Dolce far niente - Sycylia, 1952
AutorWiadomość
Nigdy nie mogła nadziwić się pięknem swojego kraju, za każdym razem odkrywając je powtórnie. Na nowo podziwiała piękne drzewka pomarańczowe, które podobno dzięki krwistoczerwonym w środku owocom były jedyne w swoim rodzaju, ale też całą faunę i florę wyciągającą się w stronę niesłabnących promieni słońca. Niewielki ogród, w którym siedzieli prawie całą rodziną, zajmował podnóże góry za domem a ogromne rozłożyste drzewo, ocieniając prawie cały teren dawało chwilę wytchnienia. Z miejsca, gdzie stały stoły i krzesła, rozpościerał się widok na zatokę – wszystko rozmywała delikatna mgiełka unosząca się nad wodą i lekki wietrzyk, który ostrożnie skubał liście usianych gęsto drzewek. Okolica była cicha i spokojna, jakby czas się zatrzymał i to ceniła sobie chyba najmocniej w miejscach, które wedle rodzinnej tradycji jeszcze odwiedzali. Cisza, której potrzebowała, spokój, który koił jej nerwy szargane podczas nauki w podróży u boku ojca i patrzącej na nią z góry załogi, wystarczyły, by zapomniała o wszystkim dookoła. Oglądając ten sielankowy krajobraz osnuty ciepłym sierpniowym słońcem, zaledwie na kilka sekund Borgia przypomniała sobie, że w Anglii, do której za jakiś czas miała wrócić, panowała pewnie słota i szaruga – choć nie miała żadnej pewności. Odkąd pamiętała, nigdy nie spędzała zbyt wiele czasu na angielskiej ziemi, tym bardziej w wakacje, a przynajmniej nie zwracała uwagi na panującą tam pogodę; urodzona wprawdzie w Anglii nigdy nie uważała i nie zamierzała uważać siebie za tamtejszą skoro jej serce należało do włoskiej kultury wypadającej tak barwnie przy tej drugiej, w której przebywała od urodzenia.
Gdziekolwiek by nie była we Włoszech, w każdym miejscu miała co najmniej jedno ulubione miejsce, do którego wracała zawsze wtedy, gdy wizyta się powtarzała. I tutaj, na Sycylii, miała kilka takich miejsc, a wśród nich budkę, gdzie sprzedawali najlepsze na świecie lody. Chociaż zawsze była zdania – zadzierając przy tym nosa, rzecz jasna – że włoskie jedzenie było najlepsze i ciężko by jej było wybrać potrawę, którą lubiła najmniej, w kwestii tego słodkiego przysmaku była bardzo wybredna. By tradycji stało się zadość, wyślizgnęła się niezauważona z małej posiadłości na krótki, samotny spacer.
Na głównym placu nad zatoką znalazła się zaledwie po kilku minutach powolnego marszu, a po kolejnych kilku zadowolona z zakupu dwóch dużych porcji udała się w stronę ławek na promenadzie. Zamroczona przyjemną pogodą i słodkim lenistwem straciła całkowicie czujność, prawie w ogóle nie zwracając uwagi na gdzie stawia kroki. I tak tym sposobem wystarczyła chwila moment, by Borgia zagapiła się wciągając głęboko w płuca świeże, morskie powietrze, z impetem wpadając w czyjeś plecy.
– Mi perdoni signore! – wykrzyknęła orientując się, że wszystko to, co zaraz miało zadowolić jej żołądek znalazło się właśnie na koszuli nieznajomego i częściowo na jej czerwonej zwiewnej sukience. I zamiast poprzestać na przeprosinach, zaproponować, że przecież wypierze te koszulę a potem odeśle, z niewyjaśnionych dla siebie przyczyn jęła się próby wycierania roztopionej masy na lnianym materiale. Gospodyni była jednak z niej żadna, więc nie wzięła pod uwagę faktu na jak kapryśny materiał trafiła i oczywistym było, że jasna koszula mieniła się teraz ciemnymi plamami. Przytykając dłoń do warg, przeniosła wzrok to na plamy to na twarz wyraźnie skonsternowanego chłopaka i jedynym co wpadło jej z ust było zwykłe, ale niepewne:
– Mi dispiace... – wątpiła, że dla koszuli był jeszcze jakiś ratunek, bardziej zmartwił Włoszkę fakt, że stali się widowiskiem a dziwnie złowrogi spokój nieznajomego lekko wyprowadził ją z równowagi. Nie chciała problemów, zwłaszcza tu, w tak pogodne popołudnie.
Gdziekolwiek by nie była we Włoszech, w każdym miejscu miała co najmniej jedno ulubione miejsce, do którego wracała zawsze wtedy, gdy wizyta się powtarzała. I tutaj, na Sycylii, miała kilka takich miejsc, a wśród nich budkę, gdzie sprzedawali najlepsze na świecie lody. Chociaż zawsze była zdania – zadzierając przy tym nosa, rzecz jasna – że włoskie jedzenie było najlepsze i ciężko by jej było wybrać potrawę, którą lubiła najmniej, w kwestii tego słodkiego przysmaku była bardzo wybredna. By tradycji stało się zadość, wyślizgnęła się niezauważona z małej posiadłości na krótki, samotny spacer.
Na głównym placu nad zatoką znalazła się zaledwie po kilku minutach powolnego marszu, a po kolejnych kilku zadowolona z zakupu dwóch dużych porcji udała się w stronę ławek na promenadzie. Zamroczona przyjemną pogodą i słodkim lenistwem straciła całkowicie czujność, prawie w ogóle nie zwracając uwagi na gdzie stawia kroki. I tak tym sposobem wystarczyła chwila moment, by Borgia zagapiła się wciągając głęboko w płuca świeże, morskie powietrze, z impetem wpadając w czyjeś plecy.
– Mi perdoni signore! – wykrzyknęła orientując się, że wszystko to, co zaraz miało zadowolić jej żołądek znalazło się właśnie na koszuli nieznajomego i częściowo na jej czerwonej zwiewnej sukience. I zamiast poprzestać na przeprosinach, zaproponować, że przecież wypierze te koszulę a potem odeśle, z niewyjaśnionych dla siebie przyczyn jęła się próby wycierania roztopionej masy na lnianym materiale. Gospodyni była jednak z niej żadna, więc nie wzięła pod uwagę faktu na jak kapryśny materiał trafiła i oczywistym było, że jasna koszula mieniła się teraz ciemnymi plamami. Przytykając dłoń do warg, przeniosła wzrok to na plamy to na twarz wyraźnie skonsternowanego chłopaka i jedynym co wpadło jej z ust było zwykłe, ale niepewne:
– Mi dispiace... – wątpiła, że dla koszuli był jeszcze jakiś ratunek, bardziej zmartwił Włoszkę fakt, że stali się widowiskiem a dziwnie złowrogi spokój nieznajomego lekko wyprowadził ją z równowagi. Nie chciała problemów, zwłaszcza tu, w tak pogodne popołudnie.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Mógłby pozostać tu na zawsze. Ciepłe promienie czerwcowego słońca, ogrzewały bladą przestrzeń rozmarzonej twarzy. Docierały do rosłych ramion, pleców, ukrytych pod beżową, cienką, lnianą koszulą. Bezchmurne niebo zachwycało intensywnym błękitem. Powietrze pachniało rozgrzaną ziemią, słodyczą cytrusów oraz otrzeźwiającą solą. Subtelny wiatr równoważył zbyt wysoką temperaturę. Było południe. Sielankowa atmosfera pochłaniała niemalże całkowicie. Przyjaźni mieszkańcy pozdrawiali obcego, częstując wyśmienitymi specjałami. – Grazie! – krzyczał ochoczo, konsumując najsoczystszy owoc wzięty z pobliskiego stoiska. Uwielbiał tereny, tak różne od tych, które zamieszkiwał przed wyjazdem. Kontrast podstawowych elementów ukazywał się na pierwszy rzut oka. Atmosfera, zupełnie inne, lekkie podejście do życia, warunki pogodowe, lokalne specjały oraz typowe rozrywki. Człowiek zatracał się w zagranicznym folklorze, a on był tego najlepszym przykładem. Wraz z pozostałą ekipą współpracującą przy kolejnej eskapadzie, z niecierpliwością wyczekiwali codziennej przerwy. Momentu, w którym porzucą skomplikowane obowiązki, zatrważające troski - oddadzą niewinnym przyjemnościom. Starał się być powściągliwy. Niezmiernie zależało mu na pracy, zdobywaniu nowych umiejętności i poszerzaniu wiedzy. Chciał, aby przewodniczący mógł na nim polegać. Angażować w nowatorskie działania, zdradzać kolejne kroki. Awansować jako najbliższego, oddanego współpracownika. Realizował plan, wcielał wytyczne, które przedstawił mu jego surowy mentor. Działał. Zdecydowanie bardziej zależało mu na walorach poznawczych, odkrywczych, eksplorujących. Odwiedzał lokalne muzea i galerie sztuki. Zachwycał orientalnym, niespotykanym stylem budowniczym. Przesiadywał w rosłych świątyniach, na rozległych, obszernych placach. Rozmyślał nad mądrością ów przodków, wykorzystujących naturę jako idealny akompaniament piękna. Wyłapywał najdrobniejsze szczegóły najokazalszych rzeźb, obrazów, a przede wszystkim cudów tutejszej literatury. Zgłębiał opasłe tomy typowo włoskich opowieści. Wynajdywał te tłumaczone na język angielski; szlifował również włoskie podstawy. Tak jak teraz, gdy powolnie kroczył piaszczystą alejką. Zmierzał ku głównemu placu, aby zająć jedno z środkowych, ulubionych miejsc, gdzieś u szczytu rosłego konaru. Wiatr rozwiewał ciemnobrązowe włosy, a wzrok skupiał na drobnych literach układanych w poruszającą, magnetyczną poezję. Cały świat zamierał, znikał, przestawał istnieć.
Włochy okazały się przyjemną oazą. W okresie letnim zdawały się wyglądać najkorzystniej; podróże po niewielkich mieścinach nie były dla poszukiwaczy aż tak uciążliwe. Znajdowali czas na podziwianie i korzystanie z przepięknych walorów. Mogli bez problemu zagłębiać się w dziedzictwie kultury; obcować z tutejszą ludnością, tradycjami, zwyczajami. Zwycięskie wieczory były najowocniejsze – świętowali niemalże do rana kosztując regionalnego alkoholu, najlepszych potraw. Lubił momenty przepełnione swobodą, relaksem i brakiem nerwów. Odkąd przestał być świeżym, niedocenianym i przepychanym pracownikiem, otaczający świat odwrócił się do góry nogami. Zyskał reputacje, zmieniła się jego pozycja. Zaprzyjaźnił się z pojedynczymi jednostkami, mogąc zaprezentować talent, jak i umiejętności. Mimo dość młodego wieku, zaszedł naprawdę daleko. Nie miał ograniczeń, nikomu nie podlegał, był wolny.
Nie spodziewał się, że tego dnia, coś zakłuci błogi spokój. Nieprzewidziany, niechciany incydent, zabierze całą uwagę. Miasto wrzało od gromkich rozmów rozbawionych Włochów. Ten głośny naród korzystał z każdej, możliwej okazji, aby opowiedzieć dotychczasowe historie. Dlatego też nie zanotował momentu, w którym kobieca postać, prawdopodobnie idąca tuż za nim, traci kontrolę – z wymownym impetem wywraca się na zasłonięte plecy. Oczy rozszerzają się w zaskoczeniu, sylwetka chwieje niebezpiecznie, a czytana książka wypada na uklepane podłoże. Coś nieprzyjemnie zimnego drażni skórę przez zbyt cienki materiał. Co się właśnie wydarzyło? Jak do tego doszło? Czy wszyscy są cali? Odkręcił się zaszokowany. Mina wskazywała całkowitą dezorientację, zdumienie oraz niezrozumienie. Chciał wyrzucić pierwsze, krytyczne słowo, gdy przyjazny profil uprzedził w pośpiechu. Odpowiedział: – Non importa, non importa. – niezgrabnie, niepewnie, nie pamiętając czy układ słów wyrażał jego zamiary. Westchnął ciężko, kiwając głową z niedowierzaniem. Oprawczyni wyglądała na przerażoną i zatrwożoną, lecz zdeterminowaną, aby pozbyć się skutków spowodowanego wypadku. Mężczyzna zaśmiał się przeciągle, kiedy jej dłonie próbowały zetrzeć rozmazane, brunatne plamy. Sytuacja była absurdalna, nad wyraz zabawna. – Nie kłopocz się. Nic się nie stało. – stwierdził tym razem po angielsku. Czy była w stanie go zrozumieć? Uspokoił ją. Odwrócił się delikatnie, skonfrontował błękit tęczówek z jaśniejącą zielenią. Wyglądała niewinnie i uroczo. Słońce rozgościło się na brązowych falach, a czerwona sukienka powiewała na wietrze w swym własnym, autorskim rytmie. Wyglądała młodo, czyżby spieszyła się do domu, aby zanieść porcje pyszności dla swojej rodziny? A może to on zawinił? Zapatrzył się. Na wyraźne, nietypowe rysy, nie będące tutejszą reprezentacją. Zarumienioną twarz, wyrażającą to zadośćuczynne zakłopotanie. Czyżby nie pochodziła stąd? Zmarszczył brwi widocznie zaintrygowany. Gdy dłonie ponownie wyciągnęły się w jego stronę w celu rozprawienia się z plamą, ciemnowłosy zatrzymał je i delikatnie odsunął od siebie. Nie musiała przecież nic robić. Podniósł leżącą książkę i zdmuchnął z niej resztki drobnego piasku. Ponownie ulokował swoje spojrzenie z dezorientowanej aparycji i uśmiechając się nonszalancko, tajemniczo, odrzekł: – Chodźmy! – wyprzedził ją i ruszył przed siebie. Nie zdradził niecnych zamiarów. Podświadomość podpowiadała mu, iż zachowuje się właściwe. Chciał poznać nieznajomą mieszkankę, skosztować konkretnej wymiany zdań, rozkoszować się resztą dnia w odpowiednim towarzystwie. Zmierzał do budki z lodami. Zapragnął kupić nowe porcje, przekonać się do ich niebiańskiego smaku. Kto wie, może po drodze uda mu się odnaleźć stragan z jakimiś koszulami? Ludzie przyglądali się z zaciekawieniem, wykrzykując gromkie, nieznane słowa. Czyżby kibicowali? Nie zwracał na nich uwagi. Miał plan i musiał go zrealizować.
Włochy okazały się przyjemną oazą. W okresie letnim zdawały się wyglądać najkorzystniej; podróże po niewielkich mieścinach nie były dla poszukiwaczy aż tak uciążliwe. Znajdowali czas na podziwianie i korzystanie z przepięknych walorów. Mogli bez problemu zagłębiać się w dziedzictwie kultury; obcować z tutejszą ludnością, tradycjami, zwyczajami. Zwycięskie wieczory były najowocniejsze – świętowali niemalże do rana kosztując regionalnego alkoholu, najlepszych potraw. Lubił momenty przepełnione swobodą, relaksem i brakiem nerwów. Odkąd przestał być świeżym, niedocenianym i przepychanym pracownikiem, otaczający świat odwrócił się do góry nogami. Zyskał reputacje, zmieniła się jego pozycja. Zaprzyjaźnił się z pojedynczymi jednostkami, mogąc zaprezentować talent, jak i umiejętności. Mimo dość młodego wieku, zaszedł naprawdę daleko. Nie miał ograniczeń, nikomu nie podlegał, był wolny.
Nie spodziewał się, że tego dnia, coś zakłuci błogi spokój. Nieprzewidziany, niechciany incydent, zabierze całą uwagę. Miasto wrzało od gromkich rozmów rozbawionych Włochów. Ten głośny naród korzystał z każdej, możliwej okazji, aby opowiedzieć dotychczasowe historie. Dlatego też nie zanotował momentu, w którym kobieca postać, prawdopodobnie idąca tuż za nim, traci kontrolę – z wymownym impetem wywraca się na zasłonięte plecy. Oczy rozszerzają się w zaskoczeniu, sylwetka chwieje niebezpiecznie, a czytana książka wypada na uklepane podłoże. Coś nieprzyjemnie zimnego drażni skórę przez zbyt cienki materiał. Co się właśnie wydarzyło? Jak do tego doszło? Czy wszyscy są cali? Odkręcił się zaszokowany. Mina wskazywała całkowitą dezorientację, zdumienie oraz niezrozumienie. Chciał wyrzucić pierwsze, krytyczne słowo, gdy przyjazny profil uprzedził w pośpiechu. Odpowiedział: – Non importa, non importa. – niezgrabnie, niepewnie, nie pamiętając czy układ słów wyrażał jego zamiary. Westchnął ciężko, kiwając głową z niedowierzaniem. Oprawczyni wyglądała na przerażoną i zatrwożoną, lecz zdeterminowaną, aby pozbyć się skutków spowodowanego wypadku. Mężczyzna zaśmiał się przeciągle, kiedy jej dłonie próbowały zetrzeć rozmazane, brunatne plamy. Sytuacja była absurdalna, nad wyraz zabawna. – Nie kłopocz się. Nic się nie stało. – stwierdził tym razem po angielsku. Czy była w stanie go zrozumieć? Uspokoił ją. Odwrócił się delikatnie, skonfrontował błękit tęczówek z jaśniejącą zielenią. Wyglądała niewinnie i uroczo. Słońce rozgościło się na brązowych falach, a czerwona sukienka powiewała na wietrze w swym własnym, autorskim rytmie. Wyglądała młodo, czyżby spieszyła się do domu, aby zanieść porcje pyszności dla swojej rodziny? A może to on zawinił? Zapatrzył się. Na wyraźne, nietypowe rysy, nie będące tutejszą reprezentacją. Zarumienioną twarz, wyrażającą to zadośćuczynne zakłopotanie. Czyżby nie pochodziła stąd? Zmarszczył brwi widocznie zaintrygowany. Gdy dłonie ponownie wyciągnęły się w jego stronę w celu rozprawienia się z plamą, ciemnowłosy zatrzymał je i delikatnie odsunął od siebie. Nie musiała przecież nic robić. Podniósł leżącą książkę i zdmuchnął z niej resztki drobnego piasku. Ponownie ulokował swoje spojrzenie z dezorientowanej aparycji i uśmiechając się nonszalancko, tajemniczo, odrzekł: – Chodźmy! – wyprzedził ją i ruszył przed siebie. Nie zdradził niecnych zamiarów. Podświadomość podpowiadała mu, iż zachowuje się właściwe. Chciał poznać nieznajomą mieszkankę, skosztować konkretnej wymiany zdań, rozkoszować się resztą dnia w odpowiednim towarzystwie. Zmierzał do budki z lodami. Zapragnął kupić nowe porcje, przekonać się do ich niebiańskiego smaku. Kto wie, może po drodze uda mu się odnaleźć stragan z jakimiś koszulami? Ludzie przyglądali się z zaciekawieniem, wykrzykując gromkie, nieznane słowa. Czyżby kibicowali? Nie zwracał na nich uwagi. Miał plan i musiał go zrealizować.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Widziała jak na nią spoglądał; jak przez moment zawiesił wzrok na jej zarumienionej z zażenowania twarzy, ale ona odpłaciła się tym samym, nie składając broni w bitwie na spojrzenia. Milczała, dopóki chłopak nie odezwał się do niej po angielsku.
– Wyglądasz jak nieszczęście – uznała szybciej, niż pomyślała, z lekko wyczuwalnym włoskim akcentem. Była stuprocentową Włoszką, chociaż wychowywała się od urodzenia na angielskich ziemiach, ale mimo tego z wyglądu rzeczywiście różniła się od standardowej urody, którą można było oglądać na ulicach włoskich miast. Była stosunkowo drobna i niska, z wyrazistymi rysami, w dodatku głęboka zieleń tęczówek przełamywała ciepłą tonację skóry. Jednak zgodnie z prośbą Vincenta, zaniechała dalszych prób ratowania sytuacji. Odsunęła się nieco, pół kroku do tyłu, i zerknęła na swoje lepiące się od stopionych lodów dłonie; sama nie wyglądała lepiej, ale z tej dwójki przynajmniej miała czyste ubranie.
