lordami. A małe smoki powinny swój początek mieć pośród pokrytych zapachem siarki i smoczego pyłu wzgórz Peak District.
Jej serce napełniało się ulgą proporcjonalną do radości, która wstępowała powoli na lico jej męża. Nie mogła spodziewać się lepszej reakcji, nawet w snach! Elroy był ideałem męża, dbał o nią i ich córkę najlepiej, jak tylko potrafił. I choć przy narodzinach Saoirse i ją ogarnęła bojaźń o to, czy nie odsuną się od siebie, bo nie dała mu pierworodnego syna, lord Greengrass z każdym kolejnym dniem pokazywał, że kocha ich małą rodzinę, że dla jej bezpieczeństwa zaryzykowałby wszystkim, włącznie ze swym życiem. I choć Mare nie pochwalała jego porywczości, często stanowiąc chłodną przeciwwagę do tego, co założył sobie jej mąż, wiedziała, że właśnie w ten sposób okazywał jej pełnię swej miłości.
Widziała przecież, jak wiele był w stanie zaryzykować tylko po to, by wydostać ich bezpiecznie z wrogiego średniowiecznego miasteczka, w którym miała zostać żoną jakiegoś Macmillana. Widziała przecież jego rany, gdy z końcem stycznia powrócił do ich sypialni po pojedynku stoczonym u boku Tonksa i leczeniu w pubie Tygrys. Wiedziała, że nie brakowało mu odwagi, że gdy coś sobie postanowił, zawsze doprowadzał sprawy do końca. Ileż razy była świadkiem jego płomiennych przemów, gdy rozpalał ogień w duszach tak przeciętnych ludzi, jak i tych, których Mare już uznała za bandytów.
Za to wszystko i jeszcze więcej winna była mu przynajmniej przełamanie swych strachów w tym szczególnym dniu.
— To jedenasty tydzień. Jeszcze wcześnie, ale według wszystkich obliczeń poród odbędzie się na koniec września — powiedziała szeptem, nie zmuszając się nawet do ukrywania wciąż poszerzającego się uśmiechu. W zielonych oczach kobiety stanęły wreszcie skrzące kryształki łez. Wzruszyła się. Jakże mogła powstrzymać huragan emocji, wzmocniony jeszcze tak przyziemnymi i przewidywalnymi efektami jej stanu, jak buzujące hormony? Nie zauważyła nawet, że w nieco innych słowach powtórzyła to, co przekazała mu już wcześniej. Teraz liczyła się bowiem tylko ich wspólna radość i maleństwo, a właściwie maleństwa, choć o tym dowiedzą się dużo, dużo później, które rosło pod jej sercem. — Nie przeszkadzam ci aby w zajęciach? Ja... Mogę wrócić sama, chyba na głównych ścieżkach nie czeka mnie... niespodziewane... spotkanie? — gdyby nie to, że jej podbródek już drżał od nadchodzącego płaczu ze szczęścia, może pozwoliłaby sobie na żart, że jedynym niezapowiedzianym spotkaniem byłoby przypadkowe wpadnięcie na Percivala, do którego wystosowała w ostatnim czasie list i jeszcze nie miała okazji skrzyżować z nim spojrzeń. Zamiast tego wzniosła jednakże jedną dłoń ku swym policzkom, ostrożnie ścierając koniuszkami palców kilka łez, które strącone zostały z krańców jej rzęs.
Następna uwaga Elroya sprawiła, że zaśmiała się krótko, choć w dalszym ciągu płaczliwie. Nie było jednak wątpliwości, że to tylko wynik niespodziewanej fali emocji, dobrych emocji. Nie mogło być lepiej, czyż nie?
— To... To siostrzana miłość... — zauważyła na swoją obronę. Prawdziwie zgodne rodzeństwa mogły na siebie liczyć w każdym, nawet najtrudniejszym momencie. Mare starała się być dla Roratio takim samym wsparciem, jakim był dla niej Archibald. Elroy również odnajdywał się jako wsparcie — w swój własny, charakterystyczny sposób — dla młodszych braci i Delilah. Musiał to rozumieć, rodzeństwo Greengrass wydawało się być Mare równie blisko związane co rodzeństwo Prewett. — Saoirse to zdolna mała czarownica. Na pewno poradzi sobie i z egzaminami i opieką nad rodzeństwem. Nawet... nawet jeżeli jej zabronimy, to odziedziczyła po tobie charakter, najdroższy. Postawi na swoim tak, że będziesz musiał się z nią zgodzić.
Saoirse bowiem łączyła w sobie wszystkie najlepsze cechy rodziców. Pomimo młodego wieku potrafiła już postawić na swoim, zgodnie z predyspozycjami odziedziczonymi po ojcu. Robiła to jednocześnie w sposób wskazany dla młodej damy, nasiąkając manieryzmem matki za każdym razem, gdy spędzały ze sobą odpowiednio dużo czasu.
— Teraz trochę rzeczy będzie musiało się zmienić — powiedziała wreszcie, może nieco zbyt poważnie jak na rangę wesołych wieści, ale i o tym musieli kiedyś pomówić...
Jej serce napełniało się ulgą proporcjonalną do radości, która wstępowała powoli na lico jej męża. Nie mogła spodziewać się lepszej reakcji, nawet w snach! Elroy był ideałem męża, dbał o nią i ich córkę najlepiej, jak tylko potrafił. I choć przy narodzinach Saoirse i ją ogarnęła bojaźń o to, czy nie odsuną się od siebie, bo nie dała mu pierworodnego syna, lord Greengrass z każdym kolejnym dniem pokazywał, że kocha ich małą rodzinę, że dla jej bezpieczeństwa zaryzykowałby wszystkim, włącznie ze swym życiem. I choć Mare nie pochwalała jego porywczości, często stanowiąc chłodną przeciwwagę do tego, co założył sobie jej mąż, wiedziała, że właśnie w ten sposób okazywał jej pełnię swej miłości.
Widziała przecież, jak wiele był w stanie zaryzykować tylko po to, by wydostać ich bezpiecznie z wrogiego średniowiecznego miasteczka, w którym miała zostać żoną jakiegoś Macmillana. Widziała przecież jego rany, gdy z końcem stycznia powrócił do ich sypialni po pojedynku stoczonym u boku Tonksa i leczeniu w pubie Tygrys. Wiedziała, że nie brakowało mu odwagi, że gdy coś sobie postanowił, zawsze doprowadzał sprawy do końca. Ileż razy była świadkiem jego płomiennych przemów, gdy rozpalał ogień w duszach tak przeciętnych ludzi, jak i tych, których Mare już uznała za bandytów.
Za to wszystko i jeszcze więcej winna była mu przynajmniej przełamanie swych strachów w tym szczególnym dniu.
— To jedenasty tydzień. Jeszcze wcześnie, ale według wszystkich obliczeń poród odbędzie się na koniec września — powiedziała szeptem, nie zmuszając się nawet do ukrywania wciąż poszerzającego się uśmiechu. W zielonych oczach kobiety stanęły wreszcie skrzące kryształki łez. Wzruszyła się. Jakże mogła powstrzymać huragan emocji, wzmocniony jeszcze tak przyziemnymi i przewidywalnymi efektami jej stanu, jak buzujące hormony? Nie zauważyła nawet, że w nieco innych słowach powtórzyła to, co przekazała mu już wcześniej. Teraz liczyła się bowiem tylko ich wspólna radość i maleństwo, a właściwie maleństwa, choć o tym dowiedzą się dużo, dużo później, które rosło pod jej sercem. — Nie przeszkadzam ci aby w zajęciach? Ja... Mogę wrócić sama, chyba na głównych ścieżkach nie czeka mnie... niespodziewane... spotkanie? — gdyby nie to, że jej podbródek już drżał od nadchodzącego płaczu ze szczęścia, może pozwoliłaby sobie na żart, że jedynym niezapowiedzianym spotkaniem byłoby przypadkowe wpadnięcie na Percivala, do którego wystosowała w ostatnim czasie list i jeszcze nie miała okazji skrzyżować z nim spojrzeń. Zamiast tego wzniosła jednakże jedną dłoń ku swym policzkom, ostrożnie ścierając koniuszkami palców kilka łez, które strącone zostały z krańców jej rzęs.
Następna uwaga Elroya sprawiła, że zaśmiała się krótko, choć w dalszym ciągu płaczliwie. Nie było jednak wątpliwości, że to tylko wynik niespodziewanej fali emocji, dobrych emocji. Nie mogło być lepiej, czyż nie?
