Frances Burroughs
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Ostatnio zmieniony przez Frances Burroughs dnia 19.12.20 1:35, w całości zmieniany 1 raz
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Mamo, ale czemu nie możemy iść z Tobą? - Mała blondynka z lekko kręconymi włoskami, sięgającymi do drobnych łopatek wydęła niewielkie usteczka w wyrazie niezadowolenia. Nie rozumiała, czemu mama wychodzi jedynie ze starszym bratem. W końcu nie zrobili nic złego, prawda? Nie rozbili żadnego wazonu, nie pokłócili się o zabawki a nawet pomogli mamie w zmywaniu naczyń! Co prawda najstarszy z dzieciaków Burroughs wyglądał ostatnio nie najlepiej, dziewczynka była jednak pewna, że ona również zasłużyła na wyjście z domu. W końcu cokolwiek ich nie czekało, w dwójkę zawsze będzie raźniej! Niestety, mama zdawała się nieugięta, nawet na błagalne spojrzenie szaroniebieskich oczu. Z lekko pobłażliwym uśmiechem na ustach przejechała dłonią po złotych pasmach.
- Mówiłam Ci już, kochanie. Twój brat musi iść do lekarza. Nie możesz iść z nami. - Delikatne westchnienie wyrwało się z ust kobiety, wyraźnie zmęczonej swoją rzeczywistością. - Zostaniesz z panią McGuire. No już, musimy wychodzić. - Pospieszająco machnęła ręką na wyraźnie niezadowolone pociechy.
Frances nigdy nie przepadała za trochę dziwną sąsiadką, mieszkającą piętro niżej. A przecież jako całkiem spostrzegawcza pięciolatka, na pewno doskonale potrafiła oceniać dziwnych dorosłych! Niechętnie, ociągając się dziewczynka zeszła po schodkach, uparcie unikając spojrzenia sąsiadki, w czasie gdy ta zamieniła kilka, prędkich słów z jej matką. W końcu zachęcana popchnięciem matczynych rąk. Blondyneczka ostrożnie przekroczyła próg mieszkania, by niemal zastygnąć w bezruchu przez zapach, jaki ją uderzył. Woń kociego futra, kurzu, suszonych ziół i czegoś, czego nie potrafiła zidentyfikować.
- Chodź, chodź i rozgość się, zaraz będę wyjmować ciasto z piekarnika. - Frances kiwnęła jedynie głową, nie potrafiąc poradzić nic na chęć ciekawskiego rozglądania się po mieszkaniu. Bo sąsiadka tak samo, jak była dziwna, tak posiadała naprawdę wiele ciekawych i dziwnych rzeczy w mieszkaniu. Dziwne, niezrozumiałe dla niej obrazy czy figurki, meble zdające się pochodzić każde z innego kraju i, co było najciekawsze dla dziewczynki, koty.
Nic też dziwnego, że gdy tylko zauważyła puchaty, rudy ogon w pokoju obok, bez zastanowienia pomknęła w jego kierunku. Córka Burroughs’ów zawsze lubiła zwierzęta i nie raz, marudziła rodzicom o własnym psie, kocie albo chociaż małym, puchatym króliczku… Nigdy jednak się nie zgodzili.
Szaroniebieskie ślepia z zachwytem przyglądały się wielkiemu, rudemu zwierzęciu. Ach, jaki on był piękny! Bardzo ostrożnie, z rączką wyciągniętą przed siebie dziewczynka ruszyła w kierunku zwierzaka, chcąc go pogłaskać. Niestety, ostatnie dwa kroki zrobiła za szybko co sprawiło, że tłusty kot niezgrabnie wystrzelił z fotela, wskakując na pobliski regał, zrzucając kilka książek na ziemię. Oczy dziecka zaszkliły się, nim jednak wydały na świat potok rzewnych łez, zauważyły coś, co wzbudziło jej ciekawość. Jedna z książek podczas upadku otworzyła się, ujawniając piękną i trochę dziwną dla niej ilustrację. Na pożółkłej kartce stał piękny, majestatyczny koń. Jego sierść zdawała się mienić srebrnym blaskiem a długa grzywa spływała kaskadami prawie do ziemi. Czemu koń był dziwny? Otóż dlatego, że z jego czoła wyrastał dziwny, lekko zakręcony róg, przypominający jej muszelki, jakie widziała kiedyś na wystawie jednego ze sklepów. Frances ostrożnie podeszła do otwartej książki, by z zaciekawieniem przejechać palcami po ilustracji. Niczym zaczarowana chłonęła każdą, nawet najmniej istotną barwę, pociągnięcie pędzla czy tajemnicę wypisaną gdzieś, w nieznanym jej stworzeniu.
Chwila trwała.
Dziewczynka nie miała nawet pojęcia, że od dobrej minuty jest obserwowana przez właścicielkę mieszkania. Pani, a raczej panna McGuire była osobowością dziwną, chociaż lepiej pasowałoby określenie ekscentryczna. Dobrze po trzydziestce, wolała koty, dziwne rośliny i książki, zamiast męża i ciepła domowego ogniska. Nie pasowała w sztywne ramy, wyrysowane przez innych dorosłych. W tym wszystkim jednak potrafiła zauważyć to, co wydawało się ukryte przed innymi. Teraz, widziała to coś w spojrzeniu dziewczynki. Coś, co sprawiło, że córka sąsiadów wydała jej się ciekawsza, kto wie, może nawet posiadała podobne tęsknoty serca?
- Umiesz czytać, Frances? - Pani McGuire zapytała dziewczynkę, nonszalancko opierając się o framugę drzwi i krzyżując ramiona na piersi. Obserwowała. Spokojnym, delikatnym i miękkim spojrzeniem przyglądała się buzi dziewczynki.
Blondynka wstrzymała na chwilę oddech, niemal zamierając w bezruchu. Uch, nie dobrze! Przecież sąsiadka na pewno będzie na nią wściekła! O straszenie kota, o te porozrzucane książki… Dziewczęce serduszko przyspieszyło pod wpływem nieprzyjemnego stresu i strachu, jeżącego włoski na karku. Szaroniebieskie spojrzenie przeniosło się na twarz kobiety. A może…. A może nie będzie aż tak źle? W końcu nie wyglądała na złą… Ale mama również czasami nie wyglądała na złą, a mimo to złościła się i dawała kary. Ach, jakie ciężkie jest życie pięciolatka!
- Ja przepraszam! Kot się wystraszył i czmychnął na regał! Ja nie chciałam narobić bałaganu! - Dziecko w popłochu odskoczyło od książki, zwieszając głowę. Niczym zbity pies unikała wzroku właścicielki mieszkania, próbując okazać skruchę za przypadkowe wydarzenia, do których doszło. Przez chwilę oczekiwała na naganę która… Nie nadeszła. Trochę nieśmiało, z zaskoczeniem wymalowanym na buzi, dziewczynka zerknęła na sąsiadkę.
-Nic się nie stało, ten nicpoń co chwila coś zrzuca… Nie odpowiedziałaś mi na pytanie. - Delikatny uśmiech wyrysował się na twarzy eterycznej brunetki. Dziewczynka przez chwilę milczała i dopiero zachęcające spojrzenie pani McGuire sprawiło, że w końcu postanowiła odpowiedzieć.
-Umiem pisać, czytać dopiero się uczę, ale… ale chyba nie jestem w tym dobra. Wie Pani, idzie mi gorzej, niż z wiązaniem sznurowadeł. - Wyznała, ponownie spuszczając spojrzenie i mając wrażenie, że nie opanowanie podstawowej czynności przedstawia ją w gorszym świetle. Zabawne, za kilkanaście lat, nigdy nie przyznałaby się do takiej ułomności.
Pani McGuire uśmiechnęła się do dziewczynki, w tym uśmiechu przez jedną, krótką chwilę zdając się psotnym skrzatem, a nie ekscentryczną, starą panną. Kobieta uklękła koło dziewczynki, uważnie się jej przyglądając. Tak, jakby szukała czegoś, głęboko ukrytego w niewinnej, dziecięcej duszy.
- Wiesz, nigdy nie dzieje się tak, że od razu jesteśmy w czymś dobrzy. Potrzeba dużo energii, by czegoś się nauczyć. - Zaczęła, poprawiając blond czuprynę dziewczynki, która z zainteresowaniem się jej przyglądała, jeszcze nie do końca rozumiejąc sens jej słów. -Możemy poćwiczyć, jeśli chcesz… A jak dobrze Ci pójdzie, pożyczę Ci tę książkę, na którą patrzyłaś, co Ty na to? - Pani McGuire rzadko komukolwiek pomagała, miała jednak wrażenie, że ta dziewczynka w jakiś sposób przypomina jej ją samą z okresu beztroskiego dzieciństwa. A może po prostu się jej wydawało? Nie wiedziała, czuła jednak, że musiała wypowiedzieć tę propozycję, tak jakby miała mieć ona wpływ na coś, z zupełnie innego, większego i niezrozumiałego spektrum.
Och, Frances nie trzeba było dwa razy prosić! Sama możliwość spędzenia długiego wieczoru na przyglądaniu się ślicznej ilustracji oraz poznania nieznanej istoty przedstawionej na karcie książki zachęcała do przyjęcia propozycji. Dziewczynka kiwnęła energicznie głową, od razu porywając książkę z podłogi. Bo przecież mogły od niej zacząć, prawda? Te piękne stworzenia nie mogły pozostać nieodkryte! Nie czekając na właścicielkę mieszkania usiadła na wysłużonej, trochę poprzecieranej kanapie, posyłając wyczekujące spojrzenie opiekunce. Pani McGuire pokręciła głową z rozbawieniem, po czym dołączyła do jasnowłosego dziecka, przejmując od niej książkę i otwierając ją na pierwszej stronie.
Nauka pod okiem sąsiadki wydawała się inna niż ta pod okiem zmęczonej matki. Kobieta była spokojniejsza, bardziej wyrozumiała. Nie denerwowała się, gdy dziewczynka popełniła jakiś błąd. Wytrwale, ze spokojem w głosie powtarzała zawiłości, utrwalając w głowie dziecka prawidłowe formy, dbając o poprawność wymawianych słów i głosek. A córka Burroughs’ów chłonęła tę wiedzę niczym gąbka, z zachwytem spoglądając na nauczycielkę, gdy tylko udało jej się poprawnie przeczytać kolejne, całe zdanie. Później dwa, trzy, aż w końcu bez najmniejszego błędu przeczytała cały akapit. Czuła, jakby umiejętność poprawnego odczytywania liter sprawiała, że już nic nie będzie jej straszne — jako dziecko, Frances odznaczała się trochę większą odwagą, którą zagubiła gdzieś z biegiem czasu. I nawet rudy, tłusty kot dołączył do tej lekcji, rozkładając się między nauczycielką a uczennicą.
Zapewne pani McGuire nie miała pojęcia, jak wielki wpływ wywarła na małą dziewczynkę, spędzając z nią całe popołudnie na nauce czytania. A może się domyślała? Tego, niestety nie dowie się już nikt. W swoich nikłych, nieco rozmytych wspomnieniach Frances pamięta nieco zaskoczone spojrzenie sąsiadki, gdy ta kilkanaście dni później przyszła zwrócić pożyczoną książkę — nie poplamioną, niepozaginaną i przeczytaną od deski do deski. Gdy jednak dziewczynka nieśmiało poprosiła o pożyczenie jakiejś innej książki sąsiadka wydawała się być… zadowolona. Niemal jakby dziewczynka powiedziała jej najwyśmienitszy komplement, jaki tylko mogła.
Tak rozpoczęła się przygoda Frances z literaturą. Co kilka dni prosiła matkę, aby zeszły na chwilę do sąsiadki, bądź zatrzymały się przy jej drzwiach, by wymienić kolejną książkę. A pani McGuire z przyjemnością podsuwała dziewczynce kolejne tytuły. Z początku Frances czytywała baśnie i bajki. Proste, poruszające struny wyobraźni… Historie o pięknych księżniczkach zamkniętych w wieży, dzielnych rycerzach czy tajemniczych, pięknych istotach jak ujrzany przez nią jednorożec. Z czasem, powoli zaczęła sięgać po książki opowiadające o przygodach zwyczajnych, zwykłych ludzi, którzy zadziwiali swoim oddaniem i odwagą. Innym razem, sięgała po opowieści przygodowe — pełne dalekich, nieznanych miejsc, egzotycznych roślin i tajemniczych kultur… By w końcu zacząć czytać biografie i podręczniki, traktujące o najróżniejszych dziedzinach życia.
Tamtego, niepozornego dnia Frances odkryła jedną ze swoich największych pasji. Po tamtym dniu ciężko było zobaczyć ją bez książki, odnajdując w nich sposób na, chociaż chwilowe uciszenie wszystkich tęsknot jej serca, których z czasem było coraz więcej. Pierwsza książka, jaką przyszło jej samodzielnie przeczytać wróciła do dziewczyny w dniu osiemnastych urodzin. Z krótką dedykacją, w niewiadomy sposób odnalazła się w niewielkim stosiku prezentów sprawiając, że panna Burroughs już na zawsze zapamięta pierwszą nauczycielkę, za każdym razem dziękując jej za pasję, jaką nieświadomie w nią zaszczepiła.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Frances nie była zadowolona z obrotu ostatnich wydarzeń. Już na ostatnim roku Hogwartu upatrzyła sobie kurs alchemiczny, organizowany przy szpitalu świętego Munga. W końcu, jeśli chciała pracować w szpitalu, wydawało jej się to najrozsądniejsza i najlepszą opcją. Niestety, rzeczywistość bardzo szybko zweryfikowała jej plany, zsyłając na jej matkę problemy zdrowotne. Starszy brat jak zawsze wolał włóczyć się gdzieś po mieście niż im pomóc, co skutkowało porzuceniem marzeń o kursie Św. Munga. Zawsze mogła spróbować w Ministerstwie i zniwelować poślizg czasowy, jaki wiązał się z obowiązkiem opieki nad matką. Na szczęście mogła liczyć na pomoc wuja, nawet jeśli tą pomocą okazywała się w praca w tak przerażającym miejscu, jak Parszywy Pasażer.
I jak straszny nie wydawał się plugawy bar wujka Boyle, tak pozwolił jej znaleźć się w miejscu, w którym właśnie stała. Przed wielkimi, dębowymi drzwiami, za którymi miał odbywać się kurs alchemii. W zasadzie nie była pewna, czego powinna się spodziewać. Od wielu osób słyszała, że ten kurs, z racji skróconego czasu nie zapewni odpowiedniej wiedzy z drugiej jednak strony… Frances wiedziała, że potrzebuje jedynie nakierowania i odpowiedniego papierku. Była mądra. Potrafiła przyswoić naprawdę sporą ilość wiedzy, a i praktyka nie powinna stanowić dla niej problemu, w końcu, gdyby potrzebowała, wujek pewnie udostępniłby jej odpowiednie miejsce do warzenia eliksirów… Potrzebowała jednak odpowiedniego papierka i lekkiego nakierowania, których eliksirów nie powinno się warzyć.
Blondynka wzięła głęboki oddech. Stresowała się. Mimo świadomości swoich umiejętności obawiała się, że okaże się niewystarczająco dobra, nawet jeśli śpiewająco zdała egzaminu do ponoć poważniejszego i bardziej zaawansowanego kursu. W nerwowym geście dziewczyna poprawiła rozkloszowaną sukienkę w pięknym odcieniu błękitu.
- Będzie dobrze. - Wymamrotała cicho, sama do siebie, by w końcu ułożyć dłoń na mosiężnej klamce i powoli ją otworzyć. Powoli weszła do pustej jeszcze sali. Frances nigdy nie lubiła się spóźniać. Zawsze wolała być te pięć minut wcześniej niż pięć minut po czasie. Nic więc też dziwnego, że w tak ważnym dniu, gdy liczy się odpowiednie, pierwsze wrażenie również zadbała o to, aby się nie spóźnić. Sala powoli zaczęła się zapełniać, a Frances co chwila kierowała uprzejme dzień dobry do nowych osób, wchodzących do sali, zastanawiając się, czy oni również mają jakiekolwiek pojęcie o eliksirach, czy są laikami liczącymi na szybki zawód. Nie Frances, nie powinnaś tak myśleć. Blondynka oparła łokcie o blat biurka, by ułożyć twarz na swoich dłoniach. Czekała. Spokojnie, obserwując pomieszczenie i próbując wyłapać jak najwięcej szczegółów pomieszczenia i finalnie utkwić spojrzenie w tarczy zegarka.
Wybiła dziesiąta, do sali wszedł On, a niewinne serduszko panny Burroughs zabiło mocniej. Frances bardzo rzadko ulegała urokowi mężczyzn, zawsze będąc zbyt nieśmiałą, by okazać swoje zainteresowanie, jednocześnie będąc na tyle niedoświadczoną, aby nie zauważać ich sygnałów. Mężczyzna, który wszedł do sali, od razu przyciągnął jej spojrzenie. Wysoki brunet, ubrany w dobrze skrojony garnitur w pięknym odcieniu granatu. A na jego ramieniu siedział kremowy pufek, dodając mężczyźnie swoistego uroku. Było w nim coś, co zapierało dech w kobiecej piersi, jednocześnie przyprawiając o delikatne rumieńce, zdobiące jej buzię. Czyżby mężczyzna był swoistym wynagrodzeniem od Losu, za te wszystkie, wcześniejsze szanse, które jej odebrał? Nie wiedziała, czuła jednak, że kurs Ministerstwa w jednej chwili wydał jej się nawet bardziej… Interesujący niż ten organizowany przez Św. Munga.
Frances nie potrafiła oderwać od niego szaroniebieskiego spojrzenia od nauczyciela, a gdy zaczął opowiadać… Och, gdy tylko zaczął opowiadać! Pasja, z jaką opowiadał o podstawach eliksirów i ingrediencjach; mocny, męski głos przywodzący na myśl rzeczy, o których młode panny nie powinny myśleć; błyski w ciemnych oczach… To wszystko sprawiało, że niewinne, dziewczęce serce niemal wyrywało się z piersi. Dziewczę ostrożnie rozejrzało się po sali, na której nie znajdowało się wiele kobiet. Po za nią siedziała tu również starsza pani, kobieta pod czterdziestkę i jeszcze jedna dziewczyna w jej wieku, która nie wydawała się zainteresowana kursem. Czy na nie również tak działał? W pierwszym, egoistycznym odruchu poczęła mieć nadzieję, że tak nie jest. Nawet jeśli miała świadomość, że zapewne przez cały kurs nie odważy się wykonać żadnego, najmniejszego ruchu… A może tym razem będzie inaczej? Ciche westchnienie wyrwało się spomiędzy różowych warg, a szaroniebieskie spojrzenie nie odrywało się od postaci cud nauczyciela. A może to tylko wrażenie przyniesione wraz z powiewami letniego wiatru, mieszającymi młodym pannom w głowach? Nie raz przecież słyszała, że wraz z wiosną i ciepłym powietrzem, serca stają się bardziej skore do otwarcia się i przyjęcia w swoje progi kogoś, kogo z pewnością byśmy się nie spodziewali. Pogrążona w rozmyślaniach, nie zauważyła nawet, że cudowny głos skierował w jej kierunku pytanie.
-Panno Burroughs? - Blondynka zamrugała, opuszczając dłonie i nieznacznie rozglądając się po sali. Oczy zebranych skierowane były wprost na jej osobę.
- Przepraszam, nie słyszałam. O co chodzi? - Niepewnie odpowiedziała, oblewając się kolejnym rumieńcem. Och, w ten sposób z pewnością nie zrobi na nim dobrego wrażenia!
-Zapytałem, dlaczego nie należy łączyć figi abisyńskiej i owocu szakłaku? - Mężczyzna ponowił pytanie, zdając się być… zniecierpliwionym. Tak, jakby nieuwaga jednej ze studentek wprowadzała go w specyficzny rodzaj niezadowolenia, co jedynie jeszcze bardziej zapaliło rumieńce na buzi dziewczyny. Frances przesunęła spojrzenie na blat stołu.
-Figa Abisyńska zwykle jest sercem eliksiru i należy do ingrediencji szlachetnych, natomiast owoc szakłaku to ingrediencja plugawa. Ich połączenie skutkować będzie wybuchem oraz obrażeniami osób znajdujących się w pobliżu. - Cicho wyrecytowała odpowiedź, na chyba najprostsze pytanie, jakie mogło paść. Nie raz z nauczycielem od eliksirów rozmawiała na temat ingrediencji, ich łączenia oraz skutków źle dobranych składników eliksirów. Nauczyciel jedynie kiwnął głową i powrócił do wykładu, co wcale nie przywróciło blondynce pewności siebie. A przecież na pewno miała rację! Nieświadomie, panna Burroughs przechyliła delikatnie głowę, nie rozumiejąc sposobu działania młodego nauczyciela. Przyzwyczajona do pochwał bądź chociaż ciepłych uśmiechów nie rozumiała, dlaczego mężczyzna najzwyczajniej w świecie, chociaż nie uniósł kącików ust. A może Frances nie przypadła mu do gustu? Może przystojny brunet należał do tych mężczyzn, którzy oceniają po pozorach? Panna Burroughs miała świadomość, że może sprawiać wrażenie dość głupiutkiej istotki. Niebieskie spojrzenie, blond pasma spływające na jej kark, ułożone w idealne fale, delikatne, nieraz dziewczęce stroje… Były jedynie pozorem. Grą świateł ukrywającą ogromny potencjał i chłonny umysł, któremu do wielkich osiągnięć brakowało porządnej porcji odwagi.