Dla młodej Borgii ta sytuacja nie była ani absurdalna ani tym bardziej nie zszokowało jej porwanie przez znajomego ze środka częściowo pustej ulicy. Sama przecież nie była osobą dostosowaną do przyjętych odgórnie norm społecznych, które niejednokrotnie naginała jak cienkie struny cierpliwości swojej matki i nie przejmowała się na razie konsekwencjami swoich czynów. Wychodząc z prostego założenia, że dopóki nikomu – jeszcze – nie zrobiła krzywdy, nikogo nie zabiła – przynajmniej nie własnymi rękoma – i od jej czynów nie zależało czyjeś istnienie, dopóty nie musiała brać poprawki na swoje zachowanie. Bywało kontrowersyjne, ale to było wiadomo nie od dziś; już za czasów szkolnych zbierała wokół siebie wrogów, wrogów i sporadycznie osoby nastawione neutralnie, a z biegiem czasu, w miarę dojrzewania, jej charakter wcale się nie utemperował; wręcz przeciwnie. Nosiła w sobie znamiona urzeczywistnionego koszmaru.
Nie było więc nic dziwnego w tym, że Francesca szybko zapomniała o wypadku i gapiach, i rzucając tylko krótkie:
– Dokąd? – pokierowała się za nieznajomym. Z jej perspektywy nie wyglądał na człowieka groźnego lub takiego, który mógł zrobić jej krzywdę, przynajmniej w podróżach widywała gorszych. Z jednej strony znała tę okolicę jak własną kieszeń. Nie podejrzewała zatem, że pokazałby jej miejsce, którego wcześniej nie widziała. Kierowała nią ciekawość, zwykła kobieca pokusa i poniekąd drobny wyrzut sumienia z powodu zabrudzonej koszuli a przy okazji chęć przerwania wakacyjnego letargu, tak nie podobnego do niej, w którym wisiała już od co najmniej kilku dni. Skoro rozrywka sama wepchała się jej pod nogi, to dlaczego miała z niej nie skorzystać? Z drugiej strony, nie miała pojęcia czy człowiek, który kroczył tuż przed był zwykłym turystą mugolem, czy może kiedyś miała okazję go ujrzeć wśród murów Hogwartu – ale i tym jak na razie się nie zamartwiała. Wiedziała, że ich drogi skrzyżowały się zapewne tylko teraz, tutaj, na Sycylii, i nie splotą się ponownie.
Kiedy tylko zrównała się krokiem z nieznajomym mężczyzną, zerknęła na jego profil. Nie umknęło jej uwadze, że był człowiekiem przystojnym, z pewnością nie pochodzącym z żadnego rejonu słonecznych Włoch, o czym świadczyła nie tyle jego uroda, co karnacja; trochę blada, trochę zaczerwieniona miejscami od natarczywych promieni słońca i przede wszystkim: jego reakcja. Nie ulegało wątpliwościom, że Włosi byli ludźmi temperamentnymi, energicznymi i takimi, którzy nieszczególnie lubili nieprzewidziane sytuacje, wypadki, kiedy coś nie szło po ich myśli. Denerwowali się i zdenerwowanie manifestowali stosunkowo otwarcie, niezależnie od tego czy prowodyrem zamieszania była kobieta czy mężczyzna. W tym przypadku spotkała się z zupełnie czymś odwrotnym – spokojem i zaskakująco szybkim machnięciem ręką na zniszczenie drogocennego lnu.
– Czy to twoje standardowe zachowanie? – odezwała się nagle, choć w jej tonie głosu dało się wyłapać żartobliwe nuty. – Rzadko kiedy, nawet tutaj, mężczyzna kradnie nieznajomą kobietę z ulicy – wciąż przecież nie wiedziała gdzie idą ani po co, ale dreszczyk emocji idealnie komponował się z wakacyjnymi nastrojami. Uśmiechnęła się nawet, zwalniając nieco kroku.
– Wyglądasz jak nieszczęście – uznała szybciej, niż pomyślała, z lekko wyczuwalnym włoskim akcentem. Była stuprocentową Włoszką, chociaż wychowywała się od urodzenia na angielskich ziemiach, ale mimo tego z wyglądu rzeczywiście różniła się od standardowej urody, którą można było oglądać na ulicach włoskich miast. Była stosunkowo drobna i niska, z wyrazistymi rysami, w dodatku głęboka zieleń tęczówek przełamywała ciepłą tonację skóry. Jednak zgodnie z prośbą Vincenta, zaniechała dalszych prób ratowania sytuacji. Odsunęła się nieco, pół kroku do tyłu, i zerknęła na swoje lepiące się od stopionych lodów dłonie; sama nie wyglądała lepiej, ale z tej dwójki przynajmniej miała czyste ubranie.
Dla młodej Borgii ta sytuacja nie była ani absurdalna ani tym bardziej nie zszokowało jej porwanie przez znajomego ze środka częściowo pustej ulicy. Sama przecież nie była osobą dostosowaną do przyjętych odgórnie norm społecznych, które niejednokrotnie naginała jak cienkie struny cierpliwości swojej matki i nie przejmowała się na razie konsekwencjami swoich czynów. Wychodząc z prostego założenia, że dopóki nikomu – jeszcze – nie zrobiła krzywdy, nikogo nie zabiła – przynajmniej nie własnymi rękoma – i od jej czynów nie zależało czyjeś istnienie, dopóty nie musiała brać poprawki na swoje zachowanie. Bywało kontrowersyjne, ale to było wiadomo nie od dziś; już za czasów szkolnych zbierała wokół siebie wrogów, wrogów i sporadycznie osoby nastawione neutralnie, a z biegiem czasu, w miarę dojrzewania, jej charakter wcale się nie utemperował; wręcz przeciwnie. Nosiła w sobie znamiona urzeczywistnionego koszmaru.
Nie było więc nic dziwnego w tym, że Francesca szybko zapomniała o wypadku i gapiach, i rzucając tylko krótkie:
– Dokąd? – pokierowała się za nieznajomym. Z jej perspektywy nie wyglądał na człowieka groźnego lub takiego, który mógł zrobić jej krzywdę, przynajmniej w podróżach widywała gorszych. Z jednej strony znała tę okolicę jak własną kieszeń. Nie podejrzewała zatem, że pokazałby jej miejsce, którego wcześniej nie widziała. Kierowała nią ciekawość, zwykła kobieca pokusa i poniekąd drobny wyrzut sumienia z powodu zabrudzonej koszuli a przy okazji chęć przerwania wakacyjnego letargu, tak nie podobnego do niej, w którym wisiała już od co najmniej kilku dni. Skoro rozrywka sama wepchała się jej pod nogi, to dlaczego miała z niej nie skorzystać? Z drugiej strony, nie miała pojęcia czy człowiek, który kroczył tuż przed był zwykłym turystą mugolem, czy może kiedyś miała okazję go ujrzeć wśród murów Hogwartu – ale i tym jak na razie się nie zamartwiała. Wiedziała, że ich drogi skrzyżowały się zapewne tylko teraz, tutaj, na Sycylii, i nie splotą się ponownie.
Kiedy tylko zrównała się krokiem z nieznajomym mężczyzną, zerknęła na jego profil. Nie umknęło jej uwadze, że był człowiekiem przystojnym, z pewnością nie pochodzącym z żadnego rejonu słonecznych Włoch, o czym świadczyła nie tyle jego uroda, co karnacja; trochę blada, trochę zaczerwieniona miejscami od natarczywych promieni słońca i przede wszystkim: jego reakcja. Nie ulegało wątpliwościom, że Włosi byli ludźmi temperamentnymi, energicznymi i takimi, którzy nieszczególnie lubili nieprzewidziane sytuacje, wypadki, kiedy coś nie szło po ich myśli. Denerwowali się i zdenerwowanie manifestowali stosunkowo otwarcie, niezależnie od tego czy prowodyrem zamieszania była kobieta czy mężczyzna. W tym przypadku spotkała się z zupełnie czymś odwrotnym – spokojem i zaskakująco szybkim machnięciem ręką na zniszczenie drogocennego lnu.
– Czy to twoje standardowe zachowanie? – odezwała się nagle, choć w jej tonie głosu dało się wyłapać żartobliwe nuty. – Rzadko kiedy, nawet tutaj, mężczyzna kradnie nieznajomą kobietę z ulicy – wciąż przecież nie wiedziała gdzie idą ani po co, ale dreszczyk emocji idealnie komponował się z wakacyjnymi nastrojami. Uśmiechnęła się nawet, zwalniając nieco kroku.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Rzadko uczestniczył w tak nietypowych sytuacjach. Zazwyczaj uważnie kontrolował otoczenie, pilnował kroku, zwracał uwagę na niepasujące elementy. W tym momencie stracił całkowite skupienie zagłębiony w pasjonujących frazesach pierwszego tomu „Baśni Włoskich”. Zatrwożył się gdy nieznajoma jednostka z impetem naruszyła jego przestrzeń osobistą. Spoglądając na zaplamioną koszulę, przeniósł wzrok na uroczy profil włoskiej towarzyszki. Nie był zdenerwowany; specyficzna atmosfera sycylijskiego klimatu odganiała wszelkie, plugawe troski. Na lekko opaloną, ozdobioną trzydniowym zarostem twarz, wkradł się niewinny, delikatny grymas rozbawienia. Niebieskie tęczówki prześlizgiwały się po atrakcyjnej aparycji powolnie, stopniowo, rejestrując każdy, najdrobniejszy wyróżnik. Tutejsza uroda działała na niego nazbyt pobudzająco. Słowa skłoniły do natychmiastowej, zaczepnej odpowiedzi: – Miło mi słyszeć tak zacne wyrazy uznania wobec mojego wyglądu. – pochylił głowę w geście ukłonu. Prostując postawę postanowił zająć się ubrudzonym materiałem. Książkę odłożył na brzeg ławki. Sięgając do kieszeni wyciągnął pomięty skrawek materiału, którym starał się usunąć nadmiar lepkiej i słodkiej substancji. Pocierał łapczywie chcąc doprowadzić ubranie do akceptowalnego porządku. Westchnął ciężko gdy podjęta akcja okazała się zbyteczna. Zgniótł chusteczkę w szorstkich dłoniach i wyrzucił krótkie stwierdzenie: – Nie do zdarcia. – zanotował niepewny krok. Zauważył skupienie na lepkich dłoniach trzymających pozostałość letniego przysmaku. Analizował niefortunne wydarzenie, rozkładał przypadkowe zrządzanie losu, które przytrafiło mu się właśnie teraz. Czy podświadomość dawała mu jakieś znaki? Nie zawahał się, aby przejąć inicjatywę. Nie zwrócił uwagi, iż propozycja, którą wystosował mogła okazać się niestosowna, niemoralna, nietutejsza. Kobieta wyglądała na odważną, zaintrygowaną, odrobinę zadziwioną. Czego się spodziewała? Gwałtownej, niekontrolowanej kłótni, która przykuje wzrok ciekawskich, szukających sensacji tubylców? Gromkiego krzyku, parszywych wyrzutów, pretensji? Widząc cień niepewności, natychmiast zrehabilitował zachłanność: – Idziemy odkupić twoje słodycze. – uzupełnił dość swobodnie, niewymuszenie, posyłając wymowny, lekki cień rozbawienia.
W ostatnim czasie stał się nieco bardziej otwarty. Z o wiele większą swobodą nawiązywał nowe znajomości. A może tutejsza otwartość, serdeczność i swoboda przyciągała tak intensywnie? Nieznajome osobistości zaczepiały nietutejszy profil, zadawały pytania, zachęcały do interakcji. Wrodzony introwertyzm odchodził na odległy, drugi plan. Z biegiem długich, słonecznych dni, on sam podłapał te wybitną atmosferę. Zarażał dobrą energią, pozdrawiał przechodniów, dzielił głębokimi przemyśleniami i towarzyskimi zwrotami. Był zdeterminowany, zdolny do reakcji, które w tym momencie prezentowały się przed zaskoczoną Włoszką. Czyżby uznała go za niepoczytalnego i niezrównoważonego? Stawiając powolne, ociągające kroki, czekał aż ruszy za nim. Nie musiała tego robić, pozostawił jej wolny wybór. – Skąd tak dobrze znasz angielski? – pytanie zawisło między nimi, gdy głowa odwróciła się w kierunku towarzyszki. W żadnym wypadku nie przypuszczał, iż usłyszy macierzyste wersety. Obawiał się, że niespodziewana konfrontacja odbędzie się w nieco bardziej niezręcznej atmosferze; z udziałem wymaganego tłumacza. Angielski nie był popularnym jeżykiem. Tutejsi mieszkańcy przywiązani do tradycji, niezbyt ochoczo inwestowali w poszerzanie dialektu. Mimo intensywnego rozwoju biznesu turystycznego, znajomość podstaw włoskiego była wręcz wymagana. – Idziesz? – naciskał, gdyż odległość między nimi wzrastała z każdą sekundą. Był uprzejmy, lecz nie przepadał za trwonieniem cennego czasu. Gdy po chwili milczenia zmniejszyła odległość i wyrównała krok, mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie, czując wewnętrzną wygraną. Czy mogłaby się go obawiać? Było to pojęcie nader względne. Nie należał do osób agresywnych, mających złe zamiary wobec urodziwych mieszkanek intrygującego miasta. Potrafił postawić na swoim, ukazać zawziętość, upartość, dumę pomieszaną z ciężką butą. Przez długi czas buntował się przeciwko narzuconej wyższości, wykorzystywał i odnajdywał słabe punkty. Był waleczny, cierpliwy i zdeterminowany. Rzadko się uśmiechał, jednakże ów wydarzenie wprowadziło pewien powiew świeżości – rewolucję. – To ty musisz mi powiedzieć dokąd, nie mam pojęcia gdzie serwują tak niesforne i niezdyscyplinowane smakołyki. – wyrzucił pewnie z nutą niewymuszonego żartu, lecz specjalnie zachował dość poważną minę. Wskazał ukradkiem część odzienia wierzchniego, podkreślając wcześniejszą wypowiedź. Oddawał inicjatywę, aranżując kolejny krok. Patrzył przed siebie podziwiając leniwe widoki. Raczył czystą taflą niebiańskiego błękitu, połączoną z nieco ciemniejszym odcieniem falującej wody. Widział podłużne kształty transportowych statków, beztroskich ludzi, wygrzewających kości na żółtym piasku zagęszczonej plaży. Wyczuwał zapach rozgrzanej słońcem ziemi, który tak niebiańsko rozchodził się po ciele. Zachowywał złudne przeświadczenie tajemnicy, lekkiej intrygi, niepoznania. Zaufała mu, a może przestraszyła konsekwencji? Podjęła niewypowiedziane wyzwanie z rąk nieznajomego turysty. Czy była kimś wyjątkowym? Skąd pochodziła, jakie były jej personalia, czy znała świat magii, czym się zajmowała? Wyczuł, iż przyglądała mu się nieco bardziej intensywnie. Nie odwracał wzorku, pozwolił na rozeznanie, zbadanie podłoża. Na jej pytanie, uniósł brew ku górze w geście lekkiego zdziwienia, aby po chwili odpowiedzieć z nieustępującym, subtelnym rozbawieniem: – Jak to, a nie robicie tego na co dzień? – w tym momencie dźwięczny śmiech wydobył się z jego ust. Ręka powędrowała w stronę włosów, aby poprawić ich rozsypaną, nieporządną strukturę. Zerknął na nią kątem oka i dodał: – No cóż, trochę zmienimy te wasze obyczaje. – wzruszył ramionami. Zachowanie nie wydawało mu się niemoralne, nieporządne, a tym bardziej nieodpowiednie. Wyglądali jak para spacerujących, korzystających z pięknego dnia ludzi. Nie wzbudzali podejrzeń, ani sensacji. Otoczenie przyjęło niezmienny, codzienny rytm. Przemierzając odległość zapytał jeszcze: – To może dodatkowo, zupełnie beziteresownie zdradzisz swoje imię? – dopiero teraz zorientował się, że od kilkunastu minut konfrontacji, nie mają pojęcia o swoich personaliach. Czyż to nie intrygujące?
W ostatnim czasie stał się nieco bardziej otwarty. Z o wiele większą swobodą nawiązywał nowe znajomości. A może tutejsza otwartość, serdeczność i swoboda przyciągała tak intensywnie? Nieznajome osobistości zaczepiały nietutejszy profil, zadawały pytania, zachęcały do interakcji. Wrodzony introwertyzm odchodził na odległy, drugi plan. Z biegiem długich, słonecznych dni, on sam podłapał te wybitną atmosferę. Zarażał dobrą energią, pozdrawiał przechodniów, dzielił głębokimi przemyśleniami i towarzyskimi zwrotami. Był zdeterminowany, zdolny do reakcji, które w tym momencie prezentowały się przed zaskoczoną Włoszką. Czyżby uznała go za niepoczytalnego i niezrównoważonego? Stawiając powolne, ociągające kroki, czekał aż ruszy za nim. Nie musiała tego robić, pozostawił jej wolny wybór. – Skąd tak dobrze znasz angielski? – pytanie zawisło między nimi, gdy głowa odwróciła się w kierunku towarzyszki. W żadnym wypadku nie przypuszczał, iż usłyszy macierzyste wersety. Obawiał się, że niespodziewana konfrontacja odbędzie się w nieco bardziej niezręcznej atmosferze; z udziałem wymaganego tłumacza. Angielski nie był popularnym jeżykiem. Tutejsi mieszkańcy przywiązani do tradycji, niezbyt ochoczo inwestowali w poszerzanie dialektu. Mimo intensywnego rozwoju biznesu turystycznego, znajomość podstaw włoskiego była wręcz wymagana. – Idziesz? – naciskał, gdyż odległość między nimi wzrastała z każdą sekundą. Był uprzejmy, lecz nie przepadał za trwonieniem cennego czasu. Gdy po chwili milczenia zmniejszyła odległość i wyrównała krok, mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie, czując wewnętrzną wygraną. Czy mogłaby się go obawiać? Było to pojęcie nader względne. Nie należał do osób agresywnych, mających złe zamiary wobec urodziwych mieszkanek intrygującego miasta. Potrafił postawić na swoim, ukazać zawziętość, upartość, dumę pomieszaną z ciężką butą. Przez długi czas buntował się przeciwko narzuconej wyższości, wykorzystywał i odnajdywał słabe punkty. Był waleczny, cierpliwy i zdeterminowany. Rzadko się uśmiechał, jednakże ów wydarzenie wprowadziło pewien powiew świeżości – rewolucję. – To ty musisz mi powiedzieć dokąd, nie mam pojęcia gdzie serwują tak niesforne i niezdyscyplinowane smakołyki. – wyrzucił pewnie z nutą niewymuszonego żartu, lecz specjalnie zachował dość poważną minę. Wskazał ukradkiem część odzienia wierzchniego, podkreślając wcześniejszą wypowiedź. Oddawał inicjatywę, aranżując kolejny krok. Patrzył przed siebie podziwiając leniwe widoki. Raczył czystą taflą niebiańskiego błękitu, połączoną z nieco ciemniejszym odcieniem falującej wody. Widział podłużne kształty transportowych statków, beztroskich ludzi, wygrzewających kości na żółtym piasku zagęszczonej plaży. Wyczuwał zapach rozgrzanej słońcem ziemi, który tak niebiańsko rozchodził się po ciele. Zachowywał złudne przeświadczenie tajemnicy, lekkiej intrygi, niepoznania. Zaufała mu, a może przestraszyła konsekwencji? Podjęła niewypowiedziane wyzwanie z rąk nieznajomego turysty. Czy była kimś wyjątkowym? Skąd pochodziła, jakie były jej personalia, czy znała świat magii, czym się zajmowała? Wyczuł, iż przyglądała mu się nieco bardziej intensywnie. Nie odwracał wzorku, pozwolił na rozeznanie, zbadanie podłoża. Na jej pytanie, uniósł brew ku górze w geście lekkiego zdziwienia, aby po chwili odpowiedzieć z nieustępującym, subtelnym rozbawieniem: – Jak to, a nie robicie tego na co dzień? – w tym momencie dźwięczny śmiech wydobył się z jego ust. Ręka powędrowała w stronę włosów, aby poprawić ich rozsypaną, nieporządną strukturę. Zerknął na nią kątem oka i dodał: – No cóż, trochę zmienimy te wasze obyczaje. – wzruszył ramionami. Zachowanie nie wydawało mu się niemoralne, nieporządne, a tym bardziej nieodpowiednie. Wyglądali jak para spacerujących, korzystających z pięknego dnia ludzi. Nie wzbudzali podejrzeń, ani sensacji. Otoczenie przyjęło niezmienny, codzienny rytm. Przemierzając odległość zapytał jeszcze: – To może dodatkowo, zupełnie beziteresownie zdradzisz swoje imię? – dopiero teraz zorientował się, że od kilkunastu minut konfrontacji, nie mają pojęcia o swoich personaliach. Czyż to nie intrygujące?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W chwilowej zadumie ciemnowłosa czarownica przyglądała się nieznajomemu mężczyźnie i w myślach próbowała przypasować go do konkretnej nacji. To, że nie był Włochem wiedziała na pewno od pierwszych chwil i sam zresztą przed momentem to potwierdził kalecząc piękny śpiewny język jakim był włoski; to, że nie przypominał w niczym człowieka z krajów, które zdołała do tej pory odwiedzić również wyczuła – zwyczajnie do nich nie pasował. W pierwszym odruchu niemal uznała po akcencie, że był Anglikiem, ale z ów myśli szybko się wycofała; znała przecież naród ludzi, których biaława skóra była nieskalana słońcem, ludzi, którzy byli dość zachowawczy i odkąd tylko zaczęła uczęszczać wraz z nimi do szkoły widziała więcej różnic i punktów zapalnych niż możliwości wspólnego porozumienia. Wątpiła więc, że kiedykolwiek zobaczy jakiegokolwiek angielskiego obywatela w równie szalonej sytuacji, a tymczasem zaciekawienie Włoszki jedynie wzrastało proporcjonalnie do prowadzonej konwersacji i odkrywania kolejnych kart. Z zadziwiającą łatwością dała się wciągnąć w tę dziwną dyskusję, którą w innym przypadku i okolicznościach zbyłaby pobłażliwym uśmiechem, a potem majestatycznym machnięciem włosami poprzedzającymi odejście w przeciwnym kierunku.
