Gray Burroughs
Nazwisko matki: Patton
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: mugolak
Zawód: szukający Sokołów z Heidelbergu
Wzrost: 182 cm
Waga: 71 kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: ciemny brąz
Znaki szczególne: kilka tatuaży w różnych miejscach na ciele; najbardziej rzucają się w oczy te na dłoniach, nie zobaczysz go bez papierosa w ustach, ewentualnie w ręce
jad śmierciotuli, winorośl, 11 cali, giętka
gryffindor
wilk
wampira z moją siostrą w ramionach, martwą
specyfikami do konserwacji miotły, owczą wełną i atramentem
za każdym razem jest inny; raz to Sokoły zdobywające mistrzostwo, innym razem widzę samego siebie, w domku na norweskich fjordach, a czasami moich przyjaciół z radosnymi twarzami
głównie quidditchem, trochę param się sztuką, wśród mugoli jestem znany jako tatuażysta wykonujący pracę w domowym zaciszu
oczywiście, że Sokołom z Heidelbergu!
gram w quidditcha i szachy (nie tylko te czarodziejskie), szkicuję, odpalam jednego mugolskiego papierosa od drugiego
mój ulubiony wykonawca to Jerry Lee Lewis
Dylana Riedera
Na świat przyszedłem w nocy na przełomie 31 grudnia 1930 roku i 1 stycznia roku następnego w rodzinie Burroughsów. Była w niej już wesoła gromadka latorośli, bo byłem szóstym z kolei dzieckiem - mam trzech braci i trzy siostry - po mnie na świat przyszła już tylko Anna. Wszyscy byliśmy ciemnoocy, ciemnowłosi, wysocy i zdrowi. Mieszkaliśmy w Gainsborough, niewielkim angielskim miasteczku, ojciec trudził się hodowlą owiec, a my, po osiągnięciu odpowiedniego wieku (a tak naprawdę wzrostu - musieliśmy być przynajmniej o głowę wyżsi od największych baranów) pomagaliśmy mu w opiece nad zwierzętami, dzięki których sprzedaży mieliśmy dach nad głową. Jasne, nie przelewało się, jako dzieciak nosiłem powyciągane i wytarte ubrania po starszych braciach, ale dobrze wspominam ten okres, bo była z nas całkiem szczęśliwa rodzina. Przynajmniej do pewnego momentu.
Matka ponoć wierzyła, że ludzie dopasowują się do imienia, które dostają przy narodzinach (w sumie wierzyła w dużo różnych bzdur, ale mniejsza o to). Ja zostałem nazwany Grayem, chyba w wierze, że będę cichym, grzecznym chłopcem, który nie wychyla się poza szereg i można powiedzieć, że za swój cel życiowy obrałem sobie zaprzeczenie tej tezie. Wszyscy wokoło twierdzili, że poszedłem w ślady starszej siostry - Marianne - jeśli chodziło o moje najwcześniejsze szkolne lata. Nie byłem specjalnie wtedy w nią zapatrzony, każde z nas miało swoje sprawy i mi nie imponowała, ale teraz, z perspektywy czasu wiem, że mieliśmy dużo wspólnego. W przeciwieństwie do pozostałej piątki naszego rodzeństwa byliśmy niezłymi łobuziakami, jednak różniła mnie od niej jedna rzecz. Ja nie osiągałem tak dobrych wyników w nauce, ale nie dlatego, że byłem półgłówkiem. Z czystej przekory, a także dlatego, że czas, który powinienem przeznaczyć na odrabianie lekcji albo nawet pomaganie ojcu, spędzałem poza domem, dokazując z innymi chłopcami w moim wieku, a także włócząc się po polach, które były czyjąś własnością prywatną. Niejednokrotnie do domu wracałem z różnymi zadrapaniami, których nabawiłem się kiedy właściciel pola, po którym biegaliśmy, straszył nas motyką albo innym narzędziem rolniczym i uciekaliśmy w popłochu, myśląc, że naprawdę chce coś nam zrobić.