Kolejne minuty lekcji leciały, a Frances w zachwycie starała zrozumieć się podejście nauczyciela, mimo iż na dobrą sprawę, dobrze go nie znała. Ale podobno, nie trzeba dużo wiedzieć, aby poznać osobę, czyż nie? Cioteczka Boyle kiedyś opowiadała jej o tym, że można poznać człowieka, zaledwie się mu przyglądając; że wiele rzeczy, związanych z naszym charakterem objawia się w sposobie, w jaki się poruszamy, naszych gestach czy mimice. Zaciekawiona i z pewnością zauroczona nowym nauczycielem, Frances wodziła za nim wzrokiem, próbując rozszyfrować jego osobę. Wydawał się… Chłodny. I w jakiś sposób, naprawdę pociągający w tym chłodzie. Jego twarz zdawała się nie okazywać żadnych emocji. Ot stał tutaj, z pufkiem na ramieniu, przed kilkunastoma uczniami, sprawiając wrażenie, jakby znajdował się w pomieszczeniu zupełnie sam, opowiadając o eliksirach z pasją i zaangażowaniem. W pewnym momencie Frances poczuła przypływ inspiracji i chęci, do zgłębiania tajników eliksirów. Za każdym razem, gdy mężczyzna wypowiadał składniki i szczegóły kolejnych eliksirów z pamięci, bez większego zastanowienia.
Lekcja mijała, dopiero po dwóch godzinach teorii, która dla panny Burroughs stawała się być sprawą drugorzędną, przeszli do warzenia faktycznych eliksirów. Pierwsza lekcja oznaczała proste, użytkowe eliksiry, które Frances warzyła jeszcze na czwartym roku w Hogwarcie. Z właściwą dla siebie precyzją, zebrała przy swoim stanowisku odpowiednie ingrediencje, przez dłuższą chwilę, uważnie je dobierając. Przez wszystkie lata, poznała kilka tajemnic swojego nauczyciela eliksirów, jeśli chodzi o dobór składników. Nie spieszyła się. Z dokładnością przygotowywała ingrediencje, by w końcu powoli i spokojnie dodać je do warzącego się eliksiru. Teraz pozostawało jej jedynie czekać, co jakiś czas mieszając w niewielkim kociołku.
Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku przechadzającego się po sali, a blondynka z lubością doszła do wniosku, że zachowanie mężczyzny, wcale nie jest takie dziwne. W końcu, czy nie dzielili pewnych cech? Oboje odznaczali się wiedzą, nawet jeśli wiedza Frances była zapewne mniejsza. Cały czas jednak blondynka miała wrażenie, że wcale nie należy do osób niemądrych i nieposiadających żadnej wiedzy. Oboje również zdawali się nie okazywać emocji i w pewien sposób, zrobiło jej się nawet trochę szkoda nauczyciela. Z własnego doświadczenia wiedziała, że do takiego stanu doprowadzają przede wszystkim przykre wydarzenia, zamykające osobę na społeczeństwo. Wbrew pozorom, Frances zawsze była osobą dość wrażliwą, z pewnością delikatną i mimo posiadania uśpionej, ciemniejszej strony charakteru z pewnością nie życzyła nikomu podobnych rzeczy, jakich doświadczyła ona. Utrata rodzica zawsze jest rzeczą wstrząsającą i ciężką do przeżycia.
-Skończyłaś już? - ponownie, mocny głos skierował się w jej kierunku, a serduszko panny Burroughs zdawało się wyrywać z bladej piersi.
-Można tak powiedzieć, czekam, aż składniki się ze sobą połączą. - Odpowiedziała nieśmiało, posyłając mężczyźnie delikatny uśmiech, będący ledwie uniesieniem kącików ust. Gdzieś w środku zastanowiła się, jak mężczyzna zareaguje, a gdy tylko jej przypuszczenia się potwierdziły — nauczyciel posłał jej dłuższe spojrzenie, kiwnął głową i odszedł — pozerzyła uśmiech, widniejący na jej różowych ustach. Och, czyżby powoli, rozkładając wszystko na czynniki pierwsze, potrafiła zrozumieć magicznego mężczyznę z pufkiem na ramieniu?
Jedno było pewne — zapowiada się ciekawe półtora roku pełne obserwacji i studiowania eliksirów.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zawsze lubiła przechadzać się surowymi korytarzami tego pięknego zamku.
Mury Hogwartu niemal od pierwszego roku, traktowała jak drugi dom. Ten trochę lepszy dom, w którym mogła pozwolić sobie na egoistyczne ciągotki i zachowania. W niewielkim mieszkanku w dokach nie miała czasu na rozwijanie umiejętności czy poszerzanie zachowań, wiecznie zarzucona obowiązkami, z ciężarem spoczywającym na barkach. Jeśli nie pomagała matce, zajmowała się mieszkaniem, pilnowała młodszego rodzeństwa, pomagała mu w nauce bądź wybierała się na portowy targ, w celu zrobienia zakupów. Czasem porywało ją wujostwo z jakimś zadaniem, zwykle takim, którego sens nie do końca rozumiała, a gdy już sądziła, że będzie miała chwilę dla siebie, zawsze coś wypadało, a kolejne obowiązki spoczywały na jej wątłych ramionach.
W Hogwarcie było inaczej. Owszem, posiadała sporo obowiązków, zwłaszcza jako prefekt, a teraz prefekt naczelny, zawsze jednak miała czas na naukę. Nikt jej nie rozpraszał. Nikt jej nie odciągał od książek bądź nie wmawiał, że ma ważniejsze rzeczy do zrobienia. A Frances z lubością z tego korzystała. Rozwijała się. Poznawała świat, jak i wypracowywała swój własny charakter. I mimo miłości, jaką darzyła rodzinę, panna Burroughs z ulgą wracała w bezpiecznie mury szkoły.
Początek roku zawsze wiązał się ze sporą ilością obowiązków, które rozpoczęły się już w ekspresie do Hogwartu. Jako świeżo mianowana prefekt naczelna, Frances wraz z jednym z kolegów była odpowiedzialna za zebranie wszystkich prefektów w odpowiednim wagonie, po to, by wyjaśnić im jakie są ich obowiązki, co mogą, a czego nie mogą, jak powinno wykonywać się obowiązki oraz ustalić patrole na czas przejazdu do Hogwartu. W końcu, w pociągu również musiał panować porządek. W samym zamku nie było wolniej: rozpakowywanie kufrów, przyswajanie nowego planu zajęć, wskazywanie pierwszakom drogi, pilnowanie, żeby uczniowie nie chodzili tam, gdzie nie powinni, spotkania prefektów, wypełnianie poleceń nauczycieli i w końcu pomoc w ustaleniu harmonogramu spotkań Klubu Ślimaka z nieco nierozgarniętym acz inteligentnym profesorem eliksirów…
Minęły prawie dwa, długie tygodnie nim Frances we wszystkich swoich obowiązkach odnalazła kilka godzin wolnego. A jak lepiej je spożytkować, niż udając się do Łazienki Prefektów? Zmęczone, obolałe mięśnie wręcz domagały się gorącej kąpieli. Niewiele więc myśląc, eteryczna blondynka spakowała potrzebne rzeczy do niewielkiej torby, zaparzyła gorącą herbatę i z filiżanką w dłoni (trzeba zaznaczyć, że przechadzanie się z filiżanką zdarzało jej się nader często, zwykle z braku czasu, by w spokoju wypić jej zawartość). Było już po godzinie, w której uczniowie mogli wychodzić z dormitoriów. Na szczęście ona, jako prefekt naczelny posiadała dodatkową godzinę, czasem półtora, gdy mogła przebywać poza wieżą Ravenclaw. O tej porze Frances lubiła zamek najbardziej. Cichy, spowity ciemnością rozganianą przez ciepłe, przytulne światło pochodni i świec. Nie raz miała wrażenie, że po zmroku, zamek staje się jeszcze bardziej magiczny niż w ciągu dnia, gdy co chwila rzucane były zaklęcia. Na swojej drodze spotkała nauczycielkę, której rzuciła uprzejme dobry wieczór i zapytana, w kilku zwięzłych słowach wyjawiła, jaki jest cel oraz powód podróży. Kilka chwil później mogła ponownie ruszyć w drogę, popijając herbatę z białej, malowanej w finezyjne pawie filiżanki. Już miała wspinać się na schody wieży szpitalnej, gdy usłyszała jakiś hałas, zdający się wybrzmiewać na granicy słyszalności, dochodzący z jednej z sal. Blondynka przystanęła na chwilę, nie do końca pewna swoich zmysłów? Bo przecież mogła się przesłyszeć, prawda? Mimo znajomości magii nie posiadała wyostrzonych zmysłów, zastygła więc w bezruchu ponownie nasłuchując. Nie, nie przesłyszała się, kolejne dźwięki doleciały do jej uszu, a z ust dziewczyny wyrwało się delikatne, ciche westchnienie. Czyżby jej plany, właśnie rozpłynęły się niczym senna mara podczas mglistego poranka? Na to wyglądało. Panna Burroughs, jeszcze przed objęciem tego zaszczytnego stanowiska była osobą obowiązkową, bardzo dokładną w swoich działaniach i dążącą do bliżej nieokreślonej perfekcji. Wszystko przecież powinno być idealne, prawda? Wykonane najdokładniej, jak tylko mogła, z dbałością o wszystkie szczegóły a piastowana obecnie przez nią funkcja, jedynie potęgowała te cechy, sprawiając, że blondynka stała się jeszcze bardziej sumienna w swoich poczynaniach. Nie widziała więc innej możliwości, niż zbadać sprawę. Niespiesznie ruszyła w kierunku sali, doskonale wiedząc, że wyjście z niej jest tylko jedno. Z chłodnym uśmiechem widniejącym na różowych ustach, starając się nie zwrócić na siebie uwagi, stanęła w progu drzwi. Nie, nie zareagowała od razu. Bo co by to jej dało? Zamiast wiedzieć, czego dopuścili się Ci dwaj uczniowie, Frances mogłaby jedynie stwierdzić, że byli poza dormitorium w czasie, gdy już dawno powinni być w łóżkach. Obserwowała. Spokojnie, z filiżanką dłoni przyglądała się poczynaniom uczniów, próbujących spłatać jakiegoś podłego figla w sali do transmutacji.
Panna Burroughs lubiła obserwować. Zapewne w jakiś sposób było to związane z postacią jej ciotki, Dorothei, która nie raz zdawała się wspominać coś o obserwowaniu ludzi, wyczytywaniu z nich tego, co nas interesuje… A może usłyszała to od kogoś innego? Którejś z przyszywanych ciotek pracujących w knajpie wujka, które czasem zajmowały się nią i rodzeństwem, gdy była młodsza? Nie pamiętała, odnajdywała jednak przyjemność w spokojnym chłonięciu wydarzeń, sunięciem szaroniebieskim spojrzeniem po otoczeniu, by wyłapać wszelkie, nawet niewielkie szczegóły, które przecież miały znaczenie. Nie raz, czytając powieści kryminalne, odkrywała, że zwykły ślad, przewrócony wazonik czy uschnięty kwiat potrafiły podsunąć odpowiednie bądź odpowiedzieć na najbardziej trapiące pytania. Dwóch ślizgonów kręciło się koło biurka nauczyciela. Czyżby sądzili, że uda im się coś zwinąć? Albo coś podrzucić? Nie wiedziała, miała jednak wrażenie, że sami nie do końca wiedzą co robią. Blondynka przekręciła z zaciekawieniem głowę, nadal pozostając w cieniu. Przyswajała informacje, aby być w stanie wydać odpowiedni osąd sytuacji. Nie wiedziała, ile przyglądała się tej sytuacji. Może minutę, może trzy w końcu, jednak gdy chłopcy zdawali się znaleźć to, czego szukali i odeszli ledwie dwa kroki od biurka.
- Wszyscy uczniowie powinni znajdować się w dormitoriach. - Wyrzekła chłodnym, lecz zdecydowanym tonem głosu, wyłaniając się z bezpiecznego cienia. Chłopcy zdawali się zaskoczeni, a jeden z nich czysto przerażony pojawieniem się starszej koleżanki.
-Tak, a Ty to co? - Odważniejszy, trochę pulchny chłopiec o świńskich oczkach odszczekał się dziewczynie…. Ta jednak pozostawała niewzruszona. Ani jeden mięsień na jej twarzy nie drgnął, mimo iż gdzieś w środku poczuła się szczerze urażona ignorancją młodych ślizgonów. Bo czy jej stanowisko nie było jasne?
-Prefekt naczelny. - Stwierdziła, pozwalając sobie na ciche westchnienie rozczarowania. Nie okazywała jednak więcej emocji, nie widząc w tym najmniejszego sensu. Dwaj ślizgoni zdawali się pobladnąć na twarzy.
-My nie chcieliśmy, naprawdę! - Ten bardziej wystraszony z chłopców próbował się wytłumaczyć, lecz Frances szybko uciszyła go gestem dłoni. W końcu to nie jej sprawą było wydanie wyroku w tej sytuacji, prawda? Jej obowiązkiem było doprowadzenie psotników przed oblicze nauczyciela, by to jemu wyjaśnili to, czemu się tutaj znaleźli.
-Nie mi będziecie się tłumaczyć... Zapraszam ze mną. I nie próbujcie uciekać. - Ton jej głosu wskazywał na to, że nie powinni się jej sprzeciwiać. Nawet jeśli teraz by się wymknęli, blondynka poznałaby ich twarze a obrazy z pewnością zauważyły przebiegających dwóch chłopców. Panna Burroughs w towarzystwie dwóch dowcipnisiów ruszyła w kierunku gabinetu dyrektora. W zasadzie nie miała pojęcia, czemu obrała właśnie taki kierunek. Czy to przez fakt, że on również kiedyś należał do domu, z którego byli dwaj chłopcy? Nie, z pewnością nie. Dom nie miał tutaj nic do powiedzenia, chociaż… Zawsze mogła poinformować opiekuna Slytherinu, czyż nie? Miała jednak wrażenie, że nauczyciel może zbagatelizować ich przewinienia, tak samo, jak starszy nauczyciel transmutacji o wielkim, ciepłym, lecz również i miękkim sercu. Gdzieś w środku czuła, że dyrektor powinien zająć się tym przypadkiem i dziwnym zawiniątkiem, trzymanym przez jednego z chłopców w drżących dłoniach. Kto wie, może chodzi o coś, znacznie bardziej poważnego niż głupie, dziecięce psoty?
Dyrektora w towarzystwie starszego, nieco dziwacznego nauczyciela wróżbiarstwa spotkali jeszcze przed gabinetem. Panna Burroughs, nadal trzymając filiżankę w dłoniach, podeszła do nauczycieli.
- Panie Dyrektorze, byłam w drodze do Łazienki Prefektów, gdy znalazłam tych dwóch ślizgonów, grzebiących w biurku nauczyciela od transmutacji. Uznałam, że powinien Pan się temu przyjrzeć. - Miękko i grzecznie streściła sytuację starszemu mężczyźnie, przyglądając mu się nienachalnym spojrzeniem szaroniebieskich tęczówek.
-Ach! Mówiłem, że spotkamy Kapłankę z dwoma szczurami? A Ty nie chciałeś mi wierzyć… - Nauczyciel wróżbiarstwa wydawał się zachwycony tym spotkaniem, Dyrektor jednak zdawał się nie zwracać na niego większej uwagi, machnął jedynie ręką, jakby próbował odgonić temat, o którym jasnowidz chciał nagle rozmawiać. Zamiast tego, zaczął wypytywać chłopców o wydarzenia. Blondynka ponownie weszła w rolę obserwatora. Przyglądała się postawie chłopców, ich zaczerwienionym policzkom i szklącym się oczom. Później zerkała w kierunku wróżbity o rozbieganych oczach, które nader często wracały do jej malowanej filiżanki. Kto jednak zrozumie wróżbitów? Frances nigdy nie miała serca do tego przedmiotu, o wiele bardziej woląc warzyć eliksiry bądź zgłębiać tajniki niebieskich gwiazd niż zaglądać w przyszłość, gdzieś w środku obawiając się tego, co mogła zobaczyć. W końcu zerknęła na dyrektora, zapraszającego dwóch chłopców do swojego gabinetu.
- Panie Dyrektorze… Wydaje mi się, że to nie był ich pomysł. - Rzuciła jeszcze niepewnie, na co mężczyzna posłał jej delikatny uśmiech i kiwnął głową. Chwilę później, Burroughs pozostała na korytarzu w towarzystwie nauczyciela wróżbiarstwa.
-Pokaż. - Wróżbiarz zabrał od niej filiżankę, w której pozostały fusy, by uważnie się im przyjrzeć. Po chwili, w końcu kiwnął głową z uznaniem. -Tak, Kapłanka której kiedyś będą bać się Cesarzowie, jeśli odnajdzie w sobie odwagę… Interesujące, naprawdę interesujące… - Nie rozumiała. W zasadzie zawsze miała problem ze zrozumieniem nieraz dziwnych, abstrakcyjnych słów nauczyciela, mimo wszystko darząc go zwykłym szacunkiem, jaki należał się osobie posiadającej wielką wiedzę.
- Co jest interesujące, panie profesorze? - Zapytała, uważnie mu się przyglądając.
Mężczyzna pokręcił głową tak, jakby to nie było nic istotnego.
-[i[Nic, nic. Idź już, powinnaś odpocząć. Zdrowie jest bardzo kruche.[/i] - Nauczyciel oddał jej filiżankę, by po chwili oddalić się, zostawiając dziewczynę samą.
Panna Burroughs bardzo szybko zapomniała o jego słowach, nie przywiązując do nich większej wagi. Kto wie, może gdyby się nad tym zastanowiła, odmieniłoby to jej życie?
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Białe płatki śniegu leniwie opadały z nieba na brudne londyńskie chodniki, które przemierzała drobna, nastoletnia blondynka ubrana w uroczy, czerwony płaszczyk. Ze wszystkich pór roku w tym mieście, to właśnie zima zdawała się jej najładniejsza. Szczególnie w nieprzyjaznych dokach, w których przyszło jej mieszkać. Tylko zimą, a raczej podczas kilku, pierwszych jej dni (gdy śnieg nie zdążył jeszcze przybrać ponurej, szarej barwy i zmieszać się z paskudnym błotem) doki zdawały się przyjemniejsze. Nie było widać śmieci, szczyn ani śladów krwi, jakie zwykle łatwo było znaleźć w okolicach Parszywego Pasażera, a przecież pannie Burroughs od kilku długich lat przyszło mieszkać naprzeciwko tego, jakże wątpliwego przybytku. W zasadzie jedynie podczas pierwszych opadów śniegu panna Burroughs lubiła nadmorską, okołoportową okolicę, w której zamieszkali kilka lat temu. Tylko wtedy doki zdawały się do niej dopasowywać, przejmować pewne cechy niepozornej czarownicy, pozwalając jej nie wyróżniać się tak na ich plugawym tle i nie przyciągać wzroku jeszcze bardziej plugawych przechodniów. Pozornie stawały się czystsze, delikatniejsze, bardziej przypominające odrobinę zaczarowaną, cichą okolicę niż pełne marynarzy i podejrzanych typów doki.
Przerwa świąteczna wywoływała w pannie Burroughs bardzo mieszane uczucia, z których kilku nawet nie potrafiła nazwać. Zamek przywodził na myśl miłe skojarzenia, a spacery po zaśnieżonych błoniach, by później usiąść przy kominku w pokoju wspólnym z gorącą czekoladą, należały do jednej z jej ulubionych, zimowych aktywności. Sam zamek również prezentował się wyjątkowo bajkowo podczas długich zim, no i nie zapominajmy o samym kominku w pokoju wspólnym. Panna Burroughs uwielbiała spędzać wieczory, ogrzewając się w cieple ognia z dobrą książką rozłożoną gdzieś na kolanach. Czasem odkładała książkę, by zatopić się w żywej dyskusji z innym Krukonem. Wyjeżdżanie z zamku, nawet na krótką przerwę wywoływało u niej dziwną melancholię i niezadowolenie, zapewne z powodu obowiązków, jakie czekały na nią w domu. Spotkanie z rodziną jednocześnie ją przygnębiało jak i cieszyło, nie potrafiła jednak pojąć, dlaczego posiada aż tak sprzeczne odczucia, jeśli chodzi o najbliższych. Narzekała na nich, w rodzinnym domu brakowało jej czasu dla siebie i naukę, mimo wszystko jednak kochała mamę oraz rodzeństwo. I zdarzało jej się za nimi tęsknić. Na szczęście, gdy gwarne mieszkanie zdawało się ją przytłaczać, mogła wymknąć się do biblioteki. Spędzić kilka godzin w ciszy, w otoczeniu ksiąg pod pretekstem nauki na szkolne przedmioty bądź odrabiania zadanych prac… Które czasem wymyślała.
Frances powoli wspięła się po schodach trochę zaniedbanej kamienicy, niespecjalnie ciesząc się z powrotem do mieszkania, z czym czuła się odrobinę źle. Bo przecież nie powinna się aż tak migać od spędzania z nimi czasu, czyż nie? Zwykle jednak wszelkie obowiązki były zrzucane na jej barki co najzwyczajniej w świecie męczyło nastolatkę, która musiała przez to dorosnąć szybciej niż jej rówieśnicy. Czasem brakowało jej beztroskiego dzieciństwa, lat, w których nie musiała przejmować się rodzeństwem, pomagać niemal we wszystkim matce czy wujostwu. Kto wie, może to właśnie przez te wydarzenia, w dorosłości panna Burroughs posiada problem, żeby najzwyczajniej w świecie opuścić gardę, wyjść z ukrycia i zwyczajnie cieszyć się życiem, jakie by ono nie było? Cóż, tego chyba nigdy nie przyjdzie nikomu rozszyfrować.