Uśmiechnęła się jeszcze raz w lekkim rozbawieniu – nie odpowiedziała jednak ani na jego podziękowania ani na ukłon niczym więcej niż żartobliwym machnięciem dłonią na znak udawanej skromności i bardziej skupiła się na kolejnej lawinie słów, za którymi przez wakacyjne rozleniwienie zwyczajnie nie nadążała. Do tego stopnia, że nawet zatrzymała się w miejscu i pokręciła głową.
– To nie w tym kierunku – odparła najpierw, dodając po stosownej pauzie – i już jest zamknięte, w tym miejscu szybko wyprzedają to, co mają – zasugerowała mu tym samym, że może faktycznie lepiej będzie zająć się zabrudzonym materiałem, choć nie wiedziała czy jej intencja w ogóle została dostrzeżona. I nie czekając na reakcję nieznajomego, ruszyła do przodu, w stronę niewielkiej zatoczki otoczonej skałami z widokiem na otwarte morze. Kiedy ponownie zrównali się krokiem, zwolniła tempa i skrzyżowała ręce za plecami.
– Mam kontakt z językiem od urodzenia – wróciła kolejno do jego pytań – moi rodzice emigrowali z Włoch do Anglii, chodziłam do szkoły, w której nie używano innego języka, aktualnie odwiedzam wujostwo i dziadków – zastanawiała się, w którym momencie rodzina zauważy jej zniknięcie, ale wątpiła, że ktokolwiek będzie się tym interesować dłużej niż pięć minut; cechowała się chodzeniem po własnych ścieżkach, tym, że nie umiała długo wytrzymać w miejscu a tym bardziej w nic nie robieniu. Kolejny dzień zaprzeczania codziennym zwyczajom mógłby być dla niej zabójczy – a na imię mi Francesca – tym razem to ona ukłoniła się teatralnie i nim jej towarzysz zdołał zareagować wyprzedziła go zwracając się przodem do niego, tyłem zaś do drogi i postępując powoli po kamiennej ścieżce, postanowiła odpłacić się pięknym za nadobne.
– Ty też nie jesteś stąd, co już zauważyłam, nie przebywasz tu z nikim, inaczej byś nie szedł teraz z nieznajomą porwaną ze środka ulicy lub właśnie próbujesz podstępem zwabić mnie w odludne miejsce co przypłacę życiem – zaczęła spokojnie – zakładam jednak, że po prostu się nudzisz; porywacz raczej próbuje wzbudzić zaufanie niż okazywać swoje intencje jak na dłoni – posłała mu nieco podejrzliwe spojrzenie, które równie szybko zniknęło – masz angielski akcent i nie interesuje cię, że droga lniana koszula właśnie zostanie wyrzucona do śmieci, bo jest dość mocno zabrudzona a do tego zbyt spokojnie i miło zareagowałeś na ten wypadek co pozwala mi myśleć, że zamieszkujemy ten sam kraj, ale... – nim przeszła dalej, odwróciła się z powrotem przodem do obranego kierunku ledwie w ostatnim momencie podnosząc do góry zagradzającą drogę gałąź. Kiedy Vincent zbliżył się by równie swobodnie ominąć przeszkodę, Borgia zagrodziła mu drogę – ale Anglicy są zbyt poważni i zachowawczy, przy tym z pewnością żaden nie odwiedziłby tak słonecznego kraju ze swoją bladą skórą, o ile nie jest masochistą – wskazała palcem na zaczerwienioną delikatną skórę nieznajomego, która wprost błagała o pomstę do nieba; szczerze mu współczuła, choć nie umiała odnaleźć żadnego znajomego porównania, by wiedzieć jaki ból sprawiało oparzenie słoneczne.
– Na ten moment, jesteś dla mnie małą sprzecznością – wzruszyła ramieniem i pomaszerowała dalej wydeptaną ścieżką powoli wkraczając w lasek gęsto usiany drzewkami. Odetchnęła nawet głębiej, wciągając w płuca świeże powietrze, ale tylko po to, by przez krótką chwilę skupić się na drodze. Bo zawsze, ale to zawsze, zapominała prostej, nieszkodliwej trasy nad tę przeklętą zatokę. Z drugiej strony, gdziekolwiek by nie poszli, to przecież i tak do niej dotrą. Prawdopodobnie.
Uśmiechnęła się jeszcze raz w lekkim rozbawieniu – nie odpowiedziała jednak ani na jego podziękowania ani na ukłon niczym więcej niż żartobliwym machnięciem dłonią na znak udawanej skromności i bardziej skupiła się na kolejnej lawinie słów, za którymi przez wakacyjne rozleniwienie zwyczajnie nie nadążała. Do tego stopnia, że nawet zatrzymała się w miejscu i pokręciła głową.
– To nie w tym kierunku – odparła najpierw, dodając po stosownej pauzie – i już jest zamknięte, w tym miejscu szybko wyprzedają to, co mają – zasugerowała mu tym samym, że może faktycznie lepiej będzie zająć się zabrudzonym materiałem, choć nie wiedziała czy jej intencja w ogóle została dostrzeżona. I nie czekając na reakcję nieznajomego, ruszyła do przodu, w stronę niewielkiej zatoczki otoczonej skałami z widokiem na otwarte morze. Kiedy ponownie zrównali się krokiem, zwolniła tempa i skrzyżowała ręce za plecami.
– Mam kontakt z językiem od urodzenia – wróciła kolejno do jego pytań – moi rodzice emigrowali z Włoch do Anglii, chodziłam do szkoły, w której nie używano innego języka, aktualnie odwiedzam wujostwo i dziadków – zastanawiała się, w którym momencie rodzina zauważy jej zniknięcie, ale wątpiła, że ktokolwiek będzie się tym interesować dłużej niż pięć minut; cechowała się chodzeniem po własnych ścieżkach, tym, że nie umiała długo wytrzymać w miejscu a tym bardziej w nic nie robieniu. Kolejny dzień zaprzeczania codziennym zwyczajom mógłby być dla niej zabójczy – a na imię mi Francesca – tym razem to ona ukłoniła się teatralnie i nim jej towarzysz zdołał zareagować wyprzedziła go zwracając się przodem do niego, tyłem zaś do drogi i postępując powoli po kamiennej ścieżce, postanowiła odpłacić się pięknym za nadobne.
– Ty też nie jesteś stąd, co już zauważyłam, nie przebywasz tu z nikim, inaczej byś nie szedł teraz z nieznajomą porwaną ze środka ulicy lub właśnie próbujesz podstępem zwabić mnie w odludne miejsce co przypłacę życiem – zaczęła spokojnie – zakładam jednak, że po prostu się nudzisz; porywacz raczej próbuje wzbudzić zaufanie niż okazywać swoje intencje jak na dłoni – posłała mu nieco podejrzliwe spojrzenie, które równie szybko zniknęło – masz angielski akcent i nie interesuje cię, że droga lniana koszula właśnie zostanie wyrzucona do śmieci, bo jest dość mocno zabrudzona a do tego zbyt spokojnie i miło zareagowałeś na ten wypadek co pozwala mi myśleć, że zamieszkujemy ten sam kraj, ale... – nim przeszła dalej, odwróciła się z powrotem przodem do obranego kierunku ledwie w ostatnim momencie podnosząc do góry zagradzającą drogę gałąź. Kiedy Vincent zbliżył się by równie swobodnie ominąć przeszkodę, Borgia zagrodziła mu drogę – ale Anglicy są zbyt poważni i zachowawczy, przy tym z pewnością żaden nie odwiedziłby tak słonecznego kraju ze swoją bladą skórą, o ile nie jest masochistą – wskazała palcem na zaczerwienioną delikatną skórę nieznajomego, która wprost błagała o pomstę do nieba; szczerze mu współczuła, choć nie umiała odnaleźć żadnego znajomego porównania, by wiedzieć jaki ból sprawiało oparzenie słoneczne.
– Na ten moment, jesteś dla mnie małą sprzecznością – wzruszyła ramieniem i pomaszerowała dalej wydeptaną ścieżką powoli wkraczając w lasek gęsto usiany drzewkami. Odetchnęła nawet głębiej, wciągając w płuca świeże powietrze, ale tylko po to, by przez krótką chwilę skupić się na drodze. Bo zawsze, ale to zawsze, zapominała prostej, nieszkodliwej trasy nad tę przeklętą zatokę. Z drugiej strony, gdziekolwiek by nie poszli, to przecież i tak do niej dotrą. Prawdopodobnie.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Nietypowa sytuacja, w którą wtargnął nieświadomie, robiła się coraz bardziej interesująca. Dzisiejszą przerwę zamierzał w pełni wykorzystać na beztroskie przechadzki po malowniczych terenach miasta; zaczytywaniu i zagłębianiu pożółkłych stronic włoskiej powieści. Słońce przyjemnie rozgrzewało skórę, mimo zbyt intensywnych, krzywdzących promieni. Czuł je na twarzy, karku, ukrytych ramionach. Gorejąca kula nie pozostawała dłużna – rozbielała ciemne kosmyki, wyrzucała drobne znamiona, parzyła jasne płótno całego ciała. Przymknął powieki, nieznacznie zwalniając krok. Umysł zamienił się w analityczną batalię. Próbował rozszyfrować tożsamość napotkanej towarzyszki, która w chwili obecnej przyglądała mu się tak intensywnie i badawczo. Co takiego chciała wyczytać z rys twarzy, rosłej sylwetki, powolnych ruchów? Czyżby tak jak on, zastanawiała się nad pochodzeniem, przynależnością, wyjątkowością? Czy jest możliwe, aby posiadała zdolności magiczne? Czy w dość niespodziewany sposób, przyciągnął do siebie ciekawską, odważną i zaczepną mugolkę? Podświadomość podpowiadała i potwierdzała podobieństwo. Istota magiczna, niemalże od razu rozpozna swojego współbratymca. Jednakże nie wychodził z inicjatywą, nieśmiałym pytaniem. Zaintrygowany, czekał na dalszy rozwój wydarzeń, który dzisiejszego, wczesnego popołudnia miał zaskoczyć niejednokrotnie. Nie był rodowitym Anglikiem. W jego żyłach płynęła gorąca, gwałtowna krew irlandzka. Mimo dość spokojnego, rozsądnego usposobienia, prawdziwe korzenie przejmowały kontrolę; sterowały całym, poddanym profilem. Dlatego z tak łatwością, lekkością, swobodą, zaaranżował niezwykłą aurę ów chwili. Niejednokrotnie powtarzał, że rozgrzana, przyjemna, włoska ziemia wydobywała z niego to co najlepsze, a zazwyczaj ukryte.
Spojrzał w jej stronę z ukosa. Na usta wpełzał nietypowy, zawadiacki cień uśmiechu. Zapominając o niedawnej, niefortunnej sytuacji, dłonie powędrowały do kieszeni jasnych, cienkich spodni. Wyglądał teraz dość nonszalancko, zaczepnie. Słowa wyrzucone na świetlistą powierzchnię, zdawały się nie mieć końca. Wydawał się nader pobudzony, zadowolony, pełen wigoru oraz energii. Czy utracone lody nie miały w sobie jakiegoś tajemniczego, odurzającego środka? Gdy kobieta wykonała niewinny gest, zaśmiał się pod nosem krótko, chwilowo, urwanie. Jednakże wymowne zdanie, spowodowało nagłe zmarszczenie brwi; gwałtowne zatrzymanie na samym środki brukowej uliczki. O mały włos nie zderzył się z nieświadomym przechodniem, szepczącym niezrozumiałe, urwane słowa: – Jak to nie w tą stronę? – wypalił zawiedziony, zaskoczony i niepogodzony. Nastawiony na wykonanie skomplikowanej i skrupulatnie przemyślanej misji, westchnął ciężko, wyrażając dobitne niezadowolenie. – I właśnie to mnie u was zadziwia. Nie dość, że wszystko zamykacie tak wcześnie, to jeszcze robicie tak wyśmienite jedzenie. – odkąd przebywali w samym środku południowego miasta, prawie nigdy nie narzekał na wybitność serwowanych posiłków. Wszystko wydawało się tak soczyste, natchnione, świeże. Smakowało starannością, pasją i zamiłowaniem do wykonywanego zawodu. Włochy rozkochiwały w sobie z dnia na dzień. Ciebie też, droga towarzyszko? – No dobrze, w takim razie… – zatrzymał, aby móc w sposób przeciągły, lecz subtelny, zawiesić błękit tęczówek na opalonej twarzy, rozwianych kosmykach i falującej sukience. Czy właśnie w tej chwili zapomniał dalszej części zdania? Odchrząknął uporczywie. – W takim razie prowadź. – nie wiedział dokąd prowadzi zmieniona trasa, nie zamierzał dociekać. Widoki prezentowane podczas powolnej przechadzki, zadowalały równie intensywnie. Miał wrażenie, że zapach powietrza uległ zmianie. Było bardziej ostre, solne, jednakże zdecydowanie świeższe i chłodniejsze. Zmarszczył powieki, aby lepiej zarejestrować otaczającą rzeczywistość; schronić przed dokuczliwym światłem. Drobiny powietrza drgały niewinnie, a odgłos zabaw oraz beztroski, mieszał się z dźwięcznym nawoływaniem tutejszej fauny. Zaabsorbowany urokiem przelotnego momentu, dopiero po przerwie zdołał skomentować odpowiedź na pytanie: – Czyli jednak coś nas łączy. – wąska linia ust, uformowała delikatny uśmiech, lecz głowa kierowała się przed siebie. Znała realia zupełnie innego kraju, zamieszkiwała konkretne miasto. Prawdopodobnie przechadzała się tymi samymi uliczkami. A może mieli sposobność, aby kiedyś spotkać się w tym samym miejscu? – Że też los, konfrontuje nas, dopiero teraz. – dorzucił w trochę dwuznacznie. W tym momencie zdobył się na spojrzenie w jej stronę. – Francesca... - powtórzył niezgrabnie, ponownie kalecząc akcent. Głoski smakowały orientalnie, zagraniczne, nietypowo. Język układał się w dziwnej pozycji. Niesamowite, prawda? Zaśmiał się urwanie i pokręcił głową rozbawiony czynnością, którą po nim powtórzyła. Rozanielony, odrzucił ubarwionym resztkami śmiechu tonem – Jestem Vincent. - gdy zmieniła pozycję, zwolnił nieznacznie, aby nie doprowadzić do kolizji. Brwi zmarszczyły się sceptycznie, wyszukując chwilowego podstępu. Czyżby chciała go zaskoczyć? On też splótł dłonie gdzieś za plecami. Mimika twarzy wyrażała ciekawość, zachęcała do przejęcia inicjatywy. Ruchy, które wykonywał były płynne, taneczne, dopasowane do rytmu, który sama wyznaczała: - Mhmm, świetnie Ci idzie, kontynuuj. – wdarł wypowiedź w ogromną salwę wydedukowanych stwierdzeń. Wyciągnął dłoń, aby zaakcentować wyrazy. Dziewczyna była nieugięta; przepowiadała własną, wyimaginowaną historię, doprowadzając do wewnętrznej wesołości. To co na zewnątrz pozostawało statyczne, zadziwiało udawaną powagą, skinieniem głowy, ustami złożonymi jakby do gwizdu. Jedno było pewne, nie można było zaprzeczyć, iż zaskakiwała kreatywnością. - Niesamowite, ale teraz powiem ci jak jest naprawdę. – zatrzymał, przechodził teraz z nogi na nogę, dobierając odpowiednie słowa. – Owszem, nie jestem stąd. Na co dzień można powiedzieć, że mieszkam w Anglii, lecz nie byłam tam już od… – spojrzał w prawo na jedną ze skał, aby przypomnieć sobie upływające lata. – Od sześciu lat. Nie mam stałego miejsca zamieszkania. - jestem podróżnikiem, zwiedzam świat. - Co tam było dalej, ach, czy jestem tu sam? Otóż nie do końca. Właśnie zajmujesz moje cenne godziny, które wykorzystuję jako przerwę od mojej ciężkiej i wymagającej pracy. – wypowiedź była niewinna, zadziorna, miała wywołać pewne emocje. I jak się z tym czujesz moja droga? – A tak naprawdę to jestem seryjnym mordercą, który słynie z wabienia ofiary poprzez swoją nieodłączną niezdarność. Bardzo mi przykro, ale to twoje ostatnie minuty. – rozłożył ręce; nic nie dało się zrobić. Lecz ona kontynuowała, wybijając go z rytmu: – Zamierzałem czytać książkę do samego końca przerwy, uważasz, że mógłbym się nudzić? – uwielbiał książki, dlatego też taka forma rozrywki była jak najbardziej na miejscu. Niejednokrotnie zarywał noce, wkręcony w malowniczą opowieść. Zagłębiał opasłe tomy teorii, przystosowanej do nowej umiejętności. Potrafił niemalże narkotycznie zaczytywać wydrukowane wersy, czując wypukłość pod smukłymi placami. On również odwzajemnił podejrzliwość. Była wnikliwa, bystra, szybko oceniała doczesność; wyłapywała specyficzne wyróżniki. – Nie przejmuj się koszulą. Nie była droga. – machnął ręką. Nie przykładał wagi do rzeczy iście materialnych. – Nie jestem Anglikiem, o to ciekawe. To powiedź mi, na kogo wyglądam, hmm? – na te słowa, obrócił się profilem. Następnie wykonał barwny obrót wokół własnej osi. Przejechał po włosach oraz fałdach zabrudzonej koszuli. Czy zagrasz w moją grę? Nie skupił się na drobnych czynnościach, które wykonywała. Maszerował w zaparte, co jakiś czas wyłapując zbyt intrygujący szczegół. Gdy odezwała się po raz kolejny, powrócił do niej gwałtownie, lecz sylwetka znajdowała się zbyt blisko. Zatrzymał się, a dzielące milimetry zatrwożyły, przyspieszyły bieg serca. Oczy otworzyły się nieznacznie; zbyt szybko powróciła do wcześniejszej pozycji. Zamrugał kilkukrotnie, zamarł, wrócił do wcześniej narzuconego rytmu. – Małą? Od zawsze wydawało mi się, że jestem za wysoki. – otoczenie zmieniło ubarwienie. Wkroczyli w niewielki, zacieniony lasek, kojący wcześniejsze skutki codziennych upałów. Mężczyzna westchnął dziękczynnie, gdyż widoczne oparzenia nie dawały mu spokoju. Idąc wzdłuż trawiastego brzegu, zauważył drobne, fioletowe kwiaty rosnące w gęstym klombie. Czyżby lawenda? Bez słowa zerwał jeden z kwiatków. Doganiając nic nie świadomą towarzyszkę, szarmancko podsunął jej pod nos wonny kwiat i zapytał: – Czym się zajmujesz? – i kiedy dojdziemy do celu?
