Biblioteka i archiwum
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Biblioteka i archiwum
Biblioteka należąca do rezerwatu znajduje się w bocznym skrzydle Gniazda i przylega bezpośrednio do części administracyjnej. Przestronna, dwupoziomowa sala mieści w sobie setki dzieł traktujących głównie o smokach, choć nie tylko: wśród zbiorów można odnaleźć też księgi alchemiczne czy botaniczne, z których chętnie korzystają zarówno stali pracownicy Peak District, jak i odwiedzający czytelnię goście. Wydzieloną część biblioteki przeznaczono na archiwum, w którym zgromadzono szeroką historię rezerwatu i jego podopiecznych, od momentu pojawienia się w Peak District pierwszych smoków do czasów obecnych. Od głównego pomieszczenia można przejść do sal bocznych, wykorzystywanych na co dzień przez uczących się rezerwacie stażystów. Czasami odbywają się w nich też wykłady i prezentacje, prowadzone przez smokologów dla czarodziejów przybywających do rezerwatu w ramach zorganizowanych wizyt.
25.04?
Nie sądził nigdy, że będzie pobierał nauki numerologii od chłopaka, którego nauczył się bić dawno temu w Hogwarcie. Młody Figg nie wyglądał wtedy na naukowca, a na dumnego, acz zrozumiale wystraszonego Gryfona, który padł ofiarą zaczepek starszych Ślizgonów. Tonks, wysoki siedemnastolatek, był wtedy większy od nich wszystkich i szybko przepędził obślizgłych członków domu węża. A potem pokazał Bearnardowi, jak efektownie dać komuś fangę w nos, nawet jeśli jest się od niego młodszym i drobniejszym.
Kto by pomyślał, że tamten chłopak z naturalną smykałką do walki na pięści, wyrośnie teraz na intelektualistę.
Czasy były niepewne i Tonks wiedział, by nie zadawać się z osobami, którym nie powinien ufać. Zbyt wiele par oczu, nawet z pozoru nieznajomych, mogło go zidentyfikować jako mugolaka i zbiegłego aurora. Rezerwat Greengrassów dawał mu jednak namiastkę bezpieczeństwa, a nazwisko Figg było doskonałym poręczeniem. Marcella broniła mugoli u jego boku ramię w ramię, a Michael szybko odpędził o siebie natrętną myśl czy Bearnard wie. Czy młodsza siostra trzymała go w bezpiecznej nieświadomości, podobnie jak Just i Gabriel jego? Kilka miesięcy temu nie rozumiał milczenia rodzeństwa, ale teraz rozumiał je doskonale. Sam trzymałby Justine i Gaba z daleka od tego wszystkiego, gdyby tylko mógł. Wszyscy Tonksowie, poza Kerstin, weszli już jednak na drogę z której nie ma powrotu.
Przedstawił się Bearnardowi w liście jako dawny znajomy z Hogwartu i jako znajomy Marcelli z Departamentu Przestrzegania Prawa. Poprosił o konsultację w zakresie podstaw - uruchamiania świstoklików, nakładania prostych pułapek - wyjaśniając, że podręcznik jest dla niego napisany niezrozumiałym bełkotem. Miał nadzieję, że godzina spędzona z Figgiem pozwoli mu uporządkować i zrozumieć wyczytaną z grubej księgi wiedzę. Nie wiedział jeszcze, czy odwdzięczyć się gotówką czy flaszką ognistej, więc przezornie zabrał ze sobą i to i to.
Wszedł do biblioteki, rozglądając się za "korepetytorem" - ciekaw, czy w oczy rzuci się podobieństwo do Marcelli i czy rozpozna rysy jedenastolatka w dorosłym już mężczyźnie.
Nie sądził nigdy, że będzie pobierał nauki numerologii od chłopaka, którego nauczył się bić dawno temu w Hogwarcie. Młody Figg nie wyglądał wtedy na naukowca, a na dumnego, acz zrozumiale wystraszonego Gryfona, który padł ofiarą zaczepek starszych Ślizgonów. Tonks, wysoki siedemnastolatek, był wtedy większy od nich wszystkich i szybko przepędził obślizgłych członków domu węża. A potem pokazał Bearnardowi, jak efektownie dać komuś fangę w nos, nawet jeśli jest się od niego młodszym i drobniejszym.
Kto by pomyślał, że tamten chłopak z naturalną smykałką do walki na pięści, wyrośnie teraz na intelektualistę.
Czasy były niepewne i Tonks wiedział, by nie zadawać się z osobami, którym nie powinien ufać. Zbyt wiele par oczu, nawet z pozoru nieznajomych, mogło go zidentyfikować jako mugolaka i zbiegłego aurora. Rezerwat Greengrassów dawał mu jednak namiastkę bezpieczeństwa, a nazwisko Figg było doskonałym poręczeniem. Marcella broniła mugoli u jego boku ramię w ramię, a Michael szybko odpędził o siebie natrętną myśl czy Bearnard wie. Czy młodsza siostra trzymała go w bezpiecznej nieświadomości, podobnie jak Just i Gabriel jego? Kilka miesięcy temu nie rozumiał milczenia rodzeństwa, ale teraz rozumiał je doskonale. Sam trzymałby Justine i Gaba z daleka od tego wszystkiego, gdyby tylko mógł. Wszyscy Tonksowie, poza Kerstin, weszli już jednak na drogę z której nie ma powrotu.
Przedstawił się Bearnardowi w liście jako dawny znajomy z Hogwartu i jako znajomy Marcelli z Departamentu Przestrzegania Prawa. Poprosił o konsultację w zakresie podstaw - uruchamiania świstoklików, nakładania prostych pułapek - wyjaśniając, że podręcznik jest dla niego napisany niezrozumiałym bełkotem. Miał nadzieję, że godzina spędzona z Figgiem pozwoli mu uporządkować i zrozumieć wyczytaną z grubej księgi wiedzę. Nie wiedział jeszcze, czy odwdzięczyć się gotówką czy flaszką ognistej, więc przezornie zabrał ze sobą i to i to.
Wszedł do biblioteki, rozglądając się za "korepetytorem" - ciekaw, czy w oczy rzuci się podobieństwo do Marcelli i czy rozpozna rysy jedenastolatka w dorosłym już mężczyźnie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
25/04
Skłamałby, jeżeli by powiedział, że wiadomość wysłana do niego przez Tonksa nie była zaskoczeniem. Nie spodziewał się, że jeszcze usłyszy o Michaelu Tonksie, a co najważniejsze, że ten na swojej drodze wpadnie na jego młodszą siostrę. No, ale od kiedy Marcellla została jedną z funkcjonariuszek magicznej policji obecność aurorów i innych przedstawicieli prawa w gronie jej znajomych nie powinno Beara specjalnie dziwić. Znany raczej z przekornego nastawienia do właściwie czegokolwiek zaskakująco szybko przystał na prośbę Tonksa; może dlatego, że wiadomość wyszła od niego, a nie samej Marcy, której pewnie musiałby pozrzędzić i ponarzekać na swój brak czasu. Ostatecznie był jednak starszemu koledze z Hogwartu coś winny, w końcu to on pokazał mu jak skutecznie uderzyć, żeby rówieśnicy nie próbowali go zaczepiać. W późniejszym czasie bardzo często korzystał z pozyskanych od siedemnastoletniego wówczas Mike'a rad, o czym chyba nie musiał wiedzieć.
I nie, z pewnością nie był już tym jedenastoletnim, nieco przytłoczonym i niewyrośniętym chłopcem, którego obronił na szkolnym korytarzu. Obecnie Bear przypominał stereotypowy obraz szkota; brązowe, kręcone włosy z rudawym połyskiem i siwym kosmykiem na samym czubku głowy, szerokie ramiona i dosyć atletyczna budowa. Z pewnością odbiegał też od typowego wyobrażenia intelektualisty, ponieważ równie często sięgał po rozwiązania umysłowe co siłowe. Pojawił się w bibliotece przed czasem, rozrzucając na drewnianym blacie książki z podstawową wiedzą numerologiczną. Na czas dzisiejszego spotkania udało mu się zorganizować przestrzeń w jednej z sal bocznych, które dzisiaj nie były wykorzystywane ani przez stażystów, ani zwiedzających rezerwat. Londyńskie zamieszanie i coraz bardziej niespokojne nastroje zdecydowanie nie sprzyjały wycieczkom edukacyjnym. Spodziewał się, że Michael nie znajdzie go w jednym z licznych, bocznych pomieszczeń, dlatego wyszedł do części głównej. Kiedy jego oczy ujrzały sylwetkę wysokiego blondyna, skanującego wzrokiem pomieszczenie, zorientował się, że to musi być jego dzisiejszy uczeń. Skierował się zdecydowanym krokiem w jego stronę, wychodząc mu na przeciw. - Michael, prawda? - spytał i już po jednym słowie można było usłyszeć silny, szkocki akcent. - Bearnard Figg, dobrze cię znowu widzieć - przedstawił się, bo jednak wątpił, aby Tonks zdołał rozpoznać w dorosłym mężczyźnie chłopca, którego znał wcześniej.
Gość
Gość
Dzisiejszy uczeń, wczorajszy uczeń... zabawne, że nadal miał w pamięci krępego rudzielca, którego uczył jak przywalić w nos komuś wyższemu od siebie, a dzisiaj miał pobierać nauki numerologii od poważnego testera zaklęć. Sam nadal wprawiał się w walce na pięści. Zaledwie kilka tygodni temu uczył bicia się Jaydena Vane, profesora z Hogwartu, który szybko przerósł mistrza i o mało nie rozłożył Michaela na łopatki. Może i Tonks wolałby nie wiedzieć, że Bearnard wdaje się w nihilistyczne bójki ku utrapieniu Marcelli, ale byłby dumny, że jego krótkie lekcje zaowocowały.
Tymczasem omiótł Figga spojrzeniem, z pewnym zdziwieniem zauważając, że ten wcale nie przystaje do stereotypu numerologa. Prędzej spodziewałby się go zobaczyć ramię w ramię z Marcellą - oboje, z nieco zaciętym wyrazem twarzy i atletyczną budową ciała, doskonale nadawali się na sportowców albo policjantów. Uśmiechnął się mile zaskoczony - skoro jego nauczyciel nie wygląda na profesorka, to może lekcja nie będzie nudna?
-To ja. Dobrze cię widzieć, Bearnard, wyrosłeś. - roześmiał się, wspominając ich dawną znajomość.
-Współpracowałem trochę z Marcellą, przy śledztwach aurorów i policji. - uśmiechnął się, od razu wyjaśniając dlaczego powołał się na siostrę Figga. W liście wspomniał swoją znajomość z Marcy, ale bez wdawania się w szczegóły. Nie ufał w pełni temu, czy poczta bezpiecznie docierała do Peak District, więc wolał nie chwalić się dawną pracą w Ministerstwie.
-Przychodzę, mam nadzieję, z prostą prośbą. Odkąd zamknięto Biuro Aurorów, jestem zdany sam na siebie i zabrakło mi pomocy numerologów. Wstyd mi, że nie umiem sam uruchomić świstoklika ani nałożyć na dom zabezpieczeń bardziej zaawansowanych niż podstawowe, a podręczniki numerologii są... cóż, pisane tak sucho, że niewiele z nich rozumiem. - lekko zażenowany nakreślił swój problem, przeczesując krótkie włosy palcami w nerwowym geście. Przywykł do tego, że był doświadczonym aurorem, a nauka nowych rzeczy wpędzała go w pewien kompleks niższości. Paradoksalnie, to nauka pozwalała mu jednak przetrwać kwiecień we względnie spokojnym stanie psychicznym - cokolwiek, co odciągało jego myśli od problemów Londynu, było pomocne.
Tymczasem omiótł Figga spojrzeniem, z pewnym zdziwieniem zauważając, że ten wcale nie przystaje do stereotypu numerologa. Prędzej spodziewałby się go zobaczyć ramię w ramię z Marcellą - oboje, z nieco zaciętym wyrazem twarzy i atletyczną budową ciała, doskonale nadawali się na sportowców albo policjantów. Uśmiechnął się mile zaskoczony - skoro jego nauczyciel nie wygląda na profesorka, to może lekcja nie będzie nudna?
-To ja. Dobrze cię widzieć, Bearnard, wyrosłeś. - roześmiał się, wspominając ich dawną znajomość.
-Współpracowałem trochę z Marcellą, przy śledztwach aurorów i policji. - uśmiechnął się, od razu wyjaśniając dlaczego powołał się na siostrę Figga. W liście wspomniał swoją znajomość z Marcy, ale bez wdawania się w szczegóły. Nie ufał w pełni temu, czy poczta bezpiecznie docierała do Peak District, więc wolał nie chwalić się dawną pracą w Ministerstwie.
-Przychodzę, mam nadzieję, z prostą prośbą. Odkąd zamknięto Biuro Aurorów, jestem zdany sam na siebie i zabrakło mi pomocy numerologów. Wstyd mi, że nie umiem sam uruchomić świstoklika ani nałożyć na dom zabezpieczeń bardziej zaawansowanych niż podstawowe, a podręczniki numerologii są... cóż, pisane tak sucho, że niewiele z nich rozumiem. - lekko zażenowany nakreślił swój problem, przeczesując krótkie włosy palcami w nerwowym geście. Przywykł do tego, że był doświadczonym aurorem, a nauka nowych rzeczy wpędzała go w pewien kompleks niższości. Paradoksalnie, to nauka pozwalała mu jednak przetrwać kwiecień we względnie spokojnym stanie psychicznym - cokolwiek, co odciągało jego myśli od problemów Londynu, było pomocne.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Można zaryzykować stwierdzenie, że Bearnard łamał pewne stereotypowe obrazy; chociaż wychował się w domu Lwa, nie obrał popularnej wśród jego wychowanków mundurowej ścieżki kariery. Zafascynowany numerologią i magicznymi stworzeniami postanowił spożytkować swoja odwagę i zacięcie naukowe w rezerwacie smoków, gdzie odpowiadał za odpowiedni dobór zaklęć, używanych przy tych majestatycznych istotach, przez niektórych nazywanych bestiami. Biegle posługiwał się językiem numerologii, za pomocą której manipulował magią, a raczej nadawał jej odpowiedni kierunek. A jednocześnie nie wyrósł z bójek, które teraz przybrały nieco destrukcyjny charakter.
Jednakże teraz nie miał czasu na rozmyślanie nad własnym postępowaniem i samopoczuciem, zresztą nigdy nie pochylał się nad wewnętrznym ja, więc czemu miałby to robić, kiedy Tonks przyszedł tu w oczekiwaniu na zdobycie trochę podstawowej wiedzy na temat magicznej energii liczb. - Na nieszczęście zbyt śmiałych Ślizgonów - zażartował, również śmiejąc się na wspomnienie dawnej znajomości, kiedy był jeszcze niepewnym pierwszoroczniakiem, błąkającym się po szkolnych korytarzach. - Tak myślałem, że znacie się z Ministerstwa - skomentował, chociaż prawdę mówiąc to, skąd Marcella znała Mike'a jakoś nie zaprzątało jego głowy. Wydawał się dobrym człowiekiem i nic nie zmieniło się od czasów szkolnych, więc chyba ta znajomość nie powinna go martwić, a przez te lata Bearnard nie wyrósł przez te lata na małego fanatyka. Skinął jedynie głową.