Okazało się, że nie tylko w tej kwestii byłem do niej podobny - jako druga osoba w stuprocentowo mugolskiej rodzinie (nigdy nie było w niej czarodzieja, sprawdziłem dokładnie!) zostałem obdarzony czarodziejskimi zdolnościami. Odkryłem to, mając jakieś 7 lat, ale nie popełniałem tego samego błędu co Marianne i nie chwaliłem się nimi na prawo i lewo, widząc, jakie to miało skutki. Od siostry odwróciła się cała rodzina, naznaczając ją piętnem dziwoląga, więc miałem się na baczności, bo nie chciałem podzielić jej losu, a w tamtym czasie rodzina była jeszcze dla mnie ważna. Jasne, że to nie było coś, co mogłem całkowicie kontrolować, czasami wokół mnie działy się dziwne rzeczy, szczególnie, że od zawsze miałem wręcz ognisty temperament. Parę razy udało mi się zmienić kolor owcy z czarnej na białą i odwrotnie, doprawić jej kropki albo obciąć młodszej siostrze włosy, nie dotykając się do nożyczek. Właśnie dlatego na czas, w którym z utęsknieniem oczekiwałem na list z Hogwartu (a wiedziałem, że taki dostanę, w końcu Marianne go otrzymała, więc czemu ze mną miało być inaczej?), z premedytacją oddaliłem się od bliskich.
I miałem rację, bo w końcu dostałem swój list, wraz z resztą rzeczy wymaganych w szkole. Ciężko opisać radość, którą wtedy czułem, ale nikt z rodziny (poza Marianne rzecz jasna, ona była rada, że nie jest jedynym "dziwolągiem" wśród Burroughsów) nie podzielał tego uczucia. Wtedy wydawało mi się, że jeżeli będę ograniczał "sztuczki" do minimum, zapobiegnę powtórzeniu się sytuacji sprzed kilku lat, ale myliłem się. Widziałem zawód w oczach matki, kiedy z dumą pokazywałem jej list i prosiłem o wycieczkę do Londynu, na którą ostatecznie udałem się tylko z siostrą i wiedziałem, że między nami nigdy już nie będzie tak samo, bo oni nigdy nie patrzyli na smykałkę do magii tak jak ja i, zamiast daru, widzieli w niej przekleństwo. Wyjątkiem był ojciec i William, najstarszy z braci. Parę lat później tylko im mogłem opowiedzieć o rzeczach, których nauczyłem się w szkole.
Jeśli jednak martwiłem się o mój obraz w oczach najbliższych, wszystkie troski minęły w momencie, gdy w pociągu dano nam sygnał na przebranie się w szkolne szaty. Nigdy nie miałem problemów z zawiązywaniem relacji międzyludzkich, więc szybko znalazłem sobie innych jedenastolatków, których później miałem nazywać swoimi przyjaciółmi. Oczywiście zostałem przydzielony do Gryffindoru, (nie było innej opcji! Marianne, jako gryfonka, była ze mnie pewnie dumna) bo usposobieniem pasowałem tam jak ulał. Zawsze wygadany, szeroko uśmiechnięty chłopiec, któremu jednak bardzo łatwo było zajść za skórę i doprowadzić go do sięgnięcia po różdżkę (szczególnie kiedy zostałem nazwany szlamą), jeśli zanim pomyślał, co czyni. Przy okazji wszędzie mnie było pełno. W ciągu pierwszych paru dni poznałem cały zamek i robiłem za przewodnika dla swoich kumpli, dla których wszystkie korytarze wciąż wyglądały tak samo. Taak, wiele godzin spędziłem na szlabanach u nauczycieli, zarwałem wiele nocy, ucząc się do egzaminów, bo nauka nie była mi w głowie, ale Hogwart stał się moim drugim domem, kiedy przez list (przyniesiony przez sowę, co było wystarczającym szokiem dla moich rodziców, kiedy ujrzeli go te trzy lata wcześniej) część rodziny zmieniła o mnie zdanie. Przebywanie z jej członkami (nie licząc ojca, Marianne i Williama) stało się na tyle kłopotliwe i niewygodne, że co roku miałem mieć dylemat, jeśli chodziło o powrót do domu na przerwy świąteczne. Kiedy już dałem się namówić na powrót do rodzinnego miasteczka, zdobywałem wiedzę o sztuce tatuowania, szkicowałem wszystko, co przyciągnęło moje oko albo udawałem się na odludzie aby przejrzeć księgi z czarami, których, rzecz jasna, nie używałem w obecności mugoli.