-Wróciłam! - Rzuciła, po przekroczeniu progu mieszkania. Ostrożnie zamknęła drzwi, przekręcając również górny zamek w drzwiach, ze zwykłego przyzwyczajenia, dla pewności i bezpieczeństwa. Mimo kilku lat, które spędziła już w tej okolicy, nadal nie czuła się w pełni bezpiecznie, mieszkając naprzeciwko Parszywego Pasażera, nawet jeśli tym podejrzanym przybytkiem zarządzało jej wujostwo. Nadal jednak nie posiadała pewności, że jest bezpieczna w tej okolicy nawet mimo gorących zapewnień wujka Boyle. Blondyneczka zdjęła czerwony płaszczyk i zawiesiła go na wieszak, chwilę później pozbywając się czarnych kozaków, by zamienić je na miękkie, trochę znoszone kapcie. Dopiero teraz zauważyła, że coś w tym wszystkim jej nie pasuje. Mieszkanie było z pewnością za ciche. Nie słychać było kłócącego się rodzeństwa, biegania po mieszkaniu, przesuwanych krzeseł, rozmów czy upominania matki by najmłodszy z rodzeństwa w końcu zrobił to, co zapewne wcześniej mu kazała.
- Mamo? - Odezwała się ponownie, czując, jak niepokój rozlewa się po jej zajęczym serduszku w obawie, że mogło dojść do jakiegoś straszliwego wypadku. Ta cisza zdawała się jej być cholernie nienaturalna. Dziwna. Nie pasującego do mieszkania, w którym znajdowała się czwórka rodzeństwa w najróżniejszym wieku. Zwykle dom wrzał od dźwięków, do tego stopnia, że czasem zdawało się to nieznośne.
-Jestem w kuchni, Frances! - Matczyny głos doleciał do jej uszu, a blondynka odetchnęła z ulgą. Pospiesznie przeszła do wspomnianego pomieszczenia, układając wargi w uśmiech, gdy tylko zobaczyła matkę krzątającą się po kuchni.
- Gdzie wszyscy? - Zapytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Nie było normalne, aby mieszkanie było aż tak opustoszałe, jak dzisiejszego popołudnia.
- Poszli po zakupy, chciałam na spokojnie z Tobą porozmawiać. - Kobieta zerknęła na córkę, posyłając jej delikatny uśmiech i wracając do mieszania składników na świąteczne ciasto.
Frances podeszła do czajnika, by wstawić wodę na gorącą herbatę pewna, że w którymś momencie napój z pewnością się przyda. Och, obawiała się rozmowy, jaką miały odbyć. Charakterystyczny zwrot, pozornie ignorująca postawa przywodziły na myśl albo rozmowę o problemach (co z miejsca wykreśliła, gdyż nie pakowała się w żadne kłopoty) albo rozmowę na temat, ogólnie uznawany za ciężki i taki, którego raczej nie powinno się poruszać.
- O co chodzi, mamo? - Zapytała, siadając na niewielkim taboreciku, który wyciągnęła spod zużytego, starego stołu, który cudem trzymał się jeszcze w całości.
- Z dnia na dzień dorastasz coraz bardziej kochanie, chyba nadeszła pora, abyśmy porozmawiały jak kobieta z kobietą… - Kobieta zerknęła na swoją córkę, by zobaczyć, czy ta zrozumiała co ma na myśli. Raczej ze zwykłego, prostego odruchu, niż przesądzenia, że nastolatka nie złapie ukrytego przesłania.
Och, Frances obawiała się tej rozmowy od momentu, gdy zauważyła, że zaczyna dorastać, a jej ciało zaczyna przeobrażać się z dziecięcego w kobiecie. Pamiętała przerażenie pewnego poranka, gdy nie potrafiła zrozumieć tego, co się z nią dzieje. Pamiętała również uspokajające tłumaczenia matki oraz zapowieść, że kiedyś porozmawiają o tym dogłębniej. Cóż, najwidoczniej nadchodził ten czas, a panna Burroughs miała wrażenie, że nie jest gotowa na te tematy. Kiwnęła jednak głową, pozwalając matce zacząć bardzo niewygodny temat, wywołujący rumieńce na bladej twarzyczce.
Mogła przerwać. W zasadzie w każdej chwili mogła powiedzieć matce, że nie jest gotowa na rozmawianie o tych rzeczach, że te kwestie jeszcze jej nie dotyczą. I przez długi czas nie będą jej dotyczyć… Może nie licząc wzdychania do paru chłopców, jak jednak doskonale wiemy, Frances zawsze bała się wykonać jakikolwiek krok. Czemu nie przerwała? Cóż, chciała mieć to za sobą. Przebrnąć przez niezręczne tematy by już więcej, mama nie wpadła na pomysł poruszania ich z córką. Słuchała połowicznie. Jednym uchem wpuszczając słowa, by przegalopowały przez jej umysł i wyleciały drugim uchem. Nie robiła tego z braku szacunku do matki, a jedynie ze świadomości, że z pewnością spaliłaby się ze wstydu, gdyby przetwarzała wszystkie wiadomości.
Szaroniebieskie tęczówki zlustrowały uważnie postać jej matki, zagniatającej ciasto. Gdzieś, tam w środku, skrycie podziwiała matkę, mimo iż widziała ją nie tylko w najlepszym stanie, ale i w najgorszym. Nawet, teraz gdy od kilku lat matka nieprzerwanie pozostawała czymś, w rodzaju dziwnego cienia siebie, z pewnością miała podziw najstarszej córki. Powoli, panna Burroughs zaczynała rozumieć, jak cholernie ciężko było samotnie wychowywać czwórkę dzieci po utracie męża, zwłaszcza tak cholernie różnych od siebie. W tym wszystkim dziewczynka miała jednak nadzieję, że wszelka pomoc, jakiej udzieliła matce — w obowiązkach i wspieraniu w przechodzeniu w żałobie — pomogła matce w tym, jakże ciężkim zadaniu.
Frances żałowała, że nie miała okazji lepiej zapamiętać mamy sprzed śmierci ojca. Pamiętała te wszystkie opowieści o tym, jak (przynajmniej w jej spojrzeniu) wspaniała była ta kobieta. Piękna, silna, pewna siebie i czerpiąca z życia całymi garściami. Pamiętała, jak z uśmiechem wspominano, że to ta pewność siebie zwróciła uwagę ojca na nią, a to wspomnienie zawsze wywoływało smutek na obliczu rodzicielki. Panna Burroughs zawsze żałowała, że nie przypominała młodszej matki. Znaczy, wizualnie były całkiem podobne — to samo szare spojrzenie, te same miękkie rysy twarzy czy drobne postury. Chodziło o charakter. Frances była przekonana, że nie posiada w sobie żadnej siły, bądź pewności siebie. Nie sądziła, aby przyciągała spojrzenia, raczej mając wrażenie, że w większości wypadków pozostaje niewidzialną. A może… A może jeszcze nie wszystko stracone? Może kiedyś faktycznie stanie się taką młodą kobietą, jaką była jej matka?
Gwizd czajnika wyrwał ją z zamyślenia. Blondynka wstała z taboretu, by zaparzyć herbatę i odstawić ją na szafkę widząc, że na stole nie ma miejsca. Słysząc, jak matczyny wykład wchodzi w bardziej szczegółową część, dziewczę uśmiechnęło się delikatnie. Udając, że wcale nie chce zakopać się pod ziemię.
-Nie musisz mamo, na razie nie interesują mnie te sprawy. Wolę się uczyć. - Odpowiedziała, mając nadzieję, że rodzicielka pozwoli jej na zmianę tematu. A czy to wyjaśnienie nie było lepsze niż to, że jest zbyt nieśmiała na jakiekolwiek romantyczne uniesienia.
-I tak powinnaś wiedzieć, o co chodzi z pewnymi rzeczami. No ale dobrze, zaraz skończę, tylko powiem Ci jeszcze coś, naprawdę ważnego. - Buzia mamy zmieniła się. Pojawiło się w niej dziwne skupienie, tak jakby przyszłe słowa faktycznie miały większą wagę. Blondynka kiwnęła więc głową, uważnie przysłuchując się kolejnym słowom, jakie padły z ust matki.
Panna Burroughs nigdy nie powiedziała nikomu, co w tamtym momencie powiedziała jej mama. Tamte słowa jednak trochę zmieniły jej pogląd na pewne kwestie, ale to już zupełnie inna historia.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wujek Boyle wydawał się jej być osobą… Dziwną. Specyficzną. Zdającą się mieć twarz na każdą okazję, jaka mogła przytrafić się w ciągu życia. Potrzebowała lat, by chociaż połowicznie zrozumieć jego postępowanie, a raczej… Jak powinna do niego mówić, by sprawić, aby stanął po jej stronie, bądź wyciągnął w jej kierunku pomocną dłoń.
Nie była w stanie przypomnieć sobie dnia, w którym ujrzała go po raz pierwszy, zapewne będąc za małą, aby to zapamiętać. Przez całe jej dzieciństwo przewijał się gdzieś na skraju świadomości małej blondynki. To gdzieś na ulicy, to w progu ich mieszkania, pierwsze jednak konkretne wspomnienie mężczyzny pojawiało się podczas pogrzebu ojca. Przykry to był dzień, dla wszystkich, związanych z tragicznie zmarłym mężczyzną. Zwłaszcza dla sześcioletniej dziewczynki, która dopiero w tamtym momencie zdała sobie sprawę z tego, że już nigdy więcej nie zobaczy tatusia. Wtedy, tamtego dnia wujek wydawał jej się najcieplejszą i najbardziej przyjazną osobą na świecie. Kimś, kto nie jest obojętny na ludzkie cierpienie i odznacza się wysoką empatią. Zwłaszcza gdy wziął ją na bok, spokojnie tłumacząc, co się stało i pozwalając eterycznej blondynce zmoczyć jego koszulę dziecięcymi łzami. Później również posiadała o nim bardzo dobrą opinię, uważając Boyle’a jako swego rodzaju anioła stróża ich rodziny. W końcu, gdy okazało się, że zostaną wyrzuceni z mieszkania, nie pozwolił im iść na ulicę. Przygarnął pod swoje skrzydła, oferując miejsce do zamieszkania, wikt, opierunek i możliwość ponownego stanięcia na nogi. Razem z nimi przenosił ciężkie kartony. Znalazł osoby, które pomogły w przeprowadzce, przenoszeniu mebli i tych wszystkich innych rzeczach. Dał matce pracę i nie pozwalał, aby chodzili głodni. Taki człowiek, z pewnością mógłby zostać świętym. Ta opinia utrzymywała się przez wiele lat, mimo iż z pewnością wujek posiadał również wady. Wściekał się, gdy wchodzili tam, gdzie nie powinni, zbili lampę bądź po raz kolejny zbłądzili między uliczkami, sprawiając, że musiał ich szukać. Szczególnie Frances zdarzało się to często. Nie była odważna, czując zagrożenie, od razu wiała, szukała miejsca, gdzie poczuje się bezpieczna, przez długi czas najzwyczajniej w świecie gubiąc się w krętych uliczkach. Do tej pory pamiętała jak pewnego dnia, schowała się przed bardzo podejrzanymi marynarzami gdzieś w stercie skrzynek. Nie wiedziała, ile tam siedziała, jednak gdy rodzina ją znalazła, było już ciemno. Och, doskonale pamiętała, jak strasznie wujek na nią nakrzyczał, powodując, że z szaroniebieskich oczu zaczęły wypływać potoki rzewnych łez. Dopiero po tym usiadł i wytłumaczył dziewczynce, czemu nie powinna tak robić; że powinna być silna jak on, jej matka czy ciotka nieudolnie próbując uspokoić dziewczynkę, która przestała płakać dopiero w ramionach matki. Później szybko jasnym stał się fakt, że nie jest wystarczająco odważna bądź silna, zależnie jak się na to spojrzy.
Dopiero po tamtym wydarzeniu, Frances zaczęła powoli zauważać, że wujek Boyle wcale nie jest taki czysty, jak się wydawało. Parę razy przypadkiem widziała, jak rozmawia z podejrzanymi typami bądź wręcza im jakieś dziwne zawiniątka, raz widziała nawet, jak zmywa coś czerwonego z dłoni, nie mając wtedy pojęcia, że jest to krew. Tak, z każdym rokiem odkrywała coraz więcej odcieni starzejącego się wujka, przez większą część czasu nie będąc zadowoloną z dziwnych powiązań, o których nie chciała mieć nawet najmniejszego pojęcia. Ignorowanie ich było prostsze, łatwiejsze i z pewnością ułatwiające jej powroty w rodzinne strony ze szkoły. Poza tym… Nie była odpowiednią osobą, aby cokolwiek wiedzieć. Miała nawet wrażenie, że wujek Boyle doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Była inna. Wrażliwsza, delikatniejsza, bardziej tchórzliwa niż reszta rodziny. Jednoznacznie nie pasowała do swojego otoczenia, nie posiadając na tyle odwagi, aby zmienić je na takie, jakie sobie wymarzyła. Nawet Philippa, mimo iż z nimi niespokrewniona krwią, zdawała się o wiele bardziej pasować do rodziny, niż Frances. Nie raz z resztą blondynka miała wrażenie, że wszyscy woleliby, aby to właśnie ona była na jej miejscu. Ech… Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu, nieprawdaż? Teraz jednak, w tej jednej, jedynej chwili była wdzięczna, że wujek Boyle jest jej prawdziwym wujkiem.
Frances Burroughs nigdy nie sądziła, że zostanie postawiona w takiej sytuacji, w jakiej znajdowała się teraz. W końcu, plan był prosty i brzmiał znakomicie. Miała skończyć szkołę, zdać egzaminy wstępne i wraz z rozpoczęciem jesieni rozpocząć trzyletni kurs przy szpitalu Świętego Munga. Po tym czasie miała objąć tam posadę i piąć się po szczeblach alchemicznej kariery, jednocześnie rozwijając wiedzę o eliksirach i zgłębiając najskrytsze ich tajniki. Och, marzyły jej się wielkie osiągnięcia i sława wywołana ogromną wiedzą, jaką mogła posiąść! Nie było tajemnicą, że blondynka była wielką fanką pana Nicolasa Flamela i w najgłębszych, sennych marzeniach marzyła, aby osiągnąć równie wielkie odkrycia! Niestety, na razie musiała ponownie odłożyć wielkie odkrycia i tęsknoty serca. Pozostawało jej zdać się na łaskę i niełaskę wuja.
Panna Burroughs długo wahała się przed podjęciem tej rozmowy. Potrzebowała dwóch tygodni, by odważyć się porozmawiać z wujem i kolejnego dnia, aby odważyć się skierować swoje kroki do Parszywego. Kilka, szybkich słów z jedną z barmanek sprawiło, że już kilka chwil później, niepewnie kierowała się w kierunku pomieszczenia, uznawanego za swoiste “biuro” wujka. Przystanęła przed drzwiami, czując, jak serce niemal wyrywa się z jej piersi. Bo czy w ogóle wuj zgodzi się na jej propozycję? Czy zechce wyciągnąć do niej po raz kolejny pomocną dłoń? Nie wiedziała. Dziewczyna zaplotła dłonie w nerwowym geście, biorąc kilka głębokich wdechów. Korytarz zdawał się nieznośnie cichy w porównaniu do wrzącej głosami i śpiewami głównej sali przybytku, nadal jednak zdawał się równie obskurny co reszta Parszywego Pasażera.
Gdy tak stała, do jej uszy dobiegły dźwięki głośniejszej wymiany zdań… A może kłótni? Nie wiedziała, ostrożnie omiotła spojrzeniem drzwi do biura, by zauważyć… że nie są domknięte. Nie powinna. Doskonale wiedziała, że nie powinna. Ale co jeśli wujkowi coś groziło? Z poczuciem popełnianego przestępstwa i sercem na ramieniu, blondynka podeszła do drzwi. Ostrożnie. Cicho. Uważnie stawiając stopy, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń, bądź nie ściągnąć na siebie niechcianej uwagi. Im bliżej jej głowa znajdowała się drzwi, tym głośniejsze zdawały się słowa, nadal jednak nie potrafiła wyczytać z nich większego sensu. Ostrożnie oparła dłoń o futrynę, by móc zerknąć przez niewielką szczelinę w drzwiach, wprost na wydarzenia, jakie działy się w niewielkim gabinecie.
Frances nie potrafiła dostrzec wszystkich szczegółów tego, co działo się w pomieszczeniu. Jedynie niewielkie wycinki dziejącej się sceny docierały do jej oczu, ograniczonych niewielkim kątem widzenia. Nawet gdy próbowała się delikatnie przekręcić, nie była w stanie dostrzec wszystkich szczegółów. W zasadzie trochę się z tego cieszyła. W końcu nie szpiegowała wuja, prawda? Jedynie sprawdzała, czy nic mu nie grozi… Jak się okazało, nie powinna w ogóle się o to obawiać.
Wujek Boyle kłócił się z jakimś mężczyzną. Nie wiedziała, o co się rozchodziło, oboje jednak wyrzucali z siebie szybko słowa, jakby prowadzili swego rodzaju konkurs, który wyrzuci ich więcej. Chwilę później zamilkli. Wuj na jedną, długą chwilę zniknął z pola widzenia. Co robił? Nie wiedziała, czuła jednak jak dziwne napięcie rozlewa się po jej ciele, zupełnie tak, jak przy scenach grozy w ukochanych książkach, opisujących niezwykłe, zamorskie przygody. Kolejna scena, jaką zobaczyła była z pewnością tą, której nie chciała nigdy zobaczyć. Pięść wędrująca z miejsca, w którym zniknął wuj wprost w paskudną twarz jego rozmówcy. Panna Burroughs miała wrażenie, że czas chwilowo spowolnił. Wydłużył się, pozwalając by chwila trwała, a wszystko ukazywało się z wyjątkową starannością. Pięść, na której błysnął srebrny sygnet, spotkała się w końcu z nosem, zdającym się ugiąć pod wpływem uderzenia. A może jej się wydawało? Przerażone dziewczę uniosło dłonie do buzi, by zasłonić usta, z których chciał wyrwać się krzyk przerażenia. Blondynka miała wrażenie, że serce wyrwie się jej zaraz z piersi. Odruchowo odsunęła się od drzwi, w obawie, że któryś z mężczyzn usłyszy jej oddech bądź głośno bijące serce. Była… W szoku. Wiedziała, jaki bywa wuj — surowy, twardy, silny, zdecydowany, wiedzący czego chce i jakimi sposobami to osiągnąć, nawet jeśli w ogólnym rozrachunku zdawały się bardziej parszywe od Parszywego... Czym innym jednak jest domyślać się pewnych rzeczy, a zobaczyć je na własne oczy, zwłaszcza będąc tak delikatną i wrażliwą osobą, jak panienka Burroughs.
Mężczyzna będący gościem wuja wyszedł z gabinetu, trzymając się za krwawiący nos. Zdawał się nie zwracać uwagi na młodą dziewczynę, która przyjęła ten fakt z ulgą. Nie chciała, by ktokolwiek tego pokroju w jakikolwiek, nawet najmniejszy sposób ją zapamiętał. Ponownie wzięła kilka, głębokich wdechów, by uspokoić emocje. Wyciszyć się. Przyozdobić buzię w ciepły uśmiech i ukryć wszelkie wskazówki, które mogłyby zdradzić jej wścibskie podglądanie wydarzeń z biura. Ostrożnie zapukała w wielkie drzwi, a słysząc przyzwolenie, powoli przekroczyła próg.
- Dzień dobry, wujku! Znajdziesz dla mnie chwilę? - Och, jakże uwielbiała swoją wyćwiczoną maskę perfekcji, która pozwoliła jej zachowywać się i wypowiadać całkiem naturalnie. Jak gdyby nigdy nic wodziła wzrokiem po biurze, w którym wszelkie ślady po wydarzeniu zdawały się zniknąć, co wcale nie byłoby dziwne.
-O co chodzi? - Dość chłodny ton pana Boyle zdawał się mówić jej wiecej, niż powinien. Wiedziała, że chciał, aby była bardziej podobna do nich. Podejrzewała również, jakże rozczarowany musiał nią być, gdy wyszło na jaw, że ceni bardziej wiedzę, niż szemrane znajomości.
- Potrzebuję Twojej pomocy, wujku… - Zaczęła, a zaciekawione jasne spojrzenie mówiło jej, że nie będzie łatwo. A może… A może, gdy wuj dostrzeże jej wartość, łatwiej będzie go przekonać do otworzenia przed nią swojej sakiewki?
W tamtym momencie jeszcze nie wiedziała, na jaki pomysł wpadnie jej wuj i z czym przyjdzie jej się mierzyć. Dopiero po upływie lat, była w stanie dostrzec pozytywne skutki tej decyzji… Może nadal wujek Boyle pokładał w niej nadzieję? Nie wiedziała. I chyba nie chciała nigdy się dowiedzieć.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czwarty rok nauki w Hogwarcie był tym, którego panna Burroughs nie mogła doczekać się chyba najbardziej, ze wszystkich roków. I wyjątkowo nie chodziło tutaj o naukę eliksirów czy astronomii, które do tej pory zajmowały najwyższe podium w sferze jej zainteresowań. Tym razem chodziło o coś, co byłoby spełnieniem jej najskrytszych marzeń. Do tego stopnia, że przez pierwsze kilka miesięcy, Frances wykazywała mniejsze podekscytowanie nowymi eliksirami, a to oznaczało, że rzecz, na którą czekała, miała dla niej naprawdę wielką wartość.