— To... To siostrzana miłość... — zauważyła na swoją obronę. Prawdziwie zgodne rodzeństwa mogły na siebie liczyć w każdym, nawet najtrudniejszym momencie. Mare starała się być dla Roratio takim samym wsparciem, jakim był dla niej Archibald. Elroy również odnajdywał się jako wsparcie — w swój własny, charakterystyczny sposób — dla młodszych braci i Delilah. Musiał to rozumieć, rodzeństwo Greengrass wydawało się być Mare równie blisko związane co rodzeństwo Prewett. — Saoirse to zdolna mała czarownica. Na pewno poradzi sobie i z egzaminami i opieką nad rodzeństwem. Nawet... nawet jeżeli jej zabronimy, to odziedziczyła po tobie charakter, najdroższy. Postawi na swoim tak, że będziesz musiał się z nią zgodzić.
Saoirse bowiem łączyła w sobie wszystkie najlepsze cechy rodziców. Pomimo młodego wieku potrafiła już postawić na swoim, zgodnie z predyspozycjami odziedziczonymi po ojcu. Robiła to jednocześnie w sposób wskazany dla młodej damy, nasiąkając manieryzmem matki za każdym razem, gdy spędzały ze sobą odpowiednio dużo czasu.
— Teraz trochę rzeczy będzie musiało się zmienić — powiedziała wreszcie, może nieco zbyt poważnie jak na rangę wesołych wieści, ale i o tym musieli kiedyś pomówić...
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Słowa ukochanej niewiele mu mówiły o jej stanie - nie wiedział, nie rozumiał do końca z czym wiązał się jedenasty tydzień ciąży dla Mare, bo nigdy nie poświęcał fizjonomii człowieka zbyt dużej uwagi. Dla niego najważniejszą informacją, którą uzyskał, było to, że jego ukochana była po raz kolejny przy nadziei. Pomimo niepewności czasów, w jakich przyszło im żyć, był pewny że wszystko będzie w porządku - musiało być. Chciał zadbać o to osobiście, bo nie mógłby sobie wybaczyć, gdyby cokolwiek stało się kobiecie, którą kochał ponad życie.
Ale powtórzenie tych słów wcale mu nie przeszkadzało - mogli cieszyć się i delektować radosną nowiną, mógłby usłyszeć ponownie informacje o brzemiennym stanie Mare z jej ust jeszcze tysiąc razy i wcale nie cieszyłby się mniej - wręcz przeciwnie.
Czy jej stan był znakiem, że przetrwali burzę, która przyszła na ich ziemię piątego stycznia? Że dzisiaj byli silniejsi, że przetrwają wspólnie to, co czekało na nich w przyszłości, tworząc i budując podstawy dla swojej rodziny, ale i tych, które znajdywały się na ich ziemiach? Byli dzisiaj o wzmocnieni tym, co ich spotkało - o wiele pewniejsi w tym, jak chcą aby ich świat wyglądał i jak muszą do tego doprowadzić. To na pewno był znak, że byli na dobrej ścieżce - kiedy coś się kończyło, zawsze przychodził początek czegoś innego. Musieli wierzyć, że po wszystkich burzach w końcu znów wyjdzie słońce, że przetrwają sztorm, który zalał Anglię.
Ułożył dłoń na jej policzku, kiedy usłyszał jej słowa obawy, że mogłaby mu przeszkadzać w pracy - oraz widząc to, w jak wielkich emocjach była. Jej dobrostan był w tej chwili dla niego najważniejszy, nawet jeśli nigdy nie traktował swoich obowiązków w pracy lekko, tak i również dzisiaj nie miał zamiaru traktować obowiązków męża i ojca z lekkością.
- Najdroższa, nie martw się takimi rzeczami. Jestem dla ciebie, wiesz o tym doskonale. Mam obowiązki tutaj w rezerwacie, ale z przyjemnością oderwę się od nich dla ciebie, aby upewnić się, że bezpiecznie wróciliście do domu - odpowiedział, nie mogąc pozbyć się tego uśmiechu, który wciąż mu towarzyszył. Był szczęśliwy, wiedział że zapamięta ten dzień. Nie mógł oderwać wzroku od zielonych oczu Mare, dokładnie tak jak wtedy podczas sabatu. Zdawało mu się, że z każdym dniem i z każdym momentem, który wspólnie przeżywali, kochał ją jeszcze bardziej - czy było to możliwe? Czy ich miłość była czymś, co rosło z każdym dniem i każdą radosną nowiną? Wylewała się z nich i chciała rozlać się po innych sercach, tak jak robił to podczas przemówień. Musiał pielęgnować takie chwile jak ta - wiedział, że może ich potrzebować, aby nie stracić nadziei i wiary w to, co miało miejsce.
Pogładził kciukiem jej policzek, kręcąc delikatnie głową.
- Nic nie grozi ci tutaj, w rezerwacie, najdroższa. Główne ścieżki są bezpieczne, ale chcę, żebyś czuła się pewniej - przyznał, bo zdawał sobie sprawę z tego jak wielkim poświęceniem dla jego żony było przyjście dzisiaj do Peak District, nawet jeśli wciąż nie potrafił zrozumieć jej lęku to nie chciał jej na niego wystawiać.
- Rozumiem doskonale tę troskę, moja miła - przyznał z uśmiechem, chociaż wiedział również po swojej rozmowie z Roratio, jak ciężko było mu się z niej wyrwać. Sam miał szczęście dorastać w rodzinie, która zachęcała do wyrażania opinii, podążania własną ścieżką i sztuki dyskusji. On nie miał takiej pewności, choć z pewnością widział zapał i upór, którymi on sam się wyróżniał za młodu.
- To dobrze, że odziedziczyła. Będzie walczyć o swoje, będzie stawiać na swoim i pokonywać kłody, rzucane jej pod nogi, tak samo jak robiła to Lisette, tak samo jak robi to Earleen. Kto wie w jakim świecie przyjdzie jej żyć? Z czym zmierzyć? Musi być silna, i dumnie reprezentować skąd się wywodzi - powiedział z uśmiechem, wierząc w to, że będzie niezwykłą czarownicą w przyszłości, pokazującą innym kobietom jak wiele mogły osiągnąć. Tak, jak Mare - w końcu miała dwa silne wzorce, z których miał nadzieję, że będzie czerpać. - Nie mogę się doczekać tego, kiedy Saoirse zacznie wyrażać swoje niezadowolenie, swoje myśli, kiedy będzie się stawiać i wyrażać na głos wszystko, uczyć się jak prowadzić dyskusję - przyznał, może z nieco zbyt dużą ekscytacją na podobny okres w życiu ich córki. Ale on sam był Greengrassem, wychowanym w wierze, że dziecko powinno uczyć się argumentować i wyrażać swoje zdanie, prowadzić dyskusję i wtrącać się. Słowo było świętym, było ich orężem, którym powinni uczyć się obsługiwać od najmłodszych lat.
- Oczywiście! Muszę poświęcić jeszcze więcej czasu na sytuacje na naszych ziemiach, ustabilizować i uciszyć wybuchy antymugolskie... Dużo pracy będzie na mnie czekać.
Ale powtórzenie tych słów wcale mu nie przeszkadzało - mogli cieszyć się i delektować radosną nowiną, mógłby usłyszeć ponownie informacje o brzemiennym stanie Mare z jej ust jeszcze tysiąc razy i wcale nie cieszyłby się mniej - wręcz przeciwnie.
Czy jej stan był znakiem, że przetrwali burzę, która przyszła na ich ziemię piątego stycznia? Że dzisiaj byli silniejsi, że przetrwają wspólnie to, co czekało na nich w przyszłości, tworząc i budując podstawy dla swojej rodziny, ale i tych, które znajdywały się na ich ziemiach? Byli dzisiaj o wzmocnieni tym, co ich spotkało - o wiele pewniejsi w tym, jak chcą aby ich świat wyglądał i jak muszą do tego doprowadzić. To na pewno był znak, że byli na dobrej ścieżce - kiedy coś się kończyło, zawsze przychodził początek czegoś innego. Musieli wierzyć, że po wszystkich burzach w końcu znów wyjdzie słońce, że przetrwają sztorm, który zalał Anglię.
Ułożył dłoń na jej policzku, kiedy usłyszał jej słowa obawy, że mogłaby mu przeszkadzać w pracy - oraz widząc to, w jak wielkich emocjach była. Jej dobrostan był w tej chwili dla niego najważniejszy, nawet jeśli nigdy nie traktował swoich obowiązków w pracy lekko, tak i również dzisiaj nie miał zamiaru traktować obowiązków męża i ojca z lekkością.
