Parszywy Pasażer, lato 1954 roku
AutorWiadomość
Frances ze smutkiem opuściła mury Hogwartu. I nie chodziło tu o niepowodzenie w nauce, wręcz przeciwnie końcowe oceny z pewnością wprawiały jej rodzinę w dumę, dziewczyna nie chciała jednak wracać w nieprzyjemne objęcia rzeczywistości. W szkole było lepiej. Przyjemniej. Frances czuła się tam doceniania i przede wszystkim, mogła poświęcać się temu, na czym najbardziej jej zależało - nauce. W domu czekała na nią matka, rodzeństwo i wujostwo, z czego każdy czegoś od niej chciał. Owszem, kochała rodzinę, była wdzięczna wujkowi za pomoc w ciężkich czasach i nie wyobrażała sobie zostawić rodzeństwa… Czasem jednak marzyła, o wyjechaniu w dalekie zakątki świata. Gdzieś, daleko od Londynu gdzie mogłaby żyć w taki sposób, w jaki tylko by chciała. Bez przytłaczających obowiązków, zrzucanych na jej ramiona.
Nie wiedziała, czemu w ogóle się na to zgodziła. Owszem, potrzebowała pieniędzy - jak chyba każdy, młody czarodziej stawiający pierwsze kroki w dorosłości. Z początku propozycja wuja wydawała się być świetna. Praca u zaufanej osoby, która z pewnością jej nie oszuka, w dodatku na całkiem niezłych warunkach. Teraz jednak, gdy stała przed cieszącym się wątpliwą reputacją Parszywym Pasażerem coraz bardziej wątpiła, w jakiekolwiek pozytywy, wynikające z tego układu. Tak samo jak wątpiła, czy w ogóle jej się uda. Bo czy będzie w stanie sobie poradzić z tutejszą klientelą? Czy w ogóle będzie mogła czuć się bezpieczna, nawet będąc ściśle powiązaną z właścicielami tego przybytku? Nie wiedziała, co powodowało w niej nieprzyjemne uczucie niepewności… I nudności, wywracających jej żołądek do góry nogami.
Blondynka wzięła głębszy oddech, po czym dość niepewnie przekroczyła próg tawerny.
Nie pasowała tutaj. Ubrana w wyprasowany, beżowy kombinezon spięty w talii skórzanym paskiem zdawała się być wyrwana z innego świata na tle brudnej sali. Odruchowo, gdy tylko weszła do środka zmarszczyła nos w wyrazie niezadowolenia z zapachów, jakie dotarły do jej nozdrzy. Męski pot, tani alkohol i gryzący zapach tytoniowego dymu nie należały do rzeczy, które ktokolwiek mógłby uznać za przyjemne. Wnętrze z pewnością nie zrobiło na niej dobrego wrażenia. Brudne, klejące się od substancji, których nazw z pewnością nie chciała znać wywoływało w niej bardzo silną potrzebę zmian. Bardzo dużych zmian. Od posprzątania, przez odmalowanie, ustawienie wszystkiego pod linijkę, po ułożenie wycieraczek i obrusów na porysowanych stolikach. Ech, chyba mogła tylko o tym pomarzyć i mieć nadzieję, że jakoś przeżyje nadchodzące miesiące pracy.
Nie czując się pewnie w tym otoczeniu, blondynka szybko odnalazła wzrokiem znajomą buzię, mającą być jej przewodnikiem w tym nieprzyjaznym otoczeniu.
- Philippa? - Trochę nieśmiało zaczepiła jedną z kelnerek. - Wybacz, że przeszkadzam, ale mam z Wami pracować. Wujek powiedział mi, że wytłumaczysz mi co i jak… - Wyjawiła powód, dla którego przeszkadzała jej w wykonywanym zajęciu, trochę nerwowo wyłamując palce swoich dłoni. Denerwowała się, to było jasne. Świeżo po szkole nie posiadała żadnego doświadczenia w pracy, jak i w obchodzeniu się z klientami. Zwłaszcza z tymi, trudnymi klientami jakich z pewnością można było tutaj napotkać. Pozostawało jej mieć tylko nadzieję, że wcale nie będzie aż tak źle, jak sądzi… I że nie zrobi z siebie kompletnej idiotki podczas dzisiejszego dnia.
Nie wiedziała, czemu w ogóle się na to zgodziła. Owszem, potrzebowała pieniędzy - jak chyba każdy, młody czarodziej stawiający pierwsze kroki w dorosłości. Z początku propozycja wuja wydawała się być świetna. Praca u zaufanej osoby, która z pewnością jej nie oszuka, w dodatku na całkiem niezłych warunkach. Teraz jednak, gdy stała przed cieszącym się wątpliwą reputacją Parszywym Pasażerem coraz bardziej wątpiła, w jakiekolwiek pozytywy, wynikające z tego układu. Tak samo jak wątpiła, czy w ogóle jej się uda. Bo czy będzie w stanie sobie poradzić z tutejszą klientelą? Czy w ogóle będzie mogła czuć się bezpieczna, nawet będąc ściśle powiązaną z właścicielami tego przybytku? Nie wiedziała, co powodowało w niej nieprzyjemne uczucie niepewności… I nudności, wywracających jej żołądek do góry nogami.
Blondynka wzięła głębszy oddech, po czym dość niepewnie przekroczyła próg tawerny.
Nie pasowała tutaj. Ubrana w wyprasowany, beżowy kombinezon spięty w talii skórzanym paskiem zdawała się być wyrwana z innego świata na tle brudnej sali. Odruchowo, gdy tylko weszła do środka zmarszczyła nos w wyrazie niezadowolenia z zapachów, jakie dotarły do jej nozdrzy. Męski pot, tani alkohol i gryzący zapach tytoniowego dymu nie należały do rzeczy, które ktokolwiek mógłby uznać za przyjemne. Wnętrze z pewnością nie zrobiło na niej dobrego wrażenia. Brudne, klejące się od substancji, których nazw z pewnością nie chciała znać wywoływało w niej bardzo silną potrzebę zmian. Bardzo dużych zmian. Od posprzątania, przez odmalowanie, ustawienie wszystkiego pod linijkę, po ułożenie wycieraczek i obrusów na porysowanych stolikach. Ech, chyba mogła tylko o tym pomarzyć i mieć nadzieję, że jakoś przeżyje nadchodzące miesiące pracy.
Nie czując się pewnie w tym otoczeniu, blondynka szybko odnalazła wzrokiem znajomą buzię, mającą być jej przewodnikiem w tym nieprzyjaznym otoczeniu.
- Philippa? - Trochę nieśmiało zaczepiła jedną z kelnerek. - Wybacz, że przeszkadzam, ale mam z Wami pracować. Wujek powiedział mi, że wytłumaczysz mi co i jak… - Wyjawiła powód, dla którego przeszkadzała jej w wykonywanym zajęciu, trochę nerwowo wyłamując palce swoich dłoni. Denerwowała się, to było jasne. Świeżo po szkole nie posiadała żadnego doświadczenia w pracy, jak i w obchodzeniu się z klientami. Zwłaszcza z tymi, trudnymi klientami jakich z pewnością można było tutaj napotkać. Pozostawało jej mieć tylko nadzieję, że wcale nie będzie aż tak źle, jak sądzi… I że nie zrobi z siebie kompletnej idiotki podczas dzisiejszego dnia.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Układała na popękanym talerzu tłuste, niedoprawione przekąski. Tona mięsa i ogórki. Dużo ogórków zagryzanych między jednym potężnym łykiem a drugim. Cristina na kuchni nie miała czasu się tym zająć, a w Parszywym bywały dni, gdy każdy robił wszystko. Śliskie palce przemykały między gorącymi kawałkami zwinnie. Nie zawsze tak było. Zaprawione w boju dłonie dziś wykonywały sprawnie wszelkie zadania, ale kiedyś trzęsła jej się łapa za każdym razem, gdy dotykała nowego. Minęły lata, lata ciężkiej harówki, lata biegania od stolika do stolika w celu zaspokojenia samczego pragnienia. Z zamkniętymi oczami rozlewała alkohol. Zresztą tutaj nikt nie dbał o plamy na podłodze i brudne łapska tykające jedzenia. Mieli zostawiać w kasie całe sakiewki, miało im się wydawać, że oto doznają największej rozkoszy w całym porcie – albo i nawet w całej stolicy! Obfitości przelewane do szkła, tłuste jadło wpychane do mis, choć w ilościach dużych, pozostawały jakości wątpliwej, ale nie było mowy, by ktokolwiek chciał tu przyjść i przeprowadzić kontrolę. Nie te czasy i nie to miejsce. Banda rozbrykanych marynarzyków ozdobionych roztarganymi brodami broniła tego miejsca jak swego największego łupu. Pasażer był święty. Pasażer był nienaruszalny i niedostępny dla wrogów. Był też azylem dla najpodlejszych interesów, był domem powracających na ląd. Nie przyciągał niewiniątek, wypędzlowanych bawidamków stroniących od byle smrodu. Nie zachęcał lękliwych pensjonarek, choć spoglądał na nie chętnie, wręcz łakomie wypatrując namiastki kobiecego ciała w tym rozpasanym morzu wojujących wilków. By to wszystko zrozumieć, potrzebowała długich lat i setek prób. By to zrozumieć, musiała porzucić skórę, którą Dorothea Boyle zgarnęła na ulicach Londynu, i stać się kimś innym. Dziś nazywała się Philippa Moss i każdy w tej zapchlonej tawernie wiedział, kim była i że nie należało z nią zadzierać. Mogła być matką, mogła być córką, mogła stać się muzą, dziełem sztuki, marzeniem i najulubieńszą syreną – tylko jednak w fantazjach niedotykalnych. Niewielu było stałych bywalców, którzy próbowali zadzierać z nią na poważnie. Niektórzy jednak chętnie ryzykowali, zachęcając ją do wzięcia udziału w jakiejś popieprzonej gierce. Grała? Owszem, ale to nie oni ustalali zasady, to nie oni kierowali zabawą. Phil trzymała to miejsce na smyczy. Dziś pani Boyle mogła być z niej dumna. Dziś Moss emanowała siłą, jakiej nigdy nie pozyskałaby, gdyby nie to miejsce. Między tymi lepkimi stolikami nauczyła się wiele, pozyskała kontakty, pojęła męskie tajemnice i wprawiła się w skomplikowanej sztuce manipulacji. To wszystko kiedyś wydawało się niemożliwe, ale dziś przychodziła z łatwością. Gdy spoglądała na Frances, nie była jednak pewna, co się wydarzy. Wejście w rolę barmanki, wiązało się z porzuceniem pewnych blokujących nawyków, skrawków osobowości. One winny być zastąpione nowymi, śmiałymi, intrygującymi, bezwstydnymi.
– Frances. Wreszcie jesteś. Jest kupa roboty – rzuciła, odstawiając talerz. Opłukała byle jak dłonie pod lodowatą wodą i podeszła do dziewczątka. Czysta i wypielęgnowana. Niewinna i taka nieświadoma. Chłodne palce w pierwszej kolejności rzuciły się do guzików stroju, by uwolnić spięty przy szyi materiał. Ustąpił jeden, a potem drugi, odsłaniając skrawki skóry. – Zaraz się zagrzejesz. Przy pracy jest gorąco, a tutaj…. – Popatrzyła na ławy gęsto wypełnione biesiadującą klientelą. – Bywa piekielnie duszno, Fran – mruknęła, odsuwając od niej dłonie. – Zanieś to typkom przy szafie grającej, tylko uważaj, ktoś coś tam rozlał i jest ślisko. Potem się tym zajmiemy – mówiła, podsuwając jej talerz. Zaraz jednak zrobiła krok w stronę kuchni. – Zaraz wrócę i pogadamy – wyjaśniła, znikając w drzwiach kuchni.