- Aye, numerologia nie jest najprzyjemniejszą z dziedzin, przynajmniej na początku, ale mam nadzieję, że uda mi się chociaż trochę rozjaśnić ci ten temat - rzucił, po czym uśmiechnął się. Nowe wyzwania sprawiały, że mógł im się poświęcić, zostawiając te nieprzyjemne myśli daleko w tyle. Po czym zaprowadził Tonksa do jednej z sal bocznych, gdzie mieli do wykorzystania przede wszystkim tablicę, która mogła znacznie ułatwić cały proces. - Dobra, to chyba możemy zaczynać - rzucił, kiedy znaleźli się w nieco mniejszym pomieszczeniu, gdzie czasem były dawane wykłady dla entuzjastów znajdujących się w rezerwacie smoków i nie tylko. Tablica na kółkach, kreda i Bearnard, który rozsiadł się na jednej z ławek. - Wybacz ten trochę szkolny klimat, przeważnie tu uczą się stażyści albo są dawane gościnne wykłady - dodał jeszcze. I Figg miał nadzieję, że zajęcia nie okażą się dla Tonksa nużące.
Bearnard rozejrzał się i sięgnął do swojej torby, leżącej na krześle, z której wyciągnął czerwone jabłko i bez ostrzeżenia rzucił nim w aurora z nieco głupkowatym uśmiechem na twarzy. - Jeszcze raz wybacz, ale to nie było bezcelowe. Jak ci się wydaje, co rzucenie jabłkiem ma wspólnego z numerologią? Ostateczne działanie jest podobno. Bo widzisz, tak jak w subiektywny zapewne sposób możesz odczuć i określić potencjalny ból zadany przez rzucone w czoło jabłko, tak samo możesz poczuć magiczną energię na przykład podczas rzucania zaklęć, prawda? Różnica polega na tym, że jabłko jest namacalne, możesz poprzez zmysły określić jego fakturę, kształt, rozmiar, kolor, a nawet zapach i smak. Z magią nie jest tak oczywiście, widzisz jej skutki, czujesz ją, ale nie do końca znasz jej strukturę, kolor, nie wiemy czy smakuje czy pachnie. I tu przychodzi numerologia. Za pomocą liczb łatwiej nam określić energię i siłę zjawiska magicznego... Jeżeli mówię za szybko, albo chcesz o coś dopytać to mów albo rzuć we mnie tym jabłkiem - zatrzymał się na chwilę, wypadając z naukowego amoku.
Jednakże teraz nie miał czasu na rozmyślanie nad własnym postępowaniem i samopoczuciem, zresztą nigdy nie pochylał się nad wewnętrznym ja, więc czemu miałby to robić, kiedy Tonks przyszedł tu w oczekiwaniu na zdobycie trochę podstawowej wiedzy na temat magicznej energii liczb. - Na nieszczęście zbyt śmiałych Ślizgonów - zażartował, również śmiejąc się na wspomnienie dawnej znajomości, kiedy był jeszcze niepewnym pierwszoroczniakiem, błąkającym się po szkolnych korytarzach. - Tak myślałem, że znacie się z Ministerstwa - skomentował, chociaż prawdę mówiąc to, skąd Marcella znała Mike'a jakoś nie zaprzątało jego głowy. Wydawał się dobrym człowiekiem i nic nie zmieniło się od czasów szkolnych, więc chyba ta znajomość nie powinna go martwić, a przez te lata Bearnard nie wyrósł przez te lata na małego fanatyka. Skinął jedynie głową.
- Aye, numerologia nie jest najprzyjemniejszą z dziedzin, przynajmniej na początku, ale mam nadzieję, że uda mi się chociaż trochę rozjaśnić ci ten temat - rzucił, po czym uśmiechnął się. Nowe wyzwania sprawiały, że mógł im się poświęcić, zostawiając te nieprzyjemne myśli daleko w tyle. Po czym zaprowadził Tonksa do jednej z sal bocznych, gdzie mieli do wykorzystania przede wszystkim tablicę, która mogła znacznie ułatwić cały proces. - Dobra, to chyba możemy zaczynać - rzucił, kiedy znaleźli się w nieco mniejszym pomieszczeniu, gdzie czasem były dawane wykłady dla entuzjastów znajdujących się w rezerwacie smoków i nie tylko. Tablica na kółkach, kreda i Bearnard, który rozsiadł się na jednej z ławek. - Wybacz ten trochę szkolny klimat, przeważnie tu uczą się stażyści albo są dawane gościnne wykłady - dodał jeszcze. I Figg miał nadzieję, że zajęcia nie okażą się dla Tonksa nużące.
Bearnard rozejrzał się i sięgnął do swojej torby, leżącej na krześle, z której wyciągnął czerwone jabłko i bez ostrzeżenia rzucił nim w aurora z nieco głupkowatym uśmiechem na twarzy. - Jeszcze raz wybacz, ale to nie było bezcelowe. Jak ci się wydaje, co rzucenie jabłkiem ma wspólnego z numerologią? Ostateczne działanie jest podobno. Bo widzisz, tak jak w subiektywny zapewne sposób możesz odczuć i określić potencjalny ból zadany przez rzucone w czoło jabłko, tak samo możesz poczuć magiczną energię na przykład podczas rzucania zaklęć, prawda? Różnica polega na tym, że jabłko jest namacalne, możesz poprzez zmysły określić jego fakturę, kształt, rozmiar, kolor, a nawet zapach i smak. Z magią nie jest tak oczywiście, widzisz jej skutki, czujesz ją, ale nie do końca znasz jej strukturę, kolor, nie wiemy czy smakuje czy pachnie. I tu przychodzi numerologia. Za pomocą liczb łatwiej nam określić energię i siłę zjawiska magicznego... Jeżeli mówię za szybko, albo chcesz o coś dopytać to mów albo rzuć we mnie tym jabłkiem - zatrzymał się na chwilę, wypadając z naukowego amoku.
Gość
Gość
Spojrzenie mężczyzny powędrowało po raz kolejny po grzbietach opasłych tomisk, które w równym rządku czekały na niego na jednej z setek półek. Niczym żołnierze na baczność księgi prężyły pierś, byle tylko przyciągnąć spojrzenia pojawiających się w bibliotece rezerwatu gości. Większość okryta kurzem, inne z wytartymi od używania okładkami nie żałowały hałasu w szelestach kartek, zupełnie jakby od tego zależała ich egzystencja. Poniekąd tak właśnie było - bo czy wszak istotą i naturą woluminów nie było kumulowanie wiedzy? A na co nawet najtłustsze z nich, jeśli nie było nikogo, kto mógł je przeczytać? Nauczyć się? Odsączyć nieco dla siebie ów nauk? Odkąd Wielka Brytania pogrążyła się w chaosie, ludzkość odtrąciła mądrości pokoleń poprzedzających i tylko jedna, ocalała sylwetka czaiła się w przestronnych, niebywale pięknych pejzażach archiwistyki. Niczym rozbitek dryfujący między pustymi falami oceanu, Jayden poruszał się po bibliotece, dostrzegając wartość w zebranych weń informacjach. Im większe szaleństwo ogarniało resztę świata, on wyrywał się poza rzeczywistość bezsensowności, stawiając mocniejszy akcent na używanie rozumu i logiki. Współczesna filozofia, którą uprawiał, nie różniła się wcale od antycznych akcentów, bo czy i wtedy potężne umysły nie opierały się na zdolności myślenia? Wyciągania wniosków? Dostrzegania prawdy w obiektywnych zdarzeniach? Społeczeństwo wolało poddawać się prymitywnym instynktom, przepoczwarzając się w coś, czego astronom nie potrafił i nie chciał nazywać. Być może właśnie dlatego momenty w takich miejscach jak biblioteki - ciche, spokojne, wyludnione - były niczym podróż do innego wymiaru, gdzie mógł skupić się na rzeczach odmiennych od aktualnych zmartwień. Zdawać by się mogło, że nic się nie zmieni. Że gdy opuści granice rezerwatu Peak District i wróci do domu, zastanie w nim wciąż dochodzącą do siebie po porodzie, ale krzątającą się po kuchni Pomonę i ułożonych w kołyskach synów. Czasem zapominał o tym, że nie była to prawda, a w Killarney nie czekała na niego żona z ciepłym obiadem. I chociaż Upper Cottage nie był pusty, nie był również zamieszkały przez rodzinę Vane. Niepełną. Silnie poranioną.
Czy właśnie dlatego profesor wybrał się do rezerwatu, by przejrzeć ichnie księgi o numerologii i astronomii? By odciągnąć myśli z tym związane? Jayden miał wiele intencji, pojawiając się w Peak District i nie można było mieć mu za złe, że wśród nich pojawiła się również chęć spokoju umysłu. Wszak gdzie naukowiec mógł lepiej odciąć się od świata i spożytkować czas, jak nie wśród mądrzejszych od siebie? Gdy kolejni goście powoli przekraczali próg biblioteki, mogli z łatwością dostrzec mężczyznę znajdującego się na ruchliwej drabinie przy jednej z niebieskawych kolekcji książek i z pasją je przeglądającego. Tomy były poukładane od samej podłogi po sufit, dlatego posiłkowanie się drabiną było wręcz wskazane i uzależniające - na pewno dla kogoś, kto tak rozmiłował się w czerpanej z posegregowanych zbiorów wiedzy. Z ołówkiem w ustach Vane nie wyglądał jak szanowany profesor; wręcz przeciwnie - przypominał młodego stażystę próbującego zakończyć pracę w noc przed terminem. Mężczyzna przestawiał książki, a niektóre same latały dokoła niego, zupełnie jakby czekały na swoją kolej, by czarodziej odstawił je na miejsce. W tylnej kieszeni spodni miał mapę północnej ćwiartki październikowego nieba, za uchem wsuniętą różdżkę, a na koszuli kilka kawałków pergaminu, które często osiadały na materiale, zupełnie jakby wiedziały, że będzie im tam wygodnie. Raz po raz też odlatywały na lekkim powiewie i uciekały przed zniecierpliwionymi woluminami, które przypominały bardziej zwierzątka domowe - łaszące się do czarodzieja, by je przeczytał - niż zwyczajne książki. Ze skupieniem na twarzy porządkował zbiory, dobierając te najwłaściwsze i odsyłając wybrane do odpowiedniego stolika, przy którym za jakiś czas miał usiąść.
I już sięgał po ostatnią z nich, zaciskając mocniej zęby na drewnie ołówka w tym samym momencie, w którym musiał mieć wolne obie ręce. Jedna z zazdrosnych ksiąg poszybowała jednak w stronę trzymanego przez mężczyznę tomu i wytrąciła rywalkę z dłoni profesora. Dziesiątki stronic buchnęły niczym pierze, a w wolnym locie ku podłodze przypominały opadające na ziemię chmury. Z tym że jedna osoba wcale nie podziwiała tego widoku. - Galileo! - warknął profesor, rzucając piorunujące spojrzenie w stronę zbuntowanej książki, ale ta wcale nie wyglądała na zmartwioną. Zamiast tego osiadła na ramieniu mężczyzny, czekając na jego reakcję. A Vane nie miał innego wyboru, jak tylko westchnąć i zejść na ziemię, by posprzątać niezamierzony bałagan. Schodząc z drabinki i szybko pochylając się, by zebrać rozsypane karty notatek, nie zauważył nadchodzącego towarzystwa. Do tego przez swoje zaaferowanie nie usłyszał delikatnego stukotu damskich kroków zbliżających się w jego stronę. Czy nieświadomość miała być jego zbawieniem, czy przekleństwem, musiał przekonać się sam...
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czerń nie przystaje delikatności kobiecego lica, które pochłaniało wszelkie emocje pod kotarą zjadliwej subtelności. Kult nauce hołdował równości w unoszeniu kobiecych palców; połączonych każdym ścięgnem, połączonych każdym milimetrem skóry. Zapach książek wbijał się w nozdrza, przyprawiając o przyjemne rozluźnienie pokrytych lekkim materiałem ramion. Wszystko, od czarnej koronki rękawiczek, po mały kapelusz na upiętych w kok włosach; wszystko zgrywało się w całość trącającą próbie zamaskowania. Czerń.
Krucza barwa o zielonkawym połysku. Czerń nieprzystająca z samej zasady wymaganej delikatności. Czerń stanowiąca zlepek liter, słów, zdań. Nic co ją teraz otaczało, nie miało równie pięknej barwy, co widok usiany ledwie sięgnięciem kąta oka, zdawać by się wręcz mogło, że poza jasnością tła dla wyrytych latami badań liter, wszystko pozostałe było niewidoczne. Zlewało się w niezauważalną całość, obojętną niczym obecność pojedynczych person, stąpających cichutko za plecami lady.
Zieleń wstążki oplatającej kok stanowiła odskocznię. Cały obraz damy, w którym każda składniowa krzyczała o pominięcie, był wyjątkowo jednolity. W naturalnym środowisku podobno najłatwiej jest się wtopić. Jak więc jest, skoro salonowa lwica oddała się w tan zawirowań umysłu pośród regałów biblioteki, wkradając zachłanne spojrzenie pomiędzy tomiszcze. Gdzie powinna znaleźć siebie, ulokować napięte od unoszenia brody ścięgna szyi? Czy cokolwiek jest pewne, gdy nie jest się pewnością dla innych?
Krok za krokiem pogrążała się głębiej. Charles Scott Scherington określił połączenia nerwowe synapsami. Zatrzepotanie rzęs a myśl zakorzeniła się pomiędzy aksonami, przewodzącymi impulsy wraz z dendrytami. Tak rodzi się fascynacja. Zwykły proces poznawczy, ledwie skupienie spojrzenia na kilku słowach, które zaszufladkowała w podświadomości, wykorzystując do tego nic innego, niż zapisywane określenia. Psychika ludzka stanowiła niebywałą lekkość, gdy pragnie się unieść cały ciężar zrozumienia jej podstaw. Czy u czarodziejów polaryzacja błon zachodzi szybciej, gdy stosują magię? Czy nie, skoro reakcja na bodźce zdaje się być podobnie, naturalnie opóźniona.
Nie widziała nigdy reakcji na bodziec mugoli. Merlinie. Ta myśl tak bardzo uderzyła w niewieści umysł, gdy błękitne spojrzenie uniosło się z niepewnością. Zatrzepotanie rzęsami nie wyrwało z otępienia podstawowej potrzeby zrozumienia zjawisk, bo choć czyn może stanowić doświadczenie, doświadczenie to nie zawsze jest czyn. Nerwowe uderzenia powiek odbijały się głuchym pobolewaniem skroni; setki twarzy przepływały pomiędzy kolejnymi wspomnieniami, zmuszając struktury do nieustannej pracy. Nie wiedziała, co jest boleśniejsze- myśl, że myślenie powoduje zachodzenie procesów w jej mózgu, czy przeświadczenie, że aktualne myślenie nie jest pewne, gdy ciężko jej o uzyskanie porównania.