- Najdroższa, nie martw się takimi rzeczami. Jestem dla ciebie, wiesz o tym doskonale. Mam obowiązki tutaj w rezerwacie, ale z przyjemnością oderwę się od nich dla ciebie, aby upewnić się, że bezpiecznie wróciliście do domu - odpowiedział, nie mogąc pozbyć się tego uśmiechu, który wciąż mu towarzyszył. Był szczęśliwy, wiedział że zapamięta ten dzień. Nie mógł oderwać wzroku od zielonych oczu Mare, dokładnie tak jak wtedy podczas sabatu. Zdawało mu się, że z każdym dniem i z każdym momentem, który wspólnie przeżywali, kochał ją jeszcze bardziej - czy było to możliwe? Czy ich miłość była czymś, co rosło z każdym dniem i każdą radosną nowiną? Wylewała się z nich i chciała rozlać się po innych sercach, tak jak robił to podczas przemówień. Musiał pielęgnować takie chwile jak ta - wiedział, że może ich potrzebować, aby nie stracić nadziei i wiary w to, co miało miejsce.
Pogładził kciukiem jej policzek, kręcąc delikatnie głową.
- Nic nie grozi ci tutaj, w rezerwacie, najdroższa. Główne ścieżki są bezpieczne, ale chcę, żebyś czuła się pewniej - przyznał, bo zdawał sobie sprawę z tego jak wielkim poświęceniem dla jego żony było przyjście dzisiaj do Peak District, nawet jeśli wciąż nie potrafił zrozumieć jej lęku to nie chciał jej na niego wystawiać.
- Rozumiem doskonale tę troskę, moja miła - przyznał z uśmiechem, chociaż wiedział również po swojej rozmowie z Roratio, jak ciężko było mu się z niej wyrwać. Sam miał szczęście dorastać w rodzinie, która zachęcała do wyrażania opinii, podążania własną ścieżką i sztuki dyskusji. On nie miał takiej pewności, choć z pewnością widział zapał i upór, którymi on sam się wyróżniał za młodu.
- To dobrze, że odziedziczyła. Będzie walczyć o swoje, będzie stawiać na swoim i pokonywać kłody, rzucane jej pod nogi, tak samo jak robiła to Lisette, tak samo jak robi to Earleen. Kto wie w jakim świecie przyjdzie jej żyć? Z czym zmierzyć? Musi być silna, i dumnie reprezentować skąd się wywodzi - powiedział z uśmiechem, wierząc w to, że będzie niezwykłą czarownicą w przyszłości, pokazującą innym kobietom jak wiele mogły osiągnąć. Tak, jak Mare - w końcu miała dwa silne wzorce, z których miał nadzieję, że będzie czerpać. - Nie mogę się doczekać tego, kiedy Saoirse zacznie wyrażać swoje niezadowolenie, swoje myśli, kiedy będzie się stawiać i wyrażać na głos wszystko, uczyć się jak prowadzić dyskusję - przyznał, może z nieco zbyt dużą ekscytacją na podobny okres w życiu ich córki. Ale on sam był Greengrassem, wychowanym w wierze, że dziecko powinno uczyć się argumentować i wyrażać swoje zdanie, prowadzić dyskusję i wtrącać się. Słowo było świętym, było ich orężem, którym powinni uczyć się obsługiwać od najmłodszych lat.
- Oczywiście! Muszę poświęcić jeszcze więcej czasu na sytuacje na naszych ziemiach, ustabilizować i uciszyć wybuchy antymugolskie... Dużo pracy będzie na mnie czekać.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Och, pewnie gdyby powiedziała mu, że któraś ze smoczyc jest w jedenastym tygodniu ciąży, powiedziałoby to jej mężowi o wiele, wiele więcej. Nie wymagała jednak od niego znajomości ludzkiej anatomii, a tym bardziej zmartwiłaby się, gdyby był zbyt mocno zaznajomiony z niektórymi szczegółami; takimi, które nie powinny opuszczać ust dobrze wychowanej damy, a i nawet małżeńskie stosunki zwykły omijać podobne fragmenty naprawdę szerokim łukiem. Ciąża, w szczególności w kręgach arystokratycznych, dalej stanowiła temat, o którym nie rozmawiało się poza kręgiem najbliższej rodziny. Małżonek nie powinien znać zbyt wielu szczegółów, ani — tym bardziej! — być obecnym przy rozwiązaniu. Dlatego też Mare musiała wcześniej, przed upewnieniem się co do swego stanu, skierować się z pytaniem do doświadczonych kobiet. Matki, teściowej, bratowej i żony kuzyna.
Najważniejsza informacja — na szczęście — już padła. I tak, lady Greengrass również nie mogła powstrzymać swych myśli przed wybiegnięciem w kierunku wczesnostyczniowej tragedii. Ziemia Staffordshire wycierpiała się już wystarczająco, Mare przez cały czas czuła się, jakby atak ten wyrwał jej także część siebie. Może tak w istocie było? Nie mogła być pewna, czy kiedykolwiek odzyska tamto niemal naiwne poczucie bezpieczeństwa, którym mogła cieszyć się do piątego stycznia. Oczywiście — wiedziała, że zawsze, gdy jej mąż był obok, mogła liczyć na jego ochronę, że zawsze przed obroną siebie, będzie starał się ochronić właśnie nią. Była tak wdzięczna za jego dobroć, za jego miłość, każdy gest przywiązania, którym ją obdarzał, że nawet jej, wykształconej w sztuce dyskusji, potrafiło czasami zabraknąć odpowiednich słów, by to wyrazić. Ale wtedy na pomoc znów przychodził on.
Ciepły dotyk na policzku sprawił, że rudowłosa dama przymknęła powoli powieki, a jej własna dłoń spoczęła na tej małżonka. Policzek wtuliła w ciepło, które darował jej Elroy i jak za dotknięciem różdżki, jak po celnie i poprawnie rzuconym Paxo, wszelkie troski, które pragnęły do niej dopaść, musiały ustąpić przed spokojem, którym cechował się smokolog. Spokojem, za który tak go przecież ceniła, który prowadził go przez życie pewnie, choć nie od początku. Czyż nie był on o wiele cenniejszy, bo stał się efektem ciężkich starań, prawdziwym dowodem na to, jak długą drogę przeszedł jej mąż od gniewnego młodzieńca do prawdziwego filaru rodziny?
— Wiem, jak bardzo kochasz to miejsce — wzniosła spojrzenie w górę, chcąc zajrzeć w skrzące oczy męża i jeszcze raz zapewnić go, że nie miała mu za złe tego, czym się zajmował. Była dorosłą kobietą. Nawet jeżeli w dalszym ciągu nawet myśli o smokach potrafiły sparaliżować ją w strachu, przysłonić logiczne myślenie, nigdy nie sprawi, że Elroy o nich zapomni. Strach matki nie zmieni tego, że smoki staną się też kiedyś dziedzictwem jej dzieci. Jeżeli chciała wychować ich na silnych czarodziejów, nie mogła przenieść na nich swej własnej słabości. Tej, której nie nabyła świadomie, a która została jej darowana w traumatycznej stracie najstarszego dziecka, którą przeżyli jej rodzice. — Dlatego zgodzę się, najdroższy, ale ten jeden raz. W drodze wyjątku, dobrze? — w końcu dziś wszystko miało być wyjątkowe. Jej wizyty w Peak District należały do wydarzeń niezwykle rzadkich, toteż spodziewała się, że nie tylko towarzyszący jej w drodze do cieplarni smokolog mógł poczuć, że jest częścią czegoś ważnego, że pierwszy dzień marca będzie dniem istotnych wiadomości. Myśli Elroya naturalnie pomknęły w kierunku ich bezpieczeństwa. Ale dziś mieli wszystkie powody do tego, by się cieszyć. By odpocząć od trosk, które spędzały im sen z powiek od dwóch miesięcy.
— Przy tobie zawsze jestem bezpieczna — powiedziała, uśmiechając się wreszcie, szeroko i pewnie, dla potwierdzenia swych słów. Bo gdzie miała być bezpieczna, jeżeli nie przy jego boku? Niemal sześć lat temu ślubował jej, że nigdy nie pozwoli, aby ktokolwiek podniósł rękę czy różdżkę na jej bezpieczeństwo. Wywiązywał się ze swej obietnicy wzorowo, rozciągając swą ochronę nie tylko na żonę, ale także na ich córkę. Nie miała wątpliwości, że wraz z pojawieniem się ich kolejnych pociech, Elroy będzie miał ręce pełne roboty, ale nie zaniedba żadnego ze swych licznych obowiązków.