Między parującymi garami wychwyciła znajome sylwetki. O, Merlinie! Co za tłumy. W dodatku więcej jedzą jak piją. W tym tempie spiżarka zacznie wiać pustkami. Od Cristiny wzięła całą tacę z zupami. Wyglądały ohydnie, ale to nic, pływały w nich niewiadome skrawki, na pewno cholernie słone i złudnie smaczne. Parszywy wiedział, czego potrzebują jego klienci i dawał im to. Wyszła zaraz na salę i o mało co nie staranował ją jakiś typ. Wyminęła go i porozdawała zupy, a potem znów wróciła za bar, by ofiarować alkohol tym, którzy posyłali jej nieco zniecierpliwione spojrzenia. Niespodziewanie jednak wybrzmiewać zaczęły pierwsze nuty ulubionej żeglarskiej ballady, a kilka poczerwieniałych twarzy rozpogodziło się wyraźnie. Połączyli się we wspólnym śpiewie. Szkło zabrzęczało, a zaraz potem przez lokal przemknęła fala głębokiego aplauzu. Wychyliła się, by poszukać Franki. Poradziła sobie? W tym wszystkim nie miała czasu nawet pomyśleć o siostrze, o jej obecności w tym morzu grzechu. Boyle'a musiało nieźle trzepnąć, skoro wysłał ją tutaj.
– Frances. Wreszcie jesteś. Jest kupa roboty – rzuciła, odstawiając talerz. Opłukała byle jak dłonie pod lodowatą wodą i podeszła do dziewczątka. Czysta i wypielęgnowana. Niewinna i taka nieświadoma. Chłodne palce w pierwszej kolejności rzuciły się do guzików stroju, by uwolnić spięty przy szyi materiał. Ustąpił jeden, a potem drugi, odsłaniając skrawki skóry. – Zaraz się zagrzejesz. Przy pracy jest gorąco, a tutaj…. – Popatrzyła na ławy gęsto wypełnione biesiadującą klientelą. – Bywa piekielnie duszno, Fran – mruknęła, odsuwając od niej dłonie. – Zanieś to typkom przy szafie grającej, tylko uważaj, ktoś coś tam rozlał i jest ślisko. Potem się tym zajmiemy – mówiła, podsuwając jej talerz. Zaraz jednak zrobiła krok w stronę kuchni. – Zaraz wrócę i pogadamy – wyjaśniła, znikając w drzwiach kuchni.
Między parującymi garami wychwyciła znajome sylwetki. O, Merlinie! Co za tłumy. W dodatku więcej jedzą jak piją. W tym tempie spiżarka zacznie wiać pustkami. Od Cristiny wzięła całą tacę z zupami. Wyglądały ohydnie, ale to nic, pływały w nich niewiadome skrawki, na pewno cholernie słone i złudnie smaczne. Parszywy wiedział, czego potrzebują jego klienci i dawał im to. Wyszła zaraz na salę i o mało co nie staranował ją jakiś typ. Wyminęła go i porozdawała zupy, a potem znów wróciła za bar, by ofiarować alkohol tym, którzy posyłali jej nieco zniecierpliwione spojrzenia. Niespodziewanie jednak wybrzmiewać zaczęły pierwsze nuty ulubionej żeglarskiej ballady, a kilka poczerwieniałych twarzy rozpogodziło się wyraźnie. Połączyli się we wspólnym śpiewie. Szkło zabrzęczało, a zaraz potem przez lokal przemknęła fala głębokiego aplauzu. Wychyliła się, by poszukać Franki. Poradziła sobie? W tym wszystkim nie miała czasu nawet pomyśleć o siostrze, o jej obecności w tym morzu grzechu. Boyle'a musiało nieźle trzepnąć, skoro wysłał ją tutaj.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Frances nigdy nie należała do tych pewnych siebie, przebojowych kobiet wypełniających swoim charakterem całe pomieszczenie. Silnych, potrafiących manipulować mężczyznami i dostawać od nich to, czego chciały. Blondynka tak nie potrafiła. Czuła się lepiej w otoczeniu ksiąg, ingrediencji i powoli ważących się eliksirów. Nieśmiała, niezbyt pewna siebie wolała przebywać w samotności bądź wąskim gronie bliskich znajomych. Im dłużej tu przebywała, nawet jeśli minęło ledwie kilka minut, coraz bardziej Borroughs zaczynała podziwiać pannę Moss. Za to, że przez tyle lat dawała radę obracać się w tym miejscu, w towarzystwie podejrzanych typków przypominając jej wilki z najróżniejszych baśni. Podłe, lustrujące je złymi ślepiami niczym niewinne owieczki czekające na pożarcie. Po plecach Frances przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Kilka oddechów i udało jej się zapanować nad wzbierającym strachem, przed tą podłą klientelą. W końcu to nie pasowało do jej postawy, prawda? Była przecież idealna, bez żadnej najmniejszej skazy. Nigdy nie pozwalała, by emocje zaczęły nad nią panować. Skrzętnie ukrywała wszelkie bolączki swojego serca jak i problemy trapiące jej umysł.
Ostrożnie kiwnęła głową na stwierdzenie Philippy, nie do końca jednak wiedząc, ile naprawdę obowiązków wiąże się z pracą w tym miejscu. Drgnęła, gdy zimne palce zaczęły rozpinać guziczki jej kombinezoniku. Och, nie czuła się z tym komfortowo, nie dała jednak tego po sobie poznać, ukrywając się za fasadą obojętności.
- Z pewnością przydałoby się tu wywietrzyć. - Rzuciła, unosząc dłonie do niewielkiego kołnierzyka by poprawić go zwinnymi palcami. I zsunąć kawałki materiały, by nie ukazywały za dużego kawałka bladej skóry.
Blondynka uniosła z zaciekawieniem brew, słysząc o plamie jakiegoś płynu. Nie skomentowała tego jednak w żadnej sposób, jedynie kiwając głową. Ostrożnie ujęła tacę w dłonie, by ruszyć w kierunku stolika. Na szczęście w noszeniu ciężkich rzeczy miała wprawę. Przez siedem długich lat Hogwartu nie raz zabierała się za księgi tak obszerne, że miała wrażenie iż ważą co najmniej tyle, co ona. A to z pewnością nie było wiele.
Zadanie z początku było proste. Idąc przez środek sali Frances nie miała większych problemów z przejściem przez salę, komplikacje pojawiły się w pobliżu stolików.
Stłoczone i spocone ciała klienteli sprawiały, że blondynka miała problemy z przebrnięciem do odpowiedniego stolika. Co chwila wpadała na jakiegoś marynarza, a jej uprzejme “przepraszam” rzucane w kierunku mężczyzn zdawało się nie mieć większego znaczenia. Co gorsza, zdawać by się mogło, że początkową niezdarnością zwróciła na siebie uwagę podpitych mężczyzn. W końcu jednak, ledwie chwilę przed rozpoczęciem szanty udało jej się, dotrzeć do stolika.
- Proszę. - Rzuciła automatycznie. Dobre maniery miała głęboko zaszczepione w swoim sposobie bycia. Już miała się odwrócić, gdy jej noga straciła oparcie przez rozlany płyn, pokrywający wysłużoną podłogę. Frances udało się zachować równowagę i nie runąć na tyłek. Zamiast tego runęła plecami na klatkę jakiegoś marynarza. Policzki dziewczyny niemal od razu spaliły się rumieńcem, szybko jednak zniknęły, gdy poczuła uścisk dłoni, zaciskający się na jej ramieniu. Och, dlaczego to musiało się dziać? Czy naprawdę czasy stały się tak parszywe, że mężczyźni nie mieli już krzty szacunku do kobiet? Do tej pory Frances żyła w bańce Hogwartu, gdzie dobrze widzianym było darzenie innych szacunkiem. W murach szkoły czuła się bezpiecznie, zwłaszcza jako prefekt naczelny. Cóż, chyba nie była jeszcze gotowa na brutalny świat, jaki na nią czekał. Blondynka odskoczyła jak oparzona od mężczyzny, uścisk jego dłoni jednak nie zelżał.
-Ależ proszę mnie zostawić, proszę pana! - Zaprotestowała, siląc się na uprzejmy, nie podszyty paniką ton. Dziewczyna zrobiła kilka kroków w tył, mając nadzieję że dziwny, przypominający knura osobnik puści jej ramię. Panika powoli zaczęła napływać do jej drobnego ciałka. Nie miała jak sięgnąć, ukrytej w doszytej kieszonce różdżki, bez której czuła się bezbronna. Zawsze była drobna. Słaba. Nieodznaczająca się tężyzną fizyczną. Nie potrafiła się bronić bez magii, nawet jeśli w bronieniu się magią również nie była najlepsza. W kolejnym przypływie strachu, Frances instynktownie pociągnęła swoją rękę, próbując się mu wyrwać. Na szczęście dla blondynki, dłoń knura była pokryta tłuszczem z przekąsek serwowanych w Parszywym. Chwilę później, rozcierając obolałe ramię Burroughs niemal uciekała w kierunku panny Moss. Pospiesznym krokiem zmierzała w kierunku wejścia do kuchni, mając nadzieję, że tam nic nie będzie jej grozić.
To był zły pomysł.
Naprawdę zły pomysł.
Problem w tym, że Frances nie miała innego wyjścia.
Ostrożnie kiwnęła głową na stwierdzenie Philippy, nie do końca jednak wiedząc, ile naprawdę obowiązków wiąże się z pracą w tym miejscu. Drgnęła, gdy zimne palce zaczęły rozpinać guziczki jej kombinezoniku. Och, nie czuła się z tym komfortowo, nie dała jednak tego po sobie poznać, ukrywając się za fasadą obojętności.
- Z pewnością przydałoby się tu wywietrzyć. - Rzuciła, unosząc dłonie do niewielkiego kołnierzyka by poprawić go zwinnymi palcami. I zsunąć kawałki materiały, by nie ukazywały za dużego kawałka bladej skóry.
Blondynka uniosła z zaciekawieniem brew, słysząc o plamie jakiegoś płynu. Nie skomentowała tego jednak w żadnej sposób, jedynie kiwając głową. Ostrożnie ujęła tacę w dłonie, by ruszyć w kierunku stolika. Na szczęście w noszeniu ciężkich rzeczy miała wprawę. Przez siedem długich lat Hogwartu nie raz zabierała się za księgi tak obszerne, że miała wrażenie iż ważą co najmniej tyle, co ona. A to z pewnością nie było wiele.
Zadanie z początku było proste. Idąc przez środek sali Frances nie miała większych problemów z przejściem przez salę, komplikacje pojawiły się w pobliżu stolików.
Stłoczone i spocone ciała klienteli sprawiały, że blondynka miała problemy z przebrnięciem do odpowiedniego stolika. Co chwila wpadała na jakiegoś marynarza, a jej uprzejme “przepraszam” rzucane w kierunku mężczyzn zdawało się nie mieć większego znaczenia. Co gorsza, zdawać by się mogło, że początkową niezdarnością zwróciła na siebie uwagę podpitych mężczyzn. W końcu jednak, ledwie chwilę przed rozpoczęciem szanty udało jej się, dotrzeć do stolika.
- Proszę. - Rzuciła automatycznie. Dobre maniery miała głęboko zaszczepione w swoim sposobie bycia. Już miała się odwrócić, gdy jej noga straciła oparcie przez rozlany płyn, pokrywający wysłużoną podłogę. Frances udało się zachować równowagę i nie runąć na tyłek. Zamiast tego runęła plecami na klatkę jakiegoś marynarza. Policzki dziewczyny niemal od razu spaliły się rumieńcem, szybko jednak zniknęły, gdy poczuła uścisk dłoni, zaciskający się na jej ramieniu. Och, dlaczego to musiało się dziać? Czy naprawdę czasy stały się tak parszywe, że mężczyźni nie mieli już krzty szacunku do kobiet? Do tej pory Frances żyła w bańce Hogwartu, gdzie dobrze widzianym było darzenie innych szacunkiem. W murach szkoły czuła się bezpiecznie, zwłaszcza jako prefekt naczelny. Cóż, chyba nie była jeszcze gotowa na brutalny świat, jaki na nią czekał. Blondynka odskoczyła jak oparzona od mężczyzny, uścisk jego dłoni jednak nie zelżał.
-Ależ proszę mnie zostawić, proszę pana! - Zaprotestowała, siląc się na uprzejmy, nie podszyty paniką ton. Dziewczyna zrobiła kilka kroków w tył, mając nadzieję że dziwny, przypominający knura osobnik puści jej ramię. Panika powoli zaczęła napływać do jej drobnego ciałka. Nie miała jak sięgnąć, ukrytej w doszytej kieszonce różdżki, bez której czuła się bezbronna. Zawsze była drobna. Słaba. Nieodznaczająca się tężyzną fizyczną. Nie potrafiła się bronić bez magii, nawet jeśli w bronieniu się magią również nie była najlepsza. W kolejnym przypływie strachu, Frances instynktownie pociągnęła swoją rękę, próbując się mu wyrwać. Na szczęście dla blondynki, dłoń knura była pokryta tłuszczem z przekąsek serwowanych w Parszywym. Chwilę później, rozcierając obolałe ramię Burroughs niemal uciekała w kierunku panny Moss. Pospiesznym krokiem zmierzała w kierunku wejścia do kuchni, mając nadzieję, że tam nic nie będzie jej grozić.