Do szkoły i świata magii zapałałem jeszcze większą miłością, kiedy zostały mi przedstawione gry czarodziejów (figurki do szachów, które same się przesuwają?!), a wśród nich Quidditch. Od zawsze dobrze odnajdywałem się w sportach, ale to było coś zupełnie innego. Latanie na miotle było dla mnie kompletną abstrakcją, ale spodobało mi się od pierwszej lekcji latania. Oczywiście, że zaciągnąłem się do szkolnej drużyny. Tak wcześnie, jak tylko pozwalał na to szkolny regulamin. Może zaraz się okazać, że okropny ze mnie narcyz, ale byłem naprawdę dobry (i wciąż jestem). Kapitanem może nie zostałem, ale to raczej dobrze, bo nie nadaję się na przywódcę. Zresztą czasami słabo idzie mi też wykonywanie rozkazów i uznawanie autorytetów, ale to trochę inna historia, może kiedy indziej opowiem. W każdym razie, byłem na tyle dobrym i wyróżniającym się szukającym na tle innych zawodników, że jeszcze zanim ukończyłem edukację w Hogwarcie, zostało mi zaproponowane miejsce w Sokołach z Heidelbergu - jakiś okres próbny z obietnicą, że jeżeli sprawię się dobrze, trafię do stałego składu. Niby to była niemiecka drużyna, ale byłem tam chciany, poza tym przenieśli centrum szkoleniowe do Anglii, więc nawet nie musiałem się zastanawiać nad rozpoczęciem nauki języka niemieckiego, ani martwić się innymi błahostkami.
Człowiek ma tylko jedną taką okazję w życiu, no nie? W sumie i tak nie miałem żadnego pomysłu na siebie; nie chciałem wracać do mugolskiego życia, które po poznaniu magii wydawało mi się niewyobrażalnie nudne, więc zgodziłem się, spiąłem tyłek i po zakończeniu etapu, który roboczo nazywam "hogwarckim", trenowałem z zawodnikami Sokołów, których do tej pory oglądałem tylko na ruszających się plakatach i w książkach o Quidditchu, na które tak często wydawałem swoje oszczędności. Utalentowany ze mnie chłopak, więc niedługo później zostałem wcielony, ku mojej radości, do stałego składu. Od tamtej pory niewiele się zmieniło.
Podsumowując: jestem Gray, mam dwadzieścia cztery lata, zawodowo gram w Quidditcha, mieszkam z kumplami z druzyny, lubię mugolskie papierosy i tatuaże, rodzina widzi we mnie wariata, a inni mugole myślą, że dopiero co wyszedłem z pierdla. Dużo się uśmiecham, szybko denerwuję i jestem nadopiekuńczy w stosunku do mojej siostry, a tak poza tym, to całkiem w porządku ze mnie gość. No i jest na czym oko zawiesić.
6 | |
4 | |
5 | |
1 | |
0 | |
0 | |
8 |
miotła dobrej jakości, różdżka, sowa, 6 punktów statystyk, teleportacja
Ostatnio zmieniony przez Gray Burroughs dnia 28.07.15 12:42, w całości zmieniany 7 razy
Witamy wśród Morsów
prządką