— To, czego nie możesz się doczekać, jest koszmarem dla pozostałej części rodziców, wiesz? — zaśmiała się krótko, choć dźwięcznie, powoli opuszczając ich dłonie w dół i raz jeszcze splatając ich palce ze sobą. Sama nie mogła doczekać się tego, na jaką czarownicę wyrośnie jej córka. Dotychczas była grzeczną małą czarownicą, dała przepiękny pokaz dobrych manier, gdy towarzyszyła matce w Taunton pogrążonym w strachu przed Mrocznym Znakiem. A kilka tygodni później niezadowolenie z braku odwiedzin ojca skumulowało się w pierwszym wybuchu magii dziecięcej, w dodatku w postaci małego pożaru... — Ale... Nie mogę się nie cieszyć, że chcesz poświęcać jej tyle czasów. Ilu jest ojców, którzy nawet nie chcą spoglądać na swe córki, nim nie dorosną i nie będzie można wydać ich za mąż? — oboje mieli szczęście mieć odpowiednie wzorce ojcowskie, ale podobne podejście wcale nie było praktyką odosobnioną. Nie wśród arystokracji.
Westchnęła wreszcie, próbując powstrzymać się od kolejnego wybuchu śmiechu, gdy przesunęła ich dłonie ponownie na swój brzuch.
— Najdroższy, nie to miałam na myśli... — przymknęła na moment oczy, a uśmiech nie zsuwał się z jej warg nawet o milimetr. — Będziesz musiał przede wszystkim bardziej na siebie uważać. Nie wyobrażam sobie zostać wdową z małymi dziećmi, nawet jeżeli wiem, że ani Derby ani Weymouth nie zostawią mnie samej sobie. Poza tym... Wiesz, że teraz będę musiała zatrzymać się na dłużej na Grove Street... A to przecież okrutnie nudne, tak na dłuższą metę... Wiesz, że nie lubię marnować czasu...
Najważniejsza informacja — na szczęście — już padła. I tak, lady Greengrass również nie mogła powstrzymać swych myśli przed wybiegnięciem w kierunku wczesnostyczniowej tragedii. Ziemia Staffordshire wycierpiała się już wystarczająco, Mare przez cały czas czuła się, jakby atak ten wyrwał jej także część siebie. Może tak w istocie było? Nie mogła być pewna, czy kiedykolwiek odzyska tamto niemal naiwne poczucie bezpieczeństwa, którym mogła cieszyć się do piątego stycznia. Oczywiście — wiedziała, że zawsze, gdy jej mąż był obok, mogła liczyć na jego ochronę, że zawsze przed obroną siebie, będzie starał się ochronić właśnie nią. Była tak wdzięczna za jego dobroć, za jego miłość, każdy gest przywiązania, którym ją obdarzał, że nawet jej, wykształconej w sztuce dyskusji, potrafiło czasami zabraknąć odpowiednich słów, by to wyrazić. Ale wtedy na pomoc znów przychodził on.
Ciepły dotyk na policzku sprawił, że rudowłosa dama przymknęła powoli powieki, a jej własna dłoń spoczęła na tej małżonka. Policzek wtuliła w ciepło, które darował jej Elroy i jak za dotknięciem różdżki, jak po celnie i poprawnie rzuconym Paxo, wszelkie troski, które pragnęły do niej dopaść, musiały ustąpić przed spokojem, którym cechował się smokolog. Spokojem, za który tak go przecież ceniła, który prowadził go przez życie pewnie, choć nie od początku. Czyż nie był on o wiele cenniejszy, bo stał się efektem ciężkich starań, prawdziwym dowodem na to, jak długą drogę przeszedł jej mąż od gniewnego młodzieńca do prawdziwego filaru rodziny?
— Wiem, jak bardzo kochasz to miejsce — wzniosła spojrzenie w górę, chcąc zajrzeć w skrzące oczy męża i jeszcze raz zapewnić go, że nie miała mu za złe tego, czym się zajmował. Była dorosłą kobietą. Nawet jeżeli w dalszym ciągu nawet myśli o smokach potrafiły sparaliżować ją w strachu, przysłonić logiczne myślenie, nigdy nie sprawi, że Elroy o nich zapomni. Strach matki nie zmieni tego, że smoki staną się też kiedyś dziedzictwem jej dzieci. Jeżeli chciała wychować ich na silnych czarodziejów, nie mogła przenieść na nich swej własnej słabości. Tej, której nie nabyła świadomie, a która została jej darowana w traumatycznej stracie najstarszego dziecka, którą przeżyli jej rodzice. — Dlatego zgodzę się, najdroższy, ale ten jeden raz. W drodze wyjątku, dobrze? — w końcu dziś wszystko miało być wyjątkowe. Jej wizyty w Peak District należały do wydarzeń niezwykle rzadkich, toteż spodziewała się, że nie tylko towarzyszący jej w drodze do cieplarni smokolog mógł poczuć, że jest częścią czegoś ważnego, że pierwszy dzień marca będzie dniem istotnych wiadomości. Myśli Elroya naturalnie pomknęły w kierunku ich bezpieczeństwa. Ale dziś mieli wszystkie powody do tego, by się cieszyć. By odpocząć od trosk, które spędzały im sen z powiek od dwóch miesięcy.
— Przy tobie zawsze jestem bezpieczna — powiedziała, uśmiechając się wreszcie, szeroko i pewnie, dla potwierdzenia swych słów. Bo gdzie miała być bezpieczna, jeżeli nie przy jego boku? Niemal sześć lat temu ślubował jej, że nigdy nie pozwoli, aby ktokolwiek podniósł rękę czy różdżkę na jej bezpieczeństwo. Wywiązywał się ze swej obietnicy wzorowo, rozciągając swą ochronę nie tylko na żonę, ale także na ich córkę. Nie miała wątpliwości, że wraz z pojawieniem się ich kolejnych pociech, Elroy będzie miał ręce pełne roboty, ale nie zaniedba żadnego ze swych licznych obowiązków.
— To, czego nie możesz się doczekać, jest koszmarem dla pozostałej części rodziców, wiesz? — zaśmiała się krótko, choć dźwięcznie, powoli opuszczając ich dłonie w dół i raz jeszcze splatając ich palce ze sobą. Sama nie mogła doczekać się tego, na jaką czarownicę wyrośnie jej córka. Dotychczas była grzeczną małą czarownicą, dała przepiękny pokaz dobrych manier, gdy towarzyszyła matce w Taunton pogrążonym w strachu przed Mrocznym Znakiem. A kilka tygodni później niezadowolenie z braku odwiedzin ojca skumulowało się w pierwszym wybuchu magii dziecięcej, w dodatku w postaci małego pożaru... — Ale... Nie mogę się nie cieszyć, że chcesz poświęcać jej tyle czasów. Ilu jest ojców, którzy nawet nie chcą spoglądać na swe córki, nim nie dorosną i nie będzie można wydać ich za mąż? — oboje mieli szczęście mieć odpowiednie wzorce ojcowskie, ale podobne podejście wcale nie było praktyką odosobnioną. Nie wśród arystokracji.
Westchnęła wreszcie, próbując powstrzymać się od kolejnego wybuchu śmiechu, gdy przesunęła ich dłonie ponownie na swój brzuch.
— Najdroższy, nie to miałam na myśli... — przymknęła na moment oczy, a uśmiech nie zsuwał się z jej warg nawet o milimetr. — Będziesz musiał przede wszystkim bardziej na siebie uważać. Nie wyobrażam sobie zostać wdową z małymi dziećmi, nawet jeżeli wiem, że ani Derby ani Weymouth nie zostawią mnie samej sobie. Poza tym... Wiesz, że teraz będę musiała zatrzymać się na dłużej na Grove Street... A to przecież okrutnie nudne, tak na dłuższą metę... Wiesz, że nie lubię marnować czasu...
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Gdyby usłyszał od Mare, że jedna ze smoczyc była w jedenastym tygodniu ciąży, dość mocno by się zdziwił nie tylko samym zainteresowaniem ze strony małżonki swoimi podopiecznymi, ale i samym określeniem. Cóż, może gdzieś istniały smoki, których rozpłód był bardziej podobny do ludzkiego? Nie przeczył temu - jednak w tym momencie, na podobne słowa byłby jedynie bardziej zagubiony, nie rozumiejąc co też jego ukochana próbuje mu przekazać. Podobna wizja, może szczególnie w świetle jego braku wiedzy z anatomii, wydawała mu się niemalże absurdalna.