To był zły pomysł.
Naprawdę zły pomysł.
Problem w tym, że Frances nie miała innego wyjścia.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Philippa musiałaby wyrwać dach tawerny, by świeże powietrze faktycznie opanowało te zaduszone kąty. Spora grupa ludzi, intensywnie pachnący mężczyźni zamknięci tłumnie w sali, przecinające się smrody – jedno okno, otwarte nawet szeroko, na nic zdałoby się w tej gęstwinie ciężkich dymów, wonnych oddechów alkoholowych prowokujących przynajmniej mdłości. Wszelkie próby ratowania gęstej atmosfery najpewniej nie przyniosłyby żadnych efektów. Gdyby tylko wyszła, o tak, wtedy mogłaby wciągnąć w pierś nutę portowej świeżości. Ostatecznie i tak nie było ratunku. Kuchnia działająca przez cały czas jedne nosy pieściła, drugie dławiła. Zapachy osiadały między kosmykami dziewczęcych włosów, wsiąkały głęboko w ubrania – prawie tak samo jak dawno niewyczuwalny dotyk jakiegoś zasrańca. Pamiętała każdą szczerbatą gębę, której popędliwe kończyny rwały się ochoczo do żałosnego tańca ze ślicznym dziewczątkiem. Dziś nie istniało już żadne z nich – ani dziewczątko ani bezkarne łapy. Frances miała się dopiero tego nauczyć. Jeśli pisana jest jej droga Philippy, to wkrótce przestanie z przestrachem lawirować między stolikami, przestanie mówić grzeczne słówka do niegrzecznych bałwanów. Mało który zasługiwał na proszę. Mało który zasługiwał na to, by jej dotykać. O ile w ogóle jakikolwiek stąd.
Widziała tę scenę. Nie ominęła przeszkody, podała się na talerzu, przyprawiona i pokrojona w słodkie kawałeczki. Dłoń Philippy zacisnęła się na brzegu niższego blatu drewnianego kontuaru. W przeciwległym końcu sali ktoś głośno zarechotał, a potem zaczął się krztusić przełykanym piwskiem. Zignorowała to skupiona na obserwowaniu Burroughs. Znała ją już kilka lat. Nie umiała wyobrazić sobie tej dziewczyny oswojonej z takim towarzychem. Chcieli ją pożreć i robili to, korzystając z pierwszej okazji. Przez moment zastanawiała się, czy i na nią tak spoglądała Dorothea Boyle w pierwszym tygodniu pracy. Phils pamiętała, że zwykle patrzyła, zapewne analizując, co robi syrena wpuszczona do zatoki pełnej piratów. To nie był żadne durny lokal dla królewiczów, gdzie przytakiwało się z uśmiechem na każdą chora zachciankę, na każde absurdalne przewinienie. Tu szacunek rodził szacunek we wzajemnej relacji. Gdy oni nie mieli go do barmanki, ona nie musiała i nic robić dla nich. Boyle zawsze broniła swoich dziewcząt, ale jej metody były niekonwencjonalne. Nie latała i nie głaskała ptaszyny po główce, jednocześnie grożąc palcem napastnikowi. Najpierw to one same musiały poczuć, że trzeba reagować. Jednocześnie też szefowa uciekała się do metod, które bolały ich bardziej niż zamach kobiecej dłoni na ich twarz. Bywali tacy, którzy nigdy więcej nie mieli prawa się tu pojawić. Bywali tacy, którym rozcieńczała wódkę wodą z kibla, albo którym nigdy nie podprowiedziała w ciemnych sprawkach – a wiedzieli, że Boyle i jej barmanki są w stanie załatwić wszystko, że wiedzą wszystko. Informacja była cenniejsza od złota w dobie dość niepewnych czasów.
Tu Frances nie miała żadnej strefy bezpieczeństwa, choć Moss czuwała nad nią jak siostra. Nie mogła nic zrobić. Jeszcze nie. Grzeczna, poukładana panienka gubiła się w chwili osaczenia, naiwnie wierząc, że uprzejmości cokolwiek dadzą. Nie w ten sposób rozmawiano z mężczyznami z portu. Nie słuchali jej słodkich formułek. Łapali co się dało, czerpiąc przyjemność z głupich zaczepek. Wyobraziła sobie minę Keata. Nie stałby tak spokojnie jak Philippa.
Wyrwała się, umykając jak najszybciej przed rozochoconym marynarzykiem, który odprowadził ją do kuchennych drzwi serenadą wyzwisk i śmiechów. Reszta zawtórowała mu z ochotą. Phils w dwóch krokach doskoczyła do Frances, nim ta zdążyła zniknąć między kuchennymi oparami. – Nigdy ich nie proś. Nie pozwalaj. Żaden z nich nie jest panem. To Bob, Ernie, Willy. Mają być rodziną, Frances – nie twoimi panami. Podajesz im wódkę, ale muszą cię szanować. Jeśli trzeba, lej po pysku. Nie ośmielą się odpowiedzieć, bo wiedzą, że więcej tu nie wrócą. Nie jesteś ich kąskiem do miętoszenia. Musimy być silne, musimy ich sobie wychować, a wtedy…. – przerwała, przemykając po niej dość sugestywnym spojrzeniem. – To oni będą mówić proszę. Nie ty. Tom leci na każdą nową gęś w stadzie, ale ty nie gdakasz. Ucieczka sprawia, że ślinią się jeszcze bardziej – mówiła, mając na oku wspomnianego delikwenta. Najwyraźniej postanowił zająć się trunkiem. Phils miała na niego kilka sposobów, ale też nie była pewna, jak czuje się Frances. Miała dość, czy odważyłaby się odpowiedzieć na tę pogardę? – To ty polewasz, ty dajesz jedzenie. Ty strzeżesz jego ulubionego miejsca. Jesteś ważna. Potrafią to docenić, ale musisz im to pokazać. Swoją władzę - dodała, wręczając jej flaszkę z rumem. – Nie zasłużył na prawdziwy rum.
Czy wiedziała, co należało zrobić?
Widziała tę scenę. Nie ominęła przeszkody, podała się na talerzu, przyprawiona i pokrojona w słodkie kawałeczki. Dłoń Philippy zacisnęła się na brzegu niższego blatu drewnianego kontuaru. W przeciwległym końcu sali ktoś głośno zarechotał, a potem zaczął się krztusić przełykanym piwskiem. Zignorowała to skupiona na obserwowaniu Burroughs. Znała ją już kilka lat. Nie umiała wyobrazić sobie tej dziewczyny oswojonej z takim towarzychem. Chcieli ją pożreć i robili to, korzystając z pierwszej okazji. Przez moment zastanawiała się, czy i na nią tak spoglądała Dorothea Boyle w pierwszym tygodniu pracy. Phils pamiętała, że zwykle patrzyła, zapewne analizując, co robi syrena wpuszczona do zatoki pełnej piratów. To nie był żadne durny lokal dla królewiczów, gdzie przytakiwało się z uśmiechem na każdą chora zachciankę, na każde absurdalne przewinienie. Tu szacunek rodził szacunek we wzajemnej relacji. Gdy oni nie mieli go do barmanki, ona nie musiała i nic robić dla nich. Boyle zawsze broniła swoich dziewcząt, ale jej metody były niekonwencjonalne. Nie latała i nie głaskała ptaszyny po główce, jednocześnie grożąc palcem napastnikowi. Najpierw to one same musiały poczuć, że trzeba reagować. Jednocześnie też szefowa uciekała się do metod, które bolały ich bardziej niż zamach kobiecej dłoni na ich twarz. Bywali tacy, którzy nigdy więcej nie mieli prawa się tu pojawić. Bywali tacy, którym rozcieńczała wódkę wodą z kibla, albo którym nigdy nie podprowiedziała w ciemnych sprawkach – a wiedzieli, że Boyle i jej barmanki są w stanie załatwić wszystko, że wiedzą wszystko. Informacja była cenniejsza od złota w dobie dość niepewnych czasów.
Tu Frances nie miała żadnej strefy bezpieczeństwa, choć Moss czuwała nad nią jak siostra. Nie mogła nic zrobić. Jeszcze nie. Grzeczna, poukładana panienka gubiła się w chwili osaczenia, naiwnie wierząc, że uprzejmości cokolwiek dadzą. Nie w ten sposób rozmawiano z mężczyznami z portu. Nie słuchali jej słodkich formułek. Łapali co się dało, czerpiąc przyjemność z głupich zaczepek. Wyobraziła sobie minę Keata. Nie stałby tak spokojnie jak Philippa.
Wyrwała się, umykając jak najszybciej przed rozochoconym marynarzykiem, który odprowadził ją do kuchennych drzwi serenadą wyzwisk i śmiechów. Reszta zawtórowała mu z ochotą. Phils w dwóch krokach doskoczyła do Frances, nim ta zdążyła zniknąć między kuchennymi oparami. – Nigdy ich nie proś. Nie pozwalaj. Żaden z nich nie jest panem. To Bob, Ernie, Willy. Mają być rodziną, Frances – nie twoimi panami. Podajesz im wódkę, ale muszą cię szanować. Jeśli trzeba, lej po pysku. Nie ośmielą się odpowiedzieć, bo wiedzą, że więcej tu nie wrócą. Nie jesteś ich kąskiem do miętoszenia. Musimy być silne, musimy ich sobie wychować, a wtedy…. – przerwała, przemykając po niej dość sugestywnym spojrzeniem. – To oni będą mówić proszę. Nie ty. Tom leci na każdą nową gęś w stadzie, ale ty nie gdakasz. Ucieczka sprawia, że ślinią się jeszcze bardziej – mówiła, mając na oku wspomnianego delikwenta. Najwyraźniej postanowił zająć się trunkiem. Phils miała na niego kilka sposobów, ale też nie była pewna, jak czuje się Frances. Miała dość, czy odważyłaby się odpowiedzieć na tę pogardę? – To ty polewasz, ty dajesz jedzenie. Ty strzeżesz jego ulubionego miejsca. Jesteś ważna. Potrafią to docenić, ale musisz im to pokazać. Swoją władzę - dodała, wręczając jej flaszkę z rumem. – Nie zasłużył na prawdziwy rum.
Czy wiedziała, co należało zrobić?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Frances nie sądziła, aby kiedykolwiek mogłaby być chociaż trochę podobna do Philippy czy Keata. Oboje byli odważni, wiedzieli jak walczyć o swoje w czasie gdy blondynka pozostawała w cieniu. Chowała się za swoimi maskami i przyzwyczajeniami, zbyt tchórzliwa by wystąpić przed szereg czy zawalczyć o swoje. Niewychylanie się pozostawało wygodne i bezpieczne. Zawsze była inna. Bardziej wrażliwa, delikatna z sercem przypomiającym te zajęcze niż lwie. Od zawsze też nie pasowała do otoczenia brutalnych i brudnych doków, będąc zwykłą owieczką otoczoną stadem bezwzględnych wilków. Unikała miejsc takich jak Parszywy Pasażer szerokim łukiem, najzwyczajniej w świecie będąc przerażoną tym, co mogła zobaczyć w środku… Bądź co mogło się jej stać, a sytuacja, jaka miała miejsce przed chwilą jedynie potwierdzała odwieczne obawy panny Burroughs, odejmując i tak znikomą już dawkę pewności siebie.
Frances z zakłopotaniem zerkała na pannę Moss. Te wszytkie wyniosłe, pewne słowa jakie padały z jej ust brzmiały naprawdę cudownie. Niczym jedna z piękniejszych baśni, słowa obijały się jej po głowie pobudzając wyobraźnię. Bo czy nie pięknie byłoby być faktycznie silną kobietą? Nie bojącą się dać komuś w pysk, wiedzącą jak jak zawalczyć o swoje i wzbudzić szacunek w innych. Nim jednak brunetka dokończyła swoją wypowiedź, Frances zeszła na ziemię. Nie miała pojęcia, jak osiąga się takie rzeczy, zawsze będąc pewną, że to wiedza przynosi nam szacunek. Młoda czarownica coraz boleśniej zderzała się z zupełnie innym światem który, co zabawne, otaczał ją przez wiele, bardzo długich lat. Zacisnęła usta w wąską linię, przez chwilę ważąc słowa, jakie cisnęły się jej na usta.