Dziewczyna zawsze miała w nawyku wertować książki do przedmiotów szkolnych, jeszcze przed rozpoczęciem roku. Była ciekawa, czego przyjdzie jej uczyć się w kolejnych miesiącach… Nie raz dodatkowo przerabiała kilka pierwszych rozdziałów, ot tak, ze znudzenia i dziwnej sumienności, jaką odznaczała się w kwestii poszerzania swojej wiedzy. I tak przeglądając podręcznik od Opieki Nad Magicznymi Zwierzętami, natrafiła na rozdział traktujący o opiece nad jednorożcami. Ach, jakże wielki był jej zachwyt! W końcu skoro mieli uczyć się o opiece nad nimi, z pewnością powinni mieć okazję, aby zobaczyć jakiś żywy okaz, prawda? Właśnie tego, panna Burroughs nie mogła doczekać się najbardziej. Od dawna marzyła o posiadaniu własnego jednorożca albo chociaż zobaczeniu jednego, może pogłaskaniu… Nie potrafiła uwierzyć, że naprawdę może być jej w końcu dane spełnienie dziecięcego marzenia.
Dziewczyna od najmłodszych lat szczerze wierzyła, że te cudowne, mityczne stworzenia naprawdę istnieją. Nawet złośliwe dokuczania rodzeństwa i wmawianie jej, że wierzy w bujdy, nie były w stanie zmienić jej zdania. Frances zawsze w takich wypadkach tupała nóżką, upierając się, że jej książki z pewnością nie mogą kłamać! Nawet jeśli były jedynie baśniami bądź legendami, i tak kryła się w nich ukryta prawda. Bo przecież jak przepiękne słowa, zapisywane na blaknące kartach pięknie oprawionych ksiąg, mogły kłamać? Nie, to z pewnością nie była prawda! W końcu ekscentryczna sąsiadka, która przyczyniła się do rozczytania panny Burroughs, nie tylko pożyczyła jej książki, ale i utwierdzała w przekonaniu, iż znajdują się w nich same prawdy. Książki miały wiedzę, czasem ukrytą, przekazywaną podświadomie bądź w dość subtelny sposób, zawsze jednak była to prawdziwa wiedza, z której osoby spostrzegawcze i inteligentne były w stanie skorzystać.
Pierwsze miesiące zajęć z Opieki Nad Magicznymi Zwierzętami były dla dziewczyny torturą wręcz nie do zniesienia. Nie mogła się doczekać, aż przerobią te wszystkie tematy, by dojść w końcu do tego, który najbardziej ją interesował. W tej jednej kwestii nie potrafiła być cierpliwa, naprawdę nie mogąc doczekać się tych jednych, szczególnych zajęć. Co jakiś czas dopytywała nauczycielkę, kiedy w końcu dojdzie do interesującego tematu, a ten za każdym razem zbywał ją, kręcąc z rozbawieniem głową i udzielając wymijających odpowiedzi.
Gdzieś w połowie listopada, panna Burroughs powoli zaczynała tracić nadzieję, że w ogóle dojdzie do wymarzonych przez nią zajęć. Bo przez ile można było mówić o chochlikach? Tych wstrętnych, wrednych stworzonkach? Przecież czekały na nich prawdziwe cuda! Panna Burroughs była przekonana, że jednorożce z pewnością były ciekawsze od wszystkich, innych stworzeń! Kilka razy nawet, podzieliła się swoimi żalami z koleżanką, dziejącą z nią dormitorium, która była zaskoczona tym, że narzekania Frances wyjątkowo nie tyczyły się astronomii bądź eliksirów.
W końcu nadszedł ten dzień, gdy dostali wiadomość, że lekcja Opieki Nad Magicznymi Zwierzętami odbędzie się na błoniach, tuż przy skraju Zakazanego Lasu. Och, przecież to na pewno musiało być to! Frances wydawała się podekscytowana lekcją od samego ranka. Ubierając się w cieplejsze szaty, podczas śniadania czy pierwszy zajęć, zdawała się przez ten jeden dzień, zupełnie niepodobna do siebie. Żywsza, bardziej rozgadana, wiercąca się na krzesłach i niepotrafiąca skupić się na tym, co mówią profesorzy, nie potrafiła doczekać się, aż w końcu nadejdzie wyczekiwana przez nią miesiącami lekcja. Obiad zjadła zapewne o wiele szybciej, niż powinna, gdyż już w połowie drogi na błonia poczuła bolesne ukłucie w żołądku, nieprzyzwyczajonym do takiego pośpiechu. Nie potrafiła jednak powstrzymać pośpiesznych kroków, napędzanych dziecięcą ekscytacją. Czy to tak czuły się osoby, odważnie spełniające swoje marzenia? Och, jakże chciałaby czuć to piękne uczucie o wiele częściej, znaleźć w sobie odwagę i podjąć się spełniania swoich marzeń!
Na zajęcia stawiła się jako pierwsza, ze swojej grupy, nie licząc nauczycielki która… Zdawała się zupełnie nie zaskoczona. Tak, jakby podejrzewała, że to właśnie panna Burroughs pojawi się pierwsza, po tych wszystkich dopytywaniach i podpytywaniach o tę jedną, konkretną lekcję.
-Aż tak nie mogłaś się doczekać, Frances? - Podszyty rozbawieniem głos profesorki doleciał do jej uszu, co sprawiło, że na policzkach dziewczęcia, wykwitły rumieńce zakłopotania.
- Tak, pani profesor… - Wyznała cicho, przenosząc spojrzenie gdzieś, na swoje stopy. Och, czy naprawdę dziwnym była chęć zobaczenia tak pięknych, cudownych stworzeń? Była ciekawa, które opisy najlepiej oddawały rzeczywistość. - Ja… Ja zawsze marzyłam, żeby je zobaczyć pani profesor. Moje rodzeństwo zawsze wmawiało mi, że nie istnieją, ale ja wierzyłam, że tak nie jest i… - Sama nie wiedziała, czemu to mówiła. Może miała nadzieję, że profesor nie będzie się na nią gniewać? Albo zlituje się i nie każe jej czekać kolejnych dwudziestu minut i pozwoli zobaczyć jej stworzenia jeszcze przed resztą uczniów? Och, czyż to nie byłoby wspaniałe?
Profesor pokiwał głową, uważnie lustrując ją spojrzeniem. Nie wiedziała, co ją przekonało. Czyżby szaroniebieskie, błagalne spojrzenie niemogące oderwać się od mężczyzny? A może słowa, jakie padły z jej ust? Nie wiedziała, gdy jednak kolejne słowa padły z ust nauczycielki, buzia Frances rozbłysnęła czystą euforią.
-Chodź. - Profesor zdawała się rozumieć ekscytację młodej dziewczyny. Kto wie, może kiedyś również marzyła o podobnym zdarzeniu? Tego chyba nigdy się nie dowiemy. Panna Burroughs miała ochotę rzucić się kobiecie na szyję, w ostatniej jednak chwili opanowała się, zarzucając ją jedynie porcją podziękowań, które kobieta uciszyła gestem dłoni. Dziewczyna ruszyła pędem za profesor, niemal potykając się o poły własnej, trochę na nią przy dużej szaty. Och, nie mogła się doczekać! Zniecierpliwienie z każdą, kolejną chwilą narastało w niej niewielkim ciałku.
- Ostrożnie, nie chcemy, żeby się spłoszyły, prawda? - Uprzedziła nauczycielka, sprawiając, że panna Burroughs zaczęła uważniej stawiać kroki. Nie mogła pozwolić, aby tajemnicze, piękne zwierzę spłoszyło się, jeszcze nim przyjdzie jej je ujrzeć. Idąc tak za nauczycielką, dziewczyna poczuł nagły przypływ czegoś… czego nie potrafiła nazwać. Czegoś, co napełniało jej serce nadzieją.
Ostatni zakręt i w końcu…
-Och! - Wyrwało się z jej ust, gdy ujrzała majestatyczne stworzenie. Był taki, jak go sobie wyobrażała — zwyczajnie piękny i majestatyczny, o sierści tak białej, że śnieg znajdujący się wokół niego wydawał się szary i brudny. Złote kopyta, którymi stworzenie nerwowo grzebało w ziemi, zdawały się lśnić i być zrobione z prawdziwego złota. Młoda dziewczyna wpatrywała się w zwierzę z widocznym zachwytem. Zwierzę wydawało się ją zaczarować, gdyż panna Burroughs nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia. Im dłużej się mu przyglądała, tym bardziej dochodziła do wniosku, że jednorożec jest jeszcze piękniejszy, niż sobie wyobrażała.
-Pani profesor, mogłabym go pogłaskać? - Zapytała, nie odrywając spojrzenia od stworzenia. Ach, jakie było piękne! Szaroniebieskie oczy nie mogły się nacieszyć tym cudownym widokiem.
-Hm… - Nauczycielka zdawała się nie być do końca pewna, przez chwilę obserwując zauroczone dziewczę.- No dobrze, poruszaj się powoli i spokojnie. - Profesor poinstruowała dziewczynę, jak powinna się zachować, mając w planach uważnie przyglądanie się zachowaniu uczennicy i stworzenia, by w razie czego móc interweniować. Nie powinna, nie potrafiła jednak odmówić niewinnemu dziewczęciu.
Och! Serce panny Burroughs przyspieszyło, gdy odłożyła torbę z książkami na śnieg, nawet nie przejmując się możliwością ich zamoczenia. - To on czy ona? - Dopytała, nim odważyła się zrobić pierwszy krok, a gdy usłyszała odpowiedź powoli, ostrożnie zrobiła pierwszy krok.
- Witaj piękny… - Ostrożnie przywitała się ze stworzeniem, które zastrzygło uszami. Nie wiedziała, czy powinna się do niego odzywać, czuła jednak, że powinna to zrobić. W końcu, do takich stworzeń nie powinno się podchodzić bez ich zgody, czyż nie? Przynajmniej ona w tamtym momencie tak sądziła. -Nie bój się mnie, proszę. Zawsze marzyłam, żeby Cię zobaczyć, wiesz? Czy pozwolisz mi do siebie podejść? Obiecuję, że nic Ci nie zrobię. - Panna Burroughs przemawiała cichym, kojącym głosem do mitycznego stworzenia, przystając, gdy zapytanie padło z jej ust. Pozwalałaby słowa, jakie wypowiadała, wychodziły wprost z jej serca, które prawie wyrywało się z jej piersi. Była pewna, że stworzenia te odznaczają się wysoką inteligencją, czekała więc na jakikolwiek znak, że może do niego podejść. Jednorożec przez chwilę przyglądał się dziewczynie, która miała wrażenie, że jego spojrzenie prześwietla ją na wylot. W końcu zwierzę parsknęło, kiwając lekko rogatym łbem, a panna Burroughs uznała to za odpowiedni znak.
- Dziękuję. - Ponownie ruszyła, nadal spokojnie zmieniając odległość między nią, a jednorożcem, by w końcu stanąć tuż naprzeciwko niego. Och! Z bliska wydawał się jeszcze piękniejszy! Frances stała tak, uważnie przyglądając się jego pyskowi, ciemnym oczom spoglądającym na nią ze spokojem, srebrnemu rogowi i pięknej, jedwabnej grzywie.
- Och, jesteś taki piękny! Nie potrafię nawet opisać tego słowami! - Zaczęła, ponownie przemawiając do tajemniczego stworzenia. - Czy… czy mogłabym Cię dotknąć mój drogi? - Spytała ponownie, a gdy usłyszała kolejne parsknięcie, ostrożnie uniosła dłoń, by zatopić palce w miękkiej grzywie. Ach, jakże to było cudowne doświadczenie! Frances jedynie śniła, że kiedykolwiek będzie mogła podejść tak blisko jednorożca, przejechać palcami po jego sierści i podziwiać jego piękno. A teraz… Teraz jej sny, stały się rzeczywistością. Jeżdżąc dłonią po miękkiej sierśc,i czuła się szczęśliwa, lekka, tak jakby w jej życiu nigdy nie wydarzyło nic złego, a świat składał się z tęczy, puszystych zwierzątek i budyniu waniliowego.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, mój śliczny, że miałam okazję Cię poznać. - Wyszeptała do zwierzęcia, a po dziewczęcych policzkach zaczęły spływać łzy szczęścia. I był to jedyny moment w jej życiu, kiedy pozwoliła sobie na tak szczere, tak czyste okazywanie uczuć. Reszta dnia, podług tego zdarzenia, które zapamięta do końca swego życia, nie miała najmniejszego znaczenia.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
karta odwrócona
Padał okrutny, zimny deszcz.
Z tego całego wspomnienia, to pamiętała najlepiej. Wielkie krople uderzające o okna dormitoriów i pokoju wspólnego Ravenclaw. Padało od samego rana, wprowadzając wszystkich uczniów w dziwny, melancholijny nastrój sprawiający, że panny Burroughs nie ucieszył nawet przepis na nowy eliksir, wprowadzony na dzisiejszych zajęciach. Wszystko wydawało się przygnębione, w nieprzyjemny sposób przygaszone i pozbawione kolorów. Zajęcia minęły jej dość nijako, nawet żądna wiedzy Frances zdawała się znudzona lekcjami, które niemiłosiernie ciągnęły się, nie pozwalając wrócić do pokoju wspólnego i schować się pod ciepłym miękkim kocem, by przeczekać ten, jakże nieprzyjazny okres. Dzisiejszy dzień nadawał się tylko i wyłącznie do przeczekania. Kto wie, może jutro przestanie padać i wszystko wróci do normy? Nie wiedziała, jesienna pogoda zdawała się jednak nikomu nie sprzyjać.
W końcu na szczęście nadszedł ten czas, gdy otumanieni niskim ciśnieniem uczniowie mogli wrócić do dormitorium. Frances od razu zmieniła szkolne buciki, na wygodne pantofle, zabrała koc ze swojego łóżka, po czym udała się do pokoju wspólnego. Z kiepskim humorem i książką w dłoni, panna Burroughs zajęła miejsce na kanapie, ustawionej naprzeciwko kominka. W końcu, skoro miała przeżyć resztę tego dnia, czemu nie zrobić tego w cieple przyjemnego ognia, chociaż odrobinę rozjaśniającego ten ponury dzień. Zapatulona w koc, z przygodową książką w dłoni, dość lekką, opowiadającą o pięknych księżniczkach i odważnych książętach miała zamiar po prostu przeczekać do wieczora, by pogrążyć się w głębokim śnie.
Panna Burroughs nie sądziła, aby dzisiejszego dnia wydarzyło się cokolwiek, co zmieniłoby jej ponury nastrój. Godziny mijały, kolejne tysiące kropel rozbijały się o wysokie szyby, a drwa w kominku trzaskały, powoli obracając się w pył, blondynka niechętnie uniosła wzrok znad książki, przekręcając jedną z kartek… A jej spojrzenie zauważyło jego.
Ach, do tej pory znana jej była jedynie miłość rodzicielska i ta, dzielona między rodzeństwem. O miłości romantycznej przyszło jej jedynie czytać w książkach, zwykle była ona jedynie wspomnieniem, bądź motywacją działań dzielnego bohatera, oddanego swojej ukochanej. Sama jednak, do tej pory nie zaznała takiego uczucia. Czyżby to miało się zmienić w najbliższym czasie? Do tej pory, żaden chłopiec nie zwrócił jej uwagi a teraz… A ten, którego zauważyła… Och, jakże on był przystojny! Do tej pory panna Burroughs nie sądziła, że ma jakiś określony typ mężczyzn, który przykuwałby jej oko teraz jednak dochodziła do wniosku, że właśnie ten krukon wizualnie bardzo cieszy jej oko. Wysoki brunet o pociągającej sylwetce i pięknych, zielonych oczach sprawiał, że do głowy nastoletniej dziewczyny napłynęły nieprzyzwoite myśli, sprawiające, że na jej policzki wypłynęły gorące rumieńce. Och, czyżby w salonie zrobiło się nagle o wiele cieplej? Nie wiedziała, miała jednak wrażenie, że serce zaraz wyskoczy jej z piersi. Onieśmielona, zasłoniła twarz książką, nie potrafiła jednak przestać zerkać w kierunku chłopca. Jak to się stało, że wcześniej go nie zauważyła? z pewnością był dobry rok od niej starszy, a to oznacza, że przez kilka lat najzwyczajniej w świecie go mijała, nie dostrzegając tego, co w sobie krył. Szaroniebieskie spojrzenie potajemnie zaczęło wodzić za chłopcem, który usiadł ledwie kilka metrów od panny Burroughs, tak, że schowana za oparciem kanapy mogła słyszeć słowa, jakie padały z jego ust, gdy dyskutował z kolegą o astronomii.
Słowa, płynące z jego ust wydawały się jej jeszcze piękniejsze, niż jego oblicze. Mówił tak mądrze, z tak wielką pasją i zainteresowaniem, że panna Burroughs poczuła, jakby brakowało jej tchu w piersi. Och, jakże chciałaby wybrać się z tym chłopcem na spacer, najlepiej po rozległych błoniach, wdać się w piękną, inteligentną i rozległą dyskusję dotyczącą gwiazd i eliksirów a później… Och, panna z pewnością nie powinna wypowiadać takich myśli na głos! W kilka chwil pogoda we Frances uległa zmianie o sto osiemdziesiąt stopni. Resztę wieczoru spędziła, trochę niegrzecznie podsłuchując rozmowę najnowszej miłostki, przez długie godziny nie mogąc później zasnąć, będąc pod zachwytem nieznanego jej z imienia chłopca.
***
- Hej, Frances! - Znajomy głos koleżanki, dzielącej z nią dormitorium, wyrwał dziewczynę z zamyślenia, gdy ta szła właśnie na kolejną lekcję eliksirów. Panna Burroughs wpierw udała, że nie słyszy dziewczyny, ta jednak szybko nadrobiła dzielącą ich odległość, łapiąc Frances za ramię.-No nie uciekaj tak, rozmawiałaś z nim? - Niepozorna brunetka, zdawała się żywo zainteresowana życiem panny Burroughs. Ach, Frances zaczynała żałować, że pewnej nocy opowiedziała koleżance o tym, jak ten jeden chłopak przyciąga jej wzrok, jak pociąga ją fascynacja, z jaką opowiadał koledze o konstelacjach i jaką przyjemność sprawia jej, obserwowanie go podczas nauki, zwykle we wspólnym pokoju. Frances zarumieniła się, przez chwilę po prostu wbijając zakłopotane spojrzenie w swoje buty.
-No wiesz… Jakoś nie było okazji, iii nie wiedziałam co… - Mruknęła, wyraźnie niepocieszona z narzuconego tematu.
Och, przecież zaczęcie rozmowy z kimś, kogo się nie znało, wcale nie było łatwe! Frances powoli budowała swoją perfekcyjną maskę, nie do końca mając ją jeszcze opanowaną. Nigdy też nie należała do osób śmiałych, otwartych, niemających problemów z nawiązywaniem kontaktów z innymi. Pannę Burroughs z pewnością można by nazwać introwertykiem, najlepiej czuła się w towarzystwie książek i osób, które znała. Nawet jeśli tak czy siak, miała problem, aby się przed nimi otworzyć. Co dopiero, jeśli chodziło o osoby nowe, jeszcze jej nieznane. Dopiero z czasem wyrobiła w sobie umiejętność rozmawiania z obcymi osobami, roztaczania uroku i jakże złudnych pozorów. Wtedy, w szkolnych czasach była jeszcze bardziej nieśmiała niż w czasie swojej dorosłości. Rozmawianie z obcymi sprawiało jej trud, a co dopiero rozmawianie z kimś, na kogo widok jej wrażliwe serduszko wyrywało się z jej piersi, temperatura ciała nieznośnie się podnosiła, a język zapomniał słów.
Koleżanka Franes wywróciła oczami, nie potrafiąc jej zrozumieć.
-Lepiej się pospiesz, bo ktoś zrobi to pierwszy. - Panna Burroughs westchnęła tylko. Nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. W końcu próbowała. Układała w głowie słowa, jakie miała do niego wypowiedzieć. Nieraz krótkie, pojedyncze zdania, nieraz długie, płomienne przemowy czy zaproszenia, na najróżniejsze formy spędzania wspólnego czasu… Zawsze, jednak gdy już nawet zebrała się na odwagę, by do niego podejść, czując napływ wielkiej paniki, zawracała w połowie drogi, czując, że nie będzie umieć zebrać w sobie na tyle sił, by przeprowadzić porządną, wartościową rozmowę z chłopcem, na którego widok miękły jej nogi. Zresztą… czy ktoś taki jak ona, mógł się mu spodobać? Panna Burroughs w latach szkolnych nie uważała się za bardzo urodziwe dziewczę. Może i posiadała włosy w kolorze pszennych kłosów i szaroniebieskie spojrzenie, przywodzące na myśl daleki, głęboki ocean, nie sądziła jednak, aby wyróżniała się czymś z tłumu naprawdę wielu dziewcząt, które posiadały podobny odcień włosów, oczu i równie podobnej figurze.
- Wiem, wiem…- Rzuciła do koleżanki, mając nadzieję, że jej słowa się nie spełnią, a ona faktycznie znajdzie w sobie odwagę, by zamienić kilka słów ze starszym kolegą z tego samego domu.
***
Minęło kilka dni. Ledwie kilka, krótkich dni odkąd znajoma upomniała Frances, że ta powinna w końcu podjąć jakieś kroki, w kierunku podobającego się jej chłopca. Cztery długie miesiące blondynka zbierała się w sobie, poszukując odwagi, by zamienić z nim kilka słów, zapytać o dzień, czy chociaż przedstawić się i przestać być niewidzialną. W końcu nadszedł ten dzień, gdy panna Burroughs czuła się gotowa, aby wykonać pierwszy krok.
-Dziś to zrobię, zobaczysz Annie. - Rzuciła do koleżanki, gdy obie szykowały się na śniadanie.
-Wspaniale! Powinnaś zrobić to jeszcze przed śniadaniem! - Brunetka zdawała się niezwykle ciekawa tego, jak potoczą się wydarzenia. Bo czy to nie brzmiało jak jedna z wielu bajek? Mądra, nieśmiała dziewczyna podkochująca się w starszym koledze… Annie była pewna, że to wszystko zakończy się w piękny sposób. A ona będzie pierwszą druhną, na bajkowym ślubie Frances i interesującego się astronomią Krukona.