Magia nie może wpływać na neurony. Tak chyba będzie najprościej, choć błękitne nicie splątanych tkanek tęczówki wyłapywały kolejne literki, dobierając do nich koleje wspomnień i wniosków, których ona - jako kobieta, jako dama, jako przyszłość żeńskiej części rodu - nie będzie mogła udowodnić. Magia wymaga szybszej repolaryzacji błon, skoro wymaga szczególnego skupienia umysłu. Czy mugole mają inne, równie wymagające czynności? Merlinie, chyba nie.
Księga zatrzasnęła się z głuchym syknięciem. Syk złamanego paznokcia, syk złośliwości, syk dezaprobaty skrytej pod jedwabnymi połaciami prostej, czarnej sukni. Jej umysł pokrył się barwami, dzięki temu mogła trwać w wyblakłym świecie. Czerń zdawała się teraz lepsza niż szarość, mniej dojmująca, mniej markotna w swoim losie wyparcia. Nikt się nad nią nie zachwyca. Ludzie pragną kolorów, jaskrawości, piękna. Wyuzdania.
Zęby zagryzły się, nos rozszerzył w głębokim, zajmującym całe płuca oddechu, gdy wreszcie tomiszcze encyklopedii anatomicznej spoczęło na swoim miejscu w odległym akompaniamencie głuchego łomotu. Ucieczka była wyjątkowo przyjemna, skryta w stukocie obcasów, które doprowadziły ją do ponownej szarości. Zniknął kobalt, szmaragd i jadeit. Zniknął róż, brąz i karmazyn. Pozostała szarość skryta w spojrzeniu, nim wszystko stało się jakby zbyt jasne. Kolana spotkały twardość podłogi, nos zaciągnął się upragnionym zapachem wody kolońskiej, starych książek i ukochanych perfum. Ręce instynktownie poszukiwały kolejnych stronic, mechanicznie, bez namysłu. W jej umyśle tkwiło zbyt wiele pytań, na których piedestale spoczęło imię, jakie nie powinno tkwić w wąskim, zaciśniętym od mieszanki emocji gardle.
Jayden.
- Pomogę. - Nie patrzyła. Nie uniosła nawet kącika pełnych warg. Skryła dłonie w otchłani leżących na podłodze kartek, układając je z maniakalną pasją w idealnie równe stosy.
Krucza barwa o zielonkawym połysku. Czerń nieprzystająca z samej zasady wymaganej delikatności. Czerń stanowiąca zlepek liter, słów, zdań. Nic co ją teraz otaczało, nie miało równie pięknej barwy, co widok usiany ledwie sięgnięciem kąta oka, zdawać by się wręcz mogło, że poza jasnością tła dla wyrytych latami badań liter, wszystko pozostałe było niewidoczne. Zlewało się w niezauważalną całość, obojętną niczym obecność pojedynczych person, stąpających cichutko za plecami lady.
Zieleń wstążki oplatającej kok stanowiła odskocznię. Cały obraz damy, w którym każda składniowa krzyczała o pominięcie, był wyjątkowo jednolity. W naturalnym środowisku podobno najłatwiej jest się wtopić. Jak więc jest, skoro salonowa lwica oddała się w tan zawirowań umysłu pośród regałów biblioteki, wkradając zachłanne spojrzenie pomiędzy tomiszcze. Gdzie powinna znaleźć siebie, ulokować napięte od unoszenia brody ścięgna szyi? Czy cokolwiek jest pewne, gdy nie jest się pewnością dla innych?
Krok za krokiem pogrążała się głębiej. Charles Scott Scherington określił połączenia nerwowe synapsami. Zatrzepotanie rzęs a myśl zakorzeniła się pomiędzy aksonami, przewodzącymi impulsy wraz z dendrytami. Tak rodzi się fascynacja. Zwykły proces poznawczy, ledwie skupienie spojrzenia na kilku słowach, które zaszufladkowała w podświadomości, wykorzystując do tego nic innego, niż zapisywane określenia. Psychika ludzka stanowiła niebywałą lekkość, gdy pragnie się unieść cały ciężar zrozumienia jej podstaw. Czy u czarodziejów polaryzacja błon zachodzi szybciej, gdy stosują magię? Czy nie, skoro reakcja na bodźce zdaje się być podobnie, naturalnie opóźniona.
Nie widziała nigdy reakcji na bodziec mugoli. Merlinie. Ta myśl tak bardzo uderzyła w niewieści umysł, gdy błękitne spojrzenie uniosło się z niepewnością. Zatrzepotanie rzęsami nie wyrwało z otępienia podstawowej potrzeby zrozumienia zjawisk, bo choć czyn może stanowić doświadczenie, doświadczenie to nie zawsze jest czyn. Nerwowe uderzenia powiek odbijały się głuchym pobolewaniem skroni; setki twarzy przepływały pomiędzy kolejnymi wspomnieniami, zmuszając struktury do nieustannej pracy. Nie wiedziała, co jest boleśniejsze- myśl, że myślenie powoduje zachodzenie procesów w jej mózgu, czy przeświadczenie, że aktualne myślenie nie jest pewne, gdy ciężko jej o uzyskanie porównania.
Magia nie może wpływać na neurony. Tak chyba będzie najprościej, choć błękitne nicie splątanych tkanek tęczówki wyłapywały kolejne literki, dobierając do nich koleje wspomnień i wniosków, których ona - jako kobieta, jako dama, jako przyszłość żeńskiej części rodu - nie będzie mogła udowodnić. Magia wymaga szybszej repolaryzacji błon, skoro wymaga szczególnego skupienia umysłu. Czy mugole mają inne, równie wymagające czynności? Merlinie, chyba nie.
Księga zatrzasnęła się z głuchym syknięciem. Syk złamanego paznokcia, syk złośliwości, syk dezaprobaty skrytej pod jedwabnymi połaciami prostej, czarnej sukni. Jej umysł pokrył się barwami, dzięki temu mogła trwać w wyblakłym świecie. Czerń zdawała się teraz lepsza niż szarość, mniej dojmująca, mniej markotna w swoim losie wyparcia. Nikt się nad nią nie zachwyca. Ludzie pragną kolorów, jaskrawości, piękna. Wyuzdania.
Zęby zagryzły się, nos rozszerzył w głębokim, zajmującym całe płuca oddechu, gdy wreszcie tomiszcze encyklopedii anatomicznej spoczęło na swoim miejscu w odległym akompaniamencie głuchego łomotu. Ucieczka była wyjątkowo przyjemna, skryta w stukocie obcasów, które doprowadziły ją do ponownej szarości. Zniknął kobalt, szmaragd i jadeit. Zniknął róż, brąz i karmazyn. Pozostała szarość skryta w spojrzeniu, nim wszystko stało się jakby zbyt jasne. Kolana spotkały twardość podłogi, nos zaciągnął się upragnionym zapachem wody kolońskiej, starych książek i ukochanych perfum. Ręce instynktownie poszukiwały kolejnych stronic, mechanicznie, bez namysłu. W jej umyśle tkwiło zbyt wiele pytań, na których piedestale spoczęło imię, jakie nie powinno tkwić w wąskim, zaciśniętym od mieszanki emocji gardle.
Jayden.
- Pomogę. - Nie patrzyła. Nie uniosła nawet kącika pełnych warg. Skryła dłonie w otchłani leżących na podłodze kartek, układając je z maniakalną pasją w idealnie równe stosy.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Ktoś kiedyś powiedział mu, że nosi zbyt wiele czerni. Że pomimo bycia tak uczuciowym, radosnym, optymistycznym człowiekiem chował się za kolorem zacieśniającym ów wolność. Lub przynajmniej ograniczającym transmisję emocjonalną, blokującym ją, hamującym. Zadano mu wtedy pytanie, dlaczego żyjąc cudem życia, nie przebierał chaotycznie w dopieszczeniu wszelkich barw, których wszak mieli tak wiele. I których znaczenia były tak przeróżne. O wiele przyjemniejsze niźli żałobna czerń. Jayden nie pamiętał, kto dokładnie stał przed nim tamtego dnia, głosząc swoje rewolucje, jednak profesor nigdy nie przejmował się podobnymi sprawami. Być może poczuł się wtedy zasmucony - być może, bo nie mógł sobie dokładnie tego przypomnieć - ale nie wpłynęło to w żaden sposób na jego dalsze upodobania wobec kolorytu ubrań. Wciąż preferował barwy leżące po ciemnej stronie granicy oddzielającej jasność od nokturnowych nici. Nigdy nie zastanawiał się, dlaczego tak było, ale jeśli miałby zgadywać, zapewne upodobał je sobie tak bardzo ze względu na noc i nieboskłon podczas astronomicznych obserwacji. Jedynie gwiazdy były punktami kontrastującymi z resztą i dzięki temu stawały się wyjątkowo piękne. Nieskazitelne, nie do odwzorowania. Jako ich pasjonat Vane żył po zachodzie słońca, oddając się całkowicie temu, co oferowały - łącznie z ciszą zaszywającą się podczas ruchu Wszechświata. Jak teraz. Jak w bibliotekach osnutych nabożnym milczeniem, lecz równocześnie kryjących w sobie wszelką informację znaną człowiekowi. Kosmos był właśnie biblioteką spisywaną w międzygwiezdnym pyle i przetrzymującą wiadomości sprzed własnego powstania. Czy można było sobie coś podobnego wyobrazić? Możliwości ukrywające się w przestworzach nad ludzkimi głowami i posiadającymi w sobie odpowiedzi na wszelkie pytania. Te zadane w przeszłości oraz przyszłości. Te, które nigdy zadane mieć nie były z uwagi na swoją ponadrzeczywistość. Czasami zanurzając się w tajemnicach wszechrzeczy, Jayden potrafił odpływać, myślami udając się w nieznane. Statki w ogniu sunące nieopodal ramion Oriona. Promieniowanie skrzące się w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile nigdy nie miały być urzeczywistnione, ale stracone w czasie niczym łzy w deszczu.
- Dziękuję. Nie trzeba. Proszę się nie kłopotać - mówił, gdy kobiece dłonie zaczęły mijać się z tymi należącymi do niego w zbieraninie papierzysk. Pogrążony we własnej orbicie i przyciągany nieznaną grawitacją, nie do końca jeszcze orientował się z kim miał do czynienia. Dalekie podróże wkrótce miały się rozpaść, rozpłynąć, rozmyć. Wspomniane łzy... Nie wiedział, że ostatnie ich spotkanie zakończyło się jej łzami. Łzami frustracji, upokorzenia i kumulacji tak wielu niechcianych, niewłaściwych emocji. Czy gdyby wiedział, zachowałby się inaczej? Wyszedłby i zatrzymał? Próbował zrozumieć i porozmawiać? Może zmierzyłby się z młodym krzykiem, rozpoznając w nim coś więcej niż jedynie kumulującą się niechęć. Może dostrzegłby cierpienie, które wychodziło poza jednostkową, sztampową rolę narzuconą im przez społeczeństwo. Może zobaczyłby w tych okrytych zaszkloną błoną oczach samego siebie całkowicie rozbitego i niepotrafiącego poradzić sobie z rzeczywistością. Zagubionego między własnymi uczuciami a powinnościami. Stęsknionego bliskości, wyrozumiałości. Zwyczajnej miłości, dla której złożył się w ofierze drugiej osobie. Podszedł do ogniska, szukając źródła ciepła, ale jedyne co tam znalazł, to bolesne oparzenia. Czy i ona była taka sama? A może to właśnie na tym polegało zrozumienie drugiej osoby? Zobaczenie w nich swojego własnego odbicia, nawet jeśli oni nie nieśli w sobie nikogo więcej poza sobą?
Nie wiedział czemu, ale w połowie porządkowania rozsypanych po podłodze kartek podniósł spojrzenie na swojego milczącego pomocnika i dostrzegł wszelkie elementy składające się, tworzące ją. Na delikatne piegi obsypujące nos, na cienkie, ale wyraźne brwi, na zasznurowane, pełne powagi usta, na ostro zarysowaną linię żuchwy. Przypatrywał się temu, co było niezmienne od lat, lecz również i temu co przeszło metamorfozę. Jego oko musiało przywyknąć od ostatniego razu, bo różnic między tamtą rozżaloną Krukonką widział coraz mniej, a widział tę, która rzucała mu wyzwanie parę dni wcześniej. - Czemu na mnie nie patrzysz? - spytał cicho, spokojnie. Można by powiedzieć, że czule, choć Jayden nie miał tego w zamiarach. W niej również przebijała się czerń. Dlaczego to była czerń? Dlaczego on wciąż nosił czerń? Teraz odpowiadając na to samo pytanie, mógłby jedynie milczeć, by w zarysowanej, głuchoniemej ciszy wyrazić całą ekspresję odpowiedzi. - Czyżbym aż tak ci obrzydł? - Nie ruszał kolejnych stronic z ziemi, obserwując jedynie staranne działania młodej czarownicy. Wciąż nie patrzyła, wciąż tylko skupiona na swoim zadaniu. Zaabsorbowana i dziwnie nieobecna. - Vivienne - odezwał się, czując na tylnej ścianie gardła chrypę, która nieelegancko związała się z wypowiadanym imieniem. Spójrz na mnie.
- Dziękuję. Nie trzeba. Proszę się nie kłopotać - mówił, gdy kobiece dłonie zaczęły mijać się z tymi należącymi do niego w zbieraninie papierzysk. Pogrążony we własnej orbicie i przyciągany nieznaną grawitacją, nie do końca jeszcze orientował się z kim miał do czynienia. Dalekie podróże wkrótce miały się rozpaść, rozpłynąć, rozmyć. Wspomniane łzy... Nie wiedział, że ostatnie ich spotkanie zakończyło się jej łzami. Łzami frustracji, upokorzenia i kumulacji tak wielu niechcianych, niewłaściwych emocji. Czy gdyby wiedział, zachowałby się inaczej? Wyszedłby i zatrzymał? Próbował zrozumieć i porozmawiać? Może zmierzyłby się z młodym krzykiem, rozpoznając w nim coś więcej niż jedynie kumulującą się niechęć. Może dostrzegłby cierpienie, które wychodziło poza jednostkową, sztampową rolę narzuconą im przez społeczeństwo. Może zobaczyłby w tych okrytych zaszkloną błoną oczach samego siebie całkowicie rozbitego i niepotrafiącego poradzić sobie z rzeczywistością. Zagubionego między własnymi uczuciami a powinnościami. Stęsknionego bliskości, wyrozumiałości. Zwyczajnej miłości, dla której złożył się w ofierze drugiej osobie. Podszedł do ogniska, szukając źródła ciepła, ale jedyne co tam znalazł, to bolesne oparzenia. Czy i ona była taka sama? A może to właśnie na tym polegało zrozumienie drugiej osoby? Zobaczenie w nich swojego własnego odbicia, nawet jeśli oni nie nieśli w sobie nikogo więcej poza sobą?