A jednak nie mógłby się mniej martwić w tym momencie takimi szczegółami - zdawały się być dla niego zupełnie nieistotne i nieważne. Nie musiał myśleć o tym, w którym tygodniu ciąży znajduje się Mare, wiedząc że będzie miała najlepszą opiekę, jaką tylko byli w stanie jej zapewnić, niezależnie od momentu. Teraz powinni się cieszyć tymi chwilami, nawet jeśli niebezpieczeństwo wciąż nad nimi wisiało to nie powinni mieć wątpliwości, że burza która ich zastała początkiem stycznia, powoli mija, a na jej miejsce wychodzi słońce, ukazując wszystkie zniszczenia, aby mogli dokonać rachunku zysków i strat, jednocześnie przypominając, że po każdej burzy wychodzi słońce.
Będzie lepiej - sami o to zadbają. On o to zadba, o bezpieczeństwo ziem, którymi mieli się opiekować - a z czasem, kiedy potrzeby mieszkańców tutaj będą zadbane, również skupią się na pozostałych częściach Anglii. Będą nieśli Feniksa - symbol nadziei i odrodzenia, znak przed którym Rycerze Walpurgii powinni się obawiać. Dość już było chowania się w cieniu, dość uciekania i zwykłego bronienia się - potrzebowali przystąpić do ataku, z wypiętą piersią nie pozwolić na oszczerstwa o członkach Ministerstwa Magii, którzy byli po dziś dzień wierni lordowi Haroldowi Longbottomowi.
- Oczywiście - powiedział, spoglądając w zieleń oczu ukochanej z pewnością, ze szczęściem. Nie mógł wymarzyć sobie innej kobiety u swojego boku, takiej która byłaby jeszcze bardziej doskonała niż Mare - która lepiej pasowałaby na lady Greengrass, której nie tylko oddał serce, ale która również był matką ich córki - która miała zostać matką ich innych dzieci. Wiedział, że wyrosną na silne i nie lękające się wielu rzeczy, że kiedyś odcisną ślad w historii świata. - Naprawdę cieszę się, że dzisiaj się tutaj zjawiłaś...
Doceniał to, wiedząc przecież doskonale jak jego żona reagowała na smoki - jak potrafiła z nieufnością i niepewnością reagować również i na smoczogniki, które mogły jej przypominać o tych stworzeniach, które zamieszkiwały wzgórza Peak District.
Zaśmiał się cicho i krótko, uśmiechając równie szeroko. Czy taka była prawda? Że wielu rodziców na samą myśl o nieposłuszeństwie swoich dzieci drżała? Że były to dla nich koszmary?
- Zawsze pozostanie moją córką, zawsze w sercu pozostanie lady Greengrass, tak jak ty pozostaniesz w sercu lady Prewett - przyznał, kiwając delikatnie głową. - Tutaj będzie jej dom, do którego będzie mogła wracać i czuć się bezpiecznie, tak jak ty cieszysz się na powroty do Dorset, do Weymouth... Nie mógłbym nie chcieć poświęcić jej czasu. Jest naszą córką - przyznał z uśmiechem, samemu mając niezwykłe szczęście, kiedy mógł wychowywać się wśród kochającej rodziny. Z rodzeństwem łączyła go silna więź, a rodzice okazywali zainteresowanie nimi - nie wyobrażał sobie, aby Saoirse wychowywała się bez rodzeństwa czy żeby nie chcieli poświęcać jej czasu.
Z czułością pogładził materiał jej sukni. Brzuch nie był jeszcze zauważalny, ale wiedział że w najbliższych miesiącach się to zmieni - tak jak miało to miejsce podczas pierwszej ciąży. Niedługo Mare nie będzie mogła opuścić terenów rezydencji. Podniósł jednak na nią nieco zaskoczony wzrok, kiedy wspomniała, że nie to miała na myśli. Zaraz jednak delikatnie się znów uśmiechnął, choć nieco smutniej na myśl, że mógłby nie mieć okazji poznać swoich dzieci - na myśl, że mógłby zginąć przed tym jak przyjdą na świat. Ułożył zaraz dłoń na policzku Mare. Wiedział, że to mogło być ciężkie - ale znał również swoje obowiązki, nie mógł się wycofać z działania, nie w tym momencie.
- Będę na siebie uważał - obiecał, przejeżdżając kciukiem po jej policzku. - Ale są obowiązki, których nie mogę zignorować... - przyznał, choć chciałby móc towarzyszyć swojej żonie w posiadłości, kiedy ta nie będzie mogła jej opuszczać czy przyjmować innych niż bliscy goście. - Złożymy zamówienia na książki. Nie chciałby znów narażać cię na stres pojawiania się w rezerwacie, więc przekażę ci listę pozycji z naszej biblioteki tutaj, abyś mogła wybrać, które chciałabyś przeczytać. Mamy spore zasoby, jestem pewny, że znajdziesz coś dla siebie - zapewnił z uśmiechem, zaraz jednak oferując jej swoje ramię, aby mogła się go chwycić. W końcu obiecał jej odprowadzenie z powrotem do Derby, mogli się tym zająć już teraz, aby oszczędzić ukochanej więcej stresu - szczególnie w stanie, w którym się znajdywała.
A jednak nie mógłby się mniej martwić w tym momencie takimi szczegółami - zdawały się być dla niego zupełnie nieistotne i nieważne. Nie musiał myśleć o tym, w którym tygodniu ciąży znajduje się Mare, wiedząc że będzie miała najlepszą opiekę, jaką tylko byli w stanie jej zapewnić, niezależnie od momentu. Teraz powinni się cieszyć tymi chwilami, nawet jeśli niebezpieczeństwo wciąż nad nimi wisiało to nie powinni mieć wątpliwości, że burza która ich zastała początkiem stycznia, powoli mija, a na jej miejsce wychodzi słońce, ukazując wszystkie zniszczenia, aby mogli dokonać rachunku zysków i strat, jednocześnie przypominając, że po każdej burzy wychodzi słońce.
Będzie lepiej - sami o to zadbają. On o to zadba, o bezpieczeństwo ziem, którymi mieli się opiekować - a z czasem, kiedy potrzeby mieszkańców tutaj będą zadbane, również skupią się na pozostałych częściach Anglii. Będą nieśli Feniksa - symbol nadziei i odrodzenia, znak przed którym Rycerze Walpurgii powinni się obawiać. Dość już było chowania się w cieniu, dość uciekania i zwykłego bronienia się - potrzebowali przystąpić do ataku, z wypiętą piersią nie pozwolić na oszczerstwa o członkach Ministerstwa Magii, którzy byli po dziś dzień wierni lordowi Haroldowi Longbottomowi.
- Oczywiście - powiedział, spoglądając w zieleń oczu ukochanej z pewnością, ze szczęściem. Nie mógł wymarzyć sobie innej kobiety u swojego boku, takiej która byłaby jeszcze bardziej doskonała niż Mare - która lepiej pasowałaby na lady Greengrass, której nie tylko oddał serce, ale która również był matką ich córki - która miała zostać matką ich innych dzieci. Wiedział, że wyrosną na silne i nie lękające się wielu rzeczy, że kiedyś odcisną ślad w historii świata. - Naprawdę cieszę się, że dzisiaj się tutaj zjawiłaś...
Doceniał to, wiedząc przecież doskonale jak jego żona reagowała na smoki - jak potrafiła z nieufnością i niepewnością reagować również i na smoczogniki, które mogły jej przypominać o tych stworzeniach, które zamieszkiwały wzgórza Peak District.
Zaśmiał się cicho i krótko, uśmiechając równie szeroko. Czy taka była prawda? Że wielu rodziców na samą myśl o nieposłuszeństwie swoich dzieci drżała? Że były to dla nich koszmary?
- Zawsze pozostanie moją córką, zawsze w sercu pozostanie lady Greengrass, tak jak ty pozostaniesz w sercu lady Prewett - przyznał, kiwając delikatnie głową. - Tutaj będzie jej dom, do którego będzie mogła wracać i czuć się bezpiecznie, tak jak ty cieszysz się na powroty do Dorset, do Weymouth... Nie mógłbym nie chcieć poświęcić jej czasu. Jest naszą córką - przyznał z uśmiechem, samemu mając niezwykłe szczęście, kiedy mógł wychowywać się wśród kochającej rodziny. Z rodzeństwem łączyła go silna więź, a rodzice okazywali zainteresowanie nimi - nie wyobrażał sobie, aby Saoirse wychowywała się bez rodzeństwa czy żeby nie chcieli poświęcać jej czasu.