- Ja… Ja chyba tak nie potrafię. Nie jestem silna, nie mam pojęcia jak daje się ludziom w pysk… Phillie, ja się nigdy z nikim nawet nie pokłóciłam… - Wyznała, przenosząc spojrzenie na czubki swoich pantofli. Och, nie lubiła się otwierać, jednak w tym momencie nie widziała innego wyjścia. Musiała jakoś przetrwać w tym piekle, a panna Moss wydawała się jej jedyną na to szansą. Naprawdę wątpiła, aby wujostwo zmieniło charakter knajpy tylko dlatego, ze Frances sobie nie radzi. Innej opcji zarobku chwilowo nie widziała. - Mama się ostatnio źle czuje, musiałam zrezygnować z kursu w Mungu żeby się nią zająć. Potrzebuję pieniędzy na kurs w Ministerstwie, wujek ma mi pomóc w zamian za pracę tutaj. Muszę jakoś wytrzymać. - Blondynka w kilku prostych słowach wyjaśniła przyszywanej siostrze, jak rysuje się cała sytuacja. Panna Burroughs nie znała innego sposobu na takiej sytuacje niż ucieczka - nie umiała się bronić, zaklęcia ofensywne również nie były jej mocną stroną, więc ucieczka zawsze wydawała się najlepszą, możliwą opcją niezależnie od sytuacji. W końcu, o wiele łatwiej było na jedną, krótką chwilę odwrócić czyjąś uwagę aby się mu wymknąć, niż go pokonać.
Frances otworzyła szeroko oczy, słysząc kolejne słowa panny Moss. Pokazać władzę? Uch, a czy władza była w ogóle czymś, co można było pokazać? W głowie dziewczyny od razu pojawiła się wizja prawej, uczciwej władzy. Takiej wynikłej z wiedzy, poczucia sprawiedliwości i szacunku do drugiego człowieka… To wszystko jednak, nie za bardzon pasowało jej do tego miejsca.
Nie zasłużył na prawdziwy rum. Czy ona naprawdę jej to sugerowała? Blondynka przyjęła flaszkę z rumem, przez chwilę po prostu się jej przyglądając. Wahała się. Nie była pewna, czy dobrze zrozumiała słowa Philippy, z drugiej jednak strony… To wszystko zdawało się jej pasować. Pokazywanie władzy w takim miejscu z pewnością nie łączyło się z wzniosłymi czy chociażby szlachetnymi czynami. Po za tym, skoro brunetka jej to sugerowała, z pewnością jest to najlepsze rozwiązanie, prawda? Pracowała już w tym przybytku na tyle długo, by doskonale wiedzieć, jak poradzić sobie z takimi typkami… A przecież Frances chciała tylko zarobić na kurs, by móc podjąć wymarzoną pracę.
- Mam go otruć? - Zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew. Bo przecież w jaki inny sposób, mogła pokazać komuś swoją wyższość za pomocą rumu? Alchemiczna część jej rozumu wzięła górę i mimo iż używanie trucizn uznawała za ostateczność i starała się tego nie robić… Teraz chyba nie było innej możliwości. Panna Burroughs nie czekając na odpowiedź, złapała brunetkę za rękę, by pociągnąć ją do jednego z kątów kuchni, gdzie mogły liczyć na odrobinę dyskrecji. W miejscu dającym błogie uczucie konfidencjonalności, Frances ostrożnie odłożyła rum na szafeczkę, po czym rozpięła kolejny guziczek kombinezonu. I kolejny by w końcu sięgnąć do ukrytej kieszonki, wszytej w takim miejscu, by nie rzucała się w oczy, jednocześnie odsłaniając kawałek koronkowej, białej bielizny. Z delikatnym rumieńcem na policzku i niewielką, malutką fiolką w dłoni zapięła guziczki, co jakiś czas zerkając na pannę Moss. - Ile mniej więcej tu siedzą? To musi wyglądać tak, jakby zatruli się przed wejściem do Pasażera. - Zapytała, delikatnie wstrząsając fiolką w której burzyła się zawartość w paskudnym kolorze zgniłej żółci.
Frances z zakłopotaniem zerkała na pannę Moss. Te wszytkie wyniosłe, pewne słowa jakie padały z jej ust brzmiały naprawdę cudownie. Niczym jedna z piękniejszych baśni, słowa obijały się jej po głowie pobudzając wyobraźnię. Bo czy nie pięknie byłoby być faktycznie silną kobietą? Nie bojącą się dać komuś w pysk, wiedzącą jak jak zawalczyć o swoje i wzbudzić szacunek w innych. Nim jednak brunetka dokończyła swoją wypowiedź, Frances zeszła na ziemię. Nie miała pojęcia, jak osiąga się takie rzeczy, zawsze będąc pewną, że to wiedza przynosi nam szacunek. Młoda czarownica coraz boleśniej zderzała się z zupełnie innym światem który, co zabawne, otaczał ją przez wiele, bardzo długich lat. Zacisnęła usta w wąską linię, przez chwilę ważąc słowa, jakie cisnęły się jej na usta.
- Ja… Ja chyba tak nie potrafię. Nie jestem silna, nie mam pojęcia jak daje się ludziom w pysk… Phillie, ja się nigdy z nikim nawet nie pokłóciłam… - Wyznała, przenosząc spojrzenie na czubki swoich pantofli. Och, nie lubiła się otwierać, jednak w tym momencie nie widziała innego wyjścia. Musiała jakoś przetrwać w tym piekle, a panna Moss wydawała się jej jedyną na to szansą. Naprawdę wątpiła, aby wujostwo zmieniło charakter knajpy tylko dlatego, ze Frances sobie nie radzi. Innej opcji zarobku chwilowo nie widziała. - Mama się ostatnio źle czuje, musiałam zrezygnować z kursu w Mungu żeby się nią zająć. Potrzebuję pieniędzy na kurs w Ministerstwie, wujek ma mi pomóc w zamian za pracę tutaj. Muszę jakoś wytrzymać. - Blondynka w kilku prostych słowach wyjaśniła przyszywanej siostrze, jak rysuje się cała sytuacja. Panna Burroughs nie znała innego sposobu na takiej sytuacje niż ucieczka - nie umiała się bronić, zaklęcia ofensywne również nie były jej mocną stroną, więc ucieczka zawsze wydawała się najlepszą, możliwą opcją niezależnie od sytuacji. W końcu, o wiele łatwiej było na jedną, krótką chwilę odwrócić czyjąś uwagę aby się mu wymknąć, niż go pokonać.
Frances otworzyła szeroko oczy, słysząc kolejne słowa panny Moss. Pokazać władzę? Uch, a czy władza była w ogóle czymś, co można było pokazać? W głowie dziewczyny od razu pojawiła się wizja prawej, uczciwej władzy. Takiej wynikłej z wiedzy, poczucia sprawiedliwości i szacunku do drugiego człowieka… To wszystko jednak, nie za bardzon pasowało jej do tego miejsca.
Nie zasłużył na prawdziwy rum. Czy ona naprawdę jej to sugerowała? Blondynka przyjęła flaszkę z rumem, przez chwilę po prostu się jej przyglądając. Wahała się. Nie była pewna, czy dobrze zrozumiała słowa Philippy, z drugiej jednak strony… To wszystko zdawało się jej pasować. Pokazywanie władzy w takim miejscu z pewnością nie łączyło się z wzniosłymi czy chociażby szlachetnymi czynami. Po za tym, skoro brunetka jej to sugerowała, z pewnością jest to najlepsze rozwiązanie, prawda? Pracowała już w tym przybytku na tyle długo, by doskonale wiedzieć, jak poradzić sobie z takimi typkami… A przecież Frances chciała tylko zarobić na kurs, by móc podjąć wymarzoną pracę.
- Mam go otruć? - Zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew. Bo przecież w jaki inny sposób, mogła pokazać komuś swoją wyższość za pomocą rumu? Alchemiczna część jej rozumu wzięła górę i mimo iż używanie trucizn uznawała za ostateczność i starała się tego nie robić… Teraz chyba nie było innej możliwości. Panna Burroughs nie czekając na odpowiedź, złapała brunetkę za rękę, by pociągnąć ją do jednego z kątów kuchni, gdzie mogły liczyć na odrobinę dyskrecji. W miejscu dającym błogie uczucie konfidencjonalności, Frances ostrożnie odłożyła rum na szafeczkę, po czym rozpięła kolejny guziczek kombinezonu. I kolejny by w końcu sięgnąć do ukrytej kieszonki, wszytej w takim miejscu, by nie rzucała się w oczy, jednocześnie odsłaniając kawałek koronkowej, białej bielizny. Z delikatnym rumieńcem na policzku i niewielką, malutką fiolką w dłoni zapięła guziczki, co jakiś czas zerkając na pannę Moss. - Ile mniej więcej tu siedzą? To musi wyglądać tak, jakby zatruli się przed wejściem do Pasażera. - Zapytała, delikatnie wstrząsając fiolką w której burzyła się zawartość w paskudnym kolorze zgniłej żółci.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Właśnie tylko takie miejsca jak to mogły okazać się swoistą podpowiedzią dla młodej debiutantki. Philippa byłaby delikatna jak ona, słaba, mierna, gdyby życie nie zlało jej dupska, wyrzucając z okrutnego bidula prosto na ulicę, a potem pod dach szemranego przybytku. Pewne rzeczy dziś malowały się w zupełnie nowych barwach. Ceniła doświadczenie. Rozpoznawała źródła odwagi, która zdołała przez te lata zapuścić w niej korzenie. Kiedyś się bała, dziś odpowiadała srogo, pyskowała i obnażała niezbyt wygodne prawdy, o których ci durnie bali się nawet pomyśleć. Szczekać głośno potrafili, ale jak przychodziło co do czego, zamierali jak ten gówniany kamyk kopnięty prosto w objęcia mętnej Tamizy. Lubiła w sobie własną śmiałość, która pozwalała jej zmierzyć się z instynktem, z trudnym i jednocześnie najbardziej ludzkim zachowaniem. Pojęcie i objęcie opieką miejsca takiego jak ta tawerna wymagało wyjścia ze swojej komfortowej strefy. Na początku pozwalała na zbyt wiele, nie odnajdując w sobie mocy odpowiedniej do zmierzenia się z taką ilością rozgorączkowanych głów. Wiedziała, że i Frances postąpi tak samo płoszona przez zbyt śmiałe, świńskie spojrzenia. Etap pierwszy rozpoczęty. Kolejne miały zweryfikować, czy jej charakter poradzi sobie z portową klientelą i czy pisane jest jej zagrzanie miejsca na dłużej. Choć akurat to nie należało do marzeń Burroughs i Philippa dobrze o tym wiedziała.
– Dziś nie potrafisz, Frances. Jutro już będziesz umiała. Tamten typ nie rzuciłby się z łapami na mnie, bo wie, że zaraz go zapieką. Z tobą nie miał oporów. Smakujesz niewinnością. Jesteś czysta, a to rzadkie dla tego miejsca. I nie martw się, będzie wiele okazji, by nauczyć się sprowadzać ich do pionu – pocieszyła ją po swojemu, siląc się na nieco pobłażliwy uśmiech. Boyle nie wysłał jej tu po to, by trzymała ją za rękę i głaskała po czyściutkich włoskach. Dorothea młodej Annie ofiarowała wtedy wiele, ale wymagała też swoje. Siostrzenica być może mogła liczyć na łagodniejsze traktowanie, ale chyba nikt nie miał wątpliwości, że to tylko by jej utrudniło oswojenie się z tym miejscem. Lokal nie był najprzyjemniejszy, ale zyskiwał po czasie. Gdy klienci przestaną czuć zapach obcości na szyi Frances, odpuszczą, ale tylko jeśli ta zapracuje sobie na szacunek. Jak chciała stać się ich powierniczką, ich portową siostrą, skoro bała się spojrzeć w te lepki oczyska? Chyba właśnie nie chciała. – Więc to tylko na jakiś czas. Uwierz mi, będzie ci łatwiej, jeśli weźmiesz się w garść. Nie zawsze będę mogła czuwać. Czy ja, czy Keat… Czasami będziesz tutaj z Penelopą, z Billy’m, albo kimś innym. No i, wiesz, wbrew pozorom większość nie jest taka zła – powiedziała, na koniec już wyraźnie pogodniej. – A co z mamą? – zapytała, przypominając sobie po chwili o słowach dziewczyny. Z rodziną Boyle’ów i Burroughsów żyła dość blisko. U tych pierwszych (i właściwie z tymi drugimi) mieszkała i, korzystając z tej możliwości, odkładała forsę, by któregoś dnia po raz pierwszy w życiu móc powiedzieć, że ma dom. Swój i taki, którego nikt nie mógłby jej odebrać. W tej roli i nieźle spisywał się Parszywy, ale jednak nie był on szczytem jej marzeń. Co innego praca tutaj – nie chciała jej zmieniać. Od jakiegoś czasu czuła się ważną częścią tej społeczności i najwyraźniej nie było to jedynie jej dość zadufane odczucie. Mimo że początki wydawały się być przedłużającą się torturą, teraz czas płynął już inaczej. Zarabiała coraz więcej, łapała ciekawe kontakty, ale najważniejsza była osobista metamorfoza, jaka mimowolnie dokonała się w Philippie przez te ostatnie lata.