Całą drogę na śniadanie Frances musiała słuchać rad i wskazówek, za które w głębi serca była naprawdę wdzięczna — paplanina podekscytowanej koleżanki uspokajała ją, dodawała dziwnej otuchy, nawet gdy wspomniany obiekt westchnień pojawił się na horyzoncie. Panna Burroughs wzięła trzy, głębokie wdechy i już miała zrobić krok, pokonać strach i podejść do Krukona… Ktoś inny był jednak pierwszy.
Z szybciej bijącym sercem i koleżanką, zaciskającą nieświadomie palce na jej dłoni, Frances obserwowała, jak jakaś Ślizgonka podchodzi do podobającego się jej chłopca, obejmuje go w pasie i składa na jego ustach krótki pocałunek. A on… On ujmuje jej dłoń i razem udają się na śniadanie.
Panna Burroughs poczuła, jakby jej delikatne serce przebiła zabójcza strzała. W jednej chwili poczuła, jak robi jej się gorąco i zimno na zmianę, a po plecach przebiegły krople nieprzyjemnego, zimnego potu.
Było za późno.
Ktoś ją ubiegł. Ktoś, bardziej odważny, bardziej pewny siebie, zapewne ciekawszy niż ona. Frances nie potrafiła jasno określić tego, co czuła w tamtym momencie. Zawód, niezadowolenie, rozczarowanie własną osobą, smutek, żal… Czuła, jak gorycz zaciska jej gardło, a do szaroniebieskich oczu napływają łzy, które ciężko było jej powstrzymać. Dłoń koleżanki mocniej zacisnęła się na jej dłoni.
-Och Frances, jak mi przykro… Chodź, to nie jest miejsce… - Panna Burroughs chyba pierwszy raz od rozpoczęcia szkoły faktycznie cieszyła się, że dzieliła dormitorium z tak empatyczną i ciekawską osóbką. Z dłonią zaciskającą się na placach brunetki, pozwoliła w sumie się prowadzić ponownie w kierunku wieży Ravenclaw, z pewnością nie był to najlepszy pomysł, aby udawać się teraz na śniadanie. Teraz gdy pierwszy raz w życiu, eterycznej blondynce przychodziło doświadczać tej, najgorszej części miłości — pierwszego złamanego serca i rozczarowania, związanego z niespełnioną pierwszą miłością.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
karta odwrócona
Ostatnie zakończenie roku szkolnego było wydarzeniem wiążącym się z ulgą, nadzieją, ale i swoistą melancholią, jaką odznaczało się zakończenie pewnego etapu w życiu. Większość uczniów odczuwała ulgę, związaną z zakończeniem edukacji. Tych wszystkich prac domowych, egzaminów, profesorów i zasad, jakie wiązały się z pobytem w szkole. Panna Burroughs z pewnością nie zaliczała się do grupy, która czuła, jak kamień spada im z serca na wieść, o opuszczeniu szkolnych murów. Dla Frances koniec szkoły był bardzo przykrym doświadczeniem. Przez te wszystkie lata, mury Hogwartu stały się dla niej drugim, o wiele szczęśliwszym domem. Oczywiście, w szkole również miała obowiązki, chociażby przez fakt zajmowania stanowiska prefekta, oraz prefekta naczelnego w ostatnim roku nauki... Jednak te obowiązki były o wiele przyjemniejsze i z pewnością lżejsze niż obowiązki, jakie czekały na nią w domu. Pobyty w rodzinnym mieszkaniu nie raz ją przerastały, gdy goniona pomocą matce oraz opieką nad rodzeństwem nie miała czasu nawet spokojnie wypić ciepłej herbaty. To w połączeniu z faktem, że oto kończy się czas, jej beztroskiej edukacji sprawiało, że ciężko było jej się rozstać z tym ślicznym zamkiem, żądnymi wiedzy znajomymi z Ravenclaw, cudowną łazienką prefektów i świetnie zaopatrzoną pracownią alchemiczną. Panna Burroughs miała jednak szczerą nadzieję, że o ile beztroska się skończyła, tak nie skończy się dla niej czas edukacji. W końcu miała piękne plany, o których chętnie opowiadała i jeden, niewielki plan, który znany był tylko jej. Oba, jedynie czekały na spełnienie, a serce eterycznej blondynki wypełnione było nadzieją na ich spełnienie i iście świetlaną przyszłość. Bo przecież, co mogło pójść gorzej? W tamtym momencie swojego życia Frances uważała, że nic nie pójdzie w złym kierunku. Tak ciężko pracowała na oceny końcowe, tak bardzo przykładała się do nauki i obowiązków, że nie było innej możliwości, czyż nie?
Początki lata 1945 roku z pewnością nie należały do beztroskich. Wręcz przeciwnie, Frances miała wrażenie, że obowiązki uderzyły ją ze zdwojoną siłą. Po za pomocą w domu i lawirowaniem między rodzeństwem musiała również znaleźć czas na naukę do egzaminów. Trzyletni kurs w katedrze alchemii i uzdrowicielstwa przy Klinice Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga wydawał jej się wyborem oczywistym. Nie było jej znane inne miejsce, gdzie mogłaby rozwijać swoją pasję do eliksirów, a by móc je legalnie sprzedawać również potrzebowała odpowiednich dokumentów. Działanie nielegalnie nie wchodziło w grę, o ile jej rodzina nie miała najmniejszego problemu z wszelkimi interesami niezgodnymi z literą prawa, tak panna Burroughs dostałaby zawału ledwie po dniu, może dwóch takiej dziwnej działalności. Aby jednak zdobić odpowiednie dokumenty, potrzebowała poszerzyć swoją wiedzę.
Frances wiele słyszała o egzaminach, które decydują o przyjęciu na kurs Świętego Munga. Głównie wspomnienia o tym, jakże były ciężkie do zdania. Dziewczyna wierzyła jednak w siebie i miała nadzieję, że uda jej się zdać je jak najlepiej. W końcu, gdyby nie była w tym dobra, profesor Slughorn nie wychwalałby jej, prawda? Musiała posiadać jakiś talent i naprawdę sporą wiedzę, że w jej kierunku leciały komplementy, a ona została członkiem wybitnego Klubu Ślimaka.
Na szczęście rodzina rozumiała (przynajmniej wtedy miała wrażenie, że cała), jakże wielkim jej marzeniem jest, dostanie się na kurs i już dwa dni przed kursem pozwolili jej się uczyć. Panna Burroughs skrupulatnie powtarzała wszystkie receptury, wiadomości i nawet najprostsze szczegóły, związane z warzeniem eliksirów. Denerwowała się. Z każdym kolejnym dniem odczuwała coraz silniejsze nerwy, związane z egzaminami. Do tego stopnia, że przed samym egzaminem, wypiła chyba trzy herbatki uspokajające z rzędu. Same egzaminy przeszła w jakimś dziwnym transie. Nie liczyło się dla niej nic innego niż pióro, pergamin i znajdujące się na nim pytania. A gdy skończyła się część teoretyczna, umysł panny Burroughs skupiony był na kociołku, ingrediencjach i fiolkach. Tak, jakby nic innego nie istniało na tym świecie.
Na wyniki czekała tydzień. Cały długi tydzień spędzony w nerwach, ze ściśniętym żołądkiem, nie potrafiła nawet przespać więcej, niż tylko kilka godzin spędzając większość długiej nocy, przewracając się z boku na bok i analizując każdy, nawet najmniejszy szczegół odpowiedzi, jakie udzielała oraz sposobu, w jaki warzyła eliksiry na egzaminie praktycznym. Och, zależało jej na uzyskaniu jak najwyższego wyniku! Chciała piąć się po szczeblach kariery alchemicznej, poznawać tajniki tej sztuki i dokonywać wielkich odkryć! Panna Burroughs miała wrażenie, że ten tydzień trwał całą, długą wieczność. Czy naprawdę tyle zajmowało sprawdzenie wyników?
W końcu nadszedł ten dzień, w którym przyszła sowa ze Świętego Munga. Frances zdążyła wrócić z targu, gdzie wraz z młodszym bratem wybrała się na zakupy. Drżącymi dłońmi podniosła kopertę, otworzyć ją i... Och! Wielka radość zalała niewinne, dziewczęce serce na widok słów, zapisanych na świeżym pergaminie! Panna Burroughs mimo ambicji i wielkich nadziei nie mogła nawet marzyć o takich wynikach! Niewielką blondynkę przepełniła nadzieja, bo czy oto właśnie nie spełniały się jej plany i marzenia? Zdała egzaminy na kurs w katedrze alchemii i uzdrowicielstwa przy Klinice Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga. Teraz pozostawało jej jedynie przejść przez kurs, zdać go, otrzymać odpowiednie dokumenty, rozpocząć pracę w Świętym Mungu i wejść na drogę kariery naukowej. Kto wie, może podczas tej kariery, przyjdzie jej zwiedzić kawałek świata? Ach, czy to nie byłoby wspaniałe? Oczami wyobraźni już widziała te wszystkie składniki z dalekich stron, eliksiry, które mogła z nich uwarzyć i odkrycia, jakich mogła dokonać.
Ale najpierw.... Najpierw czekało na nią coś innego. Coś, za czym jej serce tęskniło od długich lat. Frances bardzo długo odkładała na realizację tego jednego, niewielkiego marzenia. Wszelkie drobne, jakie dostawała na drobne, szkolne wydatki, bądź troszeczkę większe sumy, jakie dostawała z okazji urodzin bądź świąt, a także pieniążki, jakie otrzymywała w ramach podziękowania za korepetycje i pomoc z opanowaniem podstaw eliksirów... To wszystko odkładała do jednej, niewielkiej skarbonki mając nadzieję, że w końcu uzbiera odpowiednią sumę, by móc spełnić, chociaż to jedno marzenie. I w końcu, miał nadejść ten dzień.
Panna Burroughs zawsze marzyła, aby zwiedzić Francję. Piękne, elegancje państwo łączące w sobie sielskie tereny wiejskie i pięknie, nowoczesne miasta pełne jeszcze piękniejszej historii. Państwo, będące domem jej idola — Nicolasa Flamela. Pamiętała opisy pięknej Akademii Beauxbatons, francuskiej kuchni, jak i samego serca kraju, jakim był piękny, cudowny Paryż. Frances nie chciała iść do Hogwartu, odkąd tylko dowiedziała się, że ma iść do szkoły magii, zawsze chciała wyjechać. Odkryć tę, której opisy wydawały jej się bardziej pociągające niż toporny zamek Hogwartu. Niestety, jej rodziny nie było stać, aby móc wysłać ją do szkoły znajdującej się w innym państwie. Ach, jak strasznie tego żałowała! Nie miała mamie ani wujostwu za złe, że nie znaleźli odpowiednich funduszy, jednak przez pierwsze kilka miesięcy nauki w Hogwarcie, jej serce nadal wypełniał żal, że nie przyjdzie jej nigdy znaleźć się w tym pięknym kraju, którego opisy tak ją zaczarowały.
A teraz... Och, teraz miała mieć szansę, aby zobaczyć Francję na własne oczy! Gdy tylko skończyła szkołę, wcześniej wspomniane oszczędności starczyły jej na opłacenie biletu w obie strony, miały również wystarczyć na wynajem niewielkiego hoteliku na całe dwa tygodnie, jedzenie oraz kilka, niewielkich atrakcji. Skrupulatnie zaplanowała podróż tak, aby nie opuścić egzaminów, poczekać na uzyskanie wyniku i wrócić, jeszcze zanim przyjdzie rozpocząć jej kurs, aby mogła spędzić kilka tygodni w bibliotece, powiększając swoją wiedzę.
I wszystko wydawało się iść dokładnie tak, jak sobie zaplanowała...
Wyboje pojawiły się pięć dni po otrzymaniu wyników i ledwie trzy dni przed wyjechaniem na wymarzoną wycieczkę. Już od samego rana miała wrażenie, że coś jest nie tak. Atmosfera w domu zdawała się inna. Cięższa. Bardziej napięta. Tak, jakby coś wisiało w powietrzu. O tym, co się działo, dowiedziała się dopiero koło południa, gdy rodzeństwo wyszło z domu. Jej matka zaparzyła herbatę, by drżącymi dłońmi postawić przed córką kubek. Frances już w tym momencie domyśliła się, że coś jest w tym wszystkim nie tak. Zwykle nie chodziła z tak pochmurną miną, nie miała również problemów, z utrzymaniem kubka w dłoni. Panna Burroughs uważnym spojrzeniem obserwowała swoją mamę.
- Musimy porozmawiać, Frances...- Już sam ton, z jakim mama zaczęła mówić, sprawił, że pogoda w dziewczynie się zmieniła. Jak do tej pory chodziła rozpromieniona, zadowolona z życia i tego, że wszystko, powoli zaczynało iść po jej myśli. Teraz jednak, z każdym kolejnym słowem cała radość i zadowolenie z niej uciekały. No tak, jak mogła być tak głupia, aby sądzić, że w końcu zaczęło się układać? Nie wiedziała, miała jednak wrażenie, że została postawiona pod paskudnym murem. Czy naprawdę musiała wybierać między swoimi marzeniami, a zdrowiem własnej matki? I czemu, ponownie wszystko spadało na jej barki?
- A on? - Zapytała, przenosząc spojrzenie z kubka gorącej herbaty wprost na identyczne co jej, szaroniebieskie tęczówki. Matka pokręciła jedynie głową, sprawiając, że panna Burroughs ukryła na chwilę twarz w dłoniach, aby zastanowić się nad tym, co powinna zrobić. Czy naprawdę znów musiała zostać z tym wszystkim sama? Nie sądziła, że kiedykolwiek, ktokolwiek tak ją zawiedzie. Na to jednak nie mogła nic poradzić. Tylko co w tej sytuacji powinna zrobić? Nie chciała rezygnować ze swoich marzeń, ale i nie mogła pozwolić, aby cokolwiek stało się z jej mamą. Bądź co bądź kochała swoją rodzicielkę, jednocześnie mając świadomość, że jeśli by jej zabrakło, to ona zostanie sama, z dwójką młodszego rodzeństwa.
Ciężkie westchnienie wyrwało się w końcu z jej ust, gdy wszelkie nadzieje, jakie do tej pory były w dziewczynie boleśnie zgasły.
-Dobrze, możesz na mnie liczyć mamo. Ja... Ja coś wymyślę... - Matczyne ramiona owinęły się wokół eterycznej blondynki, chcąc wesprzeć ją w podjętej decyzji. Nie chciała nic jej narzucać. Ponad wszystko na świecie pragnęła szczęścia córki... Miała jednak świadomość, że bez niej sobie nie poradzi.
Padało.
A deszcz maskował łzy spływające strugami z jej oczu, gdy przemierzała brudne, szare uliczki portu aby zwrócić bilety na wycieczkę swojego życia.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wrażenie, że wszystko idzie w złym kierunku, towarzyszyło pannie Burroughs od długiego czasu. Plany, jakie wysnuła na swoje życie, zamiast się spełniać, zamieniły się w zwykłe, mgliste i niestety niespełnione marzenia. Nie rozpoczęła kursu, który miał umożliwić jej rozwijanie się w ukochanej dziedzinie. Nie pojechała na wymarzone wakacje w miejscu, które śniło się jej po nocach. Zamiast tego tkwiła tutaj. W chyba najgorszej dzielnicy magicznego Londynu, do której nie pasowała, zawalona obowiązkami i z pracą, której szczerze nienawidziła. Czy mogła wylądować o wiele gorzej? Cóż, nie sądziła.
Zmęczenie od kilku miesięcy nie opuszczało drobnego ciała eterycznej blondynki. Zmęczenie tak wielkie, że dziewczyna parę razy uciekała się do pomocy eliksiru pobudzenia, byleby tylko wyrobić się ze wszystkimi obowiązkami, jakie spadły na jej ramiona, co oczywiście odbiło się na zdrowiu i ogólnym samopoczuciu dziewczyny. Panna Burroughs zaczynała żałować podjętych przez siebie decyzji, mimo iż żal wzbudzał w niej również porządną porcję wyrzutów sumienia. Bo czy mogła żałować tego, że postanowiła pomóc swojej chorej matce? Odciążyć ją, pomóc zadbać jej o zdrowie, zająć się mieszkaniem, aby mogła odpowiednio odpoczywać... Nie, nie powinna tego żałować. To nie zmieniało jednak faktu, że dziewczyna czuła się przemęczona.
To wszystko z początku jawiło się jako naprawdę dobry pomysł. Całe rozwiązanie miało nie trwać długo. Niestety, po raz kolejny życie uświadomiło Frances, że jej plany niewiele znaczą podług planów przewrotnego losu. Z każdym kolejnym dniem blondynka miała wrażenie, że wzięła stanowczo za dużo na swoje barki. Z każdym kolejnym dniem czuła też, że niedługo nadejdzie ten dzień, w którym nie wytrzyma. Załamie się fizycznie i psychicznie, pozostając pustą, bezwartościową skorupą.
Przez ostatnie kilka miesięcy, panna Burroughs zaczynała swój dzień jeszcze przed świtem. Niechętnie wstawałaby zaparzyć mocną kawę, posprzątać w mieszkaniu, w którym gnieździła się rodzina Burroughs bądź wstawić pranie (którego przy pięciu osobach zawsze było sporo). Następnie dziewczyna wybierała się na targ, aby zrobić najpotrzebniejsze zakupy (czasem udało jej się znaleźć pięć minut, by odwiedzić księgarnię). Po powrocie do mieszkania przyrządzała śniadanie dla siebie, mamy i rodzeństwa, by rozpocząć jedną z dwóch sesji opieki nad matką. Frances pomagała jej się umyć, podawała eliksiry wzmacniające i dbała, aby ta miała wszystko, co tylko będzie jej potrzebne, kiedy panna Burroughs rozpocznie drugi dzień pracy. Po powrocie z Parszywego Pasażera przyrządzała obiad, poświęcała prawie godzinę na spędzenie czasu w towarzystwie rodziny, po czym ponownie pomagała matce przygotować się do snu. Dopiero wtedy znajdowała czas dla siebie, myła się, szykowała ubrania na kolejny dzień, by poświęcić kolejne dwie, bądź trzy godziny na naukę. Nie chciała spędzić reszty życia w Parszywym. Dalej marzyła o karierze alchemika. O spowitych w półmroku pracowniach alchemicznych, ingrediencjach, kociołkach i fiolkach. O przyjemnym cieple ognia i zapachu warzonych eliksirów. Jedyne co musiała zrobić to wytrwać, by móc spłacić swój dług, rozpocząć kurs ministerstwa i ruszyć drogą, którą sobie wyznaczyła... Kto wie, może było jej to jeszcze dane? Może po prostu to były zwykłe wyboje, jakie pojawiły się na jej drodze do wymarzonej przyszłości? Cóż, miała taką nadzieję.
Praca w Parszywym Pasażerze nie była spełnieniem jej marzeń. Ba! W pojęciu panny Burroughs nie była nawet, chociażby odrobinę przyjemna, przypominając raczej przeprawę przez lepkie, grząskie bagno za każdym razem wyciągające paskudne, obleśne łapska w jej kierunku niż przyjemny spacerek. Początek był najgorszy — przerażona panna Burroughs nie umiała poruszać się między stolikami, omijać klientów i unikać ich chciwych dłoni. Nie wiedziała, jak nieść kilka kufli naraz czy komu można było coś powiedzieć, a komu nie. I mimo wielkiej pomocy Philippy oraz trucizn, skrupulatnie dolewanych do kufli tych, najbardziej naprzykrzających się klientów nadal nie potrafiła odnaleźć się w tawernie wuja. Ta praca męczyła ją nie tylko fizycznie, ale i przede wszystkim psychicznie. Nie pasowała do tamtego otoczenia, nawet z truciznami skrzętnie skrywanymi w ukrytych kieszeniach jej strojów. Nie nadawała się do lawirowania między podejrzanymi mężczyznami o jeszcze bardziej podejrzanych zainteresowaniach i twarzach, za które mogliby wylądować w więzieniu. Była zbyt wrażliwa, delikatna jakby wyrwana z innego świata, naprawdę nie umiała się odnaleźć w brutalnej i okrutnej rzeczywistości. Nie raz słyszała od Philippy czy od brata, że to minie; że z czasem przyzwyczai się do tego miejsca, a to miejsce przyzwyczai się do niej; że nauczy się poruszać w tym, jakże zawiłym świecie i być może, praca tu stanie się dla niej przyjemnością. Tak jednak się nie stało. Mimo długich miesięcy, jakie minęły od rozpoczęcia pracy, panna Burroughs nadal czuła się jak pierwszego dnia. Słaba. Nie wiedząca jak sobie poradzić. Wystawiona na pożarcie niczym owieczka pośród watahy wilków, nawet ze swoimi truciznami czuła się bezbronną, zagubioną i wystawioną na pieprzone zagrożenie.
Z dnia na dzień było gorzej. Zmęczenie stawało się cięższe do zniesienia, brak snu coraz bardziej dawał się jej we znaki, a sama Frances zdawała się powoli poddawać, jeszcze bardziej zamykać w sobie, poświęcać coraz mniej czasu na naukę... Traciła wiarę i chęci na dalszą walkę o swoją przyszłość. Może... Może wcale nie były jej pisane wielkie osiągnięcia? Może jej miejsce było tutaj? Może faktycznie nie powinna się rozwijać, tylko pozostać w bezruchu by za rok albo trzy w końcu zwiędnąć? Wtopić się w to otoczenie i zapomnieć, że kiedykolwiek chciała być kimś, kto mógł coś znaczyć? Wybić sobie z głowy wielkie marzenia, dotyczące warzenia eliksirów, badań naukowych oraz poszerzania wiedzy zamiast tego przybierając życie przeciętnej, mało wykształconej mieszkanki doków? Zwątpienie coraz mocniej i skuteczniej zakradało się do dziewczęcego serca, wywołując na nim niewielkie, metaforyczne pęknięcia.