Spojrzał w jej stronę z ukosa. Na usta wpełzał nietypowy, zawadiacki cień uśmiechu. Zapominając o niedawnej, niefortunnej sytuacji, dłonie powędrowały do kieszeni jasnych, cienkich spodni. Wyglądał teraz dość nonszalancko, zaczepnie. Słowa wyrzucone na świetlistą powierzchnię, zdawały się nie mieć końca. Wydawał się nader pobudzony, zadowolony, pełen wigoru oraz energii. Czy utracone lody nie miały w sobie jakiegoś tajemniczego, odurzającego środka? Gdy kobieta wykonała niewinny gest, zaśmiał się pod nosem krótko, chwilowo, urwanie. Jednakże wymowne zdanie, spowodowało nagłe zmarszczenie brwi; gwałtowne zatrzymanie na samym środki brukowej uliczki. O mały włos nie zderzył się z nieświadomym przechodniem, szepczącym niezrozumiałe, urwane słowa: – Jak to nie w tą stronę? – wypalił zawiedziony, zaskoczony i niepogodzony. Nastawiony na wykonanie skomplikowanej i skrupulatnie przemyślanej misji, westchnął ciężko, wyrażając dobitne niezadowolenie. – I właśnie to mnie u was zadziwia. Nie dość, że wszystko zamykacie tak wcześnie, to jeszcze robicie tak wyśmienite jedzenie. – odkąd przebywali w samym środku południowego miasta, prawie nigdy nie narzekał na wybitność serwowanych posiłków. Wszystko wydawało się tak soczyste, natchnione, świeże. Smakowało starannością, pasją i zamiłowaniem do wykonywanego zawodu. Włochy rozkochiwały w sobie z dnia na dzień. Ciebie też, droga towarzyszko? – No dobrze, w takim razie… – zatrzymał, aby móc w sposób przeciągły, lecz subtelny, zawiesić błękit tęczówek na opalonej twarzy, rozwianych kosmykach i falującej sukience. Czy właśnie w tej chwili zapomniał dalszej części zdania? Odchrząknął uporczywie. – W takim razie prowadź. – nie wiedział dokąd prowadzi zmieniona trasa, nie zamierzał dociekać. Widoki prezentowane podczas powolnej przechadzki, zadowalały równie intensywnie. Miał wrażenie, że zapach powietrza uległ zmianie. Było bardziej ostre, solne, jednakże zdecydowanie świeższe i chłodniejsze. Zmarszczył powieki, aby lepiej zarejestrować otaczającą rzeczywistość; schronić przed dokuczliwym światłem. Drobiny powietrza drgały niewinnie, a odgłos zabaw oraz beztroski, mieszał się z dźwięcznym nawoływaniem tutejszej fauny. Zaabsorbowany urokiem przelotnego momentu, dopiero po przerwie zdołał skomentować odpowiedź na pytanie: – Czyli jednak coś nas łączy. – wąska linia ust, uformowała delikatny uśmiech, lecz głowa kierowała się przed siebie. Znała realia zupełnie innego kraju, zamieszkiwała konkretne miasto. Prawdopodobnie przechadzała się tymi samymi uliczkami. A może mieli sposobność, aby kiedyś spotkać się w tym samym miejscu? – Że też los, konfrontuje nas, dopiero teraz. – dorzucił w trochę dwuznacznie. W tym momencie zdobył się na spojrzenie w jej stronę. – Francesca... - powtórzył niezgrabnie, ponownie kalecząc akcent. Głoski smakowały orientalnie, zagraniczne, nietypowo. Język układał się w dziwnej pozycji. Niesamowite, prawda? Zaśmiał się urwanie i pokręcił głową rozbawiony czynnością, którą po nim powtórzyła. Rozanielony, odrzucił ubarwionym resztkami śmiechu tonem – Jestem Vincent. - gdy zmieniła pozycję, zwolnił nieznacznie, aby nie doprowadzić do kolizji. Brwi zmarszczyły się sceptycznie, wyszukując chwilowego podstępu. Czyżby chciała go zaskoczyć? On też splótł dłonie gdzieś za plecami. Mimika twarzy wyrażała ciekawość, zachęcała do przejęcia inicjatywy. Ruchy, które wykonywał były płynne, taneczne, dopasowane do rytmu, który sama wyznaczała: - Mhmm, świetnie Ci idzie, kontynuuj. – wdarł wypowiedź w ogromną salwę wydedukowanych stwierdzeń. Wyciągnął dłoń, aby zaakcentować wyrazy. Dziewczyna była nieugięta; przepowiadała własną, wyimaginowaną historię, doprowadzając do wewnętrznej wesołości. To co na zewnątrz pozostawało statyczne, zadziwiało udawaną powagą, skinieniem głowy, ustami złożonymi jakby do gwizdu. Jedno było pewne, nie można było zaprzeczyć, iż zaskakiwała kreatywnością. - Niesamowite, ale teraz powiem ci jak jest naprawdę. – zatrzymał, przechodził teraz z nogi na nogę, dobierając odpowiednie słowa. – Owszem, nie jestem stąd. Na co dzień można powiedzieć, że mieszkam w Anglii, lecz nie byłam tam już od… – spojrzał w prawo na jedną ze skał, aby przypomnieć sobie upływające lata. – Od sześciu lat. Nie mam stałego miejsca zamieszkania. - jestem podróżnikiem, zwiedzam świat. - Co tam było dalej, ach, czy jestem tu sam? Otóż nie do końca. Właśnie zajmujesz moje cenne godziny, które wykorzystuję jako przerwę od mojej ciężkiej i wymagającej pracy. – wypowiedź była niewinna, zadziorna, miała wywołać pewne emocje. I jak się z tym czujesz moja droga? – A tak naprawdę to jestem seryjnym mordercą, który słynie z wabienia ofiary poprzez swoją nieodłączną niezdarność. Bardzo mi przykro, ale to twoje ostatnie minuty. – rozłożył ręce; nic nie dało się zrobić. Lecz ona kontynuowała, wybijając go z rytmu: – Zamierzałem czytać książkę do samego końca przerwy, uważasz, że mógłbym się nudzić? – uwielbiał książki, dlatego też taka forma rozrywki była jak najbardziej na miejscu. Niejednokrotnie zarywał noce, wkręcony w malowniczą opowieść. Zagłębiał opasłe tomy teorii, przystosowanej do nowej umiejętności. Potrafił niemalże narkotycznie zaczytywać wydrukowane wersy, czując wypukłość pod smukłymi placami. On również odwzajemnił podejrzliwość. Była wnikliwa, bystra, szybko oceniała doczesność; wyłapywała specyficzne wyróżniki. – Nie przejmuj się koszulą. Nie była droga. – machnął ręką. Nie przykładał wagi do rzeczy iście materialnych. – Nie jestem Anglikiem, o to ciekawe. To powiedź mi, na kogo wyglądam, hmm? – na te słowa, obrócił się profilem. Następnie wykonał barwny obrót wokół własnej osi. Przejechał po włosach oraz fałdach zabrudzonej koszuli. Czy zagrasz w moją grę? Nie skupił się na drobnych czynnościach, które wykonywała. Maszerował w zaparte, co jakiś czas wyłapując zbyt intrygujący szczegół. Gdy odezwała się po raz kolejny, powrócił do niej gwałtownie, lecz sylwetka znajdowała się zbyt blisko. Zatrzymał się, a dzielące milimetry zatrwożyły, przyspieszyły bieg serca. Oczy otworzyły się nieznacznie; zbyt szybko powróciła do wcześniejszej pozycji. Zamrugał kilkukrotnie, zamarł, wrócił do wcześniej narzuconego rytmu. – Małą? Od zawsze wydawało mi się, że jestem za wysoki. – otoczenie zmieniło ubarwienie. Wkroczyli w niewielki, zacieniony lasek, kojący wcześniejsze skutki codziennych upałów. Mężczyzna westchnął dziękczynnie, gdyż widoczne oparzenia nie dawały mu spokoju. Idąc wzdłuż trawiastego brzegu, zauważył drobne, fioletowe kwiaty rosnące w gęstym klombie. Czyżby lawenda? Bez słowa zerwał jeden z kwiatków. Doganiając nic nie świadomą towarzyszkę, szarmancko podsunął jej pod nos wonny kwiat i zapytał: – Czym się zajmujesz? – i kiedy dojdziemy do celu?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niemal wniosła oczy do nieba, niemalże westchnęła cierpiętniczo słysząc wymierzony w jej naród zarzut. Z jednej strony może rzeczywiście przerwa w pracy w środku dnia mogła wydawać się dziwna, z drugiej zaś strony dla niej to było zwyczajne poszanowanie do siebie i swojego czasu.
– Turyści – prychnęła więc, celowo po angielsku, by mógł zrozumieć jej zniesmaczenie – powinniście się tego od nas nauczyć; to tradycja, to część powolnego trybu życia i zachowania dobrego zdrowia, a nie lenistwo, jak niektórzy zwykle próbują to określać – nie była zła, nie była nawet złośliwa, choć jej ton głosu mógł tak brzmieć, ale wątpiła, by tymi słowami zraziła do siebie chłopaka. Skoro jeszcze kroczył u jej boku wykazując się niezwykłym uporem, to nie sądziła, by tak łatwo dał się spławić. Na razie jednak nie planowała się go w żaden sposób pozbywać ze swojego otoczenia; był miłym urozmaiceniem dnia, ciekawym towarzyszem, który powoli zaczynał grać w jej grę – lub ona w jego, w zależności od punktu widzenia – i tego zamierzała się trzymać.
Jego życzenie stało się rozkazem, poprowadziła ich w międzyczasie snując swoją opowieść a potem w milczeniu wysłuchała odpowiedzi na wynurzenia, którymi go uraczyła. Coś ich łączyło? Uśmiechnęła się zdawkowo, w głębi duszy szczerze powątpiewając w to stwierdzenie, również nie powiedziała tego na głos, zdecydowanie bardziej skupiając swoją uwagę na solennych zapewnieniach, że jest mordercą. Zaśmiała się nawet perliście wyraźnie rozbawiona tą uwagą.
– Póki co kiepsko ci idzie – wtrąciła zaczepnie, choć w istocie morderca na zlecenie byłby z niego marny. I tę myśl zachowała dla siebie, bo cóż, warto było marzyć, prawda? – Czytanie to piękna czynność – ułożyła ręce w geście obronnym – jednak w takich okolicznościach, w takim miejscu z takim krajobrazem nieskromnie stwierdzę, że książka może poczekać – dłonią zaprezentowała rozpościerający się przed nimi widok; interesującą faunę i barwną florę, która wpływała na człowieka niezwykle kojąco. Tutaj nawet podczas deszczu było pięknie, choć nudno, ale na szczęście dni deszczowych nie mieli zbyt wiele w perspektywie roku. I za tym tęskniła chyba najmocniej, bo doprawdy nie cierpiała deszczu w Anglii, ponurych dni, szarych widoków i smutnych ludzi; deszczu nie lubiła też w podróży, na wodzie i zaczynała podejrzewać, że ten faktycznie nie przeszkadzał jej tylko tutaj, we Włoszech. Naturalnie rozumiała, że nie każdy lubił zachwycanie się widokami. Przez moment nawet podejrzewała, że właśnie trafiła na taki przypadek – ale zamierzała go sprawdzić. Od celu dzieliło ich już tylko kilka minut. Gdy Vincent się zbliżył, otworzyła usta, by coś powiedzieć, jednak zaniechała swojego zamiaru, spoglądając na jego twarz. Dostrzegła wyraźnie zakreślone rysy, nieco krzywy, ale dodający uroku nos, a zaraz z niego przesunęła wzrok na szare oczy poświęcając im dłuższą chwilę. Była niższa, zdecydowanie niższa, sięgając głową mniej więcej do linii męskiego ramienia, ale nie przeszkodziło jej to; coś w tej sytuacji powodowało, że po raz kolejny na ustach ciemnowłosej pojawił się lekki, naturalny uśmiech. Taki, którym nie darzyła zbyt wielu osób w swoim otoczeniu, o ile w ogóle kogoś poza swoimi bliskimi.
– Cóż... – odchrząknęła wreszcie i przerywała niepokojącą ciszę pomiędzy nimi, gdy poczuła jak jej policzki oblewa rumieniec, bynajmniej niespowodowany słońcem – masz specyficzny akcent, szkocki albo irlandzki – zerknęła na pełne usta, potem na samotny pieprzyk zdobiący męską brodę i nie zrobiła nic, czego potem mogłaby żałować. Zwróciła mu prywatną przestrzeń, obierając ostatecznie kierunek drogi. Improwizowała.
– Handluję, podróżuję – zarządzam statkiem – w niedalekiej przyszłości zostanę jubilerką – chociaż była przekonana, że drogi z nieznajomym miały się już nigdy nie skrzyżować, wolała pozostać ostrożna w swoich wyznaniach i zdradzaniu szczegółów, dzięki którym mógłby ją zidentyfikować po rychłym powrocie na angielską ziemię. Dbała o dobro swojej rodziny. – A ty? Czymże jest ta ciężka i wymagająca praca? – odbiła zaciekawiona pytanie, dziękując za drobny kwiat i wsuwając go wraz z puklem ciemnych włosów za ucho. Po kilkunastu, może kilkudziesięciu metrach, ponownie zatrzymała się i swojego towarzysza.
– Zamknij oczy i podaj mi dłoń, niestety obawiam się, że musisz mi zaufać – zarządziła tonem nieznoszącym sprzeciwu i kiedy Vincent wykonał jej polecenie, kolejną wyboistą ścieżkę pokonali powoli, we dwoje. – Nie podglądaj – uradowana, że mimo powątpiewania ostatecznie trafiła tam, gdzie planowała, zatrzymała ich na niewysokim wzniesieniu, z którego nad zatoczkę prowadziła już tylko krótka wydeptana na łące ścieżka.
– Tutaj na pewno nie byłeś – jednocześnie w tym samym momencie zabrała chłodną dłoń i stanęła obok chłopaka, będąc ciekawa jego reakcji. A było czym się zachwycać; w mało którym miejscu z lasku wychodziło się nad zatoczkę otoczoną skałkami, za którymi z kolei nie było już nic poza otwartym morzem. Również ucichł gwar miasteczka, które oddzielały od nich teraz drzewa, szum wody i rześkiego wiatru. – Zdradź mi o czym myślisz. – poprosiła cicho, przyjemnym szeptem.
– Turyści – prychnęła więc, celowo po angielsku, by mógł zrozumieć jej zniesmaczenie – powinniście się tego od nas nauczyć; to tradycja, to część powolnego trybu życia i zachowania dobrego zdrowia, a nie lenistwo, jak niektórzy zwykle próbują to określać – nie była zła, nie była nawet złośliwa, choć jej ton głosu mógł tak brzmieć, ale wątpiła, by tymi słowami zraziła do siebie chłopaka. Skoro jeszcze kroczył u jej boku wykazując się niezwykłym uporem, to nie sądziła, by tak łatwo dał się spławić. Na razie jednak nie planowała się go w żaden sposób pozbywać ze swojego otoczenia; był miłym urozmaiceniem dnia, ciekawym towarzyszem, który powoli zaczynał grać w jej grę – lub ona w jego, w zależności od punktu widzenia – i tego zamierzała się trzymać.
Jego życzenie stało się rozkazem, poprowadziła ich w międzyczasie snując swoją opowieść a potem w milczeniu wysłuchała odpowiedzi na wynurzenia, którymi go uraczyła. Coś ich łączyło? Uśmiechnęła się zdawkowo, w głębi duszy szczerze powątpiewając w to stwierdzenie, również nie powiedziała tego na głos, zdecydowanie bardziej skupiając swoją uwagę na solennych zapewnieniach, że jest mordercą. Zaśmiała się nawet perliście wyraźnie rozbawiona tą uwagą.
– Póki co kiepsko ci idzie – wtrąciła zaczepnie, choć w istocie morderca na zlecenie byłby z niego marny. I tę myśl zachowała dla siebie, bo cóż, warto było marzyć, prawda? – Czytanie to piękna czynność – ułożyła ręce w geście obronnym – jednak w takich okolicznościach, w takim miejscu z takim krajobrazem nieskromnie stwierdzę, że książka może poczekać – dłonią zaprezentowała rozpościerający się przed nimi widok; interesującą faunę i barwną florę, która wpływała na człowieka niezwykle kojąco. Tutaj nawet podczas deszczu było pięknie, choć nudno, ale na szczęście dni deszczowych nie mieli zbyt wiele w perspektywie roku. I za tym tęskniła chyba najmocniej, bo doprawdy nie cierpiała deszczu w Anglii, ponurych dni, szarych widoków i smutnych ludzi; deszczu nie lubiła też w podróży, na wodzie i zaczynała podejrzewać, że ten faktycznie nie przeszkadzał jej tylko tutaj, we Włoszech. Naturalnie rozumiała, że nie każdy lubił zachwycanie się widokami. Przez moment nawet podejrzewała, że właśnie trafiła na taki przypadek – ale zamierzała go sprawdzić. Od celu dzieliło ich już tylko kilka minut. Gdy Vincent się zbliżył, otworzyła usta, by coś powiedzieć, jednak zaniechała swojego zamiaru, spoglądając na jego twarz. Dostrzegła wyraźnie zakreślone rysy, nieco krzywy, ale dodający uroku nos, a zaraz z niego przesunęła wzrok na szare oczy poświęcając im dłuższą chwilę. Była niższa, zdecydowanie niższa, sięgając głową mniej więcej do linii męskiego ramienia, ale nie przeszkodziło jej to; coś w tej sytuacji powodowało, że po raz kolejny na ustach ciemnowłosej pojawił się lekki, naturalny uśmiech. Taki, którym nie darzyła zbyt wielu osób w swoim otoczeniu, o ile w ogóle kogoś poza swoimi bliskimi.
– Cóż... – odchrząknęła wreszcie i przerywała niepokojącą ciszę pomiędzy nimi, gdy poczuła jak jej policzki oblewa rumieniec, bynajmniej niespowodowany słońcem – masz specyficzny akcent, szkocki albo irlandzki – zerknęła na pełne usta, potem na samotny pieprzyk zdobiący męską brodę i nie zrobiła nic, czego potem mogłaby żałować. Zwróciła mu prywatną przestrzeń, obierając ostatecznie kierunek drogi. Improwizowała.
– Handluję, podróżuję – zarządzam statkiem – w niedalekiej przyszłości zostanę jubilerką – chociaż była przekonana, że drogi z nieznajomym miały się już nigdy nie skrzyżować, wolała pozostać ostrożna w swoich wyznaniach i zdradzaniu szczegółów, dzięki którym mógłby ją zidentyfikować po rychłym powrocie na angielską ziemię. Dbała o dobro swojej rodziny. – A ty? Czymże jest ta ciężka i wymagająca praca? – odbiła zaciekawiona pytanie, dziękując za drobny kwiat i wsuwając go wraz z puklem ciemnych włosów za ucho. Po kilkunastu, może kilkudziesięciu metrach, ponownie zatrzymała się i swojego towarzysza.
– Zamknij oczy i podaj mi dłoń, niestety obawiam się, że musisz mi zaufać – zarządziła tonem nieznoszącym sprzeciwu i kiedy Vincent wykonał jej polecenie, kolejną wyboistą ścieżkę pokonali powoli, we dwoje. – Nie podglądaj – uradowana, że mimo powątpiewania ostatecznie trafiła tam, gdzie planowała, zatrzymała ich na niewysokim wzniesieniu, z którego nad zatoczkę prowadziła już tylko krótka wydeptana na łące ścieżka.
– Tutaj na pewno nie byłeś – jednocześnie w tym samym momencie zabrała chłodną dłoń i stanęła obok chłopaka, będąc ciekawa jego reakcji. A było czym się zachwycać; w mało którym miejscu z lasku wychodziło się nad zatoczkę otoczoną skałkami, za którymi z kolei nie było już nic poza otwartym morzem. Również ucichł gwar miasteczka, które oddzielały od nich teraz drzewa, szum wody i rześkiego wiatru. – Zdradź mi o czym myślisz. – poprosiła cicho, przyjemnym szeptem.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Nie chciał, aby jego stwierdzenie zabrzmiało jak perfidny, niekontrolowany wyrzut. Był to wyraz ciekawskiej, nietutejszej, obcej obserwacji, która zwróciła jego uwagę. Czyżby wywołała niewygodne i niewielkie symptomy zazdrości? Fascynowało go zupełnie inne podejście do życia. Dobrze wiedział, iż postepowanie tubylców, było uzasadnione. Widział to w innym rytmie dnia, odmiennym charakterze, gorejącym temperamencie i niezwykle radosnym podejściu do życia. Uwielbiał patrzeć jak z roziskrzonymi ognikami w brązowych oczach, celebrują każdą, przemijającą minutę swojego życia. Poświęcają czas na przejmujące, głośne rozmowy, filiżankę kawy, czy smakowitą, świeżą potrawę. Zanotował chwilowe oburzenie; szybko zrekompensował wcześniejszy błąd. Pokręcił głową; zamachnął rękami w widocznie przeczącym geście. Zdezorientowany zaczął wypowiedź od przyspieszonego, usprawiedliwiającego tonu: – Nie, nie, źle mnie zrozumiałaś… – skrzyżował niepewny wzrok z wyraźnym, skrzywionym zniesmaczeniem. Nabrał w płuca świeże, nadmorskie powietrze. Nie mogąc się narazić, kontynuował: – w żadnym wypadku nie mam wam tego za złe. I na Merlina, nie nazwałbym tego lenistwem! – zapewnił pospiesznie, chcąc uniknąć kolejnych, nieprzychylnych wersetów. – Jestem tym zadziwiony, ale jednocześnie zafascynowany! – zatrzymał na chwilę, aby znaleźć odpowiednie słowa, spoglądając gdzieś w prawą stronę słonecznej przestrzeni. Nie zwalniał kroku. – Sam bardzo bym chciał, żebyśmy pracowali w takim stylu. – zaśmiał się zdawkowo, gdy eteryczna wizja, pojawiła się przed błękitnymi oczami. Nie wyobrażał sobie, aby skonfrontować ów styl z angielskim, twardym i zasadniczym przyzwyczajeniem. Co więcej nadmierna punktualność i dziwna skrupulatność, używana w obozie, gryzła się z tutejszą taktyką. Pozostali, bardziej beztroscy łamacze, niejednokrotnie narazili się na srogą nieprzychylność zarządcy. Ponownie wślizgnął wzrok na kobiecy profil, subtelnie i niewinnie. Wykrzywił usta w nader przychylnym uśmiechu, łagodzącym niedawne nieporozumienie. Nie miał zamiaru rezygnować z zaproponowanej wyprawy, zaprzestać poznawania atrakcyjnej towarzyszki. Pewien wibrujący, magnetyzujący impuls - trzymał go w pobliżu. Zdecydowanie chciał, aby zagrała w jego grę.