Nie wiedział czemu, ale w połowie porządkowania rozsypanych po podłodze kartek podniósł spojrzenie na swojego milczącego pomocnika i dostrzegł wszelkie elementy składające się, tworzące ją. Na delikatne piegi obsypujące nos, na cienkie, ale wyraźne brwi, na zasznurowane, pełne powagi usta, na ostro zarysowaną linię żuchwy. Przypatrywał się temu, co było niezmienne od lat, lecz również i temu co przeszło metamorfozę. Jego oko musiało przywyknąć od ostatniego razu, bo różnic między tamtą rozżaloną Krukonką widział coraz mniej, a widział tę, która rzucała mu wyzwanie parę dni wcześniej. - Czemu na mnie nie patrzysz? - spytał cicho, spokojnie. Można by powiedzieć, że czule, choć Jayden nie miał tego w zamiarach. W niej również przebijała się czerń. Dlaczego to była czerń? Dlaczego on wciąż nosił czerń? Teraz odpowiadając na to samo pytanie, mógłby jedynie milczeć, by w zarysowanej, głuchoniemej ciszy wyrazić całą ekspresję odpowiedzi. - Czyżbym aż tak ci obrzydł? - Nie ruszał kolejnych stronic z ziemi, obserwując jedynie staranne działania młodej czarownicy. Wciąż nie patrzyła, wciąż tylko skupiona na swoim zadaniu. Zaabsorbowana i dziwnie nieobecna. - Vivienne - odezwał się, czując na tylnej ścianie gardła chrypę, która nieelegancko związała się z wypowiadanym imieniem. Spójrz na mnie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Delikatność kartek niknęła przy mechaniczności ruchów, jakie krok po kroku dobierały się do jej kruchych, nienawykłych do pracy opuszek. Sukienka zacisnęła się bardziej na zgiętym naturalnie ciele, nadając połom materiału kształtu ciała. Teraz wydawała się drobna, wyzbyta fałd kłamstwa, obłudy, resztek prawdy zawartej w zaciśniętym gorsecie. Zbyt mechaniczna, by wydawać się realną dla samej siebie, jakby zwykła, prozaiczna czynność nadała jej wysokolotnego postrzegania. Jego zapach otumaniał, krótkie momenty niechcący dotkniętej skóry parzyły, chociaż przesunięty po chłodnej podłodze paznokieć dążył do kartek oddalonych trochę dalej, wystarczająco, by dłoń mogła zachłysnąć się ułamkiem sekundy bliskości.
Pozwalał sobie żyć w słodkiej nieświadomości, gdy błękit tęczówek dobierał się do widoku twarzy, przesyłał sygnały pamięci trwałej do chwilowej świadomości. Kształtował idealnie zapisane rysy, choć miała przed sobą jedynie stertę kartek i podłogę, które jednolitością odpychały złaknione uniesienia się spojrzenie. Ledwie na sekundę, chwilę po jego słowach, które pobrzmiewały, odbijając się od granic umysłu, by powrócić ze zdwojoną siłą do niczego nieświadomego momentu. Głębszy oddech uniósł pełną pierś ku górze, usta rozchyliły się w chęci szybkiej odpowiedzi, zamiast tego jednak wysunęła spomiędzy warg jedynie ciche westchnięcie, nim szelest kartek przerwał chwilę mętniejącej w jego słowach niezręczności.
Spójrz na mnie. Dokładnie to, wysublimowany duet jego innych, mniej klarownych słów i nerwowego oddechu, który jeszcze kilka lat wcześniej pragnęła z nim splątać. Czerń zapisanych przed oczyma słów, ciemnokrwista linia podkreślająca czynność, jaką chwilę później wykonała podświadomie, umieszczając tam jawny komunikat.
- Weź się do roboty. - Nie prośba, ale nie sugestia. Nie rozkazujący ton, lecz nie delikatność zwykłej rozmowy. Nie szept, którym powinna go obdarzyć. Nie przystoi damie, tym bardziej kobiecie zwracającej się do starszej osoby wypowiadać gardłowe głoski, zaostrzone odrobiną niepokoju krążącego w głębi piersi. Palce przyśpieszyły ton, myśli oscylowały wokół zapachu.
Otumaniał. Dobijał się do środka, wyrywał trzewia z idealnej równowagi. Zaburzał homeostazę, wprawiał w gorączkę i wyziębienie. Zaburzał idealnie uporządkowane koleje myśli, zabarwiał czerń w delikatne, lśniące metalicznym błyskiem poświaty. Niebywałym jak wiele potrafi mózg ludzki koordynować w jednym czasie. Serce wyrywało się przecież z piersi, powieki zaciskały się na trochę zbyt długo, ręce poszukiwały kartek, umysł segregował je stronami.
A on otumaniał ją tym swoim, typowym zapachem jak zawsze. Jak wtedy, gdy z dalekiej odległości mogła obserwować krótszy zarost, ze świadomością, że gdy znów z podłym uśmieszkiem podejdzie do profesorskiego stołu, poczuje charakterystyczną, silną woń. Zauważy w niej tę czerń, która znaczy statyczność i kłamstwo. Nic tak nie maskuje, jak czerń, ale też nie uwydatnia największych mankamentów. Gdy odziewa się czarną sukienkę, skrywa się pośród ciemnych myśli, własnych przemyśleń i półmroku biblioteki, ale wystarczy sekunda, by drobny, źle ułożony rudy kosmyk przebił się przez resztę idealnie ułożonych na czarnej koronce włosów, wołając o poprawienie.
Krajobraz wojenny, niemalże dźwięki bitewne pośród idealnej ciszy, który przerwało głębokie zaczerpniecie powietrza. Spokojne, zbyt spokojne, zbyt mało emocjonalne jak na burzę myśli spojrzenie powędrowało do jego twarzy, nareszcie.
Na chwilę, sekundę, minutę milczenia.
- Dostałam się do podręcznika neurobiologii i psychiatrii Mackay'a i Lewisa. - Nie kończyła wypowiedzi, wszystko w zachowaniu powstającej z kolan lady, dzierżącej plik kartek podpowiadało aby milczał i czerpał z chwili, gdy oczy ponownie mogły się spotkać, a plik kartek wisiał w pomiędzy nimi na kościstej dłoni Vivienne.
- A Ty dlaczego patrzysz? - Koniec z profesorem był prostszy, niż myślała, zwieńczony pytaniem irracjonalnym i niepasującym. Gra półsłówek nie powinna polegać na wymianie zdań poprzez spojrzenia, podczas gdy usta wypowiadały ułożony konwenansami scenariusz.
Jego zapach sprawia, że wszystko wokół staje się czarne. Niewidoczne i przyjemnie niepotrzebne. Gama emocji przewijała się teraz tak zrozumiale, gdy umysł stawiał na piedestale myślenie, a nie uczucia. Zastanowienie i chwilę rozwagi. Mackay otworzył przed nią to, co teraz walczyło o każdy ich wspólny moment, o każde jego przesunięcie wzroku, o każde jej drgnięcie kącika ust.
To nie czerń, to biel. Jasna, klarowna, zrozumiała. Możesz z niej czytać, chociaż wydaje się oślepiać. Wolała to, tłumaczenie procesów na materialnym, namacalnym gruncie doświadczalnym. Bez zagłębiania się w emocje, w których przegrywała walkowerem od najmłodszych lat, cuchnąc odorem nieszczerości i zepsucia. Może i miała więcej, może czuła się równa- ale tylko w tym naukowym, logicznym sensie, któremu hołdowała teraz, przesuwając w myślach zapisane w graficznej pamięci strony. Mentalnie, emocjonalnie była wrakiem, który czołgał się pośród własnych kości i pozostałości pokarmu, jakie, nawet jeśli stanowią jako żywe istoty sens życia, to zawsze zostawiają odpadki- pozostałości, przypomnienia o tym, że były i dlaczego ich nie ma. Wtedy ucieka w naukę, bądź co bądź, od szaleństwa do geniuszu cienka granica. Może uda jej się wrócić.
Pozwalał sobie żyć w słodkiej nieświadomości, gdy błękit tęczówek dobierał się do widoku twarzy, przesyłał sygnały pamięci trwałej do chwilowej świadomości. Kształtował idealnie zapisane rysy, choć miała przed sobą jedynie stertę kartek i podłogę, które jednolitością odpychały złaknione uniesienia się spojrzenie. Ledwie na sekundę, chwilę po jego słowach, które pobrzmiewały, odbijając się od granic umysłu, by powrócić ze zdwojoną siłą do niczego nieświadomego momentu. Głębszy oddech uniósł pełną pierś ku górze, usta rozchyliły się w chęci szybkiej odpowiedzi, zamiast tego jednak wysunęła spomiędzy warg jedynie ciche westchnięcie, nim szelest kartek przerwał chwilę mętniejącej w jego słowach niezręczności.
Spójrz na mnie. Dokładnie to, wysublimowany duet jego innych, mniej klarownych słów i nerwowego oddechu, który jeszcze kilka lat wcześniej pragnęła z nim splątać. Czerń zapisanych przed oczyma słów, ciemnokrwista linia podkreślająca czynność, jaką chwilę później wykonała podświadomie, umieszczając tam jawny komunikat.
- Weź się do roboty. - Nie prośba, ale nie sugestia. Nie rozkazujący ton, lecz nie delikatność zwykłej rozmowy. Nie szept, którym powinna go obdarzyć. Nie przystoi damie, tym bardziej kobiecie zwracającej się do starszej osoby wypowiadać gardłowe głoski, zaostrzone odrobiną niepokoju krążącego w głębi piersi. Palce przyśpieszyły ton, myśli oscylowały wokół zapachu.
Otumaniał. Dobijał się do środka, wyrywał trzewia z idealnej równowagi. Zaburzał homeostazę, wprawiał w gorączkę i wyziębienie. Zaburzał idealnie uporządkowane koleje myśli, zabarwiał czerń w delikatne, lśniące metalicznym błyskiem poświaty. Niebywałym jak wiele potrafi mózg ludzki koordynować w jednym czasie. Serce wyrywało się przecież z piersi, powieki zaciskały się na trochę zbyt długo, ręce poszukiwały kartek, umysł segregował je stronami.
A on otumaniał ją tym swoim, typowym zapachem jak zawsze. Jak wtedy, gdy z dalekiej odległości mogła obserwować krótszy zarost, ze świadomością, że gdy znów z podłym uśmieszkiem podejdzie do profesorskiego stołu, poczuje charakterystyczną, silną woń. Zauważy w niej tę czerń, która znaczy statyczność i kłamstwo. Nic tak nie maskuje, jak czerń, ale też nie uwydatnia największych mankamentów. Gdy odziewa się czarną sukienkę, skrywa się pośród ciemnych myśli, własnych przemyśleń i półmroku biblioteki, ale wystarczy sekunda, by drobny, źle ułożony rudy kosmyk przebił się przez resztę idealnie ułożonych na czarnej koronce włosów, wołając o poprawienie.
Krajobraz wojenny, niemalże dźwięki bitewne pośród idealnej ciszy, który przerwało głębokie zaczerpniecie powietrza. Spokojne, zbyt spokojne, zbyt mało emocjonalne jak na burzę myśli spojrzenie powędrowało do jego twarzy, nareszcie.
Na chwilę, sekundę, minutę milczenia.
- Dostałam się do podręcznika neurobiologii i psychiatrii Mackay'a i Lewisa. - Nie kończyła wypowiedzi, wszystko w zachowaniu powstającej z kolan lady, dzierżącej plik kartek podpowiadało aby milczał i czerpał z chwili, gdy oczy ponownie mogły się spotkać, a plik kartek wisiał w pomiędzy nimi na kościstej dłoni Vivienne.
- A Ty dlaczego patrzysz? - Koniec z profesorem był prostszy, niż myślała, zwieńczony pytaniem irracjonalnym i niepasującym. Gra półsłówek nie powinna polegać na wymianie zdań poprzez spojrzenia, podczas gdy usta wypowiadały ułożony konwenansami scenariusz.
Jego zapach sprawia, że wszystko wokół staje się czarne. Niewidoczne i przyjemnie niepotrzebne. Gama emocji przewijała się teraz tak zrozumiale, gdy umysł stawiał na piedestale myślenie, a nie uczucia. Zastanowienie i chwilę rozwagi. Mackay otworzył przed nią to, co teraz walczyło o każdy ich wspólny moment, o każde jego przesunięcie wzroku, o każde jej drgnięcie kącika ust.
To nie czerń, to biel. Jasna, klarowna, zrozumiała. Możesz z niej czytać, chociaż wydaje się oślepiać. Wolała to, tłumaczenie procesów na materialnym, namacalnym gruncie doświadczalnym. Bez zagłębiania się w emocje, w których przegrywała walkowerem od najmłodszych lat, cuchnąc odorem nieszczerości i zepsucia. Może i miała więcej, może czuła się równa- ale tylko w tym naukowym, logicznym sensie, któremu hołdowała teraz, przesuwając w myślach zapisane w graficznej pamięci strony. Mentalnie, emocjonalnie była wrakiem, który czołgał się pośród własnych kości i pozostałości pokarmu, jakie, nawet jeśli stanowią jako żywe istoty sens życia, to zawsze zostawiają odpadki- pozostałości, przypomnienia o tym, że były i dlaczego ich nie ma. Wtedy ucieka w naukę, bądź co bądź, od szaleństwa do geniuszu cienka granica. Może uda jej się wrócić.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wiedział, dlaczego się tam znalazł. Wiedział, co było jego celem i co miało na niego również czekać po opuszczeniu granic biblioteki. Przecież zanurzenie się w wiedzy było jedynie chwilową próbą oderwania się od problemów i postawienia informacji ponad inne wartości. I chociaż ów stan mógł być mu dobrze znany, wyczekiwany, wręcz potrzebny, Jay nie miał zamiaru zamykać się między półkami wypełnionymi grubymi tomami - miał inne obowiązki. Miał chłopców, którymi musiał się zająć. Którzy stanowili dla niego kwintesencję działania pod każdym względem - przedefiniowali znaczenie swojego ojca nie tylko pod względem opiekuna, lecz również naukowca, nauczyciela, mężczyzny. Kogoś, czyją motywacją było zapewnienie jak najlepszych warunków bytności następnego pokolenia. Vane doskonale radził sobie w roli profesora, a ostatni awans oznaczał nie samo docenienie jego umiejętności czy dorobku zawodowego; oznaczał, że posiadał zaufanie kogoś, kogo bardzo cenił w delikatnej sprawie. Sprawie odpowiedzialności za młode istnienia bez względu na to, z jakich środowisk pochodziły. Miał więc zobowiązania spoczywające mu na barkach niepewnych nadchodzących dni, bo przecież Hogwart nie miał być ostoją spokoju bez końca. Mieli tam przyjść i stanąć pod bramą, oczekując zajęcia strony. Jayden znał swoje priorytety, dlatego też świat między stronicami książek miał pozostać za jego plecami, odcięty, zahibernowany wraz z tym, co się w nim zdarzyło. Wraz z postacią Vivienne miejscami tak boleśnie przypominającej mu o ukochanej figurze.