Nie wiedziała która była godzina, gdy poczuła, że czara goryczy się przelała. Wróciła właśnie z podwójnej zmiany tylko po to, by odkryć, że jej rodzeństwo znów nic nie zrobiło, zrzucając wszystkie obowiązki na jej braki. W połowie sprzątania poczuła, jakby jej dusza rozpadała się na kawałeczki, coraz bardziej przekonana, że już nigdy nie wyrwie się z tej, jakże ciężkiej dla niej sytuacji. Nie wiedząc, co powinna zrobić poszła do sypialni matki, by ostrożnie wsunąć się pod jej kołdrę. Robiła tak, odkąd tylko pamiętała. Od dziecięcych lat, gdy tylko cokolwiek ją przytłaczało do tego stopnia, że utrudniało jej funkcjonowanie. Z początku były to problemy błahe, zdające się nie mieć dla dorosłych znaczenia, z wiekiem jednak panna Burroughs nie potrafiła wyzbyć się tego nawyku. Ciepło matczynego ciała, cichy kojący głos i poczucie ciężkiej pierzyny na ciele, zawsze dawały jej poczucie bezwzględnego bezpieczeństwa; ukrycia przed problemami i przykrościami życia.
- Nie daję rady, mamo... To wszystko... To mnie przerasta... - Łamiącym się głosem, z łzami spływającymi po bladej buzi zwierzała się słuchającej matce. Z bolączek, obaw, z tego, jak ciężko jej jest wytrwać w tej dziwnej codzienności... Ze zwątpienia, coraz mocniej zaczepiającego szpony w jej umysł i serce, z trudów i wyrzutów sumienia, że nie radzi sobie tak, jak powinna.
A później zamieniły się miejscami. To Frances, wyczerpana gorzkimi łzami i emocjami, jakie przetoczyły się przez jej ciałko, słuchała słów matki. Przeprosin. Tłumaczeń tego, co pojawiało się w jej głowie. Obietnic znalezienia rozwiązania, które ściągnęłoby, choć odrobinę bólu z jej barków, by w końcu przejść do rad. Podobnych do tych, które kiedyś wypowiedziała jej przy kuchennym stole, gdy przygotowywały świąteczne ciasto. Teraz jednak rady zdawały się prawdziwsze, nie były to jedynie ogólnikowe stwierdzenia, lecz rzeczy, mające szczere odniesienie do sytuacji. A po radach przyszedł czas na zapewnienia. Płomienne przemowy mające dodać jej sił, odwagi i wiary w siebie. Słów, które miały rozwiać wszelkie, negatywne myśli i pomóc blondynce dostrzec to, co zwątpienie ukrywało przed zmęczonym umysłem. Panna Burroughs miała wrażenie, że na te kilka minut (bądź godzin, gdyż nie była pewna, ile minęło) przeniosła się z matką do innego wymiaru. Pełnego ciepła, bezpieczeństwa i zakradającej się w jej serce nadziei, tak okrutnie kontrastującego ze smutną rzeczywistością...
Gdy otworzyła oczy, było już jasno. Ukryta w wątłych, matczynych ramionach nie miała pojęcia, która była godzina, jednak miała pewność, że coś się zmieniło. Wszystko zdawało się inne. Lżejsze. Bardziej przyjazne i cieplejsze. A może to iluzja wywołała niewidzianymi od dawna promieniami słońca, nieśmiało wpadającymi przez niewielkie okno? Nie wiedziała. Dziewczyna miała jednak wrażenie, jakby i ona stała się lżejsza. Jakby problemy spoczywające na jej barkach przestały tak mocno przygniatać ją do ziemi, pozwalając, po tylu długich miesiącach, w końcu odetchnąć pełną piersią. Bo czy mama nie miała racji? Panna Burroughs do tej pory radziła sobie ze wszystkimi kłodami, jakie pojawiły się na jej drodze. Czy to problem z nauką czytania, czy przeprowadzka czy szkoła zawsze w końcu znajdowała sposób na wyjście z impasu. Na dostosowanie się do tego, co ją otaczało i tym razem, nie mogło być inaczej. Zaliczyła kilka bolesnych upadków, wczorajszego wieczora spadła z urwiska by dziś, niczym feniks odrodzić się z popiołów, nabrać nowych sił do działania. Pierwszy raz od wielu miesięcy uśmiech pojawił się na twarzy panny Burroughs, a sama dziewczyna nabrała przekonania, że wszystko w końcu minie. Za kilka miesięcy, może rok... W końcu rozpocznie wymarzony kurs. Porzuci Parszywego Pasażera i ruszy do przodu. Wróci na swoją ścieżkę, by w końcu móc robić to, co kochała całym swoim sercem. Wiedziała, że to, co sprawiało jej teraz problemy nie może jej zabić; że musi po prostu minąć, aby ona mogła iść na przód.
I chyba pierwszy raz w życiu, tamtego dnia panna Burroughs uwierzyła w siebie.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Hogwart był miejscem, które z każdym rokiem coraz bardziej zadziwiało eteryczną pannę Burroughs. Panna Burroughs nadal pamiętała pierwsze wrażenie, jakie wywołał na niej magiczny zamek. Wielki, majestatyczny budynek zachwycał i zaskakiwał cudami, jakie można było w nim znaleźć. Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, w oczach dziewczyny, która spędziła większość lat swojego życia w brudnych dokach, zdawał się być jeszcze piękniejszy, niż mogła sobie wyobrażać. Z każdym kolejnym rokiem, zamek odkrywał przed nią coraz więcej swoich tajemnic. Od nowych zakątków, gdzie można było znaleźć odrobinę spokoju, przez przyjazny obraz, z którym można było wdać się w ciekawą dyskusję aż po nowe księgi, jedynie czekające, aby je otworzyć i chłonąć z nich wiedzę, czy cichą łazienkę prefektów, jaka stała się dla niej dostępna od piątego roku. Hogwart wiązał się dla Frances jednak nie tylko z odrywaniem zamku, ale i odkrywaniem samej siebie. Nie od początku, lecz gdzieś od połowy piątego roku nauczania, panna Burrughs zaczęła coraz lepiej rozpoznawać swoje preferencje. Niewielkie rzeczy, które działały jej na nerwy (jak to, w jaki sposób jeden z kolegów jadł śniadanie), rzeczy, które przypadały jej do gustu (jak ciepło kominka, znajdującego się w pokoju wspólnym) czy rzeczy, które ku zaskoczeniu właścicielki, cieszyły szaroniebieskie spojrzenie, gdy tylko je napotkało. Powoli, blondynka coraz lepiej w stanie była nazwać te wszystkie drobnostki, które przyczyniały się do tego, kim jest Frances Burroughs.
Jednym, z jakiego odkryć dokonała, które szczerze ją zdziwiło, był fakt, że życie w dormitorium niezmiernie ją męczyło. Z początku uczniowie Ravenclaw zdawali się bardzo podobni do niej, nadający na tych samych falach, a dziewczyna z uwielbieniem wdawała się w głębokie dyskusje dotyczące swoich pasji oraz zainteresowań, których nie mogła uskuteczniać w otoczeniu, z którego pochodziła. Z roku na rok to towarzystwo stawało się mniej fascynujące, powoli przeobrażając się w coś, męczącego i nieprzyjemnie uwierającego w bok. Przez cały dzień, nawet podczas głębokiej nocy była otoczona ludźmi. Koleżanki z dormitorium, uczniowie podczas zajęć i posiłków, prefekci i cwaniaczki, których spotykała podczas swoich dyżurów... Panna Burroughs miała wrażenie, że nawet w bibliotece nie miała okazji, aby w spokoju i samotności spędzić chociaż kilka, niewielkich chwil. Usilnie, od długiego czasu blondynka poszukiwała miejsca w zamku, które zapewniłoby jej odrobinę samotności. Za każdym razem, gdy odkrywała kolejne miejsce, w którym mogła trochę odsapnąć od wrzawy panującej w zamku, spędzić trochę czasu w towarzystwie swoich własnych myśli i odciążyć umysł, okazywało się, że istniały również inne osoby znające to miejsce, które również próbowały odnaleźć w magicznych murach odrobinę prywatności.
Frances nigdy nie należała do osób, które odnajdywałyby się w dużych grupach ludzi. Zawsze była trochę wycofana, nieśmiała i brakowało jej pewności siebie, aby na spotkaniach towarzyskich grać pierwsze skrzypce. Nawet na spotkaniach Klubu Ślimaka, organizowanych przez ulubionego profesora, nauczającego sztuki warzenia eliksirów, panna Burroughs trzymała się odrobinę z tyłu, niechętnie wdając się w grupowe dyskusje, woląc rozmawiać z profesorem sam na sam, podpytując go o tajniki najróżniejszych eliksirów. Nic więc też dziwnego, że gdy pojawiła się okazja trochę wycofać się z intensywnego, szkolnego życia dziewczyna postanowiła z tego skorzystać.
Wycieczki do Hogsmeade zdawały się swego rodzaju tradycją zamku. I nic dziwnego, każdy kiedyś potrzebował oderwania się od szkolnej rzeczywistości, spaceru oraz możliwości pozbycia się stresu powodowanego przez pozornie błahe szkolne obowiązki. W zasadzie Frances sama nie wiedziała, skąd wpadł jej do głowy pomysł. Gdy jednak dostała kartkę, którą powinna podpisać jej matka, aby również mogła chodzić na te wycieczki, nawet nie pomyślała, by ją jej pokazać. Zamiast tego spaliła ją w kominku. Bo czy to nie brzmiało cudownie, pozostać w niemal pustym Hogwarcie? Bez zajęć, harmideru we wspólnym pokoju i osób, co chwila chcących z nią rozmawiać... Ach, to brzmiało jak dzień idealny!
Frances niemal z niecierpliwością wyczekiwała określonej wcześniej daty, za każdym razem fałszywie potwierdzając koleżankom, że naprawdę wielką stratą był fakt, że nie mogła udać się z nimi do Miodowego Królestwa. I nie miała nawet najmniejszych wyrzutów sumienia o te, niewielkie kłamstewka będąc pewną, że dziewczętom mogłoby zrobić się przykro, czego z pewnością nie chciała. W czasie oczekiwania, do jej umysłu zakradały się rozmyślania, dotyczące tej, jakże ogromnej chęci spędzenia czasu w samotności. Czy inni ludzie również ją odczuwali? Czy odbieranie nadmiernego towarzystwa za męczące było czymś, co czyniło ją inną? A może wcale nie było niczym niezwykłym? Nie wiedziała, obawiała się jednak zapytać znajomych o podobne odczucia, w obawie o zranienie ich uczuć bądź odebranie w zły sposób.
W końcu nadszedł wyczekiwany przez nią dzień. Od samego rana, panna Burroughs zdawała się lżejsza, jakby coś przytłaczającego spadło z jej ramion. Przy śniadaniu wymieniła kilka zdań z koleżankami, które obiecały kupić kilka rzeczy i dla niej, aby blondynka nie czuła się poszkodowana, na co Frances odpowiedziała jedynie ciepłym uśmiechem. Ostatnie minuty przed wyjściem kolegów i koleżanek zdawały się jej niezmiernie dłużyć, a gdy dormitoria Ravenclaw w końcu opustoszały... Została sama, ze sobą. Jedyną osobą, od której z pewnością nigdy się nie uwolni i jednocześnie jedyną osobą, jaka zawsze przy niej będzie. Kto wie, może powiedzenie, że powinno się być swoim przyjacielem, posiadało w sobie więcej prawdy niż abstrakcji? Dzisiejszy dzień najwidoczniej miał upłynąć jej pod znakiem właśnie takich rozmyślań.
Ach! Nie wiedziała, od czego powinna zacząć! Po krótkim rachunku chęci, panna Burroughs zabrała się do przygotowań. Do niewielkiej torby spakowała świeże szaty oraz przybory do kąpieli, uznając, że powinna rozpocząć swój samotny dzień, od zatopienia się w gorącej wodzie z olejkami eterycznymi.
Dostęp do Łazienki Prefektów był jednym z tych przywilejów, który podobał się pannie Burroughs najbardziej. Duża i przestronna łazienka była jednym z tych miejsc, w których można było znaleźć odrobinę prywatności, chociażby przez fakt, iż zwykle jasne było kto i kiedy będzie ją odwiedzał. Dziś, mając pewność, że będzie jedyną odwiedzającą tego ranka, Frances mogła pozwolić sobie na odrobinę swego rodzaju szaleństwa, zwykle biorąc jedynie szybkie prysznice. Marmurowa łazienka aż zachęcała, do spędzenia w niej więcej czasu. Blondynka napuściła wody do obszernej wanny, w międzyczasie zajmując się przyziemnymi, acz satysfakcjonującymi, niewielkimi rytuałami dbania o swoje ciało. Dziewczyna już wtedy przywiązywała wielką wagę do tego, jak się prezentuje. Nie obce było jej powiedzenie: jak cię widzą, tak cię piszą, a Frances bardzo zależało na tym, aby pisano o niej jak najlepiej. Dziewczyna była przekonana, że to właśnie od tego zależy reputacja oraz to, czy znaczący ludzie będą jej przychylni. A przecież miała wielkie, płomienne plany dotyczące swojej przyszłości! Dodatkowo perfekcyjna prezencja pomagała budować jej idealny wizerunek, jaki sobie narzuciła. Taki, przez który nikt jej nie przejrzy, nie dotrze do głębi jej duszy i nie pozna bolączek jej serca, narażając ją na cierpienie. Tak, tak z pewnością było łatwiej...
Po nałożeniu wszystkich, kobiecych mazideł panna Burroughs zanurzyła się w gorącej wodzie, tak przyjemnie rozluźniającej mięśnie. Tak, zdecydowanie lubiła samotność i brak towarzystwa, zwłaszcza w takich chwilach, gdy mogła pozwolić sobie na to, czego jej ciało i dusza pragnęły najbardziej — spokoju i gorącej wody, sprawiającej, że blada skóra dziewczyny powoli przybierała czerwony kolor. Blondynka zanurzyła się pod wodą, odcinając się od otaczającego ją świata. Cisza, spokój i ciepło zdawało się zabierać od niej wszelkie zmęczenie, koić stale biegnący gdzieś myślami umysł, pozwalając mu się wyciszyć. A może by tak tu pozostać? Poczekać, aż brak tlenu wyrwie życie z jej piersi, by mogła już na wieczność pozostać taka... Spokojna, rozluźniona i w jakiś dziwny sposób szczęśliwa w swojej samotności. A może to szczęście i spokój było jedynie iluzją, spowodowanym chwilowym brakiem obowiązku? Możliwością, chociaż przez te kilka godzin robić dokładnie to, na co miała ochotę ona, a nie na to, co chcieli od niej inni? Myśli panny Burroughs wędrowały w najróżniejsze regiony, nie wzbudzały jednak w niej niepokoju bądź trosk. Śmiało można wysnuć stwierdzenie, że dziewczyna czuła się wręcz błogo. Miała wrażenie, jakby ładowała się nieznaną energią, która miała pomóc jej przebrnąć przez kolejne, długie dni, pełne towarzystwa, próśb, obowiązków i biegania z piętra na piętro, byleby ze wszystkim się wyrobić.
Wynurzyła się, dopiero gdy brak powietrza zaczął boleśnie rozrywać jej płuca, domagające się zaczerpnięcia powietrza. Wola życia, napędzana nowymi siłami, jakie odnalazła w sobie, zdawała się o wiele większa, niż chęć wiecznego spokoju. Bo czy przypadkiem, próbując po prostu trochę odpocząć, nie znalazła remedium na te wszystkie zakłopotania i przytłoczenie, związane z jej problemami wynikającymi z nieśmiałości? Woda powoli zaczynała stygnąć, co zmusiło pannę Burroughs do wyjścia, ubrania się i powrotu na korytarze Hogwartu. Teraz jednak zamek wydawał się jej być inny. Spokojniejszy. Tajemniczy z ciszy, tak rzadko zalegającej na tych korytarzach i jednocześnie większy, bez chmary uczniów przebiegającej z jednej sali, do drugiej.
Uśmiech widniał na buzi Frances, gdy przemierzała korytarze w kierunku szkolnej biblioteki, będącej kolejnym punktem na jej liście. Może tego dnia, znajdzie w niej odpowiednią ciszę, sprzyjającą chłonięciu wiedzy? Bez szurania, szeptów i zrzucanych przypadkiem z półek książek. Tym jednak razem nie miała zamiaru zgłębiać tajników astronomii bądź poszukiwać nowych przepisów na eliksiry. Zamiast tego, swoje kroki skierowała w kierunku działu, związanego z psychologią, mając zamiar poszukać informacji, dotyczących tego, co doświadczała w tym momencie — szczęścia z bycia samemu.
Tego dnia, Frances szczególnie zrozumiała, jak wielką rolę w jej życiu odgrywa zwykła, prosta samotność.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Frances oparła głowę na dłoniach, czując, jak powoli dopada ją straszliwe znużenie. Senność powoli czarowała jej powieki sprawiając, że stawały się cięższe; co chwilę niebezpiecznie opadały, na coraz dłuższe chwile przysłaniając szaroniebieskie spojrzenie, próbujące skupić się na literach, zapisanych na pożółkłych kartach wielkiej księgi. Nawet bystry umysł dziewczyny powoli odmawiał posłuszeństwa, nie potrafiąc się skupić i wracając do tej samej linijki po raz kolejny po kilkanaście razy. A może by tak... Może choć na chwilę... Jedną, krótką chwilę przymknąć oczy na dłużej, pozwolić sobie na kilka dłuższych oddechów i odpłynąć, chociaż na tę jedną, krótką chwilę w słodkie objęcia Morfeusza... Tak po prostu odpocząć.
Blondynka gwałtownie uniosła głowę, gdy jej broda nieoczekiwanie zsunęła się z jej dłoni, tym samym wyrywając ją z błogiego pół snu. Zmęczone oczy zamrugały z dezorientacją, by jej dłonie mogły je po chwili przetrzeć. Nie, nie mogła teraz zasnąć. Nie w momencie, gdy nie znalazła jeszcze rozwiązania, poszukiwanego od tak dawna. Ale przecież jakieś musi być, prawda? Mama zawsze powtarzała jej, że z każdej sytuacji da się wyjść oraz nie ma takiego problemu, którego nie da się rozwiązać; znaleźć czegoś, co uzupełni wiedzę i naprowadzi nas na odpowiednią drogę, nawet jeśli poszukiwania będą żmudne. Tylko czemu tym razem, przychodziło jej to tak opornie? Spojrzenie dziewczyny powędrowało do okna, z zaskoczeniem zauważając, że świat był spowity mrokiem. Ile tu siedziała? Nie wiedziała, z pewnością jednak było jasno, gdy rozkładała księgi przy starym, podniszczonym biurku szukając jakiejś wskazówki, chociaż niewielkiej wskazówki, która wskazałaby jej drogą, którą powinna obrać.
Owutemy wisiały nad nią już od dawna. Gdy tylko otrzymała wyniki egzaminów po piątej klasie, dała sobie równiutki tydzień przerwy, aby trochę oczyścić umysł, po czym zaczęła przygotowywać się do egzaminów, które miały się odbyć przed zakończeniem jej nauki w szkole Magii I Czarodziejstwa w Hogwarcie. Skrupulatnie dzieliła czas między obowiązki prefekta, przygotowywanie się do bieżących zajęć i naukę do zbliżających się egzaminów. Nie było to łatwe. Panna Burroughs musiała niemal zrezygnować z i tak kulejącego życia towarzyskiego oraz nauczyć się szczegółowego zarządzania czasem.
Z początku wszystko szło całkiem nieźle. Frances udało się wszystko połączyć, oczywiście bez wyrzeczeń. Nie raz nie miała czasu zjeść obiadu, bywała bardziej zmęczona, a pod szaroniebieskimi oczami pojawiały się ślady permanentnego niewyspania (użycie eliksiru przebudzenia naprawdę kilka razy ją kusiło) wypełniała jednak wszystkie punkty swojej, skrzętnie zaplanowanej listy codziennych zadań. Natknęła się na problem dopiero jakiś czas temu, podczas jednej z ostatnich lekcji eliksirów, przed przerwą świąteczną. Pannie Burroughs nie mieściło się w głowie, jak mogła mieć problem z przedmiotem, który był jej pasją. To właśnie eliksirom chciała poświecić swoje życie. Były jej planem na przyszłość i największym uwielbieniem. Potrzebowała dobrych kilku godzin po lekcji, aby poradzić sobie z porażką przy stole alchemicznym, z resztą jej pierwszą w życiu. Do tej pory eliksiry wychodziły jej co najmniej przyzwoicie teraz jednak... Wybuchł jej kociołek! Na oczach całej klasy i nauczyciela, wprawiając dziewczynę w ogromne zakłopotanie powodujące, że Frances szybko uciekła z sali, z policzkami płonącymi od rumieńców. Nie wiedziała, czemu do tego doszło. Nie była na tyle głupia, aby wymieszać składniki szlachetne z plugawymi, była również pewna, że podążała za recepturą.
Przerwę świąteczną, wykorzystywała więc na nadrobienie swoich braków. Pierwszego dnia udała się do biblioteki, by wyszukać pozycje, które mogłyby pomóc jej w zrozumieniu swojego błędu, by następnie zamknąć się w pokoju i powoli, wertować każdą księgę w poszukiwaniu odpowiedniej informacji. I tak skończyła tutaj. Przy podniszczonym biurku, z księgą prawdopodobnie cięższą od niej, poszukując odpowiedniej informacji... Nawet nie wiedząc, który już dzień spędziła na poszukiwaniu odpowiedniej wiadomości. Czas przepływał jej przez palce, sprawiając, że nie czerpała przyjemności z rodzinnego czasu, jakim powinny być święta. Zamiast spędzać czas z rodzeństwem, siedziała nad księgami, poszukując rozwiązania swojego problemu z tym jednym eliksirem.