Posłusznie zawrócił w przeciwna stronę. Lekko zdezorientowany, przyspieszył krok; w humorystycznym pląsie, stał się odpowiednim kompanem ekscytującej wycieczki. Narzucał własny, wyimaginowany rytm – co jakiś czas zwalniał, przyspieszał, lub delikatnie podskakiwał, podkreślając wypowiadane sylaby. Spojrzenie zdawało się intrygujące, lekko zaczepne – nie chciało ześlizgnąć się z przyciągających wyróżników rozmówczyni. Jednym z nich był ów śmiech – dźwięczny, perlisty, wyzwalający równie gwałtowne salwy rozbawienia. – No cóż, starałem się. – odparł przerywając czynność. Rozłożył ręce w geście mówiącym o tym, że nic więcej nie da się zrobić. Żebra oraz policzki rozbolały go od częstych napięć; musiał odchrząknąć, gdyż kondycja okazyjnego palacza pozostawiała wiele do życzenia. Uniósł brew do góry wyraźnie zaintrygowany. Lubiła książki? W czym gustowała, co wpadło w jej ręce ostatnio? – Doprawdy? Jakaś powieść przypadła ci do gustu, ostatnimi czasy? – wszedł jej w słowo. Chcąc płynnie kontynuować wypowiedź, rozpoczął upajanie malowniczym, niespotykanym widokiem. Przystanął, aby jeszcze dokładniej przyjrzeć się krajobrazowi. Niezwykłym błękitom, falującym dzięki lekkim podmuchom wiatru. Szorstkim, rozwilgoconym skałom, dodającym wymownego kontrastu. Promieniom rozgrzewającej kuli, rozłożonych na pojedynczych elementach. Kolorom orientalnej przyrody, mistycznym dźwiękom oraz zapachom. Pejzaż zapierał dech w klatce piersiowej. Nie mógł zaprzestać; lokując dłonie w okolicy bioder, obrócił się wokół własnej osi i rozmarzonym, poruszanym głosem rzekł w jej stronę: – Niesamowity widok! – pokręcił głową z niedowierzaniem, a otwarte usta nie potrafiły wydobyć kolejnych słów. Zdawały się urwane, poszarpane, zablokowane przez wyraźny zachwyt: – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. – na własne oczy. Pamiętam jak za młodu, zaczytywał się z barwnych opisach odległej przyrody, wyglądającej jak obrazek rysujący się tuż przed ciekawskimi oczyma. Nie miał pojęcia, że prawdziwe apogeum wspaniałości, kryło się nieopodal, za rogiem.
Podobała mu się ta bliskość. Niespodziewana, niekontrolowana, iście mistyczna. Obecność nieznajomej kobiety, wyzwolił subtelne drgnięcie, nieoczekiwany impuls, o którym zdążył już zapomnieć. Pobudkę wywołującą znikomy, lecz szczery uśmiech. Ulotna, intymna chwila, pozwoliła utonąć w brązowych, iskrzących tęczówkach. Zbadać nieco inne rysy twarzy, obejrzeć linię ust, które w jednej chwili odwzajemniły niewinny uśmiech. W tym momencie nie wiedział, które z otaczających zjawisk wydawało się piękniejsze. Wymowna cisza, wcisnęła się między posągową dwójkę, lecz nie była uciążliwa. Zdawała się budować napięcie, dawać przyjemność. Pozwoliła na chwilowe przymknięcie powiek; poczucie wszystkich enigmatycznych doznań na odkrytych skrawach skóry. Wiatr wykręcał ciemne kosmyki, oddawał zdawkowe, chłodzące podmuchy. Przyniósł jej głos, który otrzeźwił momentalnie. Otworzył oczy, mrugając kilkukrotnie. Twarz współtowarzyszki wydała się rozmazana, tonęła w drażniących promieniach. Zmarszczył brwi, zakrywając czoło wierzchem dłoni. Poprawiał widoczność. – Irlandzki. Trafiłaś. – wyrzucił pospiesznie, odchrząkając krótko i zmieniając statyczną pozycję. Zrobił krok do przodu, a prawa dłoń przejechała po twarzy w celu otrzeźwiając umysł. Włoszka szybko powróciła do spacerowego rytmu, dlatego też poczekał aż ponownie zrównają kroku. Oddychał płytko wybity z wcześniejszego taktu. Rozproszył się, tak łatwo, tak banalnie. – Handlujesz? – zaskoczył go wypowiedziany zawód. Na pierwszy rzut oka nie pasowała do osoby, zajmującej się interesami. Subtelna kobiecość pasowała do artystycznych kierunków. Zastanawiając się przez chwilę, wtrącił w rozmowę: – Też przez jakiś czas, zajmowałem się handlem. – zatrzymał, aby spojrzeć w jej stronę. – Stare dzieje. Jubilerstwo to bardzo wdzięczny zawód. Będę wiedział do kogo się zwrócić o jakieś dostojne błyskotki. – zaakcentował słowa z większą intensywnością. Kontakt, który nawiązali mógł urwać się w każdej chwili, jednakże nie mógł powstrzymać się od kolejnych, nieco figlarnych zalotów. Nie spodziewał się, że odwzajemni pytanie. Uniósł brew przejęty obserwacją kwiatka, wpinanego w falujące kosmyki, rzucając tylko: – Hm, ja? – uraczył ją kilkoma minami wyrażającymi głębokie zastanowienie, rozmyślanie debatowanie. Co powinien jej powiedzieć? Zdejmuje klątwy, czyta dziwne znaki na skałach, biega z drewnianym przedmiotem, który wydaje z siebie zielone iskry? – Jestem archeologiem. – wyrzucił instynktownie o mały włos nie dławiąc się własnym wersetem. Czy dobrze zapamiętał nazwę zawodu? Czy aby na pewno zajmowali się wykopaliskami i odkrywaniem historii? Czy on sam wyglądał na zapalczywego pasjonata przeszłości, wyrażonej w glinianych naczyniach i spróchniałych kościach? Obyś mi uwierzyła.
Zatrzymał się gwałtownie, otwierając usta w niemym zdziwieniu. Nie zdążył zareagować, gdy dość rozkazujący ton, znalazł się tuż obok. Bez ogródek oraz sprzeciwu, pozwolił ująć szorstką dłoń, a drugą z nich zasłonił oczy. Szli po nierównym podłożu; ufał towarzyszce, jednakże niepokoił się gdy cienkie podeszwy ześlizgiwały się z kamienistej skarpy. Czuł zapach wody, jej kojący szmer. Zagłębiali się w coś niepoznanego, najprawdopodobniej intrygującego. Zatrzymali się, pozwoliła na to, aby błękit tęczówek, skonfrontował się z tym jeszcze czystszym i jaśniejszym. Promienie słońca raziły okrutnie, lecz nie zdawały się problemem. Stał jak sparaliżowany, ujęty widokiem ukrytej zatoczki. Upajał ciszą odseparowaną od gwarnego miasteczka. Chłoną otwartą, zapraszającą naturę; bezkres falującego morza. Było jeszcze wspanialej niż przedtem. – Skąd znasz takie… – lecz weszła mu w słowo. Przyjemny szept pasujący do całości. – Myślę, że mógłbym godzinami stać i patrzeć na ten widok. A najbardziej chciałbym zobaczyć tutejszy zachód słońca. – wypowiedział równie kojącym, rozlanym, swobodnym głosem. Nie mógł oderwać się od widoku, lecz na chwilę zatrzymał się na delikatniej, opalonej twarzy. Pasowała tu. W tej chwili chciał złapać ją za rękę i zaproponować wspólny spektakl nadchodzącego zachodu. Tymczasem było to tylko jednostajne, chwilowe marzenie – bezdenna, zaślepiająca łuna, stworzona w przypływie nowych emocji. Niesamowite.
Posłusznie zawrócił w przeciwna stronę. Lekko zdezorientowany, przyspieszył krok; w humorystycznym pląsie, stał się odpowiednim kompanem ekscytującej wycieczki. Narzucał własny, wyimaginowany rytm – co jakiś czas zwalniał, przyspieszał, lub delikatnie podskakiwał, podkreślając wypowiadane sylaby. Spojrzenie zdawało się intrygujące, lekko zaczepne – nie chciało ześlizgnąć się z przyciągających wyróżników rozmówczyni. Jednym z nich był ów śmiech – dźwięczny, perlisty, wyzwalający równie gwałtowne salwy rozbawienia. – No cóż, starałem się. – odparł przerywając czynność. Rozłożył ręce w geście mówiącym o tym, że nic więcej nie da się zrobić. Żebra oraz policzki rozbolały go od częstych napięć; musiał odchrząknąć, gdyż kondycja okazyjnego palacza pozostawiała wiele do życzenia. Uniósł brew do góry wyraźnie zaintrygowany. Lubiła książki? W czym gustowała, co wpadło w jej ręce ostatnio? – Doprawdy? Jakaś powieść przypadła ci do gustu, ostatnimi czasy? – wszedł jej w słowo. Chcąc płynnie kontynuować wypowiedź, rozpoczął upajanie malowniczym, niespotykanym widokiem. Przystanął, aby jeszcze dokładniej przyjrzeć się krajobrazowi. Niezwykłym błękitom, falującym dzięki lekkim podmuchom wiatru. Szorstkim, rozwilgoconym skałom, dodającym wymownego kontrastu. Promieniom rozgrzewającej kuli, rozłożonych na pojedynczych elementach. Kolorom orientalnej przyrody, mistycznym dźwiękom oraz zapachom. Pejzaż zapierał dech w klatce piersiowej. Nie mógł zaprzestać; lokując dłonie w okolicy bioder, obrócił się wokół własnej osi i rozmarzonym, poruszanym głosem rzekł w jej stronę: – Niesamowity widok! – pokręcił głową z niedowierzaniem, a otwarte usta nie potrafiły wydobyć kolejnych słów. Zdawały się urwane, poszarpane, zablokowane przez wyraźny zachwyt: – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. – na własne oczy. Pamiętam jak za młodu, zaczytywał się z barwnych opisach odległej przyrody, wyglądającej jak obrazek rysujący się tuż przed ciekawskimi oczyma. Nie miał pojęcia, że prawdziwe apogeum wspaniałości, kryło się nieopodal, za rogiem.
Podobała mu się ta bliskość. Niespodziewana, niekontrolowana, iście mistyczna. Obecność nieznajomej kobiety, wyzwolił subtelne drgnięcie, nieoczekiwany impuls, o którym zdążył już zapomnieć. Pobudkę wywołującą znikomy, lecz szczery uśmiech. Ulotna, intymna chwila, pozwoliła utonąć w brązowych, iskrzących tęczówkach. Zbadać nieco inne rysy twarzy, obejrzeć linię ust, które w jednej chwili odwzajemniły niewinny uśmiech. W tym momencie nie wiedział, które z otaczających zjawisk wydawało się piękniejsze. Wymowna cisza, wcisnęła się między posągową dwójkę, lecz nie była uciążliwa. Zdawała się budować napięcie, dawać przyjemność. Pozwoliła na chwilowe przymknięcie powiek; poczucie wszystkich enigmatycznych doznań na odkrytych skrawach skóry. Wiatr wykręcał ciemne kosmyki, oddawał zdawkowe, chłodzące podmuchy. Przyniósł jej głos, który otrzeźwił momentalnie. Otworzył oczy, mrugając kilkukrotnie. Twarz współtowarzyszki wydała się rozmazana, tonęła w drażniących promieniach. Zmarszczył brwi, zakrywając czoło wierzchem dłoni. Poprawiał widoczność. – Irlandzki. Trafiłaś. – wyrzucił pospiesznie, odchrząkając krótko i zmieniając statyczną pozycję. Zrobił krok do przodu, a prawa dłoń przejechała po twarzy w celu otrzeźwiając umysł. Włoszka szybko powróciła do spacerowego rytmu, dlatego też poczekał aż ponownie zrównają kroku. Oddychał płytko wybity z wcześniejszego taktu. Rozproszył się, tak łatwo, tak banalnie. – Handlujesz? – zaskoczył go wypowiedziany zawód. Na pierwszy rzut oka nie pasowała do osoby, zajmującej się interesami. Subtelna kobiecość pasowała do artystycznych kierunków. Zastanawiając się przez chwilę, wtrącił w rozmowę: – Też przez jakiś czas, zajmowałem się handlem. – zatrzymał, aby spojrzeć w jej stronę. – Stare dzieje. Jubilerstwo to bardzo wdzięczny zawód. Będę wiedział do kogo się zwrócić o jakieś dostojne błyskotki. – zaakcentował słowa z większą intensywnością. Kontakt, który nawiązali mógł urwać się w każdej chwili, jednakże nie mógł powstrzymać się od kolejnych, nieco figlarnych zalotów. Nie spodziewał się, że odwzajemni pytanie. Uniósł brew przejęty obserwacją kwiatka, wpinanego w falujące kosmyki, rzucając tylko: – Hm, ja? – uraczył ją kilkoma minami wyrażającymi głębokie zastanowienie, rozmyślanie debatowanie. Co powinien jej powiedzieć? Zdejmuje klątwy, czyta dziwne znaki na skałach, biega z drewnianym przedmiotem, który wydaje z siebie zielone iskry? – Jestem archeologiem. – wyrzucił instynktownie o mały włos nie dławiąc się własnym wersetem. Czy dobrze zapamiętał nazwę zawodu? Czy aby na pewno zajmowali się wykopaliskami i odkrywaniem historii? Czy on sam wyglądał na zapalczywego pasjonata przeszłości, wyrażonej w glinianych naczyniach i spróchniałych kościach? Obyś mi uwierzyła.
Zatrzymał się gwałtownie, otwierając usta w niemym zdziwieniu. Nie zdążył zareagować, gdy dość rozkazujący ton, znalazł się tuż obok. Bez ogródek oraz sprzeciwu, pozwolił ująć szorstką dłoń, a drugą z nich zasłonił oczy. Szli po nierównym podłożu; ufał towarzyszce, jednakże niepokoił się gdy cienkie podeszwy ześlizgiwały się z kamienistej skarpy. Czuł zapach wody, jej kojący szmer. Zagłębiali się w coś niepoznanego, najprawdopodobniej intrygującego. Zatrzymali się, pozwoliła na to, aby błękit tęczówek, skonfrontował się z tym jeszcze czystszym i jaśniejszym. Promienie słońca raziły okrutnie, lecz nie zdawały się problemem. Stał jak sparaliżowany, ujęty widokiem ukrytej zatoczki. Upajał ciszą odseparowaną od gwarnego miasteczka. Chłoną otwartą, zapraszającą naturę; bezkres falującego morza. Było jeszcze wspanialej niż przedtem. – Skąd znasz takie… – lecz weszła mu w słowo. Przyjemny szept pasujący do całości. – Myślę, że mógłbym godzinami stać i patrzeć na ten widok. A najbardziej chciałbym zobaczyć tutejszy zachód słońca. – wypowiedział równie kojącym, rozlanym, swobodnym głosem. Nie mógł oderwać się od widoku, lecz na chwilę zatrzymał się na delikatniej, opalonej twarzy. Pasowała tu. W tej chwili chciał złapać ją za rękę i zaproponować wspólny spektakl nadchodzącego zachodu. Tymczasem było to tylko jednostajne, chwilowe marzenie – bezdenna, zaślepiająca łuna, stworzona w przypływie nowych emocji. Niesamowite.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Włoskie podejście do wielu spraw rzeczywiście różniło się od tego, co zdołała poznać w Anglii. Sama niejednokrotnie miała problem z dostosowaniem się do obowiązujących zasad, pędu życia, a także zachowawczego charakteru wielu osób, z którymi miała okazję współpracować. O ile Włosi byli przyjaźnie nastawieni, chętni na rozmowy i celebrowanie każdej minuty, o tyle w Londynie spotykała z absolutnym przeciwieństwem. Z czasem przyzwyczaiła się do angielskiej specyfiki, chociaż nie ukrywała, że niespecjalnie za nią przepada.
– Wszystko można zmienić – skwitowała krótko, nie widząc sensu w dalszym ciągnięciu tego tematu. Naturalnie była gotowa na dyskusję, posiadała argumenty za i przeciw, i czekała dawniej aż z kimś sensownym będzie mogła poruszyć ten temat, jednak okoliczności nie sprzyjały rozmowom o ścieraniu się dwóch kultur. Przeczuwała, że jeśli dane będzie im się jeszcze spotkać podczas tego wyjazdu, to prędzej czy później powrócą do rozmowy – najlepiej przy butelce dobrego wina i talerzu lokalnych przekąsek. Skupiając się przez krótki moment na nieistotnej myśli, puściła mimo uszu pytanie Vincenta dotyczące książki a kiedy zeszła na ziemię, uśmiechnęła się przepraszająco.
– W ostatnim czasie krążę między książkami o szlachetnych kamieniach a tymi o mistycznej sztuce wróżbiarstwa; wiedziałeś, że poszczególne kamienie łączą się ze znakami zodiaków? – odparła podekscytowana, mając świadomość, że mało kto podzielał jej zainteresowania i fascynację spowodowaną tyloma możliwościami minerałów. Poza tym, że miały wpływ na zdrowie i ponoć odpowiednio dobrane do osoby wykazywały gamę pozytywnych działań, wyglądały przepięknie i miały szerokie pole zastosowań w wielu dziedzinach. Wyraźna ekscytacja ciemnowłosej szybko jednak ustąpiła miejsca lekkiemu zdziwieniu, gdy zwróciła uwagę na niedowierzanie wyczuwalne w męskim głosie i widoczne również na jego twarzy.
– Handluję – przytaknęła spokojnie – podobno jestem w tym całkiem dobra – dorzuciła nieskromnie. Odkąd okazało się, że ma do tego dryg a przy tym wykazywała się nieposkromioną chęcią poszerzania wiedzy, zdobywania umiejętności i jednocześnie z tym podtrzymywania rodzinnej tradycji, nie wyobrażała sobie, by mogła zajmować się czymkolwiek innym. Tworzenie eliksirów nigdy jej nie wychodziło, nastawianie kości i diagnozowanie ludzi wolała pozostawić osobom cierpliwszym, bycie jakimkolwiek urzędnikiem wydawało się jej okrutnie nudne i nieadekwatne do włoskiego temperamentu. Nie określiła jednak czym handluje, gdzie i z kim, i w głębi ducha prosiła, by o to nie zapytał; był zbyt ładny dzień na improwizowanie i wymyślanie skrzętnych, wymijających odpowiedzi na poczekaniu.
Za to ściągnęła podejrzliwie brwi, kiedy usłyszała czym Vincent się zajmował, bo chociaż znała ogólną definicję archeologa, nie rozumiała czego szukał w tym miejscu. Sądziła, że wszystko co miało zostać przekopane już dawno było odnalezione lub też wieść o potencjalnych pracach archeologicznych rozeszłaby się po miasteczku z prędkością zaklęcia. Nie byli w dużej wiosce, w gruncie rzeczy każdy znał tutaj każdego a pojęcie prywatności niemal w ogóle nie funkcjonowało.
– To co tutaj zamierzasz odkrywać? – spytała z pozoru zaciekawiona, nie zdając sobie sprawy z tego, że zaledwie po kilku minutach znajomości już oboje kłamali – czy też zatajali prawdę, co było zdecydowanie ładniejszym określeniem – sobie wzajemnie w żywe oczy i że w ów słodkich kłamstewkach będą żyć do końca wakacji.