Z czułością pogładził materiał jej sukni. Brzuch nie był jeszcze zauważalny, ale wiedział że w najbliższych miesiącach się to zmieni - tak jak miało to miejsce podczas pierwszej ciąży. Niedługo Mare nie będzie mogła opuścić terenów rezydencji. Podniósł jednak na nią nieco zaskoczony wzrok, kiedy wspomniała, że nie to miała na myśli. Zaraz jednak delikatnie się znów uśmiechnął, choć nieco smutniej na myśl, że mógłby nie mieć okazji poznać swoich dzieci - na myśl, że mógłby zginąć przed tym jak przyjdą na świat. Ułożył zaraz dłoń na policzku Mare. Wiedział, że to mogło być ciężkie - ale znał również swoje obowiązki, nie mógł się wycofać z działania, nie w tym momencie.
- Będę na siebie uważał - obiecał, przejeżdżając kciukiem po jej policzku. - Ale są obowiązki, których nie mogę zignorować... - przyznał, choć chciałby móc towarzyszyć swojej żonie w posiadłości, kiedy ta nie będzie mogła jej opuszczać czy przyjmować innych niż bliscy goście. - Złożymy zamówienia na książki. Nie chciałby znów narażać cię na stres pojawiania się w rezerwacie, więc przekażę ci listę pozycji z naszej biblioteki tutaj, abyś mogła wybrać, które chciałabyś przeczytać. Mamy spore zasoby, jestem pewny, że znajdziesz coś dla siebie - zapewnił z uśmiechem, zaraz jednak oferując jej swoje ramię, aby mogła się go chwycić. W końcu obiecał jej odprowadzenie z powrotem do Derby, mogli się tym zająć już teraz, aby oszczędzić ukochanej więcej stresu - szczególnie w stanie, w którym się znajdywała.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przezorny Archibald już dzień wcześniej podniósł konieczność sprowadzenia do Derby specjalistów z zakresu położnictwa, którzy trzy lata wcześniej odpowiedzialni byli za prawidłowy przebieg pierwszej ciąży lady Mare. Poród Saoirse nie był prosty — dwanaście godzin stanowiło wyzwanie, jednakże o tyle warte wszelkiego cierpienia, że pozwoliło wydać na świat ich cudowną córkę. Do drugiej ciąży lady Greengrass podchodziła już z większą pewnością. Wiedziała, z czym wiąże się całe doświadczenie, dlatego zakładała, że tym razem wszystko przebiegnie zdecydowanie lepiej, prościej, na pewno bezpieczniej. Nie było w tym miejsca na smutek — to szczęśliwe wydarzenie, szczęśliwa okoliczność, wreszcie powód do wytchnienia i szansa na to, że burzowe chmury, które zebrały się nad Derbyshire i Staffordshire z początkiem stycznia wreszcie zostaną przegonione.
Wiedziała przecież, że wobec tej wiadomości, ale także i bez niej, mąż postąpi słusznie. Że zgodnie z obietnicą, którą złożył jej wcześniej, zgodnie z nazwiskiem, które dumnie nosił, ze schedą motylich lordów i Alesgoodów przed nimi obroni nie tylką ją i ich dzieci, ale każdego, kto będzie tej obrony i pomocy potrzebował. Niezależnie od tego, czy potrzebujący swe korzenie mieć będzie w ich hrabstwach, czy może w miejscu zupełnie innym, daleko od ich granic. Budowali nowe jutro, wspólnie, każde z nich tak, jak zostało do tego stworzone, w sposób, jaki wymagało się od nich aktywizmu. Była dumna, że mogła być jego żoną. Że to z nim przyszło dzielić jej smutki i radości, porażki i triumfy. Odnaleźli się ponad czasem i śmiercią, może od samego początku byli sobie przeznaczeni? Miłość tak silna jak ich nie mogła być dziełem przypadku.
Ufnie spoglądała więc w zielone tęczówki męża, odnajdując w nich to, czego w tej chwili pragnęła najbardziej — pewność i szczęście. Uwielbiała w nim to, że pomimo typowo męskiej skłonności do pomijania pozornie nieistotnych detali, w dalszym ciągu potrafił zwracać na nie uwagę. Że nawet nagromadzenie obowiązków i rzeczy, którymi musiał się zająć, nie przeszkadzało mu w zauważeniu, że w drobnych gestach Mare skrywała się czułość, odwaga, wielkie pragnienie wspólnoty. Że nie bagatelizował jej strachu, że doceniał nawet drobne próby przełamania. Musiała być silna, bowiem to siła matki bezpośrednio wpływa na tę potomstwa. A nowe pokolenie rodu Greengrass będzie musiało stawiać czoła niedogodnością z tym samym, bądź jeszcze większym zapałem co ich rodzice.
— Smoki winny rodzić się wśród smoków — odpowiedziała, znacznie już pewniej, choć ciężko było prawdziwie przepędzić łagodność z jej tonu. Dłoń ułożyła się na niewidocznym jeszcze spod materiału szaty brzuchu, w charakterystycznym dla matek, ochronnym geście. Jej syn, podobnie do Saoirse, będzie dziedzicem swego ojca. Nie wątpiła, że tak jak Elroy pokocha te majestatyczne bestie. Powinien — dla własnego dobra i wbrew jej własnym strachom — przebywać w rezerwacie, oczywiście pod odpowiednim nadzorem, gdy tylko wystąpi spod skrzydeł matki i bon, rozpoczynając prawdziwie męską edukację. Gdy nadejdzie ten dzień, wiedziała, że mąż będzie wniebowzięty.
Śmiech męża sprawił, że i jej wargi drgnęły w uśmiechu, do granic już rozczulonym. Następne słowa jednak stanowiły balsam na troski, złagodzenie wszelkich, nawet irracjonalnych lęków. Momentami — na przykład teraz — połączenie tradycji i postępu, z którego słynęli Greengrassowie było jej szczególnie na rękę.
— Mówiłam ci już, jak bardzo cię kocham? — spytała szeptem, nie kryjąc nawet tego, jak bardzo poruszyły ją nie tylko słowa, ale i gesty małżonka. Jej bracia zwykli mawiać, że to ona trafiła się Elroyowi, że to on miał być tym, do którego w tym związku uśmiechnęła się fortuna. Mare miała jednak inne zdanie — odnalezienie tak szlachetnego małżonka było prawdziwym błogosławieństwem, zesłanym jej przez same gwiazdy. Czy istniał na świecie drugi taki człowiek, przy którym czułaby się równie dobrze, równie bezpiecznie, równie kochana? Na pewno nie. To, co złączyło Elroya i Mare przed laty wciąż nie traciło na mocy. Przy gorącu ich starań nie straci już nigdy.
— Nie oczekuję, że będziesz spędzał ze mną każdą minutę — szepnęła, powoli przechylając policzek tak, by lepiej poczuć jego kciuk, zaś dłoń, którą ułożoną miała dotychczas na brzuchu, uniosła, by ułożyć na tej jego, delikatnymi opuszkami sunąc po starych, zabliźnionych już śladach po oparzeniach, które ją zdobiły. Znała je już na pamięć, lecz wciąż i wciąż, zawsze i bez końca ich dotyk przynosił jej ulgę. — Bądź jeno ostrożny, najdroższy. Pamiętaj, że na ciebie czekamy, dobrze? Ja, Saoirse i... — powoli opuściła wzrok na dół, wymownie, uśmiechając się przy tym już szerzej, pewniej. — Twój pierworodny. Twoim prawem jest wybrać mu imię.
Wzniosła raz jeszcze wzrok na twarz męża, ciekawa, czy był już w stanie udzielić jej odpowiedzi. Mieli przed sobą jeszcze trochę czasu, mogli nawet — we właściwej Greengrassom manierze — przeprowadzić dyskusję nad odpowiednim imieniem dla kolejnego młodego lorda, jeżeli Elroy wyrazi takie życzenie. Niemniej jednak obyczaj nakazywał, by ojciec, ten, który daje nazwisko, dawał także imiona swym dzieciom.
— Och, byłoby cudownie... Miałam w zamiarze poprosić też Archibalda i Roratio, by przesłali mi kilka pozycji z Weymouth, ale może nie będzie takiej potrzeby, jeżeli mamy te pozycje na miejscu. Dziękuję, najdroższy — skryci w cieplarni przed wzrokiem ciekawskich mogli pozwolić sobie na odrobinę więcej, choć w dalszym ciągu nie było im dane liczyć na prywatność komnat. Niemniej jednak postawa lorda Greengrass zasługiwała w mniemaniu jego żony na odpowiednie wynagrodzenie. Stanąwszy na palcach, sięgnęła więc jego warg, ostrożnie i delikatnie, łącząc je w pełnym czułości i wdzięczności pocałunku.