Weź się do roboty.
Odetchnął głęboko, nie zamierzając dodawać nic więcej. Bulstrode nie miała w żaden sposób zareagować odnośnie jego słów, on w takim razie również, chociaż cień uśmiechu przebiegł wraz z delikatnym uniesieniem prawego kącika ust. Nagana wypowiedziana obojętnym tonem była aż nadto wyraźna i śmiało wykorzystana - bo czy nie znajdowali się w dogodnej sytuacji, by przejęła pałeczkę? Na równi dzierżyli władzę, nadając rytm mijanym momentom i nie wzbraniając się przed ich trwaniem. Przypadek rozsypanych stron, przypadek skrzyżowaniu dwóch dróg, przypadek czerni. Czy był to już tylko i wyłącznie przypadek, czy coś innego kazało im zderzać się kolejnym razem? Jeśli był w tym jakiś cel, w oczach Jaydena pozostawał nieuchwytny. Tak jak kobiece spojrzenie. Po chwili dłonie wróciły posłusznie do tańca między zimną posadzką a papierami i tylko chłód jego obrączki oraz jej biżuterii wyróżniał się na tle ciemnego marmuru pod nimi. Nie była to szokująca sceneria, chociaż wydłużający się czas nie chciał przeminąć, narzucając mężczyźnie czas do wypełnienia zadania. Nie myślał o tym za wiele - nie chciał nawet. Ku swojemu błogosławieństwu bądź przekleństwu nie wiedział, co się działo w umyśle młodej kobiety, która rzutem losu pojawiła się po raz kolejny w jego okolicy i z którą wiązały go skomplikowane wspomnienia. Oboje byli wtedy dziećmi - on chłopcem ukrytym w ciele dorosłego mężczyzny, ona dorastającą nastolatką przepełnioną drżącymi hormonami. Nie powinna była w żaden sposób poddawać się temu, co czuła, bo chociaż plątające się emocje pozostawały nieuchwytne, spięcie było aż nad wyraz wyraźne. I wyczuwalne.
A ty, dlaczego patrzysz?
Gdy się odezwała ponownie, wrócił do niej spojrzeniem, śledząc ruchy, gdy wstawała z kolan. Badał ją wzrokiem, skupiając się na odkształceniu sukni, na dolinach i wzniesieniach w materiale spódnicy, która wzburzyła się niczym morze, by delikatnie wygładzać w odpowiednich miejscach. Na moment zafascynowała go ta urwana chwila urwana, przerwana własnym westchnięciem. Pozbierał jeszcze to, co zostało przy nim, a gdy w końcu sam się podniósł, stanął przed szlachcianką, nie odrywając wzroku od dziewczęcej twarzy. A ty, dlaczego patrzysz? wciąż brzmiało i domagało się reakcji. Bo ona jej potrzebowała. W przeciwieństwie do niego. - Wolałabyś, żebym tego nie robił? - Krótkie brzmienie wystarczyło. Zamiast odpowiadać, stawiał kolejne pytania. Nie oczekiwał odpowiedzi, bo nie taki był tego cel - pozostawiał rozmówcę we własnym, wewnętrznym dialogu. Vivienne sama doskonale rozumiała, czego chciała - sama ostatnio wszak mu to wyperswadowała, a on nie zamierzał tego negować. W tym momencie również tego nie robił, odwracając konwersację w zupełnie inną stronę. Równocześnie nie czekał zbyt długo - spuścił wzrok z młodej twarzy ku wyciągniętym ku niemu papierom, a gdy odebrał to, co powinien, odwrócił się i skierował ku stojącemu tuż obok stołowi. Odgłos odsuwanego krzesła pojawił się tuż przed tym, jak profesor zrobił sobie miejsce. - Dziękuję. Możesz odejść. - Rozłożył papiery na blacie i usiadł. Nie musiała już z nim przebywać. Nie potrzebował jej pomocy. Nie potrzebował jej towarzystwa, bo w końcu jego własne dla niej było niemiłym doświadczeniem. Nie musiała tam być - wszak nie chciała. Skupiając się już na numerologicznych kwestiach, nawet na nią nie spojrzał. Bo przecież sobie tego nie życzyła. Czyż nie?
Weź się do roboty.
Odetchnął głęboko, nie zamierzając dodawać nic więcej. Bulstrode nie miała w żaden sposób zareagować odnośnie jego słów, on w takim razie również, chociaż cień uśmiechu przebiegł wraz z delikatnym uniesieniem prawego kącika ust. Nagana wypowiedziana obojętnym tonem była aż nadto wyraźna i śmiało wykorzystana - bo czy nie znajdowali się w dogodnej sytuacji, by przejęła pałeczkę? Na równi dzierżyli władzę, nadając rytm mijanym momentom i nie wzbraniając się przed ich trwaniem. Przypadek rozsypanych stron, przypadek skrzyżowaniu dwóch dróg, przypadek czerni. Czy był to już tylko i wyłącznie przypadek, czy coś innego kazało im zderzać się kolejnym razem? Jeśli był w tym jakiś cel, w oczach Jaydena pozostawał nieuchwytny. Tak jak kobiece spojrzenie. Po chwili dłonie wróciły posłusznie do tańca między zimną posadzką a papierami i tylko chłód jego obrączki oraz jej biżuterii wyróżniał się na tle ciemnego marmuru pod nimi. Nie była to szokująca sceneria, chociaż wydłużający się czas nie chciał przeminąć, narzucając mężczyźnie czas do wypełnienia zadania. Nie myślał o tym za wiele - nie chciał nawet. Ku swojemu błogosławieństwu bądź przekleństwu nie wiedział, co się działo w umyśle młodej kobiety, która rzutem losu pojawiła się po raz kolejny w jego okolicy i z którą wiązały go skomplikowane wspomnienia. Oboje byli wtedy dziećmi - on chłopcem ukrytym w ciele dorosłego mężczyzny, ona dorastającą nastolatką przepełnioną drżącymi hormonami. Nie powinna była w żaden sposób poddawać się temu, co czuła, bo chociaż plątające się emocje pozostawały nieuchwytne, spięcie było aż nad wyraz wyraźne. I wyczuwalne.
A ty, dlaczego patrzysz?
Gdy się odezwała ponownie, wrócił do niej spojrzeniem, śledząc ruchy, gdy wstawała z kolan. Badał ją wzrokiem, skupiając się na odkształceniu sukni, na dolinach i wzniesieniach w materiale spódnicy, która wzburzyła się niczym morze, by delikatnie wygładzać w odpowiednich miejscach. Na moment zafascynowała go ta urwana chwila urwana, przerwana własnym westchnięciem. Pozbierał jeszcze to, co zostało przy nim, a gdy w końcu sam się podniósł, stanął przed szlachcianką, nie odrywając wzroku od dziewczęcej twarzy. A ty, dlaczego patrzysz? wciąż brzmiało i domagało się reakcji. Bo ona jej potrzebowała. W przeciwieństwie do niego. - Wolałabyś, żebym tego nie robił? - Krótkie brzmienie wystarczyło. Zamiast odpowiadać, stawiał kolejne pytania. Nie oczekiwał odpowiedzi, bo nie taki był tego cel - pozostawiał rozmówcę we własnym, wewnętrznym dialogu. Vivienne sama doskonale rozumiała, czego chciała - sama ostatnio wszak mu to wyperswadowała, a on nie zamierzał tego negować. W tym momencie również tego nie robił, odwracając konwersację w zupełnie inną stronę. Równocześnie nie czekał zbyt długo - spuścił wzrok z młodej twarzy ku wyciągniętym ku niemu papierom, a gdy odebrał to, co powinien, odwrócił się i skierował ku stojącemu tuż obok stołowi. Odgłos odsuwanego krzesła pojawił się tuż przed tym, jak profesor zrobił sobie miejsce. - Dziękuję. Możesz odejść. - Rozłożył papiery na blacie i usiadł. Nie musiała już z nim przebywać. Nie potrzebował jej pomocy. Nie potrzebował jej towarzystwa, bo w końcu jego własne dla niej było niemiłym doświadczeniem. Nie musiała tam być - wszak nie chciała. Skupiając się już na numerologicznych kwestiach, nawet na nią nie spojrzał. Bo przecież sobie tego nie życzyła. Czyż nie?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była święcie przekonana, że wszystko wokół zanika w niebycie pustki; każdy szczegół skrył się za oso, lecz osobliwością chwili, w jakiej się znalazła, lecz nie tej obecnej tutaj, pośród bliskości Vane'a i zapachu papieru. Zniknęła w pierwszej chwili przekroczenia drzwi biblioteki, gdzie znajdował się odległy, zaczarowany świat złakniony obecności prawdziwie go szanującej. Jeszcze niedawno zdawała się czuć w tym osobliwą dumę, teraz jednak powoli dochodziła do wniosku, że naturalne poczucie wyższości nie powinno przysłaniać prozaiczności zachowań.
Nie ona jedna ucieka do prawdziwie magicznego świata literatury, nauki i własnej kreatywności. Inny, jakże namacalny i oczywisty dowód na to, nachylał się teraz nad stertą kartek. Utonął jak ona, a jednak miał więcej odwagi, by podjąć podróż na powierzchnię.
- Jest wiele rzeczy, które wolałabym bardziej od tego. - Odpowiedź jednak padła, choć spodziewała się, że nie wymaga jej tak bardzo jak ona sama. Oczyma wyobraźni pisała wszystkie te słowa, określone znaczeniem zbiory liter, jak gdyby to miało rozbudzić otumaniony emocjami mózg do wytężonej pracy. Rozproszyła wszechowładniającą czerń, przysłoniła błękit tęczówek ledwie mrugnięciem.
Jayden obruszył jej słowa w nieobecność, pozostawił bez odpowiedzi wcześniejszą próbę wdrożenia się do głębi spojrzenia, aby teraz, ledwie zagryzieniem zębów i zaostrzeniem męskich rysów, postawić ją przed faktem dokonanym.
Przyznała się. W tej chory, nieoczekiwany, nieoczywisty sposób przyznała się do stąpania po kruchym lodzie własnego niezdecydowania, któremu daleko do arystokratycznej kapryśności, blisko zaś niezrozumiałej fantazji własnymi odruchami. Zachowaniami ciała, które przepuszczało zlepki słów w krzykliwym, pozłacanym ornamencie przyznania racji do prawdziwej myśli, jaka musiała - musiała, była tego pewna - zagościć w umyśle dawnego profesora.
Chciała, by zauważył, nie tylko patrzył.
Gdzie w tym wszystkim wspomniane procesy, które tak silnie wywarły na niej wrażenie? Gdzie poczucie, że myśli nie mogą być tak szybko przesyłane i nim napłyną, musi dojść do depolaryzacji i ponownej polaryzacji błony? W tym momencie zdawała się winić swój organizm - wszak ludzki, typowo ludzki - za możliwości jakie oferuje nadgorliwością i szaleńczymi myślami, jakie niejednokrotnie przebijają się przez kotarę obojętności wymuszonej świadomością. W chwilach jak ta uważała podobnie jak każde emocjonalne stworzenie, któremu dane jest skosztować ciężaru błogosławionego daru odczuwania- pragnęła nie mieć takiej zdolności. Nie czuć, nie ubolewać, nie zagrzewać ciała w szalonym zawstydzeniu. Ale wystarczyło tylko jedno jego zdanie, cała pewność wypowiedzianego rozkazu. Ledwie przebłysk, chwila, by jak w kalejdoskopie emocje przestały być katem, zaś stały się oschłą rzeczywistością- szorstką motywacją.
Obserwowała odchodzącą sylwetkę, nie ruszyła się jednak na krok, pochłaniając przez krótki czas charakterystyczną rozłożystość barków, przebijającą się w bibliotecznym półmroku. Zapamiętywała te ruchy, charakterystyczny rytuał zamknięcia rozdziału, który jednak - ku jego całkowitej świadomości - na dalszych stronicach miał coraz głębsze i bardziej znaczące wersety. Pantofelki skierowały się same, suknia, ta za mało młodzieńcza, zbyt wykrojona, zbyt przycięta i niemożliwe upoważniająca zaświergotała pod napływem ruchu skrytego pod nią ciała. Mógł się spostrzec, nie spodziewałby się jednak, że zaokrąglenie bioder znajdzie swoje miejsce na blacie biurka, zaś dłoń oprze się w mgnieniu oka na jego idealnym środku.
Gotowała się. Cała złość, przebijająca się przez unoszoną nerwowo pierś, delikatność rys twarzy zatracona w całej, dumnej i na wskroś kobiecej pewności.
Wreszcie głos, który nie mógł wyrażać niepewności. Nie miał prawa, gdy ponownie udało mu się sprowokować lód kalkulacji do rozżarzonej spontaniczności.
- Po pierwsze, Vane, to nie masz prawa mówić mi, co mogę, a czego nie. - Przestała być oskarżycielem, wyrosła z tego wraz z całą mocą, jaka przychodzi z przemiany ledwie podlotka w prawdziwego łabędzia. Nikt ani nic nie mógł tego sprowadzić wcześniej; zgodnie ze słowami matki, musiała siłę odkryć sama w sobie, a wtedy nikt nie zdoła jej powstrzymać.
- Po drugie, to sama zadecyduję, kiedy odejdę. - Możesz co najwyżej liczyć, że stanie się to równie szybko, co przybycie.
- A po trzecie, to doskonale wiem, że nie chcesz bym odeszła. - Dopiero teraz, całą pewnością wypowiadanych słów z oskarżyciela i sędziego, stała się katem.
Jego decyzja tkwiła w tym, na kim wyrok zostanie wykonany, gdy drobna dłoń lady odnalazła jedną z leżących na wierzchu kartek, unosząc ją z niezamierzonym świstem przed twarz. Numerologia nigdy nie była jej mocną stroną, szczególnie teraz, gdy wszelkie skupienie wyparowywało wraz z najmniejszymi ruchami osoby obok.
- Nad czym szczególnym teraz pracujesz? - Z biurka zejdę, gdy ładnie poprosisz.
Nie ona jedna ucieka do prawdziwie magicznego świata literatury, nauki i własnej kreatywności. Inny, jakże namacalny i oczywisty dowód na to, nachylał się teraz nad stertą kartek. Utonął jak ona, a jednak miał więcej odwagi, by podjąć podróż na powierzchnię.
- Jest wiele rzeczy, które wolałabym bardziej od tego. - Odpowiedź jednak padła, choć spodziewała się, że nie wymaga jej tak bardzo jak ona sama. Oczyma wyobraźni pisała wszystkie te słowa, określone znaczeniem zbiory liter, jak gdyby to miało rozbudzić otumaniony emocjami mózg do wytężonej pracy. Rozproszyła wszechowładniającą czerń, przysłoniła błękit tęczówek ledwie mrugnięciem.