Potem wszystko zeszło na dalszy plan, gdy stali na skraju lasu ramię w ramię. Dla Franceski podobny widok nie był niczym nowym, lecz rozumiała w pełni uzasadniony zachwyt Vincenta.
– Trzeba wiedzieć gdzie szukać takich widoków... albo mieć dobrego przewodnika – wróciła do wcześniejszego zachwytu chłopaka, ignorując dywagacje, które pojawiły się pomiędzy. Włochy były piękne same w sobie, jednak bywały miejsca kumulujące całe piękno, jak na przykład to, które właśnie przed nim odkryła. Część z nich była trudna do odnalezienia i bez pomocy miejscowych niemal niemożliwa, lecz w zdecydowanej większości wystarczyło zboczyć z głównej drogi i pozwolić poprowadzić się własnym nogom przed siebie; pozwolić sobie na krótki moment zapomnienia i zrobienia czegoś wbrew naturalnym zachowaniom. W niej tkwiła dusza podróżnika; w nim ta dusza najwidoczniej musiała zostać odpowiednio pchnięta do działania.
– Poszczęściło ci się – wyszeptała przyjemnym tembrem głosu i uśmiechając się, przeniosła wzrok na niewielki, oddzielony skałami od morza akwen – stąd widać najlepsze zachody słońca, a do zachodu już niedługo – przyznała – tymczasem, ścigajmy się! – nie dając Vincentowi nawet szansy na zorientowanie się, zrzuciła ze stóp pantofelki i z rozbawionym śmiechem, rzuciła się biegiem w dół stromego wzgórza. Z zaskakującą swobodą pokonywała kolejne korzenie i duże kamienie wystające spod ziemi. Miała w tym wprawę; wcześniej wielokrotnie poznała ból obtartych kolan, zdartej skóry doprawionej drobnymi kamyczkami i pisakiem z polnych ścieżek, których we Włoszech mieli pod dostatkiem. Gdy znalazła się już na dole, nie oglądając się za siebie przystanęła na krawędzi i jakby nigdy nic wskoczyła w zwiewnej sukience do wody. Zaledwie po chwili wynurzyła się z powrotem i podpłynąwszy do brzegu, ułożyła na kamieniu skrzyżowane ręce, na nich zaś szpiczasty podbródek.
– Powinnam była dać ci przewagę – wyrzuciła zaczepnie, spoglądając z dołu na zaczerwienioną twarz Rinehearta.
– Wszystko można zmienić – skwitowała krótko, nie widząc sensu w dalszym ciągnięciu tego tematu. Naturalnie była gotowa na dyskusję, posiadała argumenty za i przeciw, i czekała dawniej aż z kimś sensownym będzie mogła poruszyć ten temat, jednak okoliczności nie sprzyjały rozmowom o ścieraniu się dwóch kultur. Przeczuwała, że jeśli dane będzie im się jeszcze spotkać podczas tego wyjazdu, to prędzej czy później powrócą do rozmowy – najlepiej przy butelce dobrego wina i talerzu lokalnych przekąsek. Skupiając się przez krótki moment na nieistotnej myśli, puściła mimo uszu pytanie Vincenta dotyczące książki a kiedy zeszła na ziemię, uśmiechnęła się przepraszająco.
– W ostatnim czasie krążę między książkami o szlachetnych kamieniach a tymi o mistycznej sztuce wróżbiarstwa; wiedziałeś, że poszczególne kamienie łączą się ze znakami zodiaków? – odparła podekscytowana, mając świadomość, że mało kto podzielał jej zainteresowania i fascynację spowodowaną tyloma możliwościami minerałów. Poza tym, że miały wpływ na zdrowie i ponoć odpowiednio dobrane do osoby wykazywały gamę pozytywnych działań, wyglądały przepięknie i miały szerokie pole zastosowań w wielu dziedzinach. Wyraźna ekscytacja ciemnowłosej szybko jednak ustąpiła miejsca lekkiemu zdziwieniu, gdy zwróciła uwagę na niedowierzanie wyczuwalne w męskim głosie i widoczne również na jego twarzy.
– Handluję – przytaknęła spokojnie – podobno jestem w tym całkiem dobra – dorzuciła nieskromnie. Odkąd okazało się, że ma do tego dryg a przy tym wykazywała się nieposkromioną chęcią poszerzania wiedzy, zdobywania umiejętności i jednocześnie z tym podtrzymywania rodzinnej tradycji, nie wyobrażała sobie, by mogła zajmować się czymkolwiek innym. Tworzenie eliksirów nigdy jej nie wychodziło, nastawianie kości i diagnozowanie ludzi wolała pozostawić osobom cierpliwszym, bycie jakimkolwiek urzędnikiem wydawało się jej okrutnie nudne i nieadekwatne do włoskiego temperamentu. Nie określiła jednak czym handluje, gdzie i z kim, i w głębi ducha prosiła, by o to nie zapytał; był zbyt ładny dzień na improwizowanie i wymyślanie skrzętnych, wymijających odpowiedzi na poczekaniu.
Za to ściągnęła podejrzliwie brwi, kiedy usłyszała czym Vincent się zajmował, bo chociaż znała ogólną definicję archeologa, nie rozumiała czego szukał w tym miejscu. Sądziła, że wszystko co miało zostać przekopane już dawno było odnalezione lub też wieść o potencjalnych pracach archeologicznych rozeszłaby się po miasteczku z prędkością zaklęcia. Nie byli w dużej wiosce, w gruncie rzeczy każdy znał tutaj każdego a pojęcie prywatności niemal w ogóle nie funkcjonowało.
– To co tutaj zamierzasz odkrywać? – spytała z pozoru zaciekawiona, nie zdając sobie sprawy z tego, że zaledwie po kilku minutach znajomości już oboje kłamali – czy też zatajali prawdę, co było zdecydowanie ładniejszym określeniem – sobie wzajemnie w żywe oczy i że w ów słodkich kłamstewkach będą żyć do końca wakacji.
Potem wszystko zeszło na dalszy plan, gdy stali na skraju lasu ramię w ramię. Dla Franceski podobny widok nie był niczym nowym, lecz rozumiała w pełni uzasadniony zachwyt Vincenta.
– Trzeba wiedzieć gdzie szukać takich widoków... albo mieć dobrego przewodnika – wróciła do wcześniejszego zachwytu chłopaka, ignorując dywagacje, które pojawiły się pomiędzy. Włochy były piękne same w sobie, jednak bywały miejsca kumulujące całe piękno, jak na przykład to, które właśnie przed nim odkryła. Część z nich była trudna do odnalezienia i bez pomocy miejscowych niemal niemożliwa, lecz w zdecydowanej większości wystarczyło zboczyć z głównej drogi i pozwolić poprowadzić się własnym nogom przed siebie; pozwolić sobie na krótki moment zapomnienia i zrobienia czegoś wbrew naturalnym zachowaniom. W niej tkwiła dusza podróżnika; w nim ta dusza najwidoczniej musiała zostać odpowiednio pchnięta do działania.
– Poszczęściło ci się – wyszeptała przyjemnym tembrem głosu i uśmiechając się, przeniosła wzrok na niewielki, oddzielony skałami od morza akwen – stąd widać najlepsze zachody słońca, a do zachodu już niedługo – przyznała – tymczasem, ścigajmy się! – nie dając Vincentowi nawet szansy na zorientowanie się, zrzuciła ze stóp pantofelki i z rozbawionym śmiechem, rzuciła się biegiem w dół stromego wzgórza. Z zaskakującą swobodą pokonywała kolejne korzenie i duże kamienie wystające spod ziemi. Miała w tym wprawę; wcześniej wielokrotnie poznała ból obtartych kolan, zdartej skóry doprawionej drobnymi kamyczkami i pisakiem z polnych ścieżek, których we Włoszech mieli pod dostatkiem. Gdy znalazła się już na dole, nie oglądając się za siebie przystanęła na krawędzi i jakby nigdy nic wskoczyła w zwiewnej sukience do wody. Zaledwie po chwili wynurzyła się z powrotem i podpłynąwszy do brzegu, ułożyła na kamieniu skrzyżowane ręce, na nich zaś szpiczasty podbródek.
– Powinnam była dać ci przewagę – wyrzuciła zaczepnie, spoglądając z dołu na zaczerwienioną twarz Rinehearta.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Fascynował się obcą kulturą, odmiennym temperamentem, podejściem do życia. Z zapartym tchem patrzył na te same czynności, wykonywane przez charakterystycznych tubylców. Niebywałe jak celebrowali codzienne spotkania, wspólne rozmowy, kontakty międzyludzkie. Wdrażali subtelne rytuały czyniące dzień naprawdę wyjątkowym. Byli totalnym przeciwieństwem manierycznych, statycznych, spowolnionych anglików, w których towarzystwie obracał się najczęściej. On sam był nieco inny – tworzył niepoznaną mieszankę, nasiąkając poznanymi obyczajami. Pragnął dostosowania, wyrozumiałości, równego traktowania. Dawał od siebie jak najwięcej, przyciągając uwagę oraz sympatię. Dzisiejszego dnia musiał zaimponować właśnie jej.
Zauważył lekką irytację, gdy temat zszedł na nieco niewłaściwy tor. Uważnie lustrował mimikę twarzy, zmienioną w zawrotnym tempie. Czuł, iż żywiołowa towarzyszka, była w stanie głośno opowiedzieć się za swoimi racjami. Wejść w energiczną dyskusję, wyrażać i bronić własnego zdania. Miała argumenty i nie zawahałby się w ich użyciu. Był zaskoczony i zaintrygowany. Ogromny mięsień drgnął nieznacznie w świadomym sygnale. Bezdźwięcznie wpuścił w płuca strużki świeżego powietrza. Zrobił kilka niewymuszonych kroków, a gdy odezwała się ponownie, gubiąc pretensjonalny ton, skierował na nią roziskrzone tęczówki i z uwagą wsłuchał w treść wyznania. Uśmiechnął się nawet subtelnie, wtłaczając rozbawienie w odkryte, rozgrzane kończyny. – Szlachetne kamienie? Masz swój ulubiony? - zapytał zaciekawiony, darując wzmiankę o uwielbieniu kobiet do drogocennych diamentów. Było to zbyt pretensjonalne, nudne. Przecież znała się na rzeczy, prawda? – To może przepowiesz mi przyszłość? Jestem astrologicznym… – zatrzymał na chwilę w głębokim zastanowieniu. Przez myśli przechodziły mu nazwy magicznych znaków zodiaku. Nie mógł wypowiedzieć ich imienia. Próbując przypomnieć sobie występowanie, różnorodność, zaryzykował świadomie: – Jestem rybami, o ile dobrze pamiętam. – potwierdził, krzywiąc usta w wyrozumiały grymas. Doceniał nietypowe zainteresowania. Z ogromną chęcią dowie się czegoś więcej z ust atrakcyjnej Włoszki. Słyszał o ich wielorakim zastosowaniu, medycznych właściwościach. Nie sądził, że będzie mu dane spotkać eksperta, fascynata ów dziedziny. Nie dziwił się, iż osoba o tak przyciągającej aparycji, trzymała w dłoniach równie piękne elementy. Pasowały do siebie, bez dwóch zdań.
– Nie śmiem w to wątpić. – skomentował wzmiankę o umiejętnościach. Był przekonany o profesjonalizmie w wykonywanym fachu. Ogromnej wiedzy, zaangażowaniu i reputacji. Doceniał ambicje, podążanie i poszukiwanie wiedzy. Z uznaniem patrzył na jednostki, które bezwstydnie dążyły do rozwoju i samorealizacji. Odnajdowały pasję, definiującą osobowość, nadającą sens, szczęście. Długo poszukiwał przynależności, odzwierciedlenia ukrytych talentów. Profesja przyszła niespodziewanie; zawróciła w głowie, na dobre. – Cenię ludzi z pasją. Którzy fascynują się swoim zawodem. – stwierdził szczerze, przytrzymując intensywny wzrok. Jej włosy falowały na wietrze, a on łapał się na tym, iż równie intensywnie hipnotyzują. – To rzadko spotykane. Wiele rzeczy dzieje się po prostu z przymusu. – nie kontynuował tematu dogłębnie. Niektóre fakty pozostawił na później, aby móc zaaranżować ponowne spotkanie. Mieć tematy do rychłego poruszenia. Szli powoli, delektując się pięknem okolicy. Nie mógł powstrzymać się od nieśmiałych westchnień, gdy krajobraz ukazywał swą niemożliwą wspaniałość. Natura była zaskakująca.
Skłamał perfidnie, wymyślając dawno usłyszany zawód. Liczył na to, że zadziała, uwierzy w barwną historyjkę. Czy nie wyglądał jak poszukiwacz? Nadmiernie opalony, ubrany w odpowiedni, naznaczony brunatną plamą strój. Nietutejszy, korzystający z przerwy. O szorstkich dłoniach i filozoficznej aparycji. Czy tak nie wyglądał odkrywca grzebiący w ziemi? – Mamy sprawdzić teren po ostatniej grupie poszukiwawczej. – wymyślił na poczekaniu, kiwając głową twierdząco. Nawet nie wiedział, czy faktycznie ktoś taki, kiedykolwiek pracował na znajomych terenach. Ryzykował, przekonując poważnym wyrazem twarzy. – Pozostałość z czasów starożytnych. Dopiero zaczynami i nie za wiele mamy. – odetchnął nieznacznie, patrząc czy łyknęła przynętę. Czuł ogromny wyrzut, związany z faktem, iż posługiwał się perfidnym kłamstwem. Krył prawdziwą przynależność, tożsamość, która dla zwykłej mieszkanki, mogła okazać się rewolucyjna. Nie mógł jej narazić. Jeszcze nie teraz.
Nie do końca wiedział dokąd go prowadziła. Mimo tego zaufał bezgranicznie, stawiając kolejne, żwawe kroki. Znała każdy zakamarek malowniczego miasta; wiedziała czym zachwycić nieporadnego nieznajomego. I gdy w końcu stanęli na skraju niesamowitego, otworzył usta w zachwycie. Dawno nic tak nieoczywistego, nie wywarło na nim tak wielkiego wrażenia. Wrażliwy na otoczenie, poezję, muzykę, chłonął każdy element z ponadprzeciętną czcią. Było to coś niezwykłego, nie z tej ziemi. – Naprawdę niesamowite. Cieszę się, że trafiłem właśnie na ciebie. – odpowiedział, gdy wtrąciła wzmiankę o przewodniku. Miał dziś ogromne szczęście zamierzał dzielić się z tym ze światem.
Nie miał czasu na samoistne zapuszczanie w odmęty pięknych, włoskich terenów. Praca Łamacza była zbyt wymagająca, pochłaniała cenne godziny. Zazwyczaj, otrzymywane przerwy skracały się do godziny. Tempo okazywało się zabójcze; było warto. Tym razem kierownik wyprawy, zarządził zatrzymanie prac. Od kilku dni nie notowali żadnych postępów. Brakowało informacji, jasnego splotu faktów. Do końca dnia, mogli oddać się ulubionym czynnościom. W jego przypadku były to nietypowe spacery w najlepszym towarzystwie. Promienie słoneczne zatańczyły na ich twarzach, dając rozświetlony cień. Muskał opalony policzek, zachęcający do nieśmiałego dotyku. Uśmiech nie znikał z jego ust. A ona mówiła, tak pięknie.
– Musimy go zobaczyć… – ale nie skończył wypowiedzi. Kobieta wyrzuciła z siebie rozbawiony, zachęcający nakaz i pognała przed siebie. Zaspał zdezorientowany. Pokręcił głową rozszerzając źrenice. Nie zanotował momentu, w którym na boso gnał po stromym wzgórzu. Potykał się o wystające korzenie, drobne kamienie, lecz zdążył minimalnie ją dogonić. Nie czuł bólu – euforia, adrenalina, ciekawość. To wszystko buzowało w męskim wnętrzu, gdy unikał bolesnego upadku. Czuł się jak beztroskie dziecko; mógł zapomnieć o boleściach doczesnego świata. Zahipnotyzowany gnał przed siebie, nie zważając na kolejne poczynania. A te okazały się ryzykowne; kobieta zniknęła za krawędzią wzgórza. Błękitna, falująca woda zakryła jej ciało, rozpościerając materiał czerwonej sukienki. Emocje przykryły strach oraz fakt o nieumiejętności utrzymania na gładkiej powierzchni. Zatrzymał się, zastanowił. Czy był w stanie podołać? Jak głęboka była ta woda? Musiał zaimponować, pokazać odwagę. Gdy krzyknęła dość prowokacyjnie, zacisnął zęby. Nabierając powietrza wskoczył do wody. Była ciepła, przyjemna, kojąca. Zakryła rosłą sylwetkę, pragnącą wydostać się na brzeg. Na chwilę zapomniał jak się oddycha; kaszel nawiedził płuca, gdy siłowo wynurzał się do góry. Raz na wodzie, raz pod wodą. Topił się, ewidentnie. Tracił siły szamocząc w wilgoci. Czy tak miał skończyć swój żywot? Umrzeć w pięknym miejscu, w towarzystwie pięknej kobiety?
Zauważył lekką irytację, gdy temat zszedł na nieco niewłaściwy tor. Uważnie lustrował mimikę twarzy, zmienioną w zawrotnym tempie. Czuł, iż żywiołowa towarzyszka, była w stanie głośno opowiedzieć się za swoimi racjami. Wejść w energiczną dyskusję, wyrażać i bronić własnego zdania. Miała argumenty i nie zawahałby się w ich użyciu. Był zaskoczony i zaintrygowany. Ogromny mięsień drgnął nieznacznie w świadomym sygnale. Bezdźwięcznie wpuścił w płuca strużki świeżego powietrza. Zrobił kilka niewymuszonych kroków, a gdy odezwała się ponownie, gubiąc pretensjonalny ton, skierował na nią roziskrzone tęczówki i z uwagą wsłuchał w treść wyznania. Uśmiechnął się nawet subtelnie, wtłaczając rozbawienie w odkryte, rozgrzane kończyny. – Szlachetne kamienie? Masz swój ulubiony? - zapytał zaciekawiony, darując wzmiankę o uwielbieniu kobiet do drogocennych diamentów. Było to zbyt pretensjonalne, nudne. Przecież znała się na rzeczy, prawda? – To może przepowiesz mi przyszłość? Jestem astrologicznym… – zatrzymał na chwilę w głębokim zastanowieniu. Przez myśli przechodziły mu nazwy magicznych znaków zodiaku. Nie mógł wypowiedzieć ich imienia. Próbując przypomnieć sobie występowanie, różnorodność, zaryzykował świadomie: – Jestem rybami, o ile dobrze pamiętam. – potwierdził, krzywiąc usta w wyrozumiały grymas. Doceniał nietypowe zainteresowania. Z ogromną chęcią dowie się czegoś więcej z ust atrakcyjnej Włoszki. Słyszał o ich wielorakim zastosowaniu, medycznych właściwościach. Nie sądził, że będzie mu dane spotkać eksperta, fascynata ów dziedziny. Nie dziwił się, iż osoba o tak przyciągającej aparycji, trzymała w dłoniach równie piękne elementy. Pasowały do siebie, bez dwóch zdań.
– Nie śmiem w to wątpić. – skomentował wzmiankę o umiejętnościach. Był przekonany o profesjonalizmie w wykonywanym fachu. Ogromnej wiedzy, zaangażowaniu i reputacji. Doceniał ambicje, podążanie i poszukiwanie wiedzy. Z uznaniem patrzył na jednostki, które bezwstydnie dążyły do rozwoju i samorealizacji. Odnajdowały pasję, definiującą osobowość, nadającą sens, szczęście. Długo poszukiwał przynależności, odzwierciedlenia ukrytych talentów. Profesja przyszła niespodziewanie; zawróciła w głowie, na dobre. – Cenię ludzi z pasją. Którzy fascynują się swoim zawodem. – stwierdził szczerze, przytrzymując intensywny wzrok. Jej włosy falowały na wietrze, a on łapał się na tym, iż równie intensywnie hipnotyzują. – To rzadko spotykane. Wiele rzeczy dzieje się po prostu z przymusu. – nie kontynuował tematu dogłębnie. Niektóre fakty pozostawił na później, aby móc zaaranżować ponowne spotkanie. Mieć tematy do rychłego poruszenia. Szli powoli, delektując się pięknem okolicy. Nie mógł powstrzymać się od nieśmiałych westchnień, gdy krajobraz ukazywał swą niemożliwą wspaniałość. Natura była zaskakująca.