Wiedziała przecież, że wobec tej wiadomości, ale także i bez niej, mąż postąpi słusznie. Że zgodnie z obietnicą, którą złożył jej wcześniej, zgodnie z nazwiskiem, które dumnie nosił, ze schedą motylich lordów i Alesgoodów przed nimi obroni nie tylką ją i ich dzieci, ale każdego, kto będzie tej obrony i pomocy potrzebował. Niezależnie od tego, czy potrzebujący swe korzenie mieć będzie w ich hrabstwach, czy może w miejscu zupełnie innym, daleko od ich granic. Budowali nowe jutro, wspólnie, każde z nich tak, jak zostało do tego stworzone, w sposób, jaki wymagało się od nich aktywizmu. Była dumna, że mogła być jego żoną. Że to z nim przyszło dzielić jej smutki i radości, porażki i triumfy. Odnaleźli się ponad czasem i śmiercią, może od samego początku byli sobie przeznaczeni? Miłość tak silna jak ich nie mogła być dziełem przypadku.
Ufnie spoglądała więc w zielone tęczówki męża, odnajdując w nich to, czego w tej chwili pragnęła najbardziej — pewność i szczęście. Uwielbiała w nim to, że pomimo typowo męskiej skłonności do pomijania pozornie nieistotnych detali, w dalszym ciągu potrafił zwracać na nie uwagę. Że nawet nagromadzenie obowiązków i rzeczy, którymi musiał się zająć, nie przeszkadzało mu w zauważeniu, że w drobnych gestach Mare skrywała się czułość, odwaga, wielkie pragnienie wspólnoty. Że nie bagatelizował jej strachu, że doceniał nawet drobne próby przełamania. Musiała być silna, bowiem to siła matki bezpośrednio wpływa na tę potomstwa. A nowe pokolenie rodu Greengrass będzie musiało stawiać czoła niedogodnością z tym samym, bądź jeszcze większym zapałem co ich rodzice.
— Smoki winny rodzić się wśród smoków — odpowiedziała, znacznie już pewniej, choć ciężko było prawdziwie przepędzić łagodność z jej tonu. Dłoń ułożyła się na niewidocznym jeszcze spod materiału szaty brzuchu, w charakterystycznym dla matek, ochronnym geście. Jej syn, podobnie do Saoirse, będzie dziedzicem swego ojca. Nie wątpiła, że tak jak Elroy pokocha te majestatyczne bestie. Powinien — dla własnego dobra i wbrew jej własnym strachom — przebywać w rezerwacie, oczywiście pod odpowiednim nadzorem, gdy tylko wystąpi spod skrzydeł matki i bon, rozpoczynając prawdziwie męską edukację. Gdy nadejdzie ten dzień, wiedziała, że mąż będzie wniebowzięty.
Śmiech męża sprawił, że i jej wargi drgnęły w uśmiechu, do granic już rozczulonym. Następne słowa jednak stanowiły balsam na troski, złagodzenie wszelkich, nawet irracjonalnych lęków. Momentami — na przykład teraz — połączenie tradycji i postępu, z którego słynęli Greengrassowie było jej szczególnie na rękę.
— Mówiłam ci już, jak bardzo cię kocham? — spytała szeptem, nie kryjąc nawet tego, jak bardzo poruszyły ją nie tylko słowa, ale i gesty małżonka. Jej bracia zwykli mawiać, że to ona trafiła się Elroyowi, że to on miał być tym, do którego w tym związku uśmiechnęła się fortuna. Mare miała jednak inne zdanie — odnalezienie tak szlachetnego małżonka było prawdziwym błogosławieństwem, zesłanym jej przez same gwiazdy. Czy istniał na świecie drugi taki człowiek, przy którym czułaby się równie dobrze, równie bezpiecznie, równie kochana? Na pewno nie. To, co złączyło Elroya i Mare przed laty wciąż nie traciło na mocy. Przy gorącu ich starań nie straci już nigdy.
— Nie oczekuję, że będziesz spędzał ze mną każdą minutę — szepnęła, powoli przechylając policzek tak, by lepiej poczuć jego kciuk, zaś dłoń, którą ułożoną miała dotychczas na brzuchu, uniosła, by ułożyć na tej jego, delikatnymi opuszkami sunąc po starych, zabliźnionych już śladach po oparzeniach, które ją zdobiły. Znała je już na pamięć, lecz wciąż i wciąż, zawsze i bez końca ich dotyk przynosił jej ulgę. — Bądź jeno ostrożny, najdroższy. Pamiętaj, że na ciebie czekamy, dobrze? Ja, Saoirse i... — powoli opuściła wzrok na dół, wymownie, uśmiechając się przy tym już szerzej, pewniej. — Twój pierworodny. Twoim prawem jest wybrać mu imię.
Wzniosła raz jeszcze wzrok na twarz męża, ciekawa, czy był już w stanie udzielić jej odpowiedzi. Mieli przed sobą jeszcze trochę czasu, mogli nawet — we właściwej Greengrassom manierze — przeprowadzić dyskusję nad odpowiednim imieniem dla kolejnego młodego lorda, jeżeli Elroy wyrazi takie życzenie. Niemniej jednak obyczaj nakazywał, by ojciec, ten, który daje nazwisko, dawał także imiona swym dzieciom.
— Och, byłoby cudownie... Miałam w zamiarze poprosić też Archibalda i Roratio, by przesłali mi kilka pozycji z Weymouth, ale może nie będzie takiej potrzeby, jeżeli mamy te pozycje na miejscu. Dziękuję, najdroższy — skryci w cieplarni przed wzrokiem ciekawskich mogli pozwolić sobie na odrobinę więcej, choć w dalszym ciągu nie było im dane liczyć na prywatność komnat. Niemniej jednak postawa lorda Greengrass zasługiwała w mniemaniu jego żony na odpowiednie wynagrodzenie. Stanąwszy na palcach, sięgnęła więc jego warg, ostrożnie i delikatnie, łącząc je w pełnym czułości i wdzięczności pocałunku.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Przecież wiedział, jak wiele dla niej to znaczyło - zjawić się tutaj, obok niego i to samotnie w niezapowiedziany sposób. Wiedział, choć nie potrafił zrozumieć, samemu spoglądając w stronę smoków z zachwytem nad ich majestatem.
Ale czy musiał rozumieć? Czy potrzebował wiedzieć dokładnie dlaczego Mare obawiała się smoków, tych niezwykłych magicznych stworzeń królującymi ponad innymi, aby akceptować jej niechęć? Aby w trosce, nie poruszać tematów drastycznych powiązanych z wyprawami i rezerwatem, w zamian dzieląc się tymi nowinami, które była w stanie pojąć i zrozumieć - jak narodziny smoka, jak wyleczenie jednej z wielu bestii, z którymi mieli do czynienia.
Wiedział, że te stworzenia, które pokochał, były niebezpieczne - nie bagatelizował ich, może nawet był świadomy ryzyka bardziej niż byłby skory kiedykolwiek przyznać przed swoją ukochaną. Pracował z nimi od lat, obserwował z bezpiecznych odległości za dziecka i jako nastolatek. A dzisiaj? Dzisiaj wciąż czuł, że nie wiedział o nich jeszcze wszystkiego - wciąż skrywały wiele tajemnic, wciąż były niesamowite i piękne, ale groźne i zabójcze jednocześnie.
Może to właśnie stąd brało się podejście Greengrassów - otwarte do poznawania tego, co kryło się w głowie młodych dzieci pod motylimi skrzydłami. Każdy z nich miał być wyjątkowy na swój własny sposób, ich myśli układały się w tok, który nie raz szokował i zaskakiwał dorosłych. Wiedział że warto było obserwować najmłodszych, którzy byli pozbawieni jeszcze uprzedzeń i przekonań, tak wielu lęków, które przyjmowali dorośli.
Przecież było widoczne to również i u Prewettów. Czy Roratio obawiał się smoków tak jak reszta jego rodzeństwa? Był w końcu najmłodszy, najmniej doświadczony tragedią, która miała miejsce - a najmłodsze pociechy domu paproci, czy i one będą dzieliły ten strach z czasem czy dorastając zupełnie się go wyzbędą?
- Setki, może i tysiące razy - odpowiedział z uśmiechem, wpatrując się w nią, jak się uśmiechała, jak pięknie promieniała mimo lęku, który towarzyszył jej dzisiejszej wizycie w rezerwacie. - A ja kocham cię równie mocno, najdroższa. I zrobię dla ciebie wszystko; dla ciebie i naszych dzieci - powiedział, choć zawsze wspominał głównie o Saorse - teraz jednak wszystko miało się zmienić. Miało być ich więcej, miał postarać się jeszcze bardziej i jeszcze silniej walczyć o przyszłość ich dzieci; dzieci, które jeszcze nie mogły tego robić - dzieci, które zostały rzucone w wir wojny zamiast planować własne życie i kroki w dorosłości; dzieci, które nigdy tej dorosłości nie dożyją.