Otwierały się coraz szerzej syrenie oczy zaskoczone brutalnością tutejszych tradycji. Moss wcale sobie tego nie wymyśliła. Święta wiedza pani Boyle i później doświadczenie przekazywane jej przez inne barmanki, mówiły jasno, że tutaj inaczej się nie da. Jeśli mają w tobie widzieć kogoś więcej niż durną babę-usługaczkę, musisz obnażyć przed nimi oblicze silne, niewzruszone i niekruszące się pod mocą ich rechotu. Siostra Keata musiała to przyswoić. Phils już czuła, jak pod ślicznymi włoskami rozkwitają obrazy nieco śmielsze, ale dopiero głośne słowa odsłoniły tajemnice tych myśli. – Otruć? – powiedziała ciszej i lekko zmrużyła oczy. Już otwierała szerzej usta, by skomentować tę propozycję, ale wtedy została wciągnięta do parującej kuchni. Czy aniołek zrzucił skrzydła? Milczała przez chwilę, obserwując zachowanie dziewczyny. Obnażane skrawki skóry, wyraźny błysk w oku. Ta fantazja kiełkowała szybko. – Powstrzymaj pragnienia, Frances. To wciąż twój klient. Nie będziemy go truć. Gdyby miałabym truć każdego, który mnie dotknął, wokół Parszywego piętrzyłyby się nagrobki – oznajmiła, lekko kręcąc głową. Swoją dłonią przykryła palce obejmujące fiolkę i nakazała im wycofanie się w dół. – Wróćmy do początku. Ty polewasz. Ty decydujesz, co znajdzie się w ich kieliszku. Przychodzą tu, bo chcą pić. Chcą zalewać się rumem i zapomnieć. Ale ten rum można przygotować tak, by był jego żałosną imitacją. Daj mu go z uśmiechem, słodka, pogodna i posłuszna. A potem gdy sięgnie po pierwszy łyk, poczuje twoją złość i… odechce mu się sięgania po to, co nie należy do niego. Czy już wiesz? – spytała, wyłapując gdzieś łeb Cristiny, która przysłuchiwała im się z uwagą. – Kiedyś byłam tobą. Już nie jestem – odparła nagle z zaskakującą nostalgią. A może tak tylko jej się wydawało, że w tamtej szarej sukience przypominała dzisiejszą Frances? Przecież na ulicy też przeżyła swoje i nie bała się warknąć. Wiedziała, że musi walczyć, by przetrwać.
– Dziś nie potrafisz, Frances. Jutro już będziesz umiała. Tamten typ nie rzuciłby się z łapami na mnie, bo wie, że zaraz go zapieką. Z tobą nie miał oporów. Smakujesz niewinnością. Jesteś czysta, a to rzadkie dla tego miejsca. I nie martw się, będzie wiele okazji, by nauczyć się sprowadzać ich do pionu – pocieszyła ją po swojemu, siląc się na nieco pobłażliwy uśmiech. Boyle nie wysłał jej tu po to, by trzymała ją za rękę i głaskała po czyściutkich włoskach. Dorothea młodej Annie ofiarowała wtedy wiele, ale wymagała też swoje. Siostrzenica być może mogła liczyć na łagodniejsze traktowanie, ale chyba nikt nie miał wątpliwości, że to tylko by jej utrudniło oswojenie się z tym miejscem. Lokal nie był najprzyjemniejszy, ale zyskiwał po czasie. Gdy klienci przestaną czuć zapach obcości na szyi Frances, odpuszczą, ale tylko jeśli ta zapracuje sobie na szacunek. Jak chciała stać się ich powierniczką, ich portową siostrą, skoro bała się spojrzeć w te lepki oczyska? Chyba właśnie nie chciała. – Więc to tylko na jakiś czas. Uwierz mi, będzie ci łatwiej, jeśli weźmiesz się w garść. Nie zawsze będę mogła czuwać. Czy ja, czy Keat… Czasami będziesz tutaj z Penelopą, z Billy’m, albo kimś innym. No i, wiesz, wbrew pozorom większość nie jest taka zła – powiedziała, na koniec już wyraźnie pogodniej. – A co z mamą? – zapytała, przypominając sobie po chwili o słowach dziewczyny. Z rodziną Boyle’ów i Burroughsów żyła dość blisko. U tych pierwszych (i właściwie z tymi drugimi) mieszkała i, korzystając z tej możliwości, odkładała forsę, by któregoś dnia po raz pierwszy w życiu móc powiedzieć, że ma dom. Swój i taki, którego nikt nie mógłby jej odebrać. W tej roli i nieźle spisywał się Parszywy, ale jednak nie był on szczytem jej marzeń. Co innego praca tutaj – nie chciała jej zmieniać. Od jakiegoś czasu czuła się ważną częścią tej społeczności i najwyraźniej nie było to jedynie jej dość zadufane odczucie. Mimo że początki wydawały się być przedłużającą się torturą, teraz czas płynął już inaczej. Zarabiała coraz więcej, łapała ciekawe kontakty, ale najważniejsza była osobista metamorfoza, jaka mimowolnie dokonała się w Philippie przez te ostatnie lata.
Otwierały się coraz szerzej syrenie oczy zaskoczone brutalnością tutejszych tradycji. Moss wcale sobie tego nie wymyśliła. Święta wiedza pani Boyle i później doświadczenie przekazywane jej przez inne barmanki, mówiły jasno, że tutaj inaczej się nie da. Jeśli mają w tobie widzieć kogoś więcej niż durną babę-usługaczkę, musisz obnażyć przed nimi oblicze silne, niewzruszone i niekruszące się pod mocą ich rechotu. Siostra Keata musiała to przyswoić. Phils już czuła, jak pod ślicznymi włoskami rozkwitają obrazy nieco śmielsze, ale dopiero głośne słowa odsłoniły tajemnice tych myśli. – Otruć? – powiedziała ciszej i lekko zmrużyła oczy. Już otwierała szerzej usta, by skomentować tę propozycję, ale wtedy została wciągnięta do parującej kuchni. Czy aniołek zrzucił skrzydła? Milczała przez chwilę, obserwując zachowanie dziewczyny. Obnażane skrawki skóry, wyraźny błysk w oku. Ta fantazja kiełkowała szybko. – Powstrzymaj pragnienia, Frances. To wciąż twój klient. Nie będziemy go truć. Gdyby miałabym truć każdego, który mnie dotknął, wokół Parszywego piętrzyłyby się nagrobki – oznajmiła, lekko kręcąc głową. Swoją dłonią przykryła palce obejmujące fiolkę i nakazała im wycofanie się w dół. – Wróćmy do początku. Ty polewasz. Ty decydujesz, co znajdzie się w ich kieliszku. Przychodzą tu, bo chcą pić. Chcą zalewać się rumem i zapomnieć. Ale ten rum można przygotować tak, by był jego żałosną imitacją. Daj mu go z uśmiechem, słodka, pogodna i posłuszna. A potem gdy sięgnie po pierwszy łyk, poczuje twoją złość i… odechce mu się sięgania po to, co nie należy do niego. Czy już wiesz? – spytała, wyłapując gdzieś łeb Cristiny, która przysłuchiwała im się z uwagą. – Kiedyś byłam tobą. Już nie jestem – odparła nagle z zaskakującą nostalgią. A może tak tylko jej się wydawało, że w tamtej szarej sukience przypominała dzisiejszą Frances? Przecież na ulicy też przeżyła swoje i nie bała się warknąć. Wiedziała, że musi walczyć, by przetrwać.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Słowa jakie padały z ust panny Moss wcale nie dodawały jej odwagi. Nie sprawiały, aby blondynka poczuła się lepiej, albo chociaż odrobinę pewniej w obecnej sytuacji. Doskonale zdawała sobie sprawę, że nie pasuje do tego otoczenia; że jest zbyt nieśmiała, niewinna i tchórzliwa aby dać sobie radę rzucona między wilki. Do tej pory omijała Parszywego twierdząc, że to nie pasuje do fasady, jaką sobie wybudowała. Fasady, której zburzenia chyba najbardziej się obawiała.
- Mówisz tak, jakby to była moja wina… - W zasadzie nie wiedziała, kogo powinna winić za swoją niewinność. Za zajęcze serce przyspieszające za każdym razem, gdy zagrożenie pojawiało się na horyzoncie, zmuszając blondynkę do wycofania się. Daleko było jej do śmiałej Philippy czy odważnego Keata. W czasie gdy oni wychodzili naprzód panna Burroughs szukała bezpiecznego schronienia woląc się nie wychylać. Pozostać w swojej bezpiecznej bańce, ukrywając emocje i uczucia pod maską idealnego życia. W końcu, tak było o wiele łatwiej. Prościej. W takich chwilach jak ta, coraz bardziej miała wrażenie, że nie pasuje do swojej rodziny; że może lepiej byłoby, gdyby na jej miejscu pojawił się ktoś inny. Bardziej pasujący do rodziny, śmielszy, nie bojący się obracać w podejrzanym towarzystwie. Pewny siebie i swoich umiejętności…
Stała tak, niby patrząc na pannę Moss, tak naprawdę błądząc szaroniebieskim spojrzeniem gdzieś za jej plecami, przejeżdżając po twarzach klientów. Nie skomentowała słów brunetki, jedynie na krótką chwilę trochę mocniej zaciskając usta. Och, czy naprawdę sądziła, że to takie proste? Że wystarczy jedynie wziąć się w garść? Panna Burroughs zapewne sprzedałaby własną duszę, aby było to tak proste, jak się wszystkim pozornie wydawało. Nie dała jednak po sobie poznać, że w pewien sposób nie zgadza się ze słowami dziewczyny, ponownie chowając swoje uczucia pod idealnie wyćwiczoną maskę.
-Nie wiem. Skarży się na złe samopoczucie, jest słaba… W przyszłym tygodniu jesteśmy umówione z uzdrowicielem. Ktoś jednak będzie musiał się nią zająć. Padło na mnie, jak zawsze. - Odpowiedziała, wzruszając ramionami i nie dając po sobie poznać, jak bardzo przykry był dla niej ten fakt. Miała wrażenie, że większość rodzinnych spraw i problemów spoczywa na jej barkach, w czasie gdy Keat jedynie szlajał się po kątach, robiąc to, co rzewnie mu się podobało. On, nic nie tracił z powodu złego samopoczucia matki, w czasie gdy Frances musiała poświęcić nie tylko wymarzony kurs, ale i spełnienie największej tęsknoty jej serca. Cóż, życie ponoć nie należy do sprawiedliwych, prawda? Pozostawało jej mieć nadzieję, że podły Los w przyszłości wynagrodzi jej poświęcenia, chociażby pracą w wymarzonym zawodzie, aby nie musiała spędzać w Parszywym więcej, niż było to przewidziane. I nie, nie gardziła osobami którym szczerze dobrze pracowało się w tym otoczeniu po prostu… Nie widziała się tutaj. Nie pasowała. O wiele bardziej wolała pracować w ciemnej pracowni alchemicznej nad parującymi eliksirami, niż lawirować z tacami między podejrzaną klientelą.
Och, trucizna wydawała się najlepszym wyjściem, z tej całej sytuacji! Philippa nie powinna być z resztą zdziwiona - pasja panny Burroughs do eliksirów nigdy nie była tajemnicą, tak samo jak jej średnia kondycja fizyczna i raczej strachliwe usposobienie. Nic więc dziwnego, że gdy miała się bronić, trucizny jako pierwsze pojawiły się w jej głowie. Szaroniebieskie spojrzenie z zaskoczeniem omiotło śliczną buzię panny Moss, gdy jej dłoń nie pozwoliła blondynce dokonać jakże wątpliwego czynu.