Skłamał perfidnie, wymyślając dawno usłyszany zawód. Liczył na to, że zadziała, uwierzy w barwną historyjkę. Czy nie wyglądał jak poszukiwacz? Nadmiernie opalony, ubrany w odpowiedni, naznaczony brunatną plamą strój. Nietutejszy, korzystający z przerwy. O szorstkich dłoniach i filozoficznej aparycji. Czy tak nie wyglądał odkrywca grzebiący w ziemi? – Mamy sprawdzić teren po ostatniej grupie poszukiwawczej. – wymyślił na poczekaniu, kiwając głową twierdząco. Nawet nie wiedział, czy faktycznie ktoś taki, kiedykolwiek pracował na znajomych terenach. Ryzykował, przekonując poważnym wyrazem twarzy. – Pozostałość z czasów starożytnych. Dopiero zaczynami i nie za wiele mamy. – odetchnął nieznacznie, patrząc czy łyknęła przynętę. Czuł ogromny wyrzut, związany z faktem, iż posługiwał się perfidnym kłamstwem. Krył prawdziwą przynależność, tożsamość, która dla zwykłej mieszkanki, mogła okazać się rewolucyjna. Nie mógł jej narazić. Jeszcze nie teraz.
Nie do końca wiedział dokąd go prowadziła. Mimo tego zaufał bezgranicznie, stawiając kolejne, żwawe kroki. Znała każdy zakamarek malowniczego miasta; wiedziała czym zachwycić nieporadnego nieznajomego. I gdy w końcu stanęli na skraju niesamowitego, otworzył usta w zachwycie. Dawno nic tak nieoczywistego, nie wywarło na nim tak wielkiego wrażenia. Wrażliwy na otoczenie, poezję, muzykę, chłonął każdy element z ponadprzeciętną czcią. Było to coś niezwykłego, nie z tej ziemi. – Naprawdę niesamowite. Cieszę się, że trafiłem właśnie na ciebie. – odpowiedział, gdy wtrąciła wzmiankę o przewodniku. Miał dziś ogromne szczęście zamierzał dzielić się z tym ze światem.
Nie miał czasu na samoistne zapuszczanie w odmęty pięknych, włoskich terenów. Praca Łamacza była zbyt wymagająca, pochłaniała cenne godziny. Zazwyczaj, otrzymywane przerwy skracały się do godziny. Tempo okazywało się zabójcze; było warto. Tym razem kierownik wyprawy, zarządził zatrzymanie prac. Od kilku dni nie notowali żadnych postępów. Brakowało informacji, jasnego splotu faktów. Do końca dnia, mogli oddać się ulubionym czynnościom. W jego przypadku były to nietypowe spacery w najlepszym towarzystwie. Promienie słoneczne zatańczyły na ich twarzach, dając rozświetlony cień. Muskał opalony policzek, zachęcający do nieśmiałego dotyku. Uśmiech nie znikał z jego ust. A ona mówiła, tak pięknie.
– Musimy go zobaczyć… – ale nie skończył wypowiedzi. Kobieta wyrzuciła z siebie rozbawiony, zachęcający nakaz i pognała przed siebie. Zaspał zdezorientowany. Pokręcił głową rozszerzając źrenice. Nie zanotował momentu, w którym na boso gnał po stromym wzgórzu. Potykał się o wystające korzenie, drobne kamienie, lecz zdążył minimalnie ją dogonić. Nie czuł bólu – euforia, adrenalina, ciekawość. To wszystko buzowało w męskim wnętrzu, gdy unikał bolesnego upadku. Czuł się jak beztroskie dziecko; mógł zapomnieć o boleściach doczesnego świata. Zahipnotyzowany gnał przed siebie, nie zważając na kolejne poczynania. A te okazały się ryzykowne; kobieta zniknęła za krawędzią wzgórza. Błękitna, falująca woda zakryła jej ciało, rozpościerając materiał czerwonej sukienki. Emocje przykryły strach oraz fakt o nieumiejętności utrzymania na gładkiej powierzchni. Zatrzymał się, zastanowił. Czy był w stanie podołać? Jak głęboka była ta woda? Musiał zaimponować, pokazać odwagę. Gdy krzyknęła dość prowokacyjnie, zacisnął zęby. Nabierając powietrza wskoczył do wody. Była ciepła, przyjemna, kojąca. Zakryła rosłą sylwetkę, pragnącą wydostać się na brzeg. Na chwilę zapomniał jak się oddycha; kaszel nawiedził płuca, gdy siłowo wynurzał się do góry. Raz na wodzie, raz pod wodą. Topił się, ewidentnie. Tracił siły szamocząc w wilgoci. Czy tak miał skończyć swój żywot? Umrzeć w pięknym miejscu, w towarzystwie pięknej kobiety?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Rozpromieniła się, kiedy chłopak wykazał się zainteresowaniem wobec jej pasji i pracy, bo dotychczas pośród męskiego grona nie spotykała się ze zbyt przychylnymi reakcjami. Przyzwyczajona jednak do tego, nauczyła się po prostu nie zwracać uwagi i robić swoje, wiedząc, że za jakiś czas utrze wszystkim nosa. Była ambitna; zamierzała dojść do perfekcji, odnaleźć wszystkie możliwe na tym nędznym świecie kamienie a przy tym na nich odpowiednio zarobić, by nie musieć mieszkać w Anglii na starość. Zdecydowanie widziała się tutaj, we Włoszech, w domu z winnicą i drzewkami cytrusowymi, które wprost uwielbiała, choć miała z nimi styczność zaledwie kilka razy do roku. Przyuczanie do zawodu i częste, niejednokrotnie samodzielne, podróże handlowe nie sprzyjały dłuższym pobytom w miejscach, w których by chcieli. Zamyślając się na moment nad wyborem ulubionego minerału, puściła mimo uszu następny alarmujący sygnał świadczący o pochodzeniu Rinehearta. A potem zmarszczyła czoło; nie do końca była pewna, czy wiedziała czym były ryby i czemu odpowiadały w przełożeniu na czarodziejskie znaki zodiaku. W przypadku astronomii, astrologii i wróżbiarstwa jej wiedza była naprawdę nikła, dlatego uśmiechnęła się lekko.
– To jest temat na zupełnie osobne spotkanie, mój drogi, mogłabym rozprawiać o tym godzinami a czas nas goni, jeśli chcesz zobaczyć najpiękniejszy zachód słońca w życiu... coś za coś – wybrnęła taktownie, w mimowolnym odruchu obracając na palcu pierścionek wysadzany topazem i akwamarynami, pamiątkę po zmarłym mężu. Nie nosiła go z powodu sentymentu, czy tęsknoty, a z prozaicznego powodu – był po prostu ładny. Trudno było się jej nie zgodzić ze słowami, które padły zaraz po tym. Istotnie, mało kto pracował z pasji, wiedziała o tym doskonale, chociaż ani z wyborem swojej ścieżki zawodowej ani zgodą rodziców nigdy nie miała problemu. Wiedziała jednak jak sytuacja wyglądała w przypadku buntu Giovanny, lecz tym, co mogła zrobić było wspieranie siostry w działaniu. Była pewna, że starsza Borgia daleko zajdzie, nawet jeśli nie do końca wiedziała czym właściwie się zajmowała. – Wszystko da się zmienić, jeżeli dasz radę udźwignąć konsekwencje – skwitowała, wzruszając ramionami. Niewiele osób to potrafiło, ulegając wpływom rodziny i robieniu czegoś, czego się nienawidzi. – A ty? Robisz to, co lubisz? – spytała, posyłając towarzyszowi podejrzliwe spojrzenie. Czuła, że kłamał opowiadając jej o rzekomej wyprawie badawczej, ale skoro sama nie mówiła mu do końca całej prawdy, nie widziała w tym niczego złego.
Później wszystko działo się na tyle szybko, że nie zdołała wyłapać momentu, w którym Vincent podjął decyzję o orzeźwieniu się w przyjemnie chłodnej, przejrzystej wodzie. Nie kazała wskakiwać mu do środka, lecz właściwie do tego poniekąd dążyła swoim biegiem i wskoczeniem do stosunkowo płytkiego zbiornika. Nie wzięła jednak pod uwagę faktu, że ktoś w dzisiejszych czasach mógł nie potrafić pływać. Wychowując się w rodzinie od wieków związanej z wodą, umiejętność utrzymania się powierzchni zdawała się być czymś, co w odczuciu Włoszki powinien potrafić każdy – tymczasem, gdy Vincent zniknął pod wodą a zaraz po tym dostrzegła niespokojne ruchy i bąble powietrza, nie zastanawiała się nad tym, czy postanowił z niej zażartować, czy topił się naprawdę. Nie zamierzała mieć na sumieniu żadnego człowieka – choć sumienie w tym wieku już nie do końca miała czyste – tym bardziej w tak niedużej miejscowości, gdzie wszystkie nowiny i plotki niosły się z prędkością zaklęcia. Działając za instynktem, podpłynęła do chłopaka i ciesząc się, że woda w tym przypadku działała na jej korzyść niwelując ciężar, którego nie byłaby w stanie unieść na lądzie, przytargała go niezbyt subtelnie do brzegu. Zwracając Vincenta przodem do brzegu, obie jego ręce wyciągnęła asekuracyjnie z wody na kamienną powierzchnię, a potem poczekała krótką chwilę aż organizm zareaguje i zechce wykaszleć wnętrzności na zewnątrz.
– Tranquillo, ragazzo – wysiliła się na utrzymanie opanowanego głosu, chociaż daleko było jej w tym momencie do spokoju. Wprawdzie nie musiała posuwać się do reanimacji, bo zareagowała błyskawicznie, lecz obawiała się, że mimo wszystko chłopak mógł ponieść gorsze konsekwencje tego wypadku. – Oddychaj powoli, niełapczywie, już jesteś bezpieczny – śmierć poprzez utopienie była jedną z gorszych metod i nie życzyła nikomu takiego końca, głównie z tego powodu, że człowiek dość długo zachowywał świadomość, gdy organizm bezskutecznie próbował walczyć o życie. – Trochę lepiej? – zbliżyła się nieznacznie i jedną z dłoni zgarnęła poprzyklejane do twarzy kosmyki włosów Vincenta.
– To jest temat na zupełnie osobne spotkanie, mój drogi, mogłabym rozprawiać o tym godzinami a czas nas goni, jeśli chcesz zobaczyć najpiękniejszy zachód słońca w życiu... coś za coś – wybrnęła taktownie, w mimowolnym odruchu obracając na palcu pierścionek wysadzany topazem i akwamarynami, pamiątkę po zmarłym mężu. Nie nosiła go z powodu sentymentu, czy tęsknoty, a z prozaicznego powodu – był po prostu ładny. Trudno było się jej nie zgodzić ze słowami, które padły zaraz po tym. Istotnie, mało kto pracował z pasji, wiedziała o tym doskonale, chociaż ani z wyborem swojej ścieżki zawodowej ani zgodą rodziców nigdy nie miała problemu. Wiedziała jednak jak sytuacja wyglądała w przypadku buntu Giovanny, lecz tym, co mogła zrobić było wspieranie siostry w działaniu. Była pewna, że starsza Borgia daleko zajdzie, nawet jeśli nie do końca wiedziała czym właściwie się zajmowała. – Wszystko da się zmienić, jeżeli dasz radę udźwignąć konsekwencje – skwitowała, wzruszając ramionami. Niewiele osób to potrafiło, ulegając wpływom rodziny i robieniu czegoś, czego się nienawidzi. – A ty? Robisz to, co lubisz? – spytała, posyłając towarzyszowi podejrzliwe spojrzenie. Czuła, że kłamał opowiadając jej o rzekomej wyprawie badawczej, ale skoro sama nie mówiła mu do końca całej prawdy, nie widziała w tym niczego złego.
Później wszystko działo się na tyle szybko, że nie zdołała wyłapać momentu, w którym Vincent podjął decyzję o orzeźwieniu się w przyjemnie chłodnej, przejrzystej wodzie. Nie kazała wskakiwać mu do środka, lecz właściwie do tego poniekąd dążyła swoim biegiem i wskoczeniem do stosunkowo płytkiego zbiornika. Nie wzięła jednak pod uwagę faktu, że ktoś w dzisiejszych czasach mógł nie potrafić pływać. Wychowując się w rodzinie od wieków związanej z wodą, umiejętność utrzymania się powierzchni zdawała się być czymś, co w odczuciu Włoszki powinien potrafić każdy – tymczasem, gdy Vincent zniknął pod wodą a zaraz po tym dostrzegła niespokojne ruchy i bąble powietrza, nie zastanawiała się nad tym, czy postanowił z niej zażartować, czy topił się naprawdę. Nie zamierzała mieć na sumieniu żadnego człowieka – choć sumienie w tym wieku już nie do końca miała czyste – tym bardziej w tak niedużej miejscowości, gdzie wszystkie nowiny i plotki niosły się z prędkością zaklęcia. Działając za instynktem, podpłynęła do chłopaka i ciesząc się, że woda w tym przypadku działała na jej korzyść niwelując ciężar, którego nie byłaby w stanie unieść na lądzie, przytargała go niezbyt subtelnie do brzegu. Zwracając Vincenta przodem do brzegu, obie jego ręce wyciągnęła asekuracyjnie z wody na kamienną powierzchnię, a potem poczekała krótką chwilę aż organizm zareaguje i zechce wykaszleć wnętrzności na zewnątrz.
– Tranquillo, ragazzo – wysiliła się na utrzymanie opanowanego głosu, chociaż daleko było jej w tym momencie do spokoju. Wprawdzie nie musiała posuwać się do reanimacji, bo zareagowała błyskawicznie, lecz obawiała się, że mimo wszystko chłopak mógł ponieść gorsze konsekwencje tego wypadku. – Oddychaj powoli, niełapczywie, już jesteś bezpieczny – śmierć poprzez utopienie była jedną z gorszych metod i nie życzyła nikomu takiego końca, głównie z tego powodu, że człowiek dość długo zachowywał świadomość, gdy organizm bezskutecznie próbował walczyć o życie. – Trochę lepiej? – zbliżyła się nieznacznie i jedną z dłoni zgarnęła poprzyklejane do twarzy kosmyki włosów Vincenta.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Cenił każde, wyjątkowe zajęcie, wykonywane przez zaznajomione osobistości. Nie mając styczności z nieznaną, odmienną pasją, od razu wyraził gromką aprobatę oraz chęć zgłębienia nowej wiedzy. Lubił tego typu ciekawostki; informacje o nowatorskich dziedzinach, dyscyplinach. Lubił wplatać do rozmowy najróżniejsze nowinki – wyglądać na oczytanego, prawdziwego obieżyświata. Podziwiał ludzi ambitnych, którzy mimo wyraźnych przeciwności, dezaprobaty otoczenia – dążyli do celu. Byli do siebie podobni, potrafili sprzeciwić się niesprawiedliwej rzeczywistości i zmierzać do doskonalenia, zadowolenia. Byli samowystarczalni, wiedzieli jakie korki podejmować, aby zabezpieczyć swą własną przyszłość. On sam pokierował swym losem, zupełnie inaczej niż oczekiwano. Nauczył się samodzielności, podstawowych czynności. Popełniając błędy, narażając życie, znalazł się na satysfakcjonującym etapie. I choć nie był to koniec burzliwej drogi intensywnego rozwoju, był dumny, zaradny i pewny siebie. Nie potrafił wybiegać w przyszłość. Wyobrazić swoją własną sylwetkę w jednym, konkretnym miejscu na ziemskim padole. Był włóczykijem, poszukiwaczem wrażeń. Nie usiedziałby w miejscu, chcąc wyrwać w daleką drogę. Planeta ziemia oferowała tak wiele; zachęcała do poświęcenia żywota na odkrywanie niepoznanych tajemnic. Patrzył na nią odrobinę wyczekująco, sprawdzając czy nie pomylił się zbyt mocno. Nie miał pojęcia o mugolskich symbolach astrologicznych, trafiając w pierwsze, skojarzone zwierzę. Odchrząknął nieznacznie, zakrywając dłonią zdegustowaną i niepewną minę. Zaryzykował, mógł zbłaźnić się przed wyjątkową towarzyszką. Nigdy nie przepadał za wróżbiarstwem, zapewne wypadał bardzo niewiarygodnie. Gdy złożyła usta w pierwsze wersy odpowiedzi, spojrzał niepewnie, delikatnie, komentując po chwili: – Masz rację. – pokiwał głową, gdy sprytnie wybrnęła z tematu. – Jeszcze dowiedziałbym się czegoś niezbyt przychylnego o mojej osobie i zostawiłabyś mnie w samym środku leśnych terenów. – zażartował zaczepnie, śmiejąc się typowym, gardłowym chichotem. Choć większość przepowiedni, brzmiała niczym wyssane z palca bzdury, znał przypadki, w których przewidziane i przepowiedziane wierzenia, sprawdzały się z okrutną dokładnością. On sam, przed wyjazdem zasięgnął rad pewnej mistrzyni tarota, która wymieniła mu kilka sytuacji napotkanych na potencjalnej drodze. Zadziwiające, iż połowa z nich, według interpretacji, okazała się prawdą.
Rozejrzał się po okolicy, skuszony zmiennym krajobrazem. Zbliżali się do skraju lasu; widok rozszerzał się na całą, skalną przestrzeń. Skrywała coś tajemniczego, żądnego odkrycia. Nie mógł doczekać się, aż ujrzy całkowite piękno włoskiej ziemi, ukazane przez najlepszą przewodniczkę. Wyprzedził ją nawet nieznacznie, chcąc jak najszybciej skonfrontować się z ów fenomenem, a ona kontynuowała rozmowę. Miała rację - pokiwał głową z uznaniem. Przewidział konsekwencje odejścia, a także niewłaściwego wyboru. Gdyby tamtego dnia, podczas okrutniej kłótni okazałby uległość, skruchę, odpuszczenie, prawdopodobnie zatraciłby się w bezgranicznej nicości, cierpieniu, monotonii. Utracił część człowieczeństwa, zapał do dalszego działania. Podążał drogą, którą wybrał mu ktoś inny, do której został zmuszony. Lecz teraz, stał na właściwej ziemi z dala od tyranii oraz tyrana. Nie był uległy i nigdy nie będzie. Błękit tęczówek utrzymał się na jej twarzy nieco dłużej. Dźwięk pytania, przyczepił wątły cień uśmiechu na spierzchnięte wargi. Czy lubił? To kwestia iście sporna. – To zależy. – wymamrotał, szykując okrężną odpowiedź. – Grzebanie w ziemi, na pierwszy rzut oka nie wydaje się zbyt zachęcające, czy atrakcyjne. – spojrzał w spokojne niebo, ku lepszemu namysłu, aby znów spoglądać w ciemne tęczówki. – Wszystko zmienia się, gdy odnajdziemy to co ukrywa ziemia. Ten skarb, a potem poznamy jego dzieje, historię, pochodzenie. To potrafi być fascynujące. – zapewnił gładko, splatając dłonie na plecach. Starał się wybrzmieć wiarygodnie, a swoje opowieści kształtować na podstawie doświadczeń Łamacza. Oni też byli poszukiwaczami ukrytego; poznawali historię klątw, aby potem unicestwić doszczętnie.
To prawda, wydarzenia szły swoim, zawrotnym tempem. Nie zdążył nacieszyć się widokiem, gdy nagle z ogromną prędkością zbiegał po stromej górze. Wymijał wystające przeszkody, modląc się w duchu, aby nie runąć na ziemię i nie zedrzeć sobie skóry; rozbić głowy. Kobieta zaryzykowała rzucając go w ten nadzwyczajny i niebezpieczny wir. Zahipnotyzowany chwilą, zapomniał o konsekwencjach. Nie przewidział, iż dość płytki zbiornik, może okazać się niebezpieczny dla osoby, która wpada do wody z tak ogromnej wysokości. Przeżywa szok, odczuwa nacisk, zaczyna brakować jej powietrza. Nie umiał pływać, absurdalne prawda? Spędził na morzu tak dużo czasu, nie potrafiąc podstawowej umiejętności. Dysząc okrutnie, na chwilę zatrzymał się na krawędzi. Zazwyczaj zastanowiłby się dogłębniej, silniej, rozważył wszystkie przeciwności. Lecz teraz? Gdy kobiecy profil wołał ochoczo, nie miał wyjścia. Wskoczył przecinając powietrze; zanurzył w letniej głębinie znikając pod wilgotną strukturą. Nie wiedział co się dzieje, nie radził sobie, spanikował. Głowa wynurzała się na chwilę, aby ponownie zatonąć. Gardło pełne było cieczy, słabł. To nie był żart, tragedia wisiała na włosku. Umierał w idealnej scenerii. Nie zanotował momentu, w którym znalazła się obok. Chwyciła pewnie i odholowała niemrawe ciało. Z trudem wydostała go na brzeg pełen kamieni. Nabierał powietrze ciężko,miarowo, łapiąc je uporczywie. Płuca nie wytrzymały roznosząc się bolesnym, charczącym kaszlem. Woda wydostała się z jego ust, a on powoli odzyskiwał świadomość. Zmysły powracały; dostrzegał kolory. Nabierał tlen, świszcząc charakterystycznie, a on kasłał dalej. Otarł ręką wierzch ust, a gdy stłumione słowa gdzieś z lewej strony, dotarły do umysłu, postanowił się im oddać. Uspokoił się, powolnie. – Llll-epiej. – wybełkotał nieświadomie, chowając głowę między ramiona. Co on najlepszego zrobił? Z jakiej strony zaprezentował? Czy naprawdę, aż tak bardzo chciał się popisać? – Przepraszam. – dodał po chwili, czując na czole chłodne, troskliwe palce. Miał w sobie wstyd, winę lekkie upokorzenie. Naraził nie tylko siebie, a także ją. Bezmyślnie.