Jayden obruszył jej słowa w nieobecność, pozostawił bez odpowiedzi wcześniejszą próbę wdrożenia się do głębi spojrzenia, aby teraz, ledwie zagryzieniem zębów i zaostrzeniem męskich rysów, postawić ją przed faktem dokonanym.
Przyznała się. W tej chory, nieoczekiwany, nieoczywisty sposób przyznała się do stąpania po kruchym lodzie własnego niezdecydowania, któremu daleko do arystokratycznej kapryśności, blisko zaś niezrozumiałej fantazji własnymi odruchami. Zachowaniami ciała, które przepuszczało zlepki słów w krzykliwym, pozłacanym ornamencie przyznania racji do prawdziwej myśli, jaka musiała - musiała, była tego pewna - zagościć w umyśle dawnego profesora.
Chciała, by zauważył, nie tylko patrzył.
Gdzie w tym wszystkim wspomniane procesy, które tak silnie wywarły na niej wrażenie? Gdzie poczucie, że myśli nie mogą być tak szybko przesyłane i nim napłyną, musi dojść do depolaryzacji i ponownej polaryzacji błony? W tym momencie zdawała się winić swój organizm - wszak ludzki, typowo ludzki - za możliwości jakie oferuje nadgorliwością i szaleńczymi myślami, jakie niejednokrotnie przebijają się przez kotarę obojętności wymuszonej świadomością. W chwilach jak ta uważała podobnie jak każde emocjonalne stworzenie, któremu dane jest skosztować ciężaru błogosławionego daru odczuwania- pragnęła nie mieć takiej zdolności. Nie czuć, nie ubolewać, nie zagrzewać ciała w szalonym zawstydzeniu. Ale wystarczyło tylko jedno jego zdanie, cała pewność wypowiedzianego rozkazu. Ledwie przebłysk, chwila, by jak w kalejdoskopie emocje przestały być katem, zaś stały się oschłą rzeczywistością- szorstką motywacją.
Obserwowała odchodzącą sylwetkę, nie ruszyła się jednak na krok, pochłaniając przez krótki czas charakterystyczną rozłożystość barków, przebijającą się w bibliotecznym półmroku. Zapamiętywała te ruchy, charakterystyczny rytuał zamknięcia rozdziału, który jednak - ku jego całkowitej świadomości - na dalszych stronicach miał coraz głębsze i bardziej znaczące wersety. Pantofelki skierowały się same, suknia, ta za mało młodzieńcza, zbyt wykrojona, zbyt przycięta i niemożliwe upoważniająca zaświergotała pod napływem ruchu skrytego pod nią ciała. Mógł się spostrzec, nie spodziewałby się jednak, że zaokrąglenie bioder znajdzie swoje miejsce na blacie biurka, zaś dłoń oprze się w mgnieniu oka na jego idealnym środku.
Gotowała się. Cała złość, przebijająca się przez unoszoną nerwowo pierś, delikatność rys twarzy zatracona w całej, dumnej i na wskroś kobiecej pewności.
Wreszcie głos, który nie mógł wyrażać niepewności. Nie miał prawa, gdy ponownie udało mu się sprowokować lód kalkulacji do rozżarzonej spontaniczności.
- Po pierwsze, Vane, to nie masz prawa mówić mi, co mogę, a czego nie. - Przestała być oskarżycielem, wyrosła z tego wraz z całą mocą, jaka przychodzi z przemiany ledwie podlotka w prawdziwego łabędzia. Nikt ani nic nie mógł tego sprowadzić wcześniej; zgodnie ze słowami matki, musiała siłę odkryć sama w sobie, a wtedy nikt nie zdoła jej powstrzymać.
- Po drugie, to sama zadecyduję, kiedy odejdę. - Możesz co najwyżej liczyć, że stanie się to równie szybko, co przybycie.
- A po trzecie, to doskonale wiem, że nie chcesz bym odeszła. - Dopiero teraz, całą pewnością wypowiadanych słów z oskarżyciela i sędziego, stała się katem.
Jego decyzja tkwiła w tym, na kim wyrok zostanie wykonany, gdy drobna dłoń lady odnalazła jedną z leżących na wierzchu kartek, unosząc ją z niezamierzonym świstem przed twarz. Numerologia nigdy nie była jej mocną stroną, szczególnie teraz, gdy wszelkie skupienie wyparowywało wraz z najmniejszymi ruchami osoby obok.
- Nad czym szczególnym teraz pracujesz? - Z biurka zejdę, gdy ładnie poprosisz.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Jest wiele rzeczy, które wolałabym bardziej od tego.
Słysząc słowa padające z ust Vivienne, Jayden tak naprawdę słyszał samego siebie. Własne wnętrze przebijające się na zewnątrz obcymi ustami. Mówiła wszak nie tylko za niego. Mówiła za siebie, czarownicę pilnującą wejścia do biblioteki, czającego się za półką skrzata odkurzającego stare woluminy, pracowników rezerwatu... Ich wszystkich i wszystkie. Mówiących jednym głosem o swoich potrzebach i pragnieniach. Ukrytych najczęściej za zasłoną dystansu i strachu, jakby wypowiedzenie ich na głos równocześnie rujnowało ich urzeczywistnienie. Szept miał w sobie magiczną moc, która sprawiała, iż marzenia zawsze nabierały mistycznego wyrazu. I chociaż to nie ten wydźwięk wybrzmiewał w słowach szlachcianki, myśli profesora pognały ku innym terenom, w które wpadł. Zaduma powzięła odpowiednie kroki, aby przykuć jego uwagę i nie zostawić wersetu młodej czarownicy bez należytego przemyślenia. A jednak nie wyczuwał od niej tego, co naprawdę kryło się za ów słowami. Nie śmiałby i nie wyobrażał sobie nawet przesłania zadomowionego w nieoczywistej oczywistości. Dla niego niedostępnej, nieistniejącej. Niepoznanej. Nie patrzył na nią w żaden inny sposób, który wymagałby skarcenia wewnątrz szczerego rozumowania. Brak stosowności, alegorie pozostawały z daleka, bo przecież nigdy nie szarpnąłby się na taką dozę egoizmu, by pomyśleć, że w młodych oczach był figurą zgoła inną od nauczyciela. Nigdy nie widział też w sobie ani nie wykazywał cech atrakcyjności, które w jego oczach zasługiwały na podziw. Cenił sobie jedynie słowa własnej żony, która i dla niego samego stanowiła zagadkę ze swoim przywiązaniem, swoimi słowami, swoim dotykiem. Bo tak naprawdę tylko ona się liczyła w tym wszystkim. Tylko ona i aż ona...
Podskoczył, gdy dłoń stanowczo opadła na blat długiego stołu, a na wpół oskarżycielski na wpół zaskoczony wzrok powędrował ku wwiercającym się w niego oczom przepełnionym dokładnie tym, co widział już wcześniej. Tak charakterystycznie niepowtarzalnego dla Vivienne Bulstrode. Patrzył i słuchał, pomimo zasłyszanych słów. Jest wiele rzeczy, które wolałabym bardziej od tego. Czy wszak nie każdy z nich, ludzi stojących na granicy aktualnego świata, nie pragnął czegoś bardziej? Mocniej, pewniej i stabilniej? Z daleka od spojrzeń oczekiwań i zadań, które stawiała przed nimi obyczajowość. Rób, co możesz, w miejscu, jakim jesteś i z tym, co masz. Czy każdy człowiek nie gonił za czymś, co umykało uwadze innych? Nie raz podążał swoją własną ścieżką niezrozumiałą dla otoczenia? Czy i taką drogę obrała arystokratka, która w ten niekonwencjonalny sposób zmusiła, by mężczyzna zwrócił na nią uwagę? Jayden liczył, że był to poryw serca poruszonego nagłymi emocjami, nie zaś wyuczona część ekspresji. Chociaż czy nie łatwiej dla nich obojga byłoby, gdyby to wszystko było czystym spektaklem? Teatrem codzienności, nie zaś brakiem kontroli? Kontroli, która powoli zaczynała wymykać się spod jarzma aktorów uczestniczących w przedstawieniu. Im dłużej wszak patrzył, tym dogłębniej zdawał sobie sprawę, że to, co widział przed sobą, było - na Merlina - prawdziwe. I jakże niecodzienne w swej istocie... Niezrozumiałe i nieodgadnione. Niewłaściwe czy może naturalne i przejściowe? Jej słowa nie pozostawały bez analizy, jednak nie doczekały się odpowiedzi ni komentarza. Nie takiego, jakiego można by oczekiwać. Vane jednak przestał pełnić rolę wychowawcy, skoro uczeń nie zamierzał szanować zasad konwersacji. Te najwidoczniej na siłę miały być wypaczone i podporządkowane pod modłę samej zainteresowanej.
Nad czym szczególnym teraz pracujesz?
- Nad tym co znajduje się pod materiałem twojej spódnicy - odpowiedział spokojnym tonem, niezbyt przejmując się, jak to zabrzmiało, ale nie miał ochoty na gierki. Jego wzrok wbity był w twarz towarzyszki, gdy płynnym ruchem odebrał jej trzymaną wcześniej kartę. - Siedzisz na tym - dodał, przenosząc spojrzenie na dokumenty, które swoim siedzeniem przygniotła Bulstrode. Nie zamierzał o nic jej prosić - takim zachowaniem nie wystawiała świadectwu jemu, ale samej sobie. A może był to już standard na salonach i pomylił się, oczekując manier od członkini wysokiego rodu? Zamiast dalszych badań tego, czy papiery przetrwały szturm ciężkiej spódnicy, zajął się tym, co znajdowało się na widoku. Sylwetka obok wciąż znajdowała się w polu widzenia, lecz nie stanowiła pierwszego planu, a gdy usilnie nie poruszała się, piszący mężczyzna odezwał się, nie odrywając oczu od spisanego uważnie tekstu. - Nie wiem, czego oczekujesz, Vivienne. Jeśli chcesz porozmawiać, wystarczy powiedzieć. Jeśli cię drażnię, wystarczy odejść. A jeśli chcesz zostać, zostań. Chociaż szczerze wątpię, że ktoś taki jak ty, potrzebuje towarzystwa kogoś takiego, jak ja. - Gdy z naturą niezwykłą i wybitną połączy się jakieś wykształcenie naukowe, wówczas zwykle powstaje coś wspaniałego i osobliwego. Mogło? Wystarczyło jedynie, by tego zechciała, bo wiedza leżała u jej stóp i czekała. Czekała na wezwanie. - I zejdź ze stołu. Spoufalanie zostaw dla tych, którzy są tego warci.
Słysząc słowa padające z ust Vivienne, Jayden tak naprawdę słyszał samego siebie. Własne wnętrze przebijające się na zewnątrz obcymi ustami. Mówiła wszak nie tylko za niego. Mówiła za siebie, czarownicę pilnującą wejścia do biblioteki, czającego się za półką skrzata odkurzającego stare woluminy, pracowników rezerwatu... Ich wszystkich i wszystkie. Mówiących jednym głosem o swoich potrzebach i pragnieniach. Ukrytych najczęściej za zasłoną dystansu i strachu, jakby wypowiedzenie ich na głos równocześnie rujnowało ich urzeczywistnienie. Szept miał w sobie magiczną moc, która sprawiała, iż marzenia zawsze nabierały mistycznego wyrazu. I chociaż to nie ten wydźwięk wybrzmiewał w słowach szlachcianki, myśli profesora pognały ku innym terenom, w które wpadł. Zaduma powzięła odpowiednie kroki, aby przykuć jego uwagę i nie zostawić wersetu młodej czarownicy bez należytego przemyślenia. A jednak nie wyczuwał od niej tego, co naprawdę kryło się za ów słowami. Nie śmiałby i nie wyobrażał sobie nawet przesłania zadomowionego w nieoczywistej oczywistości. Dla niego niedostępnej, nieistniejącej. Niepoznanej. Nie patrzył na nią w żaden inny sposób, który wymagałby skarcenia wewnątrz szczerego rozumowania. Brak stosowności, alegorie pozostawały z daleka, bo przecież nigdy nie szarpnąłby się na taką dozę egoizmu, by pomyśleć, że w młodych oczach był figurą zgoła inną od nauczyciela. Nigdy nie widział też w sobie ani nie wykazywał cech atrakcyjności, które w jego oczach zasługiwały na podziw. Cenił sobie jedynie słowa własnej żony, która i dla niego samego stanowiła zagadkę ze swoim przywiązaniem, swoimi słowami, swoim dotykiem. Bo tak naprawdę tylko ona się liczyła w tym wszystkim. Tylko ona i aż ona...
Podskoczył, gdy dłoń stanowczo opadła na blat długiego stołu, a na wpół oskarżycielski na wpół zaskoczony wzrok powędrował ku wwiercającym się w niego oczom przepełnionym dokładnie tym, co widział już wcześniej. Tak charakterystycznie niepowtarzalnego dla Vivienne Bulstrode. Patrzył i słuchał, pomimo zasłyszanych słów. Jest wiele rzeczy, które wolałabym bardziej od tego. Czy wszak nie każdy z nich, ludzi stojących na granicy aktualnego świata, nie pragnął czegoś bardziej? Mocniej, pewniej i stabilniej? Z daleka od spojrzeń oczekiwań i zadań, które stawiała przed nimi obyczajowość. Rób, co możesz, w miejscu, jakim jesteś i z tym, co masz. Czy każdy człowiek nie gonił za czymś, co umykało uwadze innych? Nie raz podążał swoją własną ścieżką niezrozumiałą dla otoczenia? Czy i taką drogę obrała arystokratka, która w ten niekonwencjonalny sposób zmusiła, by mężczyzna zwrócił na nią uwagę? Jayden liczył, że był to poryw serca poruszonego nagłymi emocjami, nie zaś wyuczona część ekspresji. Chociaż czy nie łatwiej dla nich obojga byłoby, gdyby to wszystko było czystym spektaklem? Teatrem codzienności, nie zaś brakiem kontroli? Kontroli, która powoli zaczynała wymykać się spod jarzma aktorów uczestniczących w przedstawieniu. Im dłużej wszak patrzył, tym dogłębniej zdawał sobie sprawę, że to, co widział przed sobą, było - na Merlina - prawdziwe. I jakże niecodzienne w swej istocie... Niezrozumiałe i nieodgadnione. Niewłaściwe czy może naturalne i przejściowe? Jej słowa nie pozostawały bez analizy, jednak nie doczekały się odpowiedzi ni komentarza. Nie takiego, jakiego można by oczekiwać. Vane jednak przestał pełnić rolę wychowawcy, skoro uczeń nie zamierzał szanować zasad konwersacji. Te najwidoczniej na siłę miały być wypaczone i podporządkowane pod modłę samej zainteresowanej.
Nad czym szczególnym teraz pracujesz?