- Nie każda trucizna zabija, moja droga. Spędzą tydzień przykuci do łóżka, może się odwodnią… Nic więcej. - Dziewczyna wzruszyła ramionami. Bo przecież… To nie było wcale nic złego, prawda? Nie odbierze im życia, da jedynie odpowiednią nauczkę tak, by w przyszłości nie ośmielili się zachowywać w podły sposób. W kwestii używania eliksirów moralność panny Burroughs zdawała się być… Bardziej elastyczna, gdyż pewne czyny można było w łatwy, logiczny dla niej sposób wytłumaczyć.
Uważnie słuchała słów przyjaciółki, zaciskając palce na szklanej fiolce… I chyba nadal nie rozumiejąc. Zabawne jak ktoś o tak pojętnym umyśle, nie potrafił pojąć tak prostych rzeczy które próbowano mu przekazać. Znaczy… Rozumiała, ale nie wszystkie kwestie planu, mającego na celu nauczyć.
- W takim razie… Jaką przyprawę polecasz? - Zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew. - Niestety, nie mam doświadczenia w tym, czego używacie w Parszywym i nic po za… - Tu, zjechała spojrzeniem na fiolkę, utkwioną w jej dłoni. -...nie przychodzi mi do głowy. - Och, może panna Moss znała tajniki doprawiania alkoholu takim klientom jak tamten dryblas, nie były jednak one znane blondynce. Szaroniebieskie tęczówki powędrowały za spojrzeniem towarzyszki, a gdy z jej ust padły kolejne słowa, dziewczyna uśmiechnęła się słodko. Przesuwając się tak, by wścibska kobieta nie mogła jej zauważyć, obniżyła gardę. Z czułością ułożyła dłoń na policzku Philippy, by przejechać kciukiem po gładkiej skórze.
- Nie. Nigdy nie byłaś. Zawsze miałaś więcej odwagi w sercu, niż ja. - Ściszyła głos do delikatnego, ledwie słyszalnego szeptu. Tak, aby jej słowa dotarły jedynie do uszy panny Moss.
- Mówisz tak, jakby to była moja wina… - W zasadzie nie wiedziała, kogo powinna winić za swoją niewinność. Za zajęcze serce przyspieszające za każdym razem, gdy zagrożenie pojawiało się na horyzoncie, zmuszając blondynkę do wycofania się. Daleko było jej do śmiałej Philippy czy odważnego Keata. W czasie gdy oni wychodzili naprzód panna Burroughs szukała bezpiecznego schronienia woląc się nie wychylać. Pozostać w swojej bezpiecznej bańce, ukrywając emocje i uczucia pod maską idealnego życia. W końcu, tak było o wiele łatwiej. Prościej. W takich chwilach jak ta, coraz bardziej miała wrażenie, że nie pasuje do swojej rodziny; że może lepiej byłoby, gdyby na jej miejscu pojawił się ktoś inny. Bardziej pasujący do rodziny, śmielszy, nie bojący się obracać w podejrzanym towarzystwie. Pewny siebie i swoich umiejętności…
Stała tak, niby patrząc na pannę Moss, tak naprawdę błądząc szaroniebieskim spojrzeniem gdzieś za jej plecami, przejeżdżając po twarzach klientów. Nie skomentowała słów brunetki, jedynie na krótką chwilę trochę mocniej zaciskając usta. Och, czy naprawdę sądziła, że to takie proste? Że wystarczy jedynie wziąć się w garść? Panna Burroughs zapewne sprzedałaby własną duszę, aby było to tak proste, jak się wszystkim pozornie wydawało. Nie dała jednak po sobie poznać, że w pewien sposób nie zgadza się ze słowami dziewczyny, ponownie chowając swoje uczucia pod idealnie wyćwiczoną maskę.
-Nie wiem. Skarży się na złe samopoczucie, jest słaba… W przyszłym tygodniu jesteśmy umówione z uzdrowicielem. Ktoś jednak będzie musiał się nią zająć. Padło na mnie, jak zawsze. - Odpowiedziała, wzruszając ramionami i nie dając po sobie poznać, jak bardzo przykry był dla niej ten fakt. Miała wrażenie, że większość rodzinnych spraw i problemów spoczywa na jej barkach, w czasie gdy Keat jedynie szlajał się po kątach, robiąc to, co rzewnie mu się podobało. On, nic nie tracił z powodu złego samopoczucia matki, w czasie gdy Frances musiała poświęcić nie tylko wymarzony kurs, ale i spełnienie największej tęsknoty jej serca. Cóż, życie ponoć nie należy do sprawiedliwych, prawda? Pozostawało jej mieć nadzieję, że podły Los w przyszłości wynagrodzi jej poświęcenia, chociażby pracą w wymarzonym zawodzie, aby nie musiała spędzać w Parszywym więcej, niż było to przewidziane. I nie, nie gardziła osobami którym szczerze dobrze pracowało się w tym otoczeniu po prostu… Nie widziała się tutaj. Nie pasowała. O wiele bardziej wolała pracować w ciemnej pracowni alchemicznej nad parującymi eliksirami, niż lawirować z tacami między podejrzaną klientelą.
Och, trucizna wydawała się najlepszym wyjściem, z tej całej sytuacji! Philippa nie powinna być z resztą zdziwiona - pasja panny Burroughs do eliksirów nigdy nie była tajemnicą, tak samo jak jej średnia kondycja fizyczna i raczej strachliwe usposobienie. Nic więc dziwnego, że gdy miała się bronić, trucizny jako pierwsze pojawiły się w jej głowie. Szaroniebieskie spojrzenie z zaskoczeniem omiotło śliczną buzię panny Moss, gdy jej dłoń nie pozwoliła blondynce dokonać jakże wątpliwego czynu.
- Nie każda trucizna zabija, moja droga. Spędzą tydzień przykuci do łóżka, może się odwodnią… Nic więcej. - Dziewczyna wzruszyła ramionami. Bo przecież… To nie było wcale nic złego, prawda? Nie odbierze im życia, da jedynie odpowiednią nauczkę tak, by w przyszłości nie ośmielili się zachowywać w podły sposób. W kwestii używania eliksirów moralność panny Burroughs zdawała się być… Bardziej elastyczna, gdyż pewne czyny można było w łatwy, logiczny dla niej sposób wytłumaczyć.
Uważnie słuchała słów przyjaciółki, zaciskając palce na szklanej fiolce… I chyba nadal nie rozumiejąc. Zabawne jak ktoś o tak pojętnym umyśle, nie potrafił pojąć tak prostych rzeczy które próbowano mu przekazać. Znaczy… Rozumiała, ale nie wszystkie kwestie planu, mającego na celu nauczyć.
- W takim razie… Jaką przyprawę polecasz? - Zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew. - Niestety, nie mam doświadczenia w tym, czego używacie w Parszywym i nic po za… - Tu, zjechała spojrzeniem na fiolkę, utkwioną w jej dłoni. -...nie przychodzi mi do głowy. - Och, może panna Moss znała tajniki doprawiania alkoholu takim klientom jak tamten dryblas, nie były jednak one znane blondynce. Szaroniebieskie tęczówki powędrowały za spojrzeniem towarzyszki, a gdy z jej ust padły kolejne słowa, dziewczyna uśmiechnęła się słodko. Przesuwając się tak, by wścibska kobieta nie mogła jej zauważyć, obniżyła gardę. Z czułością ułożyła dłoń na policzku Philippy, by przejechać kciukiem po gładkiej skórze.
- Nie. Nigdy nie byłaś. Zawsze miałaś więcej odwagi w sercu, niż ja. - Ściszyła głos do delikatnego, ledwie słyszalnego szeptu. Tak, aby jej słowa dotarły jedynie do uszy panny Moss.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jeśli nie chciała ciągnąć za sobą bagażu przeszłości, to musiała stanąć na mocnych nogach, unieść wysoko podbródek i powiedzieć sobie jasno, że dłoń pani Boyle jest przyjemnym pocałunkiem losu, że podarowano jej możliwość przedostania się na drugą stronę. Na stronę nowego życia, po które mogła sięgnąć. Że Annie nie musiała być do końca wyłącznie Annie – mogła przeobrazić się w Philippę. Ale i to wszystko nie nastąpiło tak po prostu. Było walką. Przed podobnym wyborem stała właśnie Frances, choć nie była samotnym dzieckiem pogubionym w gąszczu pędzących dorosłych. Miała rodzinę. Jednocześnie też Moss wyczuwała jej opory i swoiste uczulenie na wszystko to, co działo się tutaj. Nie znała szczegółów umowy z Boyle’em, ale chciała jej pomóc. Tylko że to wsparcie nie mogło przyjmować formy odciągania jej od spraw niewygodnych i wmawiania, że w tawernie po prostu chodzi się i rozlewa alkohol. Nowy świt oznaczał wiadomości z portu. Przekraczający próg robotnicy, marynarze czy miejscowe dziwki nieśli wieść, taszczyli ze sobą także niejeden śmierdzący problem, który to chętnie wycierali o ścianki ulubionego przybytku. Niejedną sprawę Parszywy umiał załatwić i w niejeden też gnój wciągał Boyle’ów, kelnerki i całą tę społeczność. Philippa potrzebowała długich miesięcy, by to wszystko pojąć. Wcale też nie oczekiwała, że panna Burroughs poradzi sobie tak od razu. Powodzenie byłoby nawet bardziej niepokojące niż godne pochwały.
– Frances, tawerna może dać ci szansę, daj jej ją także, a naprawdę nie będzie źle. To nie musi być dziś, ale dziś się właśnie zaczęło. W pierwszym tygodniu szkło wylatywało mi z rąk i z jednych ramion wpadałam w drugie. Nikt nie oczekuje, że podporządkujesz sobie to wszystko już. Tym bardziej, że za rok wcale nie chcesz tutaj być – odparła jedynie, widząc tę mieszankę emocji najpewniej topiących się w głębi pięknych ocząt. Celem Philippy nie było zmuszenie jej, choć ją Boyle wepchnęła między głodne młodego cielska ciało i powiedziała: walcz. Pół roku później byli jej. Tylko te pół roku wcale nie było najprzyjemniejszym wspomnieniem, choć zdecydowaniem lepszym od każdego, które udało jej się zgromadzić do tej pory.
– Nie mogłaby mieć lepszej opieki – stwierdziła ciepło, niejako czując ciężar, jaki przyjmowała na siebie Burroughs jako ta odpowiedzialna, troskliwa i tak… dobra. – Jeśli potrzebujesz wsparcia, powiedz. Chętnie ci pomogę. Z czymkolwiek. Albo sprowadzę tu tyłek Keata, jeśli zapędzi się znów zbyt daleko – oznajmiła dość dziarsko, próbując nieco rozdmuchać ponury obłok, który zdołał zgromadzić się ponad ich głowami. Mieszkały właściwie razem. Pod dachem Boyle’ów przewijało się wiele spraw, a Philippa poniekąd czuła, jakby pierwszy raz miała rodzinę. Nawet jeśli wuj Frances łypał na nią spojrzeniem wyzbytym z większej sympatii, to zawsze przecież odnajdowała tam opiekuńcze ramię jego żony, Keat i jego rodzeństwo byli jej bliscy. Nikogo innego właściwie nie miała.
Widoczne na twarzy dziewczyny zafascynowanie zdołało nieco ująć Philippę. Jej słowa pozwoliły wprowadzić nieco więcej jasności do pomysłu z trucizną. Moss mogła spodziewać się, że młodziutka alchemiczka zechce sięgnąć po coś wyjątkowo paskudnego, ale najwyraźniej chciała dopasować wywar do przewinienia. Zamyślone mruknięcie odpowiedziało na wyjaśnienie złożone przez Frances. A może by tak?