Rozejrzał się po okolicy, skuszony zmiennym krajobrazem. Zbliżali się do skraju lasu; widok rozszerzał się na całą, skalną przestrzeń. Skrywała coś tajemniczego, żądnego odkrycia. Nie mógł doczekać się, aż ujrzy całkowite piękno włoskiej ziemi, ukazane przez najlepszą przewodniczkę. Wyprzedził ją nawet nieznacznie, chcąc jak najszybciej skonfrontować się z ów fenomenem, a ona kontynuowała rozmowę. Miała rację - pokiwał głową z uznaniem. Przewidział konsekwencje odejścia, a także niewłaściwego wyboru. Gdyby tamtego dnia, podczas okrutniej kłótni okazałby uległość, skruchę, odpuszczenie, prawdopodobnie zatraciłby się w bezgranicznej nicości, cierpieniu, monotonii. Utracił część człowieczeństwa, zapał do dalszego działania. Podążał drogą, którą wybrał mu ktoś inny, do której został zmuszony. Lecz teraz, stał na właściwej ziemi z dala od tyranii oraz tyrana. Nie był uległy i nigdy nie będzie. Błękit tęczówek utrzymał się na jej twarzy nieco dłużej. Dźwięk pytania, przyczepił wątły cień uśmiechu na spierzchnięte wargi. Czy lubił? To kwestia iście sporna. – To zależy. – wymamrotał, szykując okrężną odpowiedź. – Grzebanie w ziemi, na pierwszy rzut oka nie wydaje się zbyt zachęcające, czy atrakcyjne. – spojrzał w spokojne niebo, ku lepszemu namysłu, aby znów spoglądać w ciemne tęczówki. – Wszystko zmienia się, gdy odnajdziemy to co ukrywa ziemia. Ten skarb, a potem poznamy jego dzieje, historię, pochodzenie. To potrafi być fascynujące. – zapewnił gładko, splatając dłonie na plecach. Starał się wybrzmieć wiarygodnie, a swoje opowieści kształtować na podstawie doświadczeń Łamacza. Oni też byli poszukiwaczami ukrytego; poznawali historię klątw, aby potem unicestwić doszczętnie.
To prawda, wydarzenia szły swoim, zawrotnym tempem. Nie zdążył nacieszyć się widokiem, gdy nagle z ogromną prędkością zbiegał po stromej górze. Wymijał wystające przeszkody, modląc się w duchu, aby nie runąć na ziemię i nie zedrzeć sobie skóry; rozbić głowy. Kobieta zaryzykowała rzucając go w ten nadzwyczajny i niebezpieczny wir. Zahipnotyzowany chwilą, zapomniał o konsekwencjach. Nie przewidział, iż dość płytki zbiornik, może okazać się niebezpieczny dla osoby, która wpada do wody z tak ogromnej wysokości. Przeżywa szok, odczuwa nacisk, zaczyna brakować jej powietrza. Nie umiał pływać, absurdalne prawda? Spędził na morzu tak dużo czasu, nie potrafiąc podstawowej umiejętności. Dysząc okrutnie, na chwilę zatrzymał się na krawędzi. Zazwyczaj zastanowiłby się dogłębniej, silniej, rozważył wszystkie przeciwności. Lecz teraz? Gdy kobiecy profil wołał ochoczo, nie miał wyjścia. Wskoczył przecinając powietrze; zanurzył w letniej głębinie znikając pod wilgotną strukturą. Nie wiedział co się dzieje, nie radził sobie, spanikował. Głowa wynurzała się na chwilę, aby ponownie zatonąć. Gardło pełne było cieczy, słabł. To nie był żart, tragedia wisiała na włosku. Umierał w idealnej scenerii. Nie zanotował momentu, w którym znalazła się obok. Chwyciła pewnie i odholowała niemrawe ciało. Z trudem wydostała go na brzeg pełen kamieni. Nabierał powietrze ciężko,miarowo, łapiąc je uporczywie. Płuca nie wytrzymały roznosząc się bolesnym, charczącym kaszlem. Woda wydostała się z jego ust, a on powoli odzyskiwał świadomość. Zmysły powracały; dostrzegał kolory. Nabierał tlen, świszcząc charakterystycznie, a on kasłał dalej. Otarł ręką wierzch ust, a gdy stłumione słowa gdzieś z lewej strony, dotarły do umysłu, postanowił się im oddać. Uspokoił się, powolnie. – Llll-epiej. – wybełkotał nieświadomie, chowając głowę między ramiona. Co on najlepszego zrobił? Z jakiej strony zaprezentował? Czy naprawdę, aż tak bardzo chciał się popisać? – Przepraszam. – dodał po chwili, czując na czole chłodne, troskliwe palce. Miał w sobie wstyd, winę lekkie upokorzenie. Naraził nie tylko siebie, a także ją. Bezmyślnie.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 29.04.20 15:05, w całości zmieniany 1 raz
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Chociaż wierzyła w przeznaczenie, los, wróżby i wszystko to, co było uznawane przez wielu za tkanie historii z mchu i paproci, w przypadku horoskopów wolała pozostawać sceptyczna. Oczywiście nie wykluczała, że te chociaż częściowo pokrywały się z rzeczywistością, jednak uwierzenie w to, że nagle dany procent odpowiedniego znaku zodiaku przeżywa podobne rzeczy, wydawało się nie do przeskoczenia. Często zresztą uznawała, że horoskopy były jedynie zapchaniem wolnej kolumny w gazecie, wychodząc z pewnością spod rąk kogoś, kto nie znał się na tym temacie. Zamiast tego zdecydowanie bliżej było czarownicy do połączenia danego kamienia ze znakiem i wiedziała, że w którymś momencie swojej kariery jubilerskiej wreszcie zabierze się za naukę. Dostrzegała bowiem w tej wiedzy dużo plusów; po pierwsze, mogła dodatkowo błyszczeć wiedzą i ciekawostkami podczas dobierania biżuterii do zleceniodawcy, a po drugie, przekonywać niejednokrotnie do wyboru korzystniejszego dla niej produktu. Kiedy jej towarzysz postanowił odpowiedzieć na zadane pytanie – choć podejrzewała go raczej o próbę taktycznego uniku – pokiwała głową na znak, że rozumie. Grzebanie w ziemi nie wydawało się Borgii w żaden sposób fascynujące, ale co kto lubił, prawda?
– Nie uważasz, że ludzie wolą skupiać się na tym co jest teraz, a nie na grzebaniu w przeszłości? – nie rozumiała tej tendencji. Naturalnym było poznanie podstaw historii, polityki, tego, jak funkcjonuje świat, by móc połączyć przyczynowo–skutkowy ciąg zdarzeń, ale czy to, co posiadali w tym momencie, nie było wystarczające? W tym przypadku świat mugolski zdawał się niewiele różnić od świata czarodziejskiego i aż wzdrygnęła się na tę myśl, za którą w domu mogłaby mieć przechlapane. Dokładnie tak jak za to spotkanie, gdy tak naprawdę dalej nie wiedziała, do którego świata należał jej towarzysz, ale... nie chciała tego wiedzieć. Był tylko przecież tylko przyjemnym dodatkiem do sielankowego pobytu we włoskiej krainie, o którym miała zapomnieć tuż po opuszczeniu Włoch.
Odetchnęła z nieukrywaną ulgą, kiedy Vincent odpowiedział i zaczął powoli odpowiednio kontaktować ze światem. Na szczęście nie musiała pędzić po medyka lub gorzej: używać zaklęć z zakresu magii leczniczej, z którą miała prawie tyle samo wspólnego co baletnica ze smokiem, więc istniało całkiem duże prawdopodobieństwo, że jedynie mogłaby mu zaszkodzić.
– To rzeczywiście było trochę nierozsądne – przyznała, po czym stanowczo pokręciła głową – nie przepraszaj, podpuściłam cię a nie powinnam – na tym jednak postanowiła zakończyć tę wymianę zdań, bo czy rzeczywiście w tej chwili robiło różnicę to, kto zawinił i zachował się bezmyślnie? Czarownica nie należała zdecydowanie do osób, które zbyt długo płakały nad rozlanym mlekiem; żyła tu i teraz, choć w tym przypadku nie wyciągnęła z tej sytuacji żadnej lekcji.
– Najważniejsze, że nic ci się nie stało, Vin – powoli przesunęła dłoń z męskiego czoła na jego policzek i śledząc spokojnym spojrzeniem wędrówkę swojej ręki, opuszką pogładziła szorstką skórę – ale mogę sprawdzić, czy aby na pewno – dodała, udając, że wcale nie pokusiła się o małą prowokację i odciągnięcie myśli chłopaka od drobnego wypadku. Robiła to oczywiście w dobrej wierze; przezorny zawsze ubezpieczony, czy jakoś tak.
– Nie uważasz, że ludzie wolą skupiać się na tym co jest teraz, a nie na grzebaniu w przeszłości? – nie rozumiała tej tendencji. Naturalnym było poznanie podstaw historii, polityki, tego, jak funkcjonuje świat, by móc połączyć przyczynowo–skutkowy ciąg zdarzeń, ale czy to, co posiadali w tym momencie, nie było wystarczające? W tym przypadku świat mugolski zdawał się niewiele różnić od świata czarodziejskiego i aż wzdrygnęła się na tę myśl, za którą w domu mogłaby mieć przechlapane. Dokładnie tak jak za to spotkanie, gdy tak naprawdę dalej nie wiedziała, do którego świata należał jej towarzysz, ale... nie chciała tego wiedzieć. Był tylko przecież tylko przyjemnym dodatkiem do sielankowego pobytu we włoskiej krainie, o którym miała zapomnieć tuż po opuszczeniu Włoch.
Odetchnęła z nieukrywaną ulgą, kiedy Vincent odpowiedział i zaczął powoli odpowiednio kontaktować ze światem. Na szczęście nie musiała pędzić po medyka lub gorzej: używać zaklęć z zakresu magii leczniczej, z którą miała prawie tyle samo wspólnego co baletnica ze smokiem, więc istniało całkiem duże prawdopodobieństwo, że jedynie mogłaby mu zaszkodzić.
– To rzeczywiście było trochę nierozsądne – przyznała, po czym stanowczo pokręciła głową – nie przepraszaj, podpuściłam cię a nie powinnam – na tym jednak postanowiła zakończyć tę wymianę zdań, bo czy rzeczywiście w tej chwili robiło różnicę to, kto zawinił i zachował się bezmyślnie? Czarownica nie należała zdecydowanie do osób, które zbyt długo płakały nad rozlanym mlekiem; żyła tu i teraz, choć w tym przypadku nie wyciągnęła z tej sytuacji żadnej lekcji.
– Najważniejsze, że nic ci się nie stało, Vin – powoli przesunęła dłoń z męskiego czoła na jego policzek i śledząc spokojnym spojrzeniem wędrówkę swojej ręki, opuszką pogładziła szorstką skórę – ale mogę sprawdzić, czy aby na pewno – dodała, udając, że wcale nie pokusiła się o małą prowokację i odciągnięcie myśli chłopaka od drobnego wypadku. Robiła to oczywiście w dobrej wierze; przezorny zawsze ubezpieczony, czy jakoś tak.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Lubił historie opowiadane przez osoby nadużywające wsparcia jasnowidzów, znachorów, natchnionych szamanów. Podobno czynili cuda, przykładając ręce do bolesnego miejsca, czy zszarganego trudnymi emocjami umysłu. Kilka mistycznych, kosztownych sesji, aby przywrócić do życia; wyplenić nieuleczalną, morderczą chorobę. Wystarczyła wiara w siły nadprzyrodzone, oczyszczenie, zażywanie podarowanych specyfików. Pomagały tajemnicze amulety, minerały, rozświetlone świece, nadające ponadprzeciętnego klimatu. Człowiek, który poddał się ów zabiegowi, wychodził odmieniony inny. Uskrzydlony, odmłodzony, nie czujący żadnych przeciwności. Utrapienia wyniszczające wnętrze znikały zbawiennie, pozostawiały czystą kartę. Zachwalały, opowiadały, wręcz wykrzykiwały imię czczonego magika, próbując przekabacić naiwne społeczeństwo. Wierzył, że astronomia i astrologia wpływa na rzeczywistość. Występują pewne połączenia, powiązania, definiujące odrębną osobowość. Lubił co jakiś czas, przekonać się, czy przypadkowa osoba, przewidziała szereg wydarzeń, następujących w jego życiu. Jak nazwałaby obecną sytuację? Spotkaniem na swej drodze kogoś intrygującego? Przygodą? A może wyzwaniem, które będzie trwało dużej, dostarczając coraz to nowszych wrażeń. Wybrnął odpowiedzią, widząc jak akceptuje jego słowa. Odetchnął z ulgą, opuszczając głowę na piaszczyste podłoże. Przestępując z nogi na nogę, zmarszczył brwi, gdy zapytała ponownie. Filozoficznie, zmuszając do myślenia: – To prawda, ale ludzie nie zdają sobie sprawy, że często podświadomie wracają do przeszłości. Nie da się od niej uciec całkowicie. Ona zawsze wraca. – we wspomnieniach, pojedynczych sytuacjach, napotkanych osobach, które niespodziewanie znajdują się w tym samym, najodleglejszym miejscu ziemi. Dopóki wysłannicy przeszłości, trwają na bezwzględnym padole, nie będzie można się od niej uwolnić. Od uczuć, odczuć, pragnień. Bardzo dobrze o tym wiedział.
Tak dziwnie skonstruowany był świat. Aby móc iść do przodu, trzeba poznać podstawy. Podwaliny wszystkich, podejmowanych dziedzin. Bez tego żadne działanie nie miałoby sensu. Byłoby bezmyślne, niepowiązane, niepokryte. Błądzące w ciemnej otchłani. W tym przypadku, dwa równoległe światy w ogóle się od siebie nie różniły. Problem polegał na tym, iż tylko jedna strona znała prawdę. Posiadała wiedzę o tym, że przestrzenie zazębiają się, nakładają, wpływają na niektóre wydarzenia. W mugloskim świecie narastające do miana tragedii, czegoś niemożliwego. Kto wie, może ich spotkanie nie było kwestią przypadku, a pewna osoba zapisała je w błyszczących gwiazdach? Nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. Niedawno spędzał czas w gorącym obozie, dywagując nad sposobem zdjęcia klątwy i interpretacji run. Potem przechadzał się malowniczymi uliczkami miasta, aby natrafić na nią. Finalnie wylądował w orzeźwiającej wodzie, która o mały włos nie pozbawiła cennego żywota. Czyż los nie był nieprzewidywalny? Potrząsnął głową, strzepując z siebie nadmiar wilgoci. Chciał tym jednym gestem przywrócić świadomość zamroczonego umysłu. Odchrząknął jeszcze kilkukrotnie, a gardło piekło niemiłosiernie. Zmarszczył brwi, czując dyskomfort. Był wdzięczy za sprawną reakcję.
– Daj spokój. – odpowiedział siłowo, nie chcąc aby wzięła na siebie winę, zamartwiała obcym mężczyzną. Owszem, prowokacja była ryzykowana, ale to on zdecydował się na skok. - Przez chwilę zapomniałem, że nie umiem pływać. – wyjaśnił zgodnie z prawdą. Zdarzenie dało do myślenia. Musiał nadrobić zaległości i nabyć nową umiejętność. Czy towarzyszka chciałaby podjąć się tego zadania? Gdy była tak blisko, spojrzał na jej twarz upstrzoną pojedynczymi kropelkami wody. Zielone tęczówki patrzyły na niego czule, a dłoń gładziła czoło, skroń policzek. Przyjrzał się wyrazistym pieprzykom, zaróżowionym policzkom, ustom, które poruszyły się w niemym wersie. Zbliżył się nieznacznie, niesiony niewidzialną siłą. Zamroczyło go, czyżby nadal był w szoku? Przechylił głowę, szeptał niewyraźnie, mrukliwie, ciepło: – Sprawdzić czy oddycham? – i nie proszony, zachęcony, prawdopodobnie wyprzedził jej myśli, zamiary. Złączył wilgotne wargi w subtelnym, skradzionym pocałunku. Chciał jedynie posmakować, na chwilę. Gdy kończył, usta wykrzywiły się w cwany uśmiech. Odebrał nagrodę za to, iż mierzył się ze śmiercią. Chyba nie miała nic przeciwko, prawda? Po chwili, pochylił się do tyłu rozkładając na ziemi. Podłożył ręce pod głowę, oglądając pierzaste obłoki. Chciał wyschnąć, spędzić resztę przerwy w beztroskiej sielance. W doborowym towarzystwie, które przez kolejne tygodnie niezwykle umilało słoneczny pobyt.
| zt x2
Tak dziwnie skonstruowany był świat. Aby móc iść do przodu, trzeba poznać podstawy. Podwaliny wszystkich, podejmowanych dziedzin. Bez tego żadne działanie nie miałoby sensu. Byłoby bezmyślne, niepowiązane, niepokryte. Błądzące w ciemnej otchłani. W tym przypadku, dwa równoległe światy w ogóle się od siebie nie różniły. Problem polegał na tym, iż tylko jedna strona znała prawdę. Posiadała wiedzę o tym, że przestrzenie zazębiają się, nakładają, wpływają na niektóre wydarzenia. W mugloskim świecie narastające do miana tragedii, czegoś niemożliwego. Kto wie, może ich spotkanie nie było kwestią przypadku, a pewna osoba zapisała je w błyszczących gwiazdach? Nie spodziewał się takiego obrotu wydarzeń. Niedawno spędzał czas w gorącym obozie, dywagując nad sposobem zdjęcia klątwy i interpretacji run. Potem przechadzał się malowniczymi uliczkami miasta, aby natrafić na nią. Finalnie wylądował w orzeźwiającej wodzie, która o mały włos nie pozbawiła cennego żywota. Czyż los nie był nieprzewidywalny? Potrząsnął głową, strzepując z siebie nadmiar wilgoci. Chciał tym jednym gestem przywrócić świadomość zamroczonego umysłu. Odchrząknął jeszcze kilkukrotnie, a gardło piekło niemiłosiernie. Zmarszczył brwi, czując dyskomfort. Był wdzięczy za sprawną reakcję.
– Daj spokój. – odpowiedział siłowo, nie chcąc aby wzięła na siebie winę, zamartwiała obcym mężczyzną. Owszem, prowokacja była ryzykowana, ale to on zdecydował się na skok. - Przez chwilę zapomniałem, że nie umiem pływać. – wyjaśnił zgodnie z prawdą. Zdarzenie dało do myślenia. Musiał nadrobić zaległości i nabyć nową umiejętność. Czy towarzyszka chciałaby podjąć się tego zadania? Gdy była tak blisko, spojrzał na jej twarz upstrzoną pojedynczymi kropelkami wody. Zielone tęczówki patrzyły na niego czule, a dłoń gładziła czoło, skroń policzek. Przyjrzał się wyrazistym pieprzykom, zaróżowionym policzkom, ustom, które poruszyły się w niemym wersie. Zbliżył się nieznacznie, niesiony niewidzialną siłą. Zamroczyło go, czyżby nadal był w szoku? Przechylił głowę, szeptał niewyraźnie, mrukliwie, ciepło: – Sprawdzić czy oddycham? – i nie proszony, zachęcony, prawdopodobnie wyprzedził jej myśli, zamiary. Złączył wilgotne wargi w subtelnym, skradzionym pocałunku. Chciał jedynie posmakować, na chwilę. Gdy kończył, usta wykrzywiły się w cwany uśmiech. Odebrał nagrodę za to, iż mierzył się ze śmiercią. Chyba nie miała nic przeciwko, prawda? Po chwili, pochylił się do tyłu rozkładając na ziemi. Podłożył ręce pod głowę, oglądając pierzaste obłoki. Chciał wyschnąć, spędzić resztę przerwy w beztroskiej sielance. W doborowym towarzystwie, które przez kolejne tygodnie niezwykle umilało słoneczny pobyt.
| zt x2
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dolce far niente - Sycylia, 1952
Szybka odpowiedź