Ciche pukanie do drzwi oderwało uwagę blondynki od tekstu, który powoli rozmywał się jej przed oczami.
- Powinnaś się położyć, Frances. Jutro też jest dzień. - Z tymi słowami na ustach, matka dziewczyny weszła do pokoju, przyglądając się jej z wyraźnym zatroskaniem.
- Jeszcze chwilę, już... Już jestem blisko... Zaraz się położę... - Odpowiedziała, wracając spojrzeniem do książki. Kłamała. Nie była nawet kilometr od znalezienia rozwiązania, wiedziała jednak, że mama będzie się o nią martwić. A tego, z pewnością nie chciała.
- Zrobię Ci herbaty. - Panna Burroughs kiwnęła jedynie głową, mając nadzieję, że gorący napój faktycznie naprowadzi ją na odpowiednie rozwiązanie... Albo przekona do położenia się do łóżka i odpoczynku.
Zasnęła na krześle, kilka godzin później z listą trochę niewyraźnie spisanych, możliwych opcji.
Następnego dnia wstała z łóżka z zamiarem przetestowania wszystkich możliwości. Zamknięta w piwnicy, po kolei próbowała wszystkich rozwiązań, jakie znalazła w książce, za każdym razem ponosząc klęskę. Raz cała zawartość wykipiała, drugim razem eliksir przekształcił się w paskudną, kleistą breję, by później zacząć śmierdzieć niczym pokój jej starszego brata. W ostatecznej próbie eliksir wybuchł, pakując dziewczynę w kłopoty u wujka, który nie był zadowolony z całego zajścia, do jakiego doszło. Do mieszkania wróciła zmęczona, wyraźnie zrezygnowana i na skraju załamania. Czuła się... Głupia. Najzwyczajniej w świecie niewystarczająco inteligentna i niewystarczająco zdolna. Bo czy w ogóle posiadała jakiekolwiek szanse na przyszłość w świecie magicznych eliksirów, skoro jeden z najprostszych jej nie wychodził? Wątpiła. W jednym momencie panna Burroughs poczuła, jak jej wszystkie marzenia runęły w najdrobniejsze gruzy. Zalała ją fala bezsilności. Blondynka ze spuszczoną głową powlokła się do swojego pokoju, nie mając ochoty na niczyje towarzystwo. Jak miała w ogóle zdać szkolne egzaminy, jeśli nie wychodziło jej coś, tak bardzo prostego (przynajmniej w opinii innych)? Nie chciała pozostać osobą, która wyjdzie z Hogwartu z samymi SUM-ami. Miała wrażenie, że zawiodłaby wtedy całą swoją rodzinę. Matkę, rodzeństwo i wujostwo... W końcu tak dobrze do tej pory jej szło, czyż nie? Wynikami w nauce rzucała światło na swoją przyszłość, skrywaną chęć wyrwania się z przerażających doków. A teraz... Teraz to wszystko zostało przekreślone, przez jej własną nieudolność. Nawet nie zauważyła, w którym momencie łzy napłynęły do jej szaroniebieskich oczu, by zacząć spływać po bladych policzkach i dać upust kłębiących się w jej głowie myślom. W końcu łzy ukoiły ją do krótkiego, niespokojnego snu pełnego sennych koszmarów.
Kolejne dni, dzielące ją od powrotu w szkolne mury minęło pannie Burroughs w bardzo dziwny sposób. Chodziła przygaszona. Smutna i zniechęcona, nie potrafiła zebrać się nawet do tego, aby odpowiedzieć całym zdaniem na pytania matki bądź rodzeństwa. Większość czasu spędzała w swoim pokoju, dalej wertując strony ksiąg lecz raczej dla zabicia czasu, niż w poszukiwaniu informacji. Frances była pewna, że to koniec. Koniec jej marzeń, koniec planów na przyszłość i w zasadzie koniec jakiejkolwiek przyszłości. Zamiast naukowych badań i wielkich odkryć będzie czekał ją jakiś podejrzany typ, za którego ją wydadzą ze względu na szemrane interesy jej wuja... A ona już na zawsze, zapewne do przedwczesnej śmierci, wywołanej za mocnym uderzeniem "męża". Dziewczyna straciła wszelką nadzieję, lecz nie dzieliła się z nikim swoimi troskami, pewna, że bliscy zbagatelizują jej problemy i obawy, strącając je do kategorii trywialnych. A przecież dla niej było to coś, co odbierało jej chęci do funkcjonowania; pochłaniało energię i sprawiało, że była ledwie cieniem siebie, zżerana przez niską samoocenę, wątpliwości, obawy i strach coraz mocniej owijające swojej macki wokół jej umysłu.
Powrót do szkoły nie był wcale lepszy. Nie odzywała się, a kolejna lekcja eliksirów przyprawiała ją o mdłości i chęć ucieczki. W końcu zawodziła nie tylko swoją rodzinę, ale i profesora, pokładającego w niej wielkie nadzieje. Gdyby tak nie było, z pewnością nie zaprosiłby jej na spotkania Klubu Ślimaka... Frances była jednak pewna, że ten pomylił się w swojej ocenie. Nie była utalentowana, nie miała żadnych większych zadatków i z pewnością nic nie osiągnie. A dziewczyna czuła się w obowiązku, aby go o tym poinformować.
-Panie profesorze... Ja... Ja nie powinnam przychodzić na spotkania. Nie radzę sobie z ostatnim eliksirem i nie mam pojęcia, co robię nie tak... Ja... Ja nie umiem.... - Z rumieńcami i zawstydzonym spojrzeniem panna Burroughs rozpoczęła opowieść, o swojej przerwie świątecznej. O tym, jak wybuch kociołka sprawił, że poczuła się niepewnie, jak poszukiwała rozwiązania oraz jak wszelkie domowe próby zakończyły się wielkim fiaskiem. Nie trudno było zauważyć, jak fatalny wpływ na dziewczynę miało to całe zajście. Przygasła, jej spojrzenie skupiało się na podłodze ze smutkiem równym temu, jaki widywało się w oczach dzikich zwierząt, pozamykanych w klatkach. Bezsilność i brak nadziei zawładnęły sercem i umysłem dziewczyny. Gdy w końcu skończyła opowieść, niepewnie zerknęła na profesora, który... Wydawał się rozbawiony podejściem młodej czarownicy. Przez chwilę dziewczyna miała wrażenie, że profesor jej nie zrozumie, tak samo, jak nie zrozumiałaby jej rodzina.
- Każdemu zdarzyło się wysadzić kociołek, Frances. - Zaczął, posyłając uczennicy pokrzepiające spojrzenie. - Masz talent, powinnaś w siebie uwierzyć. Chodź, zaraz znajdziemy, co jest nie tak. - Nie wierzyła mu. Och, jak bardzo w tamtym momencie nie była w stanie mu uwierzyć! Uważnie obserwowała, jak nauczyciel przyrządza eliksir, wyłapując moment, w którym popełniła błąd. Chmury rozwiały się znad jej głowy, gdy na lekcji udało jej się nie tylko uwarzyć odpowiedni eliksir, ale i przygotować kolejny, o wiele trudniejszy. Może profesor faktycznie miał rację? Może miała wiedzę, by podążać wyznaczoną ścieżką?
Dopiero po latach, Frances zrozumiała znaczenie tych wydarzeń. Gdyby wtedy nie zwątpiła, nie nabrałaby pewności co do swoich umiejętności.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pannie Burroughs przyszło żyć w dziwnych czasach. W dodatku czasach, których zupełnie nie rozumiała... A może to przez otoczenie, w której przyszło jej żyć? Nie była pewna. Nigdy nie interesowała się polityką czy tym, co właśnie dzieje się na świecie. Nie znane były jej wieści dotyczące mugolskich wojen, czy tych wojen, jakie miały miejsce w czarodziejskim świecie. Uparcie ignorowała wszelkie plotki, złe wieści czy nieraz przerażające informacje, jakie pojawiały się na nagłówkach gazet. To nie były rzeczy, którymi powinny interesować się takie panny, jak ona. Delikatne, wrażliwe, niepotrafiące się obronić... Nie, to z pewnością by do niej nie pasowało. Panna Burroughs już dawno wypracowała sobie maskę, mającą na celu ochronienie jej przed... W zasadzie przede wszystkim, co mogłoby jej zagrażać. Ukrywała swoje emocje, tęsknoty serca i wszystko to, co mogło zostać wykorzystane przeciwko niej. Dbała o to, aby sprawiać wrażenie perfekcyjnej, idealnej w swym postępowaniu, jak i sposobie bycia. Tak, jakby faktycznie miałoby to zapewnić jej bezpieczeństwo, niezależnie od położenia. To i czysta, niewinna niewiedza związana z nie wnikaniem w niebezpieczne tematy. Bo czy cokolwiek mogło się jej stać, jeśli nie posiadała większej, politycznej wiedzy jednocześnie prowadząc pozornie uporządkowane i niczym niewyróżniające się życie? Nawet jeśli nie było ono takie, jak naprawdę by chciała.
Marzył jej się niewielki domek, gdzieś pod Londynem. Ze szklarnią, w którą mogłaby hodować roślinne ingrediencje, pracownią mieszczącą coś więcej niż stary stół i jeden, spory regał... Tarasem, gdzie mogłaby pijać kawę podczas letnich poranków oraz sypialnią z prawdziwym, porządnym łóżkiem. Zamiast tego miała niewielką kawalerkę. Lubiła swoje mieszkanie, które w pełni oddawało to, jaka była młoda czarownica. Jedyny problem, jaki z nim miała, był dzielnicą, w której było położone. Frances nigdy nie pasowała do brudnych, pełnych przemocy doków. Była zbyt eteryczna i wrażliwa, aby odnaleźć się w tak paskudnym otoczeniu. W zasadzie wszystko w jej osobie zdawało się krzyczeć, że nie powinno jej tu być. Od skrzętnie ułożonych włosów, przez abstrakcyjny w tym otoczeniu sposób bycia aż po koronki sukienek i elegancje, czyściutkie pantofelki na obcasie.
I na nieszczęścia dziejące się w dokach, dziewczyna starała się być obojętna. Nie zauważać krwi spływającej brukiem, cieni przemykających po bocznych uliczkach, czy szemranych interesów, jakie prowadził jej wujek, zapewne wciągając w nie jej starszego brata. Och, naprawdę by to ją nie zdziwiło, biorąc pod uwagę to, jak bardzo ten potrafił pakować się w kłopoty. Nie raz bała się, chodząc portowymi uliczkami, za każdym razem przywiązując sporą uwagę do tego, aby nigdy nie wracać samej po zmierzchu. Zdawać by się mogło, że w tej dzielnicy Londynu nikt nie jest bezpieczny; że stróże prawa specjalnie omijają port, wiedząc, że nic dobrego ich tutaj nie czeka. Tak, jakby sprawiedliwość nie obejmowała swoimi skrzydłami szemranych tawern, podejrzanych uliczek i jeszcze bardziej podejrzanych typów, jakich można było spotkać w tej okolicy. A może jednak istniało coś takiego jak sprawiedliwość, w jakiś dziwny, wypaczony przez mieszkańców sposób? Frances słyszała kilka razy, co dzieje się z tymi, którzy nie dotrzymują obietnic bądź próbują oszukiwać w interesach prowadzonych na tych uliczkach... Nigdy jednak nie sądziła, że i jej przyjdzie wymierzać sprawiedliwość.
Praca w Parszywym Pasażerze z pewnością nie należała do łatwych ani przyjemnych. Szybkie tempo, dużo zamówień, które trzeba było spamiętać oraz długie godziny, spędzone na nogach nie były jednak tak uporczywe, jak klienci. W większości marynarze bądź typy, pochodzące spod naprawdę ciemnej gwiazdy nie należeli do osób, z którymi panna Burroughs wcześniej miała styczność. Z początku przerażali ją, panicznie bała się ich lepkich dłoni za każdym razem szukających jej ciała, byleby zbadać gładką powierzchnię jej skóry. Już pierwszego dnia miała z tym styczność. Wtedy, za radą siostry zastosowała się do paskudnego postępku, polegającego na dolaniu trucizny do rumu ów osobnika. Nie widziała innego sposobu na to, aby obronić się przed tymi, mało subtelnymi atakami. Z początku posiadała naprawdę wielkie wyrzuty sumienia, które sprawiły, że nie przespała nocy. Bo przecież... Dolewanie paskudnych trucizn do drinków nie należało do rzeczy, które można by było określić mianem dobrych. Wręcz przeciwnie, panna Burroughs miała wrażenie, że było to zachowaniem dość podłym. Jej profesor od eliksirów również zdawał się nie pochwalać używania tego typu eliksirów. W końcu, powodowały naprawdę paskudne skutki, a ich ofiary pozostawały nieświadome, nie raz wijąc się w konwulsjach i agonii przez długie tygodnie nim ktoś podał im antidotum, bądź objawy same ustąpiły. Od dawien dawna trucizny kojarzone były z czymś plugawym. Nie raz Frances czytała w powieściach (głównie tych przygodowych) jak jedynie złe charaktery, podłe i niegodne zaufania uciekają się do użycia trucizn. To wszystko powodowało w dziewczynie poczucie, że nie powinna tego robić. Uczucie podsycające wyrzuty sumienia. W jaki jednak inny sposób miała się bronić? Nie była najlepsza w urokach (a ciotka Boyle z pewnością nie byłaby zadowolona, gdyby rzucała zaklęciami na prawo czy lewo), nie posiadała tężyzny fizycznej (jej kondycja była fatalna, a mięśnie nie posiadały na tyle siły, by sprzeciwić się sile męskich mięśni) a sprawiedliwość w Parszywym Pasażerze zdawała się nie działać. Panna Burroughs nie widziała dla siebie innego ratunku, a przecież nie chciała zostać zhańbiona bądź pobita przez tych, podłych osobników. Co też więc pozostawało jej zrobić? Nie wiedziała.
Kolejne dni mijały, a we Frances pojawiało się coraz więcej przeciwieństw. Czuła wyrzuty sumienia, za każdym razem, gdy wyjmowała fiolkę z ukrytej kieszonki, by dolać kolejne krople eliksiru do cienkiego rumu lub rozwodnionej wódki, gdy ktoś próbował przemknąć palcami po jej delikatnym ciele. Jednocześnie czując, jak niewielki ciężar spada jej z serca, gdy upewniała się, że danego dnia nie wydarzy się nic złego, podczas jej dnia pracy... Przynajmniej dla niej. Sprzeczności pojawiało się więcej, z każdym dniem, a ona... A ona rozmyślała o tym. Intensywnie i każdego, pojedynczego wieczoru. Zwykle, gdy siedziała w wannie bądź leżała w łóżku, nie mogąc zasnąć. Czyżby i ona, po tylu latach opierania się dokowym realiom również traciła moralność? Gubiła wszelkie poczucie sprawiedliwości, wszelkie zasady, które tak mocno utrwalała w swojej głowie, byleby tylko nie poddać się woli doków; nie zniekształcić się pod wpływem otoczenia i pozostać zupełnie i nieodwołalnie sobą. Ale czy miała jakiekolwiek inne wyjście?
Potrzebowała kilku, kolejnych tygodni, aby dojść do wniosków, które zabrały poczucie winy z jej ramion. W zasadzie nie wiedziała, skąd wzięła się w jej głowie ta myśl, tak mocno zakorzeniona w jej głowie. Tamtego dnia wyjątkowo miała dzień wolny, siedziała właśnie z mamą w kawiarni, gdy do jej uszu doleciała rozmowa dwóch, młodych dziewczyn. Nie przysłuchiwała się dokładnie, uważając to za niegrzeczne, kątem ucha wyłapała jednak ogólny sens opowieści pulchnej brunetki. Ponoć wracała wieczór wcześniej z pracy, a w okolicach Parszywego jakiś mężczyzna próbował ją skrzywdzić. Gdy nagle i niespodziewanie zaczął wymiotować, co pozwoliła jej uciec z jego łapsk. Przez chwilę, Frances rozważała, czy przypadkiem nie jest to zbieg przypadków albo omam wywołany przez jej zmęczony umysł. Upiła łyk gorącej herbaty, jeszcze raz śledząc przebieg wczorajszego wieczoru. Och, był taki jeden. Typ, przed którym każda młoda panna chciałaby uciekać, widząc go wieczorną porą w jednej z portowych uliczek. I on również próbował obmacywać jej drobne ciało swoimi tłustymi łapskami. Wpierw próbowała uciec się do metod, jakie przedstawiła jej panna Moss, by w końcu dolać mu do drinka Wywar z Muchomora, jakaś dziwna siła podkusiła ją wtedy, aby dodać nieco więcej niż zawsze, ciekawa działania w stężonej dawce. To, co opisywała pulchna dziewczyna, ledwie kilka stolików dalej idealnie pasowało do objawów, jakie wywoływał ten eliksir. Czyli... Czyli to nie mógł być przypadek. Czyżby jej podły występek ocalił życie bądź godność nieznanej osoby? Ta myśl wywołała na buzi panny Burroughs delikatny uśmiech. Może... Może to nie było złe, skoro przynosiło tak pozytywne skutki? W końcu, gdyby nie jej podtruwanie niektórych (jedynie tych, wyjątkowo namolnych, chamskich i zarozumiałych) klientów, osiłek z wczorajszego wieczoru z pewnością dopełniłby swoich podłych zamiarów. Czy to oznaczało, że ona wcale nie była taka zła, jak sądziła przez ostatnie tygodnie? Może... Może tak naprawdę była sprawiedliwością, spotykającą podejrzanych klientów Parszywego Pasażera? Ach, podobała jej się ta myśl. O wiele przyjemniej było sądzić, że reprezentowało się odrobinę sprawiedliwości w tej podłej, bezlitosnej i pozbawionej moralności okolicy; coś, czego z pewnością tu brakowało, a co czyniło to paskudne otoczenie, chociaż niewielką odrobinę bardziej przyjaznym. Czy to oznaczało, że nie poddała się woli portowych ulic, nadal zachowując swoją moralność, jednocześnie czyniąc coś, co w ogólnym rozrachunku było, najzwyczajniej w świecie dobre? Panna Burroughs poczuła dziwnego rodzaju rozbicie, dotyczące tego spojrzenia na całą sprawę. Rozbicia tak wielkiego, że pozwoliła sobie poruszyć temat z mamą, oczywiście skrzętnie ukrywając prawdziwe znaczenie pod sugestiami, niedomówieniami i przekonującymi anegdotkami. Matka potwierdziła jedynie jej teorię twierdząc, że czasem coś, co wydaje się nam złe, w ogólnym rozrachunku i szerszym spojrzeniu staje się dobre. Frances bardzo ucieszyły takie słowa matki. Bo czy to nie czyniło z niej kogoś dobrego? Kogoś odznaczającego się odrobiną tak utęsknionej odwagi, by czynić coś pozornie złego, przywracając, chociaż odrobinę sprawiedliwości, do brutalnych i podłych doków?
Tej nocy nie mogła zasnąć. Jej serce cieszyło się z odkrycia, do jakiego doszło zupełnym przypadkiem, jak i wniosków, jakie z niego wynikały. A skoro do tej pory nie odniosła żadnych konsekwencji z podtruwania marynarzy i typów spod ciemnej gwiazdy... Faktycznie musiała robić coś, co w szerszym spektrum jawiło się jako dobre. A czy faktycznie było to czynem szerzącym sprawiedliwość, skrywającym w sobie dobro, pokaże jedynie czas i kapryśny, acz cholernie sprawiedliwy Los.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Koniec roku wydawał się pannie Burroughs czasem wyjątkowo abstrakcyjnym. W dodatku czasem, który był zupełnie inaczej odbierany przez chyba każdego członka magicznego społeczeństwa, nawet jeśli w rzeczywistości koniec roku nie był niczym nadzwyczajnym. Ot zmieniała się ledwie jedna, czasem dwie cyferki stale widoczne przy zapisywanej dacie, których często nawet nie zauważamy. Grudzień przemieniał się w styczeń dokładnie tak samo, jak inne przemieniały się w te, które po nich następowały. To jednak tylko w tym wypadku, dopisywano do zwykłej zmiany miesiące większe, pozornie głębsze znaczenie. Istniało wiele osób, które wiązały z tą niewielką zmianą wielkie, płonne nadzieje. Tak, jakby nowy rok miał magicznie wpłynąć na ich życie; odmienić tor, którym ono biegło; naprawić te wszystkie błędy, które popełnili w ciągu długiego roku oraz przyciągnąć pozytywne zmiany, oraz pozytywne wydarzenia do ich życia. Tak, jakby nowy rok był swoistą alegorią nadziei i zmian na lepsze. Frances nie raz, w ciągu ostatnich tygodni słyszała o wielkich planach swoich koleżanek i kolegów w pracy, chcących odmienić swoje życie z dnia na dzień, korzystając z końca roku. Diety, zmiany pracy, rozszerzanie swojej wiedzy, znalezienie miłości... Panna Burroughs pod koniec grudnia miała wrażenie, że są to jakieś magiczne inkantacje, mające faktycznie wszystko odmienić. Za każdym razem, gdy je słyszała, kiwała jedynie głową, posyłając sztuczny uśmiech. Gdzieś w środku jednak z politowaniem zauważała, że są to jedynie mrzonki; czcze słowa rzucane na wiatr, by zagłuszyć wyrzuty sumienia spowodowane staniem w miejscu, bądź podążaniem inną drogą niż ta, która była wymarzoną.