- Nad tym co znajduje się pod materiałem twojej spódnicy - odpowiedział spokojnym tonem, niezbyt przejmując się, jak to zabrzmiało, ale nie miał ochoty na gierki. Jego wzrok wbity był w twarz towarzyszki, gdy płynnym ruchem odebrał jej trzymaną wcześniej kartę. - Siedzisz na tym - dodał, przenosząc spojrzenie na dokumenty, które swoim siedzeniem przygniotła Bulstrode. Nie zamierzał o nic jej prosić - takim zachowaniem nie wystawiała świadectwu jemu, ale samej sobie. A może był to już standard na salonach i pomylił się, oczekując manier od członkini wysokiego rodu? Zamiast dalszych badań tego, czy papiery przetrwały szturm ciężkiej spódnicy, zajął się tym, co znajdowało się na widoku. Sylwetka obok wciąż znajdowała się w polu widzenia, lecz nie stanowiła pierwszego planu, a gdy usilnie nie poruszała się, piszący mężczyzna odezwał się, nie odrywając oczu od spisanego uważnie tekstu. - Nie wiem, czego oczekujesz, Vivienne. Jeśli chcesz porozmawiać, wystarczy powiedzieć. Jeśli cię drażnię, wystarczy odejść. A jeśli chcesz zostać, zostań. Chociaż szczerze wątpię, że ktoś taki jak ty, potrzebuje towarzystwa kogoś takiego, jak ja. - Gdy z naturą niezwykłą i wybitną połączy się jakieś wykształcenie naukowe, wówczas zwykle powstaje coś wspaniałego i osobliwego. Mogło? Wystarczyło jedynie, by tego zechciała, bo wiedza leżała u jej stóp i czekała. Czekała na wezwanie. - I zejdź ze stołu. Spoufalanie zostaw dla tych, którzy są tego warci.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Maniery odchodzą na ścieżkę powolnej agonii, gdy dochodzą do głosu instynkty. Emocjonalność wybrzmiewała w chłodnym spojrzeniu, przepełnionym do krzty niewypowiedzianą pewnością. Nie miał przed sobą dziewczęcia, rozwścieczonego niedolą i niezrozumieniem płytkich, rozmazanych w nieumiejętności wyrażania prawdziwej siebie emocji. Miał kobietę całkowicie przekonaną o swojej słuszności, stąpającą po twardym, ubitym latami kreacji gruncie własnej samoświadomości.
Zatracanej momentami, lecz stałej w ogóle istnienia persony.
Kciuk nerwowo pochłaniam delikatność skóry wskazującego, nadając przy tym nieprzyjemnego mrowienia. Skóra zaróżowiła się bliskością ostrości paznokcia, a w pełnej piersi zabrakło ostatniego, nadającego odrobinę pomyślunku oddechu. Pozostał gorzki smak krwi, która spłynęła pojedynczą kroplą z zerwanej nerwowo skórki ust.
Zeszła powoli, zabierając dłoń z należytą gracją mimo całego ciała boleśnie skrzącego złością. Dzierżona w dłoni kartka powędrowała na stolik. Basta. Niechże się skończy ta maskarada fałszywego uniżania, którą zaserwował wbijającymi się w trzewia słowami. Niech umilknie, bo właśnie tego ona sobie życzy.
Monolog rozbrzmiewał dalej w całym umyśle, skłaniając ją do odejścia, ale całość wbijających się w nań głosek była czymś niebywale... ujmującym? Dopiero teraz, w całej kompanii uniżania, stał się kimś na kształt ujednoliconej kukły. Bez skaz zawahania się w całym postrzeganiu obu osób. Przestał nabierać zamaszystości i bitewnych malowideł podczas nagannego - ciążącego jak diabli - spojrzenia.
Uniżając się, choć na chwilę, mógł wreszcie stać się z nią równym, jak pragnęła odkąd profesor ustąpiło miejsca mężczyzna. Lata temu.
- Sądzisz, że nie jesteś warty? - Sądzisz, że ja Cię za takiego nie uważam? Głos złamany na wpół niepewnością, na wpół lękiem, że cała budowla legnie. Głos przeszedł wystarczająco cicho przez zaschnięte usta, by wreszcie zdołała wykonać krok. Udała się w stronę stolika stojącego nieopodal, powzięła w dłonie drewniane krzesło i gdy zdawać by się mogło, że odsuwa je po to, by na nim usiąść, zabrała je w stronę stolika Vane'a. Cichy chrzęst ocieranego o siebie drewna zwiastował należne zajęcie przez nią miejsca.
Gra się kończyła. Gra się zaczynała. Trwała w nieskończoność, gdy jedynie na sekundę błękitne spojrzenie spod zakręconych powiek poległo na zarysowaniach szczęki. Moment, ułamek zanikający w czeluściach trzeszczących przekładaniem kartek.
- W planie doświadczenia uwzględniasz tylko normy, czy również potencjalny próg błędu? - Czy uwzględniasz, że we wszystkim mogą zajść nieprzewidziane koligacje zdarzeń, które wreszcie powadzą do innego wyniku? A może są wyniki, które same przez się zawsze będą wychodziły, choćby zmienne czynniki stanowiły ambiwalentne przykłady?
Vane najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy z tego, jak daleko sięga pytanie panny Bulstrode, której pobladłe teraz policzki uniosły się przy niemrawym uśmiechu. Profesor żył we własnym świecie, który nie dopuszczał progu błędów. Błędów jak ona, błędów w tym, że nie nad wszystkim miał kontrolę. Właśnie dlatego tak bardzo odpowiadały jej pragmatyczne odpowiedzi i zawiłe wskazówki. Na tym poziomie - jednym z niewielu, mówiąc z ręką na sercu - byli do siebie tak niebywale podobni. Ona żyła w ułudzie, iż nad wszystkim ma kontrolę. Zdobędzie ją i poweźmie za przewodnika i kompana; niewolnika i sztylet pozostawiony w ranie. On miał zaś swój świat, świat złożony z niezrozumianych, odbytych momentów i celu, który przyświecał tak jasno, że po wielu krokach, zbity sztylet mógłby zacząć zrastać się z całością organizmu.
Pytanie zawisło, zaś gama emocji przybierała na sile. Powaga dodawała jej lat, nerwowo wybijające w rytm danse macabre serce nadawało jej grobowego odzienia chłodu. Stanowiła posąg oczekiwań swoich własnych; odlew nadziei i prób. Pusty w środku, nawet jeśli słychać przez zbyt cienkie ściany uderzenia pluskającej cieczy. Krew przechodziła w ulotność, serce zwalniało rytm.
Czekała na merytoryczną odpowiedź, by zadać cios swoiście nieadekwatny.
Pytanie tylko, kogo zaboli bardziej.
Zatracanej momentami, lecz stałej w ogóle istnienia persony.
Kciuk nerwowo pochłaniam delikatność skóry wskazującego, nadając przy tym nieprzyjemnego mrowienia. Skóra zaróżowiła się bliskością ostrości paznokcia, a w pełnej piersi zabrakło ostatniego, nadającego odrobinę pomyślunku oddechu. Pozostał gorzki smak krwi, która spłynęła pojedynczą kroplą z zerwanej nerwowo skórki ust.
Zeszła powoli, zabierając dłoń z należytą gracją mimo całego ciała boleśnie skrzącego złością. Dzierżona w dłoni kartka powędrowała na stolik. Basta. Niechże się skończy ta maskarada fałszywego uniżania, którą zaserwował wbijającymi się w trzewia słowami. Niech umilknie, bo właśnie tego ona sobie życzy.
Monolog rozbrzmiewał dalej w całym umyśle, skłaniając ją do odejścia, ale całość wbijających się w nań głosek była czymś niebywale... ujmującym? Dopiero teraz, w całej kompanii uniżania, stał się kimś na kształt ujednoliconej kukły. Bez skaz zawahania się w całym postrzeganiu obu osób. Przestał nabierać zamaszystości i bitewnych malowideł podczas nagannego - ciążącego jak diabli - spojrzenia.
Uniżając się, choć na chwilę, mógł wreszcie stać się z nią równym, jak pragnęła odkąd profesor ustąpiło miejsca mężczyzna. Lata temu.
- Sądzisz, że nie jesteś warty? - Sądzisz, że ja Cię za takiego nie uważam? Głos złamany na wpół niepewnością, na wpół lękiem, że cała budowla legnie. Głos przeszedł wystarczająco cicho przez zaschnięte usta, by wreszcie zdołała wykonać krok. Udała się w stronę stolika stojącego nieopodal, powzięła w dłonie drewniane krzesło i gdy zdawać by się mogło, że odsuwa je po to, by na nim usiąść, zabrała je w stronę stolika Vane'a. Cichy chrzęst ocieranego o siebie drewna zwiastował należne zajęcie przez nią miejsca.
Gra się kończyła. Gra się zaczynała. Trwała w nieskończoność, gdy jedynie na sekundę błękitne spojrzenie spod zakręconych powiek poległo na zarysowaniach szczęki. Moment, ułamek zanikający w czeluściach trzeszczących przekładaniem kartek.
- W planie doświadczenia uwzględniasz tylko normy, czy również potencjalny próg błędu? - Czy uwzględniasz, że we wszystkim mogą zajść nieprzewidziane koligacje zdarzeń, które wreszcie powadzą do innego wyniku? A może są wyniki, które same przez się zawsze będą wychodziły, choćby zmienne czynniki stanowiły ambiwalentne przykłady?
Vane najwidoczniej nie zdawał sobie sprawy z tego, jak daleko sięga pytanie panny Bulstrode, której pobladłe teraz policzki uniosły się przy niemrawym uśmiechu. Profesor żył we własnym świecie, który nie dopuszczał progu błędów. Błędów jak ona, błędów w tym, że nie nad wszystkim miał kontrolę. Właśnie dlatego tak bardzo odpowiadały jej pragmatyczne odpowiedzi i zawiłe wskazówki. Na tym poziomie - jednym z niewielu, mówiąc z ręką na sercu - byli do siebie tak niebywale podobni. Ona żyła w ułudzie, iż nad wszystkim ma kontrolę. Zdobędzie ją i poweźmie za przewodnika i kompana; niewolnika i sztylet pozostawiony w ranie. On miał zaś swój świat, świat złożony z niezrozumianych, odbytych momentów i celu, który przyświecał tak jasno, że po wielu krokach, zbity sztylet mógłby zacząć zrastać się z całością organizmu.
Pytanie zawisło, zaś gama emocji przybierała na sile. Powaga dodawała jej lat, nerwowo wybijające w rytm danse macabre serce nadawało jej grobowego odzienia chłodu. Stanowiła posąg oczekiwań swoich własnych; odlew nadziei i prób. Pusty w środku, nawet jeśli słychać przez zbyt cienkie ściany uderzenia pluskającej cieczy. Krew przechodziła w ulotność, serce zwalniało rytm.
Czekała na merytoryczną odpowiedź, by zadać cios swoiście nieadekwatny.
Pytanie tylko, kogo zaboli bardziej.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Patrząc na to, co się aktualnie działo, Jayden nie mógł powiedzieć, że rozumiał. Jakaś nienasycona siła zapanowała w małej przestrzeni, zamykając wewnątrz zarówno jego, jak i towarzyszącą mu tuż obok czarownicę. Zapieczętowała ich w samym środku, nie zważając na napięcie naturalnie kumulujące się pomiędzy dwójką dorosłych ludzi. Niewypowiedziane słowa stawały się cięższe i opadające na barki, pomimo braku werbalnego przekazania - a jednak z łatwością można było zdać sobie sprawę z ich istnienia. Irracjonalnie, bo przecież nigdy nie zaistniały w przestrzeni. Nie tak naprawdę... Nie tak rzeczywistnie. A jednak były pomimo oczywistego surrealizmu. Iluzja i prawda. Materializm i nierzeczywistość. Dwa kontrasty łączyły się w jedno bezsensowne i sensowne wyjaśnienie, nadając sytuacji w bibliotece charakteru pozaziemskiego spotkania na poziomie ezoterycznym. Wychodzącym poza normalne, codzienne pojmowanie. Jayden nie potrafił nazwać tego, co się działo, lecz niewątpliwie nieznana magia wślizgnęła się pomiędzy wypowiadane słowa a poczynione gesty. Czy dobra, czy zła - nie umiał powiedzieć. Czuł jedynie, że ów chwila w pewnym momencie zrobiła się silnie napięta, niemożliwa do przejścia, gdy powietrze uciekało z płuc, a nieprzyjemne spięcie zaczęło usztywniać po kolei każdy mięsień. Dlaczego? Dlaczego tak się działo? Dlaczego zwykłe wyjście do biblioteki zmieniło się w zderzenie sił poza układem planetarnym? I to wszystko dlatego, że natrafił na Bulstrode?
Sądzisz, że nie jesteś wart?
W jednym momencie wszystko się zatrzymało - jego dłoń trzymająca pióro i notująca najważniejsze kwestie, jego klatka piersiowa z uwięzionym w płucach oddechem, wzrok śledzący litery zapisanych w księgach słów. Serce wstrzymało bicia i cała sylwetka zdawała się na urywek życia posągiem, sceną rodzajową boleśnie rzeczywistą z trzema dogmatami wymiarowymi. Dopiero po niekończących się sekundach czarownica mogła dostrzec, jak powietrze opuszczało ciało profesora, jak barki delikatnie opadły, gardło przełknęło ślinę, wracając powoli do normalnego stanu - wybudzenia i funkcjonowania jak wcześniej. - Nie drwij sobie ze mnie - mruknął cicho, ale zdecydowanie, nie podnosząc na nią spojrzenia znad dokumentów. Prowizorycznie wrócił do poprzedniego zajęcia, jednak gdyby zrobił inaczej, gdyby podniósł głowę, Vivienne dostrzegłaby zmianę u czarodzieja. Zupełnie jakby kilka jej słów wstrząsnęły nim do głębi, rzucając w strefę intymnych, bolesnych odczuć. Nie ma pan dużego doświadczenia z kobietami, prawda? Nie. Przestań sobie ze mnie drwić. - Proszę. - Wydobywający się z gardła głos miał w sobie nagle coś z udręczenia, prośby o zaprzestanie. Maska profesora opadła, ukazując zmęczonego mężczyznę, który starał się walczyć z codziennością. Na jego barki spadło tak wiele, a on nawet nie był w stanie okazać słabości. Nie miał na to czasu... Nie. Nie zamierzał narzekać na odpowiedzialność, z którą musiał się mierzyć, na dzieci, którymi się zajmował czy stanowisko, które piastował. Na samotność, którą odczuwał każdego wieczoru i każdego poranka, budząc się w pojedynkę. Nie mógł jednak ukrywać, że nie sprawiało mu to trudności. Że nieprzespane noce gdy myśli odbijały się od dziecięcej kołyski do nieznanego miejsca na horyzoncie, gdzie miała znajdować się Pomona, były łatwe. Nie były. Było tak ciężko, że tylko cudem nie upadał. Udawał silnego, bo wokół było już wystarczająco dużo cierpienia, by i on dokładał kolejne, wypowiadając swoje rany na głos. Szedł dalej i miał to robić, dopóty dopóki miało starczyć mu sił, jednak nie bez trwogi. Przerażało go to. Przerażała go przyszłość. Przerażała go samotność. Przerażały go piętrzące się scenariusze możliwości. Bał się, widząc, jak wiele utracił i jak wiele miał jeszcze do utracenia. I wiedział, że jedynym człowiekiem, który miał mu pomóc, był on sam. Sądzisz więc dalej, że jesteś coś wart?