– Widzę twój entuzjazm i wiem, że znasz się na tym. Zrób to wiec po swojemu. Ufam ci. Pomęcz trochę tych, którzy gniotą cię rozrechotanymi łapskami. Jeśli myślimy o tym samym, to skutek będzie odpowiednią nauczką – stwierdziła, obracając lekko głowę, by zerknąć na winowajców. Wybiegną w popłochu czy narobią sobie wstydu przed całą żeglarską świtą? Wiele scenariuszy mogło się ziścić i każdy z nich wydawał się kuszący. Podobała jej się odwaga Frances. Może nawet nie spodziewała się poznać jej właśnie od tej strony. Trucizna wiązała się z niegodziwym przekroczeniem granicy. Była sama w sobie zła, ale i oni do świętych nie należeli. – A innym razem pokażę ci moje sztuczki – rzuciła na koniec, uśmiechając się niecnie. Przed nią jeszcze wiele mniej lub bardziej nieprzyjemnych chwil, ale akurat ta część pracy nie była taka najgorsza.
Siostrzana czułość zaskoczyła Philippę. Idące za nią słowa w pierwszej chwili przyjęła jak ironię, ale potem pomyślała, że może faktycznie coś w tym jest. Przeszły zupełnie inne drogi. Trzy lata temu debiut za parszywym kontuarem oznaczał dla Annie Scott ratunek. Dla Frances dziś było to tylko chwilowe wsparcie, nie chciała wiązać przyszłości z roznoszeniem pienistych kufli. Moss innej nie miała.
– Nie chciałabyś wiedzieć, co ją we mnie obudziło – odparła spokojnie, raczej beznamiętnie. Właściwie to Burroughs mogła wiedzieć. Najpewniej nawet domyślała się losów małej sieroty, a później byle ulicznicy. Philippa o tym nie mówiła, ale niektórzy znali skrawki tych historii. – Ruszaj – powiedziała ciszej, mając nadzieję, że wypełni ona swą misję. Wierzyła, że właśnie tak będzie.
– Frances, tawerna może dać ci szansę, daj jej ją także, a naprawdę nie będzie źle. To nie musi być dziś, ale dziś się właśnie zaczęło. W pierwszym tygodniu szkło wylatywało mi z rąk i z jednych ramion wpadałam w drugie. Nikt nie oczekuje, że podporządkujesz sobie to wszystko już. Tym bardziej, że za rok wcale nie chcesz tutaj być – odparła jedynie, widząc tę mieszankę emocji najpewniej topiących się w głębi pięknych ocząt. Celem Philippy nie było zmuszenie jej, choć ją Boyle wepchnęła między głodne młodego cielska ciało i powiedziała: walcz. Pół roku później byli jej. Tylko te pół roku wcale nie było najprzyjemniejszym wspomnieniem, choć zdecydowaniem lepszym od każdego, które udało jej się zgromadzić do tej pory.
– Nie mogłaby mieć lepszej opieki – stwierdziła ciepło, niejako czując ciężar, jaki przyjmowała na siebie Burroughs jako ta odpowiedzialna, troskliwa i tak… dobra. – Jeśli potrzebujesz wsparcia, powiedz. Chętnie ci pomogę. Z czymkolwiek. Albo sprowadzę tu tyłek Keata, jeśli zapędzi się znów zbyt daleko – oznajmiła dość dziarsko, próbując nieco rozdmuchać ponury obłok, który zdołał zgromadzić się ponad ich głowami. Mieszkały właściwie razem. Pod dachem Boyle’ów przewijało się wiele spraw, a Philippa poniekąd czuła, jakby pierwszy raz miała rodzinę. Nawet jeśli wuj Frances łypał na nią spojrzeniem wyzbytym z większej sympatii, to zawsze przecież odnajdowała tam opiekuńcze ramię jego żony, Keat i jego rodzeństwo byli jej bliscy. Nikogo innego właściwie nie miała.
Widoczne na twarzy dziewczyny zafascynowanie zdołało nieco ująć Philippę. Jej słowa pozwoliły wprowadzić nieco więcej jasności do pomysłu z trucizną. Moss mogła spodziewać się, że młodziutka alchemiczka zechce sięgnąć po coś wyjątkowo paskudnego, ale najwyraźniej chciała dopasować wywar do przewinienia. Zamyślone mruknięcie odpowiedziało na wyjaśnienie złożone przez Frances. A może by tak?
– Widzę twój entuzjazm i wiem, że znasz się na tym. Zrób to wiec po swojemu. Ufam ci. Pomęcz trochę tych, którzy gniotą cię rozrechotanymi łapskami. Jeśli myślimy o tym samym, to skutek będzie odpowiednią nauczką – stwierdziła, obracając lekko głowę, by zerknąć na winowajców. Wybiegną w popłochu czy narobią sobie wstydu przed całą żeglarską świtą? Wiele scenariuszy mogło się ziścić i każdy z nich wydawał się kuszący. Podobała jej się odwaga Frances. Może nawet nie spodziewała się poznać jej właśnie od tej strony. Trucizna wiązała się z niegodziwym przekroczeniem granicy. Była sama w sobie zła, ale i oni do świętych nie należeli. – A innym razem pokażę ci moje sztuczki – rzuciła na koniec, uśmiechając się niecnie. Przed nią jeszcze wiele mniej lub bardziej nieprzyjemnych chwil, ale akurat ta część pracy nie była taka najgorsza.
Siostrzana czułość zaskoczyła Philippę. Idące za nią słowa w pierwszej chwili przyjęła jak ironię, ale potem pomyślała, że może faktycznie coś w tym jest. Przeszły zupełnie inne drogi. Trzy lata temu debiut za parszywym kontuarem oznaczał dla Annie Scott ratunek. Dla Frances dziś było to tylko chwilowe wsparcie, nie chciała wiązać przyszłości z roznoszeniem pienistych kufli. Moss innej nie miała.
– Nie chciałabyś wiedzieć, co ją we mnie obudziło – odparła spokojnie, raczej beznamiętnie. Właściwie to Burroughs mogła wiedzieć. Najpewniej nawet domyślała się losów małej sieroty, a później byle ulicznicy. Philippa o tym nie mówiła, ale niektórzy znali skrawki tych historii. – Ruszaj – powiedziała ciszej, mając nadzieję, że wypełni ona swą misję. Wierzyła, że właśnie tak będzie.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Panna Burroughs nie była przekonana, czy tawerna może dać jej jakąkolwiek szansę. W jej pojęciu, praca w Parszywym miała być spłatą długu, jaki zaciągnęła u wuja. Długu, który miał umożliwić jej podążanie za swoimi marzeniami, pomimo nieprzyjemnych wydarzeń, jakie na nią spadły. Nie czuła się swobodnie w tym miejscu i jedyną otuchę przynosił jej fakt, że jeszcze 364 dni i nie będzie musiała tutaj pracować, a przynajmniej miała nadzieję, że tak właśnie będzie. Nie chciała pracować tu więcej, niż powinna. Nie gardziła kelnerkami, marzyła jednak o pracy związanej z eliksirami a nie kiepskiej jakości drinkami. Na słowa Philippy jedynie westchnęła, nie widząc sensu, aby dalej ciągnąć tę dyskusję. W ogólnym rozrachunku żalenie się nad sobą z pewnością nic jej nie da i nie zmieni sytuacji, w jakiej się znalazła. W tym z pewnością panna Moss miała rację. Frances powinna zrobić coś, aby mogła jakoś przeżyć ten rok.
Frances uśmiechnęła się lekko, sprawiając wrażenie, jakby słowa siostry w jakiś sposób podniosły ją na duchy. Doskonale wiedziała, że będzie dobrą opieką dla matki. Miała również świadomość, że bez niej z pewnością kobieta by sobie nie poradziła, gdyż na Keata rzadko można było liczyć. W tym wszystkim jednak, szkoda jej było wymarzonego kursu i wycieczki do kraju, który śnił się jej przez wiele, długich lat.
- Dziękuję. - Odpowiedziała jedynie, naprawdę będąc wdzięczną Philippie za chęć pomocy. Nie raz nawet jedna para rąk mogła zdziałać cuda, a Frances, gdzieś w środku obawiała się, czy uda jej się z tym wszystkim poradzić. Praca w Parszywym, matka, młodsze rodzeństwo, dbanie o dom i nadrabianie wiedzy, jeśli chodzi o alchemię i astrologię brzmiały jak naprawdę wielkie wyzwanie.
Panna Burroughs uśmiechnęła się, słysząc zezwolenie na użycie swoich praktyk. Och, czy to nie było lepsze wyjście? Doskonale wiedziała, jak działają jej eliksiry, nawet te, których panny nie powinny używać, bądź wiedzieć o ich istnieniu. Frances jednak uważała je za swoją najlepszą formę obrony. Strach zwykł ją paraliżować, a zaklęcia ofensywne z tego powodu nigdy nie były jej mocną stroną. W tym wszystkim jednak nie stwierdziłaby, że sięganie do trucizn jest oznaką jakiejkolwiek odwagi.
- Zaraz się okaże, czy myślimy o tym samym. - Odpowiedziała z tajemniczym błyskiem w oczach. Och, była niemal pewna, że wstrętny klient zapewni im nie małe przedstawienie, jeśli tylko wszystko odpowiednio przygotuje. Powoli, plan zakwitał jej w głowie, czym Frances zaskoczyła i samą siebie.
Oczywiście, że domyślała się, co musiała przejść panna Moss. Kilka razy udało jej się usłyszeć dziwne strzępki rozmów, nigdy jednak sama nie dociekała prawdy, przekonana że dziewczyna nie będzie chciała o tym mówić. Tak jak Frances do tej pory nigdy nie chciała mówić o śmierci ojca oraz jej odczuciach względem starszego brata.
- Masz rację, nie chcę wiedzieć. - Stwierdziła zupełnie szczerze. Takie opowieści, z pewnością nie były odpowiednie dla niej i bańki, w jakiej się ukrywała.
Frances z lekkim wahaniem w swoich ruchach zabrała się za przygotowanie fortelu. Chowając butelkę między ich ciałami tak, by przypadkiem wścibska kucharka nie zauważyła co robi, dziewczyna ostrożnie dolała odpowiednią dawkę eliksiru do rumu, zamknęła butelkę i zakręciła nią, by wymieszać zawartość, po czym wyjść z kuchni.
Butelka z rumem wylądowała na barze, a Frances pierwsze swoje kroki skierowała do… łazienek. Gdzie zamknęła zaklęciem wszystkie drzwi, nie widząc w tym nic złego, gdyż proces ten jest odwracalny. A gdy już miała pewność, że parszywy klient nie będzie miał miejsca, do którego mógłby uciec przybrała na usta śliczny uśmiech. Jak gdyby nigdy nic chwyciła butelkę by ruszyć w kierunku stolika. Ponownie wyminęła mokrą plamę, tym razem jednak uważając, aby nie znaleźć się w zasięgu brudnych łapsk klienteli. Tak szybko jak butelka wylądowała na stole, tak szybko Frances wróciła za bar.
Mężczyzn nie trzeba było zachęcać, niemal od razu sięgnęli po butelkę by rozlać trunek po kubkach.
- Dziesięć minut. - Rzuciła do Philippy, delikatnie nachylając się w jej kierunku. Panna Burroughs czekając na przedstawienie zajęła się pomocą siostrze i chłonięciem obowiązków, jakie będzie tutaj miała przez najbliższy rok. Okres oczekiwania minął zaskakująco szybko, tętniąca życiem tawerna zdawała się posiadać swój własny system czasowy, a gdy Frances kątem oka zerknęła w kierunku stolika i zauważyła pierwsze obawy działania eliksiru, dyskretnie poinformowała o tym pannę Moss.
A było na co patrzeć! Panowie wpierw zaczeli blednąć, zapewne później poczuli nieprzyjemne uczucie w żołądku by w końcu ruszyć pędem w kierunku zamkniętych toalet. Cóż, przyjdzie im rzucić kilka zaklęć aby posprzątać po tym małym wybryku, było jednak warto - zwłaszcza gdy panowie zaczęli ślizgać się w swoich wymiocinach i fekaliach i lądować w nich twarzami.
Frances uśmiechnęła się lekko, sprawiając wrażenie, jakby słowa siostry w jakiś sposób podniosły ją na duchy. Doskonale wiedziała, że będzie dobrą opieką dla matki. Miała również świadomość, że bez niej z pewnością kobieta by sobie nie poradziła, gdyż na Keata rzadko można było liczyć. W tym wszystkim jednak, szkoda jej było wymarzonego kursu i wycieczki do kraju, który śnił się jej przez wiele, długich lat.