Frances nigdy nie wierzyła w takie rzeczy. Tak samo, jak wróżby, magiczna moc nowego roku wydawała się jej bujdą. Wymyśloną bajeczką, mająca na celu jedynie sprawić, że ludzie poczują się trochę lepiej w swojej rzeczywistości, często tak odmiennej od tego, czego pragną ich serca. Ona była kobietą, która wolała myśleć logicznie. Aby w coś uwierzyć, potrzebowała logicznego wyjaśnienia, najlepiej podpartego odpowiednimi, naukowymi źródłami bądź dziełami traktującymi o danym zagadnieniu (oczywiście z długą i obszerną bibliografią dotyczącą tematu). To, co niematerialne, pozostające w sferze domyśleń i rozważań było czymś, czemu blondynka z pewnością nie ufała. Bo skąd mogła mieć pewność, że wróżbici i jasnowidzowie nie są jedynie oszustami, którzy próbują naciągnąć niewinne, dziewczęce serce? Wiele razy słyszała o podobnych sytuacjach, o podniosłych przepowiedniach, wzbudzonych nadziejach i późniejszych, złamanych sercach oraz początkach depresji.
I o ile panna Burroughs nie wierzyła w magiczne moce nowego roku, zawsze wywoływał on w niej swego rodzaju, dość dziwne zamyślenie. Uznawała ten dzień, jako okazję do podsumowania tego, co osiągnęła w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Nakreślenia nowego kursu bądź zmiany kierunku w obecnych dążeniach w jej życiu, zrobienia swego rodzaju rachunku sumienia i zastanowienia się nad błędami, jakie mogła popełnić. Już dawno temu określiła swoją drogę, marząc, aby iść śladami jej idola, Nicolasa Flamela. I mimo iż do jego, jakże wybitnego poziomu było jej naprawdę daleko, gdyż dopiero rozpoczynała pięcie się po szczeblach alchemicznej kariery, dziewczyna nie miała zamiaru się poddawać w dążeniu do tego marzenia... Nawet jeśli miałoby się ono nigdy nie spełnić.
Frances nigdy nie przepadała za Sylwestrem i imprezami noworocznymi, głównie przez fakt, że nigdy nie wiedziała, jak powinna się wtedy zachować, z kim rozmawiać czy jakie tematy powinno się poruszać (większość osób nie lubiła jednak zgłębiać się w szczegóły astronomii bądź alchemii). Zawsze była tą skrytą, wolącą pozostawać w cieniu swojej pracowni i w towarzystwie swoich ksiąg. Nic więc też dziwnego, że gdy rodzeństwo (to przyszywane i prawdziwe) zaproponowało jej wspólne świętowanie, panna Burroughs wymówiła się złym samopoczuciem. Nie chciała iść. W końcu nie należała do ich świata, nie wyznawała tych samych zasad, nie dzieliła z nimi zainteresowań... Była niemal pewna, że nie spędziłaby tego czasu w sposób przyjemny. Zamiast tego wolała zaparzyć sobie gorącą herbatę, wziąć kąpiel z olejkami eterycznymi oraz oddać się lekturze i swoim rozmyślaniom. A może faktycznie, tak jak zawsze śmiała się mama, jej umysł był znacznie starszy, od jej ciała? Nie wiedziała.
Gdy jednak w końcu udało jej się odpowiednio wymówić i pozbyć tych, którzy winni być jej najbliżsi, Frances rozpoczęła swoje rytuały. Napuściła gorącej wody do wanny, dolała ulubionego, lawendowego olejku, zaparzyła gorącą herbatę... By po kilkunastu minutach zanurzyć się w gorącej wodzie i oddać się rozmyślaniom.
Zeszły rok, uważała za całkiem udany. Ukończyła kurs alchemiczny, udało jej się dodać pracę w szpitalu Świętego Munga, gdzie mogła się rozwijać. Przeczytała kilkaset ksiąg, zasadziła kilkanaście nowych roślinek, kupiła kilka płyt, uszyła dwie ręcznie haftowane szaty będące klejnotami w koronie jej szafy... Tylko czemu miała wrażenie, że wbrew osiągnięciom stoi w jednym miejscu? Od dobrych kilku miesięcy, życie blondynki wyglądało tak samo. Te same rytuały, miejsca, doświadczenia, osoby... Każdy, kolejny dzień w jej życiu, zdawał się taki sam. Rozwijała swoją wiedzę, nie czuła jednak aby rozwijała samą siebie... W zasadzie od kilku, dobrych lat. Nadal była tą samą, tchórzliwą dziewczyną, jaka wyszła spod skrzydeł Ravenclaw, nadal skrywała się pod swoimi maskami, odcinając się od świata i pozostawiając ukrytą w swojej bańce. Ach, nie raz marzyła o tym, aby się zmienić! Nabrać odwagi, nauczyć się walczyć z przeciwnościami losu... Oraz tymi wszystkimi wątpliwościami, jakie pojawiały się w jej umyśle. Nie raz, to właśnie ona była swoim najgorszym wrogiem, zawsze wynajdując najgorsze scenariusze, samej dolewając oliwy do ognia strachu i niepewności. Tylko jak mogła zwalczyć te wszystkie, złe rzeczy? Pannie Burroughs zdawać by się mogło, że również i świat rzucał jej w tej kwestii kłody pod nogi. Za każdym razem, gdy dziewczyna robiła coś, aby zmienić to, co przeszkadzało jej najbardziej, działo się coś, co skutecznie przyszpilało ją do parteru. Gdy zdobyła się na odwagę, aby odezwać się do chłopca, jaki się jej podobał, za pierwszym razem brutalnie dowiedziała się o tym, że chłopiec jest już komuś przypisany, a za drugim razem boleśnie spadła z ruchomych schodów w Hogwarcie; Gdy odważyła się choć trochę wejść w świat swojej rodziny, została zmuszona do uciekania się do trucizn, aby nie zostać zhańbionej bądź również zamordowanej. Blondynka miała wrażenie, że za każdym razem, gdy próbowała coś zrobić ze swoją nieśmiałością, tchórzliwością i brakiem pewności sobie cały świat zbierał się, aby się jej nie udało.
Dopiero teraz, w gorącej wodzie sprawiającej, że jej blada skóra zaczynała przypominać kolor dojrzałych jabłek, Frances uświadomiła sobie przerażającą pozycję, w jakiej się znalazła. Trwała tak, w dziwnym zawieszeniu. Gdzieś między tym, co jest bezpieczne, doskonale znane i pewne a tym, co pozostawało nieznane, skryte gdzieś za kolejnym rogiem, w którego kierunku rwało się jej serce. Tylko czemu tak ciężko było zrobić pierwszy krok? Czemu tak wielki problem sprawiało jej zrobienie tego jednego, niewielkiego kroku w odpowiednim kierunku? Przecież... to nie mogło być aż takie trudne, czyż nie? Z pewnością nie jedna osoba zrobiła ten krok, a skoro dla większości nie było to skomplikowane, nie mogło należeć do trudnych. Ciche westchnienie wyrwało się z dziewczęcych ust, gdy w pełni pojęła sens, swoich mrocznych rozważań. W jej głowie, z początku wszystko brzmiało całkiem przyjemnie, mogłaby nawet rzec, że całkiem możliwie... Przynajmniej przez pierwsze kilkanaście chwil, po których do jej myśli zaczęły się wkradać wątpliwości. Wyciągały ciemne macki, by owinąć je wokół umysłu dziewczyny, odciągając od działania, mamiąc bezpiecznym trwaniem w miejscu, w którym przecież nic nie mogło się jej stać. Bo co, jeśli nie potrafiła nic na to poradzić? Co, jeśli jedynie by się wygłupiła, psując swoją idealną i perfekcyjną otoczkę albo, co gorsza, zrobiła z siebie kogoś głupiego, w naukowym towarzystwie? Nie, do tego z pewnością nie mogło dość. Zbyt długo na to wszystko pracowała, nawet jeśli miała wrażenie, że zawieszenie gdzieś, w między przestrzeni nie wpływało dobrze również i na jej życie zawodowe.
Panna Burroughs czując, że woda straciła już swoje ciepło, wyszła z wanny, by owinięta w satynowy szlafrok mogła usiąść na ulubionym, kuchennym blacie i zerknąć przez okno. Jeszcze pięć minut. Za pięć minut świat pozostawi za sobą rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty, by powitać rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty siódmy. Wiele serc napełni się nadzieją, wiele ust spotka się w szczęśliwych pocałunkach a ona... A ona będzie trwała tu. Sama. W towarzystwie gwiazd, herbaty i miękkiego głosu Franka Sinatry. Tak samo, jak i poprzedniego roku, zapewne tak samo, a także będzie siedzieć w przyszłym roku. Trwała. Niczym marmurowa rzeźba dawnych artystów tkwiła w tym samym otoczeniu od wielu lat, obawiając się zmienić to, co dziewczyna miała sobie za złe. Bo czy naprawdę musiała być tak tchórzliwa, aby stawać się swoim własnym wrogiem? Ach, jakże chciałaby być bardziej podobna do swojej rodziny! W szczególności brata, niebojącego się ryzyka, czasem pędzącego na oślep, ale wiedzącego jak sięgnąć po swoje. Odważnego, śmiałego, odnajdującego się w tej, jakże nieprzyjaznej dzielnicy. A ona? Rozważała każdy krok, przeliczała za oraz przeciw walczyła z własnymi obawami... By w końcu pozostać w cieniu. W swojej bezpiecznej bańce zapewniającej jej dziwne bezpieczeństwo, będące jednocześnie swego rodzaju klatką. Blondynka zasnęła z poczuciem stania na rozstaju dróg i nie pewności, którą z tych dróg powinna podążyć. Kto wie, może nowy rok faktycznie doda jej śmiałości? Może myliła się, uznając noc oddzielającą grudzień od stycznia za zwykłą?
Wszelkie nadzieje prysnęły rankiem, gdy obudzona chłodniejszym powiewem poczuła te same obawy. Nie pozostawało jej nic innego, niż przyzwyczaić się, do stania na rozstaju i walczenia z własnym umysłem.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Karta odwrócona
Takich dni, jak ten było wiele na przestrzeni dziejów. Spokojnych, wręcz leniwych i niezapowiadających niczego szczególnego. Ot, dzień jak każdy inny dzień w Anglii — pochmurny, szary, naznaczony dziwnym poddenerwowaniem, elektryzującym się w powietrzu i towarzyszącym im od dłuższego czasu. Dzień, który był tak intensywnie normalny, że gdyby nie późniejsze wydarzenia, panna Burroughs z pewnością nie potrafiłaby przypomnieć sobie ani jednego, najmniejszego jego szczegółu. Niestety, późniejsze zdarzenia sprawiły, że dziewczyna zapamiętała każdy, nawet najmniej istotny szczegół tego dnia, który okazał się wywrócić ich życie do góry nogami.
Zegar spokojnie tykał stałym rytmem, przypominając o upływie czasu; z radia leciała delikatna muzyka, będąca tłem do ich codziennych obowiązków; żarówka w kuchni przyjaźnie mrugała, dzieląc się z mieszkańcami końcówką swojego żywotu, a najmniejszy z rodzeństwa Burroughs spał smacznie w kołysce.
Tamtego dnia Frances Burroughs liczyła ledwie sześć, niedługich lat. Drobna blondyneczka jednak, w tamtej chwili była święcie przekonana, że jest w bardzo poważnym wieku. Wieku, który powinien być szanowany, zamiast traktowany z pobłażaniem i rozbawionym kręceniem głową. W końcu po sześciu latach (które teraz jawiły się jej niczym przez rozmytą mgłę) spędzonych na tej ziemi, z pewnością wiedziała o niej wszystko! Wiedziała, gdzie mama trzyma słodycze, co znajduje się za starym regałem w piwnicy czy gdzie schować się, aby nikt jej nie znalazł przez kolejną godzinę, bądź dwie. Poza tym, w ostatnim roku, odkąd odkryła tak cudowny wynalazek ludzkości, jak książki, z pewnością posiadła jeszcze więcej, istotnej wiedzy. Jak mawiała ekscentryczna sąsiadka: w księgach zawarte były mądrości całego świata. Frances już w tamtym momencie czytała dużo, była więc przekonana, że z pewnością miała odpowiednią wiedzę, aby mama przestała zerkać na nią z rozbawieniem i bagatelizować długie wywody na temat rzeczy, jakże istotnych z punktu widzenia ciekawej świata sześciolatki. Dopiero czas, miał zweryfikować jej śmiałe myślenie i nauczyć, że wcale nie wie dużo; że na świecie są rzeczy, których nie potrafiła pojąć i których zrozumienie zajmowało bardzo długie lata.
Nawet dla ciekawskiej, trochę zarozumiałej dziewczynki (co z czasem rozpłynęło się do braku pewności siebie) dzisiejszy dzień zdawał się zwyczajny i z pewnością niczym niewyróżniający się od reszty dni. Ot, jak każdego dnia rano wstała, zaścieliła łóżko, chcąc pomóc mamie po czym zjadła śniadanie w towarzystwie rodzeństwa. Kolejne godziny minęły jej na zabawie z młodszą siostrą, przyglądaniem się zaciekawionym spojrzeniem w postać starszego brata (w tamtym czasie, będącego dla niej alegorią superbohatera), oraz nadal niestabilnym, głośnym czytaniem ulubionej bajki najmłodszemu z rodzeństwa. Chciała podzielić się z nim pięknymi opowieściami, nawet jeśli nie miała pewności, że mały rozumie sens jej cicho wypowiadanych słów. Godziny mijały jej tak samo, jak każdego innego dnia i dopiero po południu, coś w mieszkaniu uległo dziwnej zmianie. Cisza zdawała się mieć inny, niezauważalny dla dzieci wydźwięk, a mama Burroughs zdawała się dziwnie niespokojna. Te wszystkie wskazówki Frances zauważyła jednak po czasie, jako sześciolatka zaczęła podejrzewać, że coś jest nie tak dopiero w okolicy obiadu. Tata nie miał w zwyczaju się spóźniać na wspólny obiad.
Kolejne wspomnienia były dziwnym kolażem w głowie dorosłej panny Burroughs. W tamtym czasie, będąc ledwie sześcioletnim dzieckiem, nie rozumiała, co się wydarzyło. Bo jak zwykłe dziecko, mogło pojąć tak brutalne, a zarazem rzeczywiste rzeczy?
Frances pamiętała, że zjedli wtedy obiad w piątkę... A może w czwórkę? Nie była do końca pewna, czy całe rodzeństwo, jak i mama siedzieli wtedy przy stole. Przy trójce rodzeństwa czasem gubiła rachubę, które z rodzeństwa było przy danych zdarzeniach. Ach, nawet jej pamięć, potrafiła zawodzić. Pierwszy raz od dawna przyszło im jeść obiad bez taty, wypytującego o przebieg ich dnia, nawet jeśli z pewnością był on o wiele mniej ciekawy, niż dzień pana Burroughs. W końcu nie szło porównać dziecięcych zabaw, do dorosłego życia. Obiad jak nigdy był chłodny, mimo to wszyscy zjedli to, co było na stole, nie wybrzydzając. Zdawać by się mogło, że dzieciom udzielił się trochę nerwowy nastrój matki, najmłodszy z braci zaczął płakać, a Frances zezowała na starszego brata, mając nadzieję, że ten wyjaśni dziwne okoliczności oraz jakże niecodzienne zachowanie mamy. W tamtym czasie dziewczynka była pewna, że Keat nie dość, że jest superbohaterem, to jeszcze swego rodzaju znawcą dorosłych, jawiących się niczym zupełnie inny, egzotyczny gatunek. Eteryczna blond dziewczynka pomogła bratu zbierać naczynia, by włożyć je do zlewu, gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Dzieci nauczone, aby nie otwierać nieznajomym czekały, aż mama wstanie z chyboczącego się krzesełka, by sprawdzić, kto przyszedł.
Frances ciekawie wychylała głowę z salonu, ciekawa gościa. A tych nie mieli wiele, dziewczynka jednak nie miała najmniejszego pojęcia, czemu tak się dzieje. Zawsze zdawało jej się, że sąsiedzi, jak i krewni lubili ich rodzinę, a mała dziewczynka uwielbiała, gdy do domu przychodzili goście. Czemu więc nie przychodzili? Sześciolatka była pewna, że nigdy nie zrozumie pewnych zachowań, jakimi cechowali się dorośli. Nic więc dziwnego, że wysoki mężczyzna z bujnym wąsem przykuł uwagę dziewczynki. Nie sądziła jednak, że po jego słowach, których nie przyszło jej usłyszeć (gdyby nie rozmowy rodzeństwa, z pewnością wiedziałaby, o co chodzi!) zauważy, jak mama osuwa się na podłogę, zalewając się łzami. Tamta chwila jawiła się teraz w pamięci panny Burroughs jako alegoria zmian, nie była jednak pewna, czy te zmiany wyszły im na dobre. Nie wiedziała, czemu mama zareagowała tak emocjonalnie. Nie rozumiała również, gdy kobieta schowała dzieci w swoich ramionach, ostrożnie mówiąc im, że tata już nie wróci do domu.
Tylko jak mógł nie wrócić? Sześciolatka nie znała wtedy zjawiska śmierci. W pierwszej chwili była przekonana, że najzwyczajniej w świecie, tata miał ich dość i postanowił nie wracać do domu. W końcu... Zdarzyło im się pokłócić; narobić hałasu; stłuc jakiś wazon czy nadepnąć na odcisk któremuś z rodziców. Czy to dlatego, tata ich już nie chciał? Czy to dlatego postanowił zostawić ich już na zawsze? To wszystko, dla małej dziewczynki było czymś, nie do pojęcia. Za każdym razem, gdy próbowała dowiedzieć się czegoś więcej, mama zalewała się łzami, a ciotka i dziadkowie ją zbywali, zajmując się czymś, o wiele ważniejszym niż rozjaśnienie jej niepewności.
Dziewczynka zrozumiała co się wydarzyło, dopiero w dniu pogrzebu ojca, który odcisnął straszliwe piętno na psychice całej rodziny. Frances, ubrana w czarną, bardzo niewygodną sukienkę ozdobioną jeszcze czarniejszą kokardką miała doświadczyć czegoś, czego nigdy wcześniej nie przyszło jej doświadczać. Kilka razy, wraz z babcią miała okazję odwiedzić cmentarz, pełen świecących zniczów, dziwnych płyt i równo skoszonej trawy, nigdy jednak nie został przedstawiony jej pojęcie życia oraz śmierci. Ot, były tam na chwilę, aby zapalić światełko, zabrać zwiędłe kwiatki... I na tym kończyła się uwaga małej blondyneczki.
Bo czy w ogóle mała dziewczynka była w stanie zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi? Na czym polega życie oraz czym jest śmierć, o ile w ogóle dało się ją opisać? Do tej pory, po tylu długich latach Frances nadal nie była w stanie jasno określić tego zjawiska. Pamiętała, nawet bardzo dokładnie, dębową trumnę stojącą pośrodku jakiegoś, dziwnego pomieszczenia, wyłożoną białą satyną, wokół której postawiono najróżniejsze kolekcje kwiatów. Nie pozwolono jej zajrzeć do środka, rodzina była przekonana, że widok martwego ojca nie był widokiem, jaki powinny widzieć dziecięce oczy. Zwłaszcza gdy dziecko odznaczało się taką wrażliwością, jak ta dziewczynka.
Nie rozumiała tego, co tam się działo. Nie wiedziała, czemu wszyscy płaczą; czemu panuje tak ponura atmosfera, a tata dalej nie wracał. Bo czy nie powinien, w tak smutnej chwili być przy nich? Schować ją w bezpiecznych ramionach a później zabrać wszystkich na lody, byleby wymazać z ich pamięci okrutne wspomnienia? Powinien. Lecz jego dalej nie było.
Bolesną prawdę wyłożył jej wuj Boyle, na prośbę matki zabierający ciągle pytającą dziewczynkę z kapliczki. Mężczyzna wziął ją wtedy na ręce, by przejść do obdrapanej ławki pod drzewem, którego nazwy wtedy nie znała. Spokojnie próbował wytłumaczyć dziewczynce, do czego doszło kilka dni temu. A może tygodni? Po latach panna Burroughs nie była w stanie stwierdzić, ile czasu spędzili w dziwnym otępieniu, jakie miało miejsce między informacją, a grzebaniem ojca. Wuj wyjaśnił jej, czemu już nigdy więcej nie zobaczy ojca; powtarzał, że to nie jest wina ani jej, ani rodzeństwa a eteryczna blondyneczka zaciskała mocno rączki wokół jego szyi, znacząc jego koszulę rzewnymi łzami. Nigdy nie potrafiła opisać tego, co poczuła w tamtym momencie. Dziwną mieszankę tęsknoty, żalu, smutku, poczucia osamotnienia oraz straty. To był chyba pierwszy i ostatni raz, gdy zbliżyła się tak do wuja, który pozostał przy niej już do końca ceremonii. Nie wiedziała jednak, czy było to spowodowane troską o jej osobę, czy niechęcią do uczestniczenia w pogrzebie.
I nie była to jedyna strata w tamtym okresie, jaka naznaczyła życie rodziny Burroughs. Ciało ojca nie zdążyło nawet dobrze ostygnąć, gdy dotarła do nich wiadomość o tym, że muszą wyprowadzić się z mieszkania, którego matka Frances nie była w stanie sama utrzymać. Tamten rok był najczarniejszym rokiem w życiu panny Burroughs. To wtedy młoda dziewczynka po raz pierwszy boleśnie zderzyła się z przerażającą rzeczywistością, a oba wydarzenia odcisnęły na niej piętno, ciągnące się za nią przez kolejne, długie lata. Jako sześcioletnia dziewczynka nie rozumiała, czemu świat dalej gnał do przodu w czasie gdy ich serca krwawiły, nie potrafiąc pogodzić się ze stratą.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Frances Burroughs
Szybka odpowiedź