W planie doświadczenia uwzględniasz tylko normy, czy również potencjalny próg błędu?
- O czym ty mówisz, Vivienne? - Pytanie wybrzmiało spomiędzy męskich warg, dłonie odłożyły wszystko, czym się zajmowały, głowa podniosła się w końcu, by przenieść uwagę ku damskiej postaci. Ku tej, która wtrąciła profesora w pułapkę własnych niekończących się win oraz lęku. Patrząc na siedzącą obok młodą czarownicę i badając spojrzeniem rysy jej twarzy, nie dało uniknąć się troski wypisanej w tonie, oczach, w męskiej mimice. Szczerej troski, szczerego niezrozumienia, szczerej chęci poznania. I szczerego lęku przed odpowiedzią. Wszak wszystko zdawało się między nimi cierpieć, zadawać nieznanego pochodzenia ból egzystencji. Nie, nie rozumiał. Wiedział jedynie, że nie pytała go o naukę. Nie pytała o coś tak cokolwiek ulotnego. Pytała o coś, co nie powinno było w ogóle się pojawić.
Sądzisz, że nie jesteś wart?
W jednym momencie wszystko się zatrzymało - jego dłoń trzymająca pióro i notująca najważniejsze kwestie, jego klatka piersiowa z uwięzionym w płucach oddechem, wzrok śledzący litery zapisanych w księgach słów. Serce wstrzymało bicia i cała sylwetka zdawała się na urywek życia posągiem, sceną rodzajową boleśnie rzeczywistą z trzema dogmatami wymiarowymi. Dopiero po niekończących się sekundach czarownica mogła dostrzec, jak powietrze opuszczało ciało profesora, jak barki delikatnie opadły, gardło przełknęło ślinę, wracając powoli do normalnego stanu - wybudzenia i funkcjonowania jak wcześniej. - Nie drwij sobie ze mnie - mruknął cicho, ale zdecydowanie, nie podnosząc na nią spojrzenia znad dokumentów. Prowizorycznie wrócił do poprzedniego zajęcia, jednak gdyby zrobił inaczej, gdyby podniósł głowę, Vivienne dostrzegłaby zmianę u czarodzieja. Zupełnie jakby kilka jej słów wstrząsnęły nim do głębi, rzucając w strefę intymnych, bolesnych odczuć. Nie ma pan dużego doświadczenia z kobietami, prawda? Nie. Przestań sobie ze mnie drwić. - Proszę. - Wydobywający się z gardła głos miał w sobie nagle coś z udręczenia, prośby o zaprzestanie. Maska profesora opadła, ukazując zmęczonego mężczyznę, który starał się walczyć z codziennością. Na jego barki spadło tak wiele, a on nawet nie był w stanie okazać słabości. Nie miał na to czasu... Nie. Nie zamierzał narzekać na odpowiedzialność, z którą musiał się mierzyć, na dzieci, którymi się zajmował czy stanowisko, które piastował. Na samotność, którą odczuwał każdego wieczoru i każdego poranka, budząc się w pojedynkę. Nie mógł jednak ukrywać, że nie sprawiało mu to trudności. Że nieprzespane noce gdy myśli odbijały się od dziecięcej kołyski do nieznanego miejsca na horyzoncie, gdzie miała znajdować się Pomona, były łatwe. Nie były. Było tak ciężko, że tylko cudem nie upadał. Udawał silnego, bo wokół było już wystarczająco dużo cierpienia, by i on dokładał kolejne, wypowiadając swoje rany na głos. Szedł dalej i miał to robić, dopóty dopóki miało starczyć mu sił, jednak nie bez trwogi. Przerażało go to. Przerażała go przyszłość. Przerażała go samotność. Przerażały go piętrzące się scenariusze możliwości. Bał się, widząc, jak wiele utracił i jak wiele miał jeszcze do utracenia. I wiedział, że jedynym człowiekiem, który miał mu pomóc, był on sam. Sądzisz więc dalej, że jesteś coś wart?
W planie doświadczenia uwzględniasz tylko normy, czy również potencjalny próg błędu?
- O czym ty mówisz, Vivienne? - Pytanie wybrzmiało spomiędzy męskich warg, dłonie odłożyły wszystko, czym się zajmowały, głowa podniosła się w końcu, by przenieść uwagę ku damskiej postaci. Ku tej, która wtrąciła profesora w pułapkę własnych niekończących się win oraz lęku. Patrząc na siedzącą obok młodą czarownicę i badając spojrzeniem rysy jej twarzy, nie dało uniknąć się troski wypisanej w tonie, oczach, w męskiej mimice. Szczerej troski, szczerego niezrozumienia, szczerej chęci poznania. I szczerego lęku przed odpowiedzią. Wszak wszystko zdawało się między nimi cierpieć, zadawać nieznanego pochodzenia ból egzystencji. Nie, nie rozumiał. Wiedział jedynie, że nie pytała go o naukę. Nie pytała o coś tak cokolwiek ulotnego. Pytała o coś, co nie powinno było w ogóle się pojawić.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drwiną były zrządzenie losu, które przyniosło przepełnione pewnością i dumą kroki wprost w łapy zachłannego sensacji kaprysu. Drwiną była wędrująca w nerwowo wzbudzonym łaknieniu krtań, której wędrówka zwieńczała unoszącą się pierś.
W całym ciele skryta była emocjonalność, która zwykła wybrzmiewać u niej pierwsze dzwony jedynie w momentach skrajnie teatralnych. Chłód kalkulującego umysłu, powoli rozrastająca się przepaść pomiędzy nią a nimi, nie mogły jednak powstrzymać najbardziej naturalnej reakcji ciała.
Prawdziwej?
- Czyż drwię? Sądzisz, że jestem do tego zdolna? - Nie miała nic do stracenia, gdy słowa zsunęły się leniwie z końcówki języka, spoczywając finalnie na upragnionym gruncie jedności. Nie miała nic do stracenia, gdy ledwie spojrzenie w oczy nadal przyprawiało o druzgocące poczucie niemocy. Wspomnienia, które miały powracać za każdym razem, gdy głowa odchyla się geście spragnionego odpoczynku. Wspomnienia, które tańczyć będzie w młodzieńczym umyśle aż do zastąpienia innym, równie silnym i przyjemnym.
Odbierającym racjonalność skrajnie pragmatycznej osobie.
- Nie ja drwię. Sam to czynisz. W tym momencie. - Osąd, nieprzyjemnie drażniący pazurami buntu i prób powstrzymania ostatnich zapadających słów. Taniec pośród przeświadczenia o wyjątkowości uczucia, którym śmiała go obdarzyć… obdarzać? Musiał być pewny, tak jak ona wmawiała sobie całkowicie niesłusznie, że przecież jej sygnały i zatracona kontrola - ten pierwszy, drugi, trzeci raz - były wystarczające.
Nie było w niej jednak nieobeznanych, dalekich pragnień krążących wokół wymysłów ciała. To jedyny sygnał, który potrafił momentami zatamować sączącą się ranę boleśnie odrzuconych - niezrozumianych? - uczuć. Nawet jeśli chciała skosztować ust, objąć je delikatnie swoimi wargami i przegryźć. Nawet jeśli spojrzenie potrafiło płatać figle spłynięciem na zarysowujące się pod koszulą barki. To w tym wszystkim była doza wstrzemięźliwości, która całkowicie naturalnie powinna się pojawić.
Czyż nie? Czyż nie było to odpowiednio ludzkie - przez skrajne środowiska uznawane za męskie, ale Vivienne nie potrafiłaby odmówić sobie przyjemności tylko przez wzgląd na płeć - zachowanie?
Było. Niezaprzeczalnie niedoświadczone, bo wszak większość uczuć zakrawała o niewinne i całkowicie platoniczne przekonywanie samej siebie. Może i teraz kłamała? Chcąc poczuć coś więcej, wybrała odpowiednio ofiarę i łkając samej sobie, przekonała własnym umysł do ułudy.
A może to właśnie była cała siła tychże emocji. Platoniczne pragnienia duszy; te były jedynymi słusznymi.
- Jak mogłeś nie zauważyć? - Przełamanie i głuchy chrzęst przerywanych wewnątrz tkanek. Strach krążący w głosie. Jak mogłeś. Jak mogłeś. Jak, do cholery, mogłeś tego nie zauważyć?
Powieki przykryły teraz już nie szkliste, a niemalże wysuszone całą nagromadzoną niemocą oczy, pozwalając na jeszcze kilka chwil spokojnego oddechu. Pełne wargi rozchyliły się lekko, plecy wyprostowały na krześle, gdy materiał sukienki ledwo wytrzymywał szaleńcze wystukiwanie życiodajnego.
Stukot. Głośny, nieprzewidziany, nieakceptowalny i irytujący. Stukot butów, które zbliżały się do nich i przeszywającego rozedrganą atmosferę oddechu. Pozostał ostatni moment, by wypowiedzieć cokolwiek, zamiast jednak uczynić słowa cielesną udręką siedzącego obok mężczyzny, wstała na moment przed wyłonieniem się zza regału jednej z bibliotekarek. Dłoń ułożyła się w pięść, serce zakołatało ostatni raz bolesnym grzechotem tęsknoty, strachu i złości.
A po tym nie było już nic. Ciche pożegnanie, lekki skłon w stronę pracownicy i odejście w odłamy przyszłości, którejnie będzie im dane współdzielić. Pewność, że gdzieś na drodze spotkają się i zadadzą sobie na równi kąśliwe uwagi, które tylko utwierdzą złaknione prawdy oczy, że wszystko plasujące się przed nimi to ułuda. Teatr konieczności, które zarzucił na nich los, ale które zarzucają również oni sami.
Nieświadomością i przeświadczeniami. Instynktami i moralnością.
Kłamstwem przeplatanym prawdą.
On już będzie wiedział. Przeczuwał i kosztował z chorą pasją, którą ona skrywała w dziewczęcych emocjach. Po dniu, dwóch, setkach. Dotrze głębia i uwidocznią się przestrachy. Zrozumie, nie musi mu tego tłumaczyć.
Nie jemu, prawda?
zt x2
W całym ciele skryta była emocjonalność, która zwykła wybrzmiewać u niej pierwsze dzwony jedynie w momentach skrajnie teatralnych. Chłód kalkulującego umysłu, powoli rozrastająca się przepaść pomiędzy nią a nimi, nie mogły jednak powstrzymać najbardziej naturalnej reakcji ciała.
Prawdziwej?
- Czyż drwię? Sądzisz, że jestem do tego zdolna? - Nie miała nic do stracenia, gdy słowa zsunęły się leniwie z końcówki języka, spoczywając finalnie na upragnionym gruncie jedności. Nie miała nic do stracenia, gdy ledwie spojrzenie w oczy nadal przyprawiało o druzgocące poczucie niemocy. Wspomnienia, które miały powracać za każdym razem, gdy głowa odchyla się geście spragnionego odpoczynku. Wspomnienia, które tańczyć będzie w młodzieńczym umyśle aż do zastąpienia innym, równie silnym i przyjemnym.
Odbierającym racjonalność skrajnie pragmatycznej osobie.
- Nie ja drwię. Sam to czynisz. W tym momencie. - Osąd, nieprzyjemnie drażniący pazurami buntu i prób powstrzymania ostatnich zapadających słów. Taniec pośród przeświadczenia o wyjątkowości uczucia, którym śmiała go obdarzyć… obdarzać? Musiał być pewny, tak jak ona wmawiała sobie całkowicie niesłusznie, że przecież jej sygnały i zatracona kontrola - ten pierwszy, drugi, trzeci raz - były wystarczające.
Nie było w niej jednak nieobeznanych, dalekich pragnień krążących wokół wymysłów ciała. To jedyny sygnał, który potrafił momentami zatamować sączącą się ranę boleśnie odrzuconych - niezrozumianych? - uczuć. Nawet jeśli chciała skosztować ust, objąć je delikatnie swoimi wargami i przegryźć. Nawet jeśli spojrzenie potrafiło płatać figle spłynięciem na zarysowujące się pod koszulą barki. To w tym wszystkim była doza wstrzemięźliwości, która całkowicie naturalnie powinna się pojawić.
Czyż nie? Czyż nie było to odpowiednio ludzkie - przez skrajne środowiska uznawane za męskie, ale Vivienne nie potrafiłaby odmówić sobie przyjemności tylko przez wzgląd na płeć - zachowanie?
Było. Niezaprzeczalnie niedoświadczone, bo wszak większość uczuć zakrawała o niewinne i całkowicie platoniczne przekonywanie samej siebie. Może i teraz kłamała? Chcąc poczuć coś więcej, wybrała odpowiednio ofiarę i łkając samej sobie, przekonała własnym umysł do ułudy.
A może to właśnie była cała siła tychże emocji. Platoniczne pragnienia duszy; te były jedynymi słusznymi.
- Jak mogłeś nie zauważyć? - Przełamanie i głuchy chrzęst przerywanych wewnątrz tkanek. Strach krążący w głosie. Jak mogłeś. Jak mogłeś. Jak, do cholery, mogłeś tego nie zauważyć?
Powieki przykryły teraz już nie szkliste, a niemalże wysuszone całą nagromadzoną niemocą oczy, pozwalając na jeszcze kilka chwil spokojnego oddechu. Pełne wargi rozchyliły się lekko, plecy wyprostowały na krześle, gdy materiał sukienki ledwo wytrzymywał szaleńcze wystukiwanie życiodajnego.
Stukot. Głośny, nieprzewidziany, nieakceptowalny i irytujący. Stukot butów, które zbliżały się do nich i przeszywającego rozedrganą atmosferę oddechu. Pozostał ostatni moment, by wypowiedzieć cokolwiek, zamiast jednak uczynić słowa cielesną udręką siedzącego obok mężczyzny, wstała na moment przed wyłonieniem się zza regału jednej z bibliotekarek. Dłoń ułożyła się w pięść, serce zakołatało ostatni raz bolesnym grzechotem tęsknoty, strachu i złości.
A po tym nie było już nic. Ciche pożegnanie, lekki skłon w stronę pracownicy i odejście w odłamy przyszłości, której
Nieświadomością i przeświadczeniami. Instynktami i moralnością.
Kłamstwem przeplatanym prawdą.
On już będzie wiedział. Przeczuwał i kosztował z chorą pasją, którą ona skrywała w dziewczęcych emocjach. Po dniu, dwóch, setkach. Dotrze głębia i uwidocznią się przestrachy. Zrozumie, nie musi mu tego tłumaczyć.
Nie jemu, prawda?
zt x2
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Biblioteka i archiwum
Szybka odpowiedź