- Dziękuję. - Odpowiedziała jedynie, naprawdę będąc wdzięczną Philippie za chęć pomocy. Nie raz nawet jedna para rąk mogła zdziałać cuda, a Frances, gdzieś w środku obawiała się, czy uda jej się z tym wszystkim poradzić. Praca w Parszywym, matka, młodsze rodzeństwo, dbanie o dom i nadrabianie wiedzy, jeśli chodzi o alchemię i astrologię brzmiały jak naprawdę wielkie wyzwanie.
Panna Burroughs uśmiechnęła się, słysząc zezwolenie na użycie swoich praktyk. Och, czy to nie było lepsze wyjście? Doskonale wiedziała, jak działają jej eliksiry, nawet te, których panny nie powinny używać, bądź wiedzieć o ich istnieniu. Frances jednak uważała je za swoją najlepszą formę obrony. Strach zwykł ją paraliżować, a zaklęcia ofensywne z tego powodu nigdy nie były jej mocną stroną. W tym wszystkim jednak nie stwierdziłaby, że sięganie do trucizn jest oznaką jakiejkolwiek odwagi.
- Zaraz się okaże, czy myślimy o tym samym. - Odpowiedziała z tajemniczym błyskiem w oczach. Och, była niemal pewna, że wstrętny klient zapewni im nie małe przedstawienie, jeśli tylko wszystko odpowiednio przygotuje. Powoli, plan zakwitał jej w głowie, czym Frances zaskoczyła i samą siebie.
Oczywiście, że domyślała się, co musiała przejść panna Moss. Kilka razy udało jej się usłyszeć dziwne strzępki rozmów, nigdy jednak sama nie dociekała prawdy, przekonana że dziewczyna nie będzie chciała o tym mówić. Tak jak Frances do tej pory nigdy nie chciała mówić o śmierci ojca oraz jej odczuciach względem starszego brata.
- Masz rację, nie chcę wiedzieć. - Stwierdziła zupełnie szczerze. Takie opowieści, z pewnością nie były odpowiednie dla niej i bańki, w jakiej się ukrywała.
Frances z lekkim wahaniem w swoich ruchach zabrała się za przygotowanie fortelu. Chowając butelkę między ich ciałami tak, by przypadkiem wścibska kucharka nie zauważyła co robi, dziewczyna ostrożnie dolała odpowiednią dawkę eliksiru do rumu, zamknęła butelkę i zakręciła nią, by wymieszać zawartość, po czym wyjść z kuchni.
Butelka z rumem wylądowała na barze, a Frances pierwsze swoje kroki skierowała do… łazienek. Gdzie zamknęła zaklęciem wszystkie drzwi, nie widząc w tym nic złego, gdyż proces ten jest odwracalny. A gdy już miała pewność, że parszywy klient nie będzie miał miejsca, do którego mógłby uciec przybrała na usta śliczny uśmiech. Jak gdyby nigdy nic chwyciła butelkę by ruszyć w kierunku stolika. Ponownie wyminęła mokrą plamę, tym razem jednak uważając, aby nie znaleźć się w zasięgu brudnych łapsk klienteli. Tak szybko jak butelka wylądowała na stole, tak szybko Frances wróciła za bar.
Mężczyzn nie trzeba było zachęcać, niemal od razu sięgnęli po butelkę by rozlać trunek po kubkach.
- Dziesięć minut. - Rzuciła do Philippy, delikatnie nachylając się w jej kierunku. Panna Burroughs czekając na przedstawienie zajęła się pomocą siostrze i chłonięciem obowiązków, jakie będzie tutaj miała przez najbliższy rok. Okres oczekiwania minął zaskakująco szybko, tętniąca życiem tawerna zdawała się posiadać swój własny system czasowy, a gdy Frances kątem oka zerknęła w kierunku stolika i zauważyła pierwsze obawy działania eliksiru, dyskretnie poinformowała o tym pannę Moss.
A było na co patrzeć! Panowie wpierw zaczeli blednąć, zapewne później poczuli nieprzyjemne uczucie w żołądku by w końcu ruszyć pędem w kierunku zamkniętych toalet. Cóż, przyjdzie im rzucić kilka zaklęć aby posprzątać po tym małym wybryku, było jednak warto - zwłaszcza gdy panowie zaczęli ślizgać się w swoich wymiocinach i fekaliach i lądować w nich twarzami.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ten szemrany lokal niejedną paskudną buteleczkę przemycał pod ladą. Moss wbrew pozorom nie bawiła tu aż tak długo, a jednak dzień za dniem chłodniejszy poryw wiatru zapraszał do tego przybytku jakaś nieciekawą sprawkę. Pani Boyle wiedziała, jak trudno w dzisiejszych czasach załatwić coś po cichu, jak ciężko odnaleźć właściwego specjalistę. Jednak jej skore do wysłuchiwania zwierzeń, lamentów, wszelakich mniej lub bardziej nużących historii życia dziewczęta łapały w ten sposób wiele kontaktów. Później wszystko już działo się samo. Pośredniczyła w niejednej krzywej akcji, ogarniała dobre zlecenia dla tych, którzy umieli też ładnie podziękować tawernie za swe wsparcie. Zwykle to działało jak napiwek, działo się przy okazji. Czasami jednak Dorothea angażowała się bardziej, a wtedy przedsięwzięcie nabierało większego charakteru i kosztowało też więcej tego, kto w śliczne łapki barmanek wciskał sakiewkę, licząc na to, że jego śmierdzący problem zniknie. Nic nie działo się za darmo i zwykle też nic nie działo się bez zaangażowania barmanek. Ich uszy i oczy musiały być wyjątkowo czujne. Jednak Frances tego dnia nie musiała zagłębiać się w tę część barowej posługi. Wystarczyło już, że jedną cenną lekcję wyniosła. Za chwilę ruszy do akcji, by objawić swoją niedocenioną przez tych dupków moc. Philippa była wyjątkowo ciekawa.
Przemykające po twarzy siostrzanej zadowolenie zdawało się być dobrym znakiem dla jej adaptacji. Poczuła, że po wcześniejszych lękach i zgrzytach teraz miały szansę na drogę trwałego, pewniejszego porozumienia. Pozwoliła jej na to, dając poniekąd wolną rękę, tłumacząc, że tutaj każda z barmanek staje się boginią i zaprowadza swoje porządki. Chcieli jej obecności, chcieli usługi? Musieli się zachowywać. Nowa dusza od początku odsłaniać powinna ostry pazur. W innym wypadku wcale nie pójdzie gładko, a pobyt tu okaże się dla młodej Burroughs koszmarem. Wcale jej tego nie życzyła. Wierzyła w jej techniki, doskonale wiedząc, że ma do czynienia z zapaloną alchemiczką. Moss coś tam czasem podłubała w garze, miała podstawy, ale niespecjalnie się tym ekscytowała. Z Frances było inaczej. Jakże inną postawę przyjęła w chwili, gdy okazało się, że może sięgnąć do fiolki i pozwolić sobie na te kociołkowe złośliwości. Dobrze, bardzo dobrze. Widziała w niej więcej pewności, przypływ tej właściwiej energii. Tego potrzebowała. Może to byłby całkiem niezły wstęp.
Czujnym spojrzeniem śledziła więc jej poczynania.
– A potem mi powiesz, co to jest – oznajmiła ściszonym głosem, gdy przyjaciółka powróciła z toalet. Domyślała się, po co tam poszła. Cristina zaś wbrew pozorom dobrze wiedziała, co tu się kroi. Niejedną krzywą akcje przeżyła i niejednokrotnie dolewała coś do zupy albo pluła prosto w rybnego kotleta, kiedy ktoś ośmielił się okazać brak szacunku jej lub którejkolwiek z barmanek. Parszywy działał zmyślnie, był trochę jak jedna wielka rodzina intrygantów – duże moce, ale nie warto z nimi zadzierać. Zbyt wielu ośmielało się lekceważyć ten lokal.
Tym razem kroki Burroguhs były inne. Tym razem coś dodawało jej potrzebnych skrzydeł, kazało się nie bać, kazało atakować. Cieszyła się na te widoki i wiedziała, że wcale się nie zawiedzie. – Zapamiętają ten wieczór na długo – dorzuciła w odpowiedzi na komunikat o czasie oczekiwanie. Zajęła się krojeniem owoców, by zabić ten i tak dłużący się moment. Obsłużyła też jakaś kobietę i trzy razy przejechała szmatą po czystym kawałku blatu. Cwaniacki uśmiech nie chciał opuścić jej ust. Wkrótce też z tego stolika zaczęły docierać niewerbalne komunikaty. Zaczęło się. – Świetna robota. Widzisz… są bezbronni. Zawsze wypiją to, co im podasz. Nie zastanawiają się nad tym, nie szukają podstępu w twoim słodkim uśmiechu. Nie oni – rzuciła, z rozkoszą podglądając, jak biegają po całej salce w poszukiwaniu ratunku. Przegięli i młodziutka podopieczna Boyle’a odpowiednio im odpłaciła za te… czułości. Moss była pewna, że przez jakiś czas nie ujrzy pod tym dachem ich zapyziałych gęb. A Frances? Z pewnością miała temu miejscu jeszcze wiele do zaoferowania. Wcale nie zaczęła źle.
zt x2
Przemykające po twarzy siostrzanej zadowolenie zdawało się być dobrym znakiem dla jej adaptacji. Poczuła, że po wcześniejszych lękach i zgrzytach teraz miały szansę na drogę trwałego, pewniejszego porozumienia. Pozwoliła jej na to, dając poniekąd wolną rękę, tłumacząc, że tutaj każda z barmanek staje się boginią i zaprowadza swoje porządki. Chcieli jej obecności, chcieli usługi? Musieli się zachowywać. Nowa dusza od początku odsłaniać powinna ostry pazur. W innym wypadku wcale nie pójdzie gładko, a pobyt tu okaże się dla młodej Burroughs koszmarem. Wcale jej tego nie życzyła. Wierzyła w jej techniki, doskonale wiedząc, że ma do czynienia z zapaloną alchemiczką. Moss coś tam czasem podłubała w garze, miała podstawy, ale niespecjalnie się tym ekscytowała. Z Frances było inaczej. Jakże inną postawę przyjęła w chwili, gdy okazało się, że może sięgnąć do fiolki i pozwolić sobie na te kociołkowe złośliwości. Dobrze, bardzo dobrze. Widziała w niej więcej pewności, przypływ tej właściwiej energii. Tego potrzebowała. Może to byłby całkiem niezły wstęp.
Czujnym spojrzeniem śledziła więc jej poczynania.
– A potem mi powiesz, co to jest – oznajmiła ściszonym głosem, gdy przyjaciółka powróciła z toalet. Domyślała się, po co tam poszła. Cristina zaś wbrew pozorom dobrze wiedziała, co tu się kroi. Niejedną krzywą akcje przeżyła i niejednokrotnie dolewała coś do zupy albo pluła prosto w rybnego kotleta, kiedy ktoś ośmielił się okazać brak szacunku jej lub którejkolwiek z barmanek. Parszywy działał zmyślnie, był trochę jak jedna wielka rodzina intrygantów – duże moce, ale nie warto z nimi zadzierać. Zbyt wielu ośmielało się lekceważyć ten lokal.
Tym razem kroki Burroguhs były inne. Tym razem coś dodawało jej potrzebnych skrzydeł, kazało się nie bać, kazało atakować. Cieszyła się na te widoki i wiedziała, że wcale się nie zawiedzie. – Zapamiętają ten wieczór na długo – dorzuciła w odpowiedzi na komunikat o czasie oczekiwanie. Zajęła się krojeniem owoców, by zabić ten i tak dłużący się moment. Obsłużyła też jakaś kobietę i trzy razy przejechała szmatą po czystym kawałku blatu. Cwaniacki uśmiech nie chciał opuścić jej ust. Wkrótce też z tego stolika zaczęły docierać niewerbalne komunikaty. Zaczęło się. – Świetna robota. Widzisz… są bezbronni. Zawsze wypiją to, co im podasz. Nie zastanawiają się nad tym, nie szukają podstępu w twoim słodkim uśmiechu. Nie oni – rzuciła, z rozkoszą podglądając, jak biegają po całej salce w poszukiwaniu ratunku. Przegięli i młodziutka podopieczna Boyle’a odpowiednio im odpłaciła za te… czułości. Moss była pewna, że przez jakiś czas nie ujrzy pod tym dachem ich zapyziałych gęb. A Frances? Z pewnością miała temu miejscu jeszcze wiele do zaoferowania. Wcale nie zaczęła źle.
zt x2
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Parszywy Pasażer, lato 1954 roku
Szybka odpowiedź