Nie mógł przestać o tym myśleć - o tym, że zawiódł. Choć jej delikatny dotyk pomagał na moment, mógł się na nim skupić. Na jej spokoju, na jej bliskości i wsparciu, którego potrzebował. Nawet na chwilowym uśmiechu - pięknym i szczerym, tak perlistym i przywodzącym spojrzenie. Tym, którym mógł się cieszyć, kiedy znajdywali się dla osobności - tym, który był zarezerwowany tylko dla niego.
Spojrzał na nią początkowo zaskoczony, jakby nie rozumiejąc, jakie wieści mu przekazywała. Wiedziała? Była pewna tego? Nie znał się na medycynie, nie miał o niej pojęcia - czy istniały sposoby na przepowiedzenie płci dziecka?
- Jesteś pewna? Rozmawiałaś z bratem? - zapytał, nie rozróżniając zupełnie specjalizacji Archibalda. Interesował się... roślinami i uzdrawianiem, i rozumiał tyle w tej całości zawirowań. Chociaż może to nie dziedzina nauki tak bliska jego żonie stała za tą pewnością? - Delilah miała wizję? - dopytał zaraz, przywołując młodszą siostrę. W końcu Mare powiedziała to z taką pewnością, a on jedynie spoglądał na nią intensywniej, jakby chcąc potwierdzenia.
Choć prędko złagodniał, uśmiechając się czule, orientując się, że nie miało to znaczenia tak do końca - odpowiedź.
- Ofer Archibald - zasugerował, choć gdyby był w nastroju do droczenia się, z pewnością jego wyborem byłby Fluvius. Ale nie teraz, nie w tym momencie. Wieści, które Mare mu przekazywała były zbyt radosne i dobre. Choć musiał, jako jej mąż, zapewnić ją o jeszcze jednym.
Ujął jej dłoń ostrożnie w swoje dłonie, przysuwając ją do swoich ust i czule ucałowując jej wierzch. - Ucieszę się, jeśli będzie to nasz pierworodny, ale równie wielką radością wypełni się moje serce jeśli Derby zyska na lady; jeśli Saoirse zyska młodszą siostrę, będę równie szczęśliwy. Wiesz o tym najdroższa, prawda? - zapewnił swoją żonę, bo w końcu oboje przeczuwali lęk i niepewność przy narodzinach ich córki - a jednak był to fałszywy lęk. Kochał Saoirse, była ich córką i wiedział, że pokocha każde dziecko, które da mu Mare.
Choć nieco zaskoczony, jedynie odwrócił się z małżonką w taki sposób, aby na pewno nikt nie dostrzegł ich dwójki, kiedy odwzajemniał ten pocałunek. Nie mogli pozwolić sobie na wiele, jednak nie miało to znaczenia. Tym bardziej, że już wkrótce mieli znaleźć się wspólnie w domu.
| Zt x2
Ale czy musiał rozumieć? Czy potrzebował wiedzieć dokładnie dlaczego Mare obawiała się smoków, tych niezwykłych magicznych stworzeń królującymi ponad innymi, aby akceptować jej niechęć? Aby w trosce, nie poruszać tematów drastycznych powiązanych z wyprawami i rezerwatem, w zamian dzieląc się tymi nowinami, które była w stanie pojąć i zrozumieć - jak narodziny smoka, jak wyleczenie jednej z wielu bestii, z którymi mieli do czynienia.
Wiedział, że te stworzenia, które pokochał, były niebezpieczne - nie bagatelizował ich, może nawet był świadomy ryzyka bardziej niż byłby skory kiedykolwiek przyznać przed swoją ukochaną. Pracował z nimi od lat, obserwował z bezpiecznych odległości za dziecka i jako nastolatek. A dzisiaj? Dzisiaj wciąż czuł, że nie wiedział o nich jeszcze wszystkiego - wciąż skrywały wiele tajemnic, wciąż były niesamowite i piękne, ale groźne i zabójcze jednocześnie.
Może to właśnie stąd brało się podejście Greengrassów - otwarte do poznawania tego, co kryło się w głowie młodych dzieci pod motylimi skrzydłami. Każdy z nich miał być wyjątkowy na swój własny sposób, ich myśli układały się w tok, który nie raz szokował i zaskakiwał dorosłych. Wiedział że warto było obserwować najmłodszych, którzy byli pozbawieni jeszcze uprzedzeń i przekonań, tak wielu lęków, które przyjmowali dorośli.
Przecież było widoczne to również i u Prewettów. Czy Roratio obawiał się smoków tak jak reszta jego rodzeństwa? Był w końcu najmłodszy, najmniej doświadczony tragedią, która miała miejsce - a najmłodsze pociechy domu paproci, czy i one będą dzieliły ten strach z czasem czy dorastając zupełnie się go wyzbędą?
- Setki, może i tysiące razy - odpowiedział z uśmiechem, wpatrując się w nią, jak się uśmiechała, jak pięknie promieniała mimo lęku, który towarzyszył jej dzisiejszej wizycie w rezerwacie. - A ja kocham cię równie mocno, najdroższa. I zrobię dla ciebie wszystko; dla ciebie i naszych dzieci - powiedział, choć zawsze wspominał głównie o Saorse - teraz jednak wszystko miało się zmienić. Miało być ich więcej, miał postarać się jeszcze bardziej i jeszcze silniej walczyć o przyszłość ich dzieci; dzieci, które jeszcze nie mogły tego robić - dzieci, które zostały rzucone w wir wojny zamiast planować własne życie i kroki w dorosłości; dzieci, które nigdy tej dorosłości nie dożyją.
Nie mógł przestać o tym myśleć - o tym, że zawiódł. Choć jej delikatny dotyk pomagał na moment, mógł się na nim skupić. Na jej spokoju, na jej bliskości i wsparciu, którego potrzebował. Nawet na chwilowym uśmiechu - pięknym i szczerym, tak perlistym i przywodzącym spojrzenie. Tym, którym mógł się cieszyć, kiedy znajdywali się dla osobności - tym, który był zarezerwowany tylko dla niego.
Spojrzał na nią początkowo zaskoczony, jakby nie rozumiejąc, jakie wieści mu przekazywała. Wiedziała? Była pewna tego? Nie znał się na medycynie, nie miał o niej pojęcia - czy istniały sposoby na przepowiedzenie płci dziecka?
- Jesteś pewna? Rozmawiałaś z bratem? - zapytał, nie rozróżniając zupełnie specjalizacji Archibalda. Interesował się... roślinami i uzdrawianiem, i rozumiał tyle w tej całości zawirowań. Chociaż może to nie dziedzina nauki tak bliska jego żonie stała za tą pewnością? - Delilah miała wizję? - dopytał zaraz, przywołując młodszą siostrę. W końcu Mare powiedziała to z taką pewnością, a on jedynie spoglądał na nią intensywniej, jakby chcąc potwierdzenia.
Choć prędko złagodniał, uśmiechając się czule, orientując się, że nie miało to znaczenia tak do końca - odpowiedź.
- Ofer Archibald - zasugerował, choć gdyby był w nastroju do droczenia się, z pewnością jego wyborem byłby Fluvius. Ale nie teraz, nie w tym momencie. Wieści, które Mare mu przekazywała były zbyt radosne i dobre. Choć musiał, jako jej mąż, zapewnić ją o jeszcze jednym.
Ujął jej dłoń ostrożnie w swoje dłonie, przysuwając ją do swoich ust i czule ucałowując jej wierzch. - Ucieszę się, jeśli będzie to nasz pierworodny, ale równie wielką radością wypełni się moje serce jeśli Derby zyska na lady; jeśli Saoirse zyska młodszą siostrę, będę równie szczęśliwy. Wiesz o tym najdroższa, prawda? - zapewnił swoją żonę, bo w końcu oboje przeczuwali lęk i niepewność przy narodzinach ich córki - a jednak był to fałszywy lęk. Kochał Saoirse, była ich córką i wiedział, że pokocha każde dziecko, które da mu Mare.
Choć nieco zaskoczony, jedynie odwrócił się z małżonką w taki sposób, aby na pewno nikt nie dostrzegł ich dwójki, kiedy odwzajemniał ten pocałunek. Nie mogli pozwolić sobie na wiele, jednak nie miało to znaczenia. Tym bardziej, że już wkrótce mieli znaleźć się wspólnie w domu.
| Zt x2
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Cieplarnie
Szybka odpowiedź