Morsmordre :: Devon :: Okolice
Canonteign Falls
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Canonteign Falls
Canonteign Falls to urokliwe miejsce położone w okolicach wioski Christow. Właśnie tu, w Devon, z dala od cywilizacji, znajduje się najwyższy wodospad w Anglii, skryty na terenie parku znanego z zapierających dech w piersiach widoków oraz piękna naturalnej przyrody. Można tu spotkać paprocie wyższe od człowieka, kręte strumienie, wyjątkowo rzadkie kwiaty i niespotykane nigdzie indziej gatunki ptaków. Spacery wzdłuż malowniczych ścieżek pozwalają na odcięcie się od rzeczywistości, sprzyjają rozmarzeniu i zadumie. Dotarcie na sam szczyt wodospadu nie należy do najprostszych, droga jest zawiła i niebezpieczna - warta jednak swojej ceny.
I potrzebny jej istotnie - był. Odkąd poznała Corneliusa i jego ukryte talenty, modelowanie mugolek wedle jej kapryśnego uznania stało się o niebo łatwiejsze, szybsze, niż własnoręczne próby wyselekcjonowania odpowiedniej porcji magii do rzucenia obliviate. Ich umysły były miękkie, przypominały delikatne, kruche szkło, które pod zbyt mocnym naciskiem po prostu pryskało w dłoniach, pozostawiając po sobie wyłącznie żywego trupa. Wrak młodego istnienia, kwiat, którym należało się zajmować, by nie zwiądł, niezdolny do samowystarczalności; ona natomiast nie mogła sobie pozwolić na tkwienie przy takich przypadkach, świadoma, ile czasu i energii marnowałoby ich pielęgnowanie. Choć przestawały dociekać i kwestionować, traciły też samodzielność, jakąkolwiek oznakę myślenia - i znikały we mgle, porzucone w nieoznaczonej mogile, dając życie nowej roślinności wydobywającej się spod ziemi. Sallow gwarantował, że do tego nie dojdzie.
- Wspomnij też o psie. Cocker spaniel, suka imieniem Mięta - poleciła, przywołując do pamięci jedno z wielu kłamstw budujących nieistniejącą przeszłość. W swoich opowieściach dbała o szczegóły stworzenia szczęśliwej, beztroskiej rodziny, a taką dopełniać mógł jedynie wierny czworonóg. - Niech wierzy, że bawiła się z nią na wybrzeżu przed domem, i że kundel nadal żyje - jeśli nie chciałaby wrócić do ojca, z pewnością zechce na nowo spotkać się z dawnym, psim przyjacielem, kompanem niezliczonych zabaw, okolonym futrem ciepłem zimowych wieczorów spędzonych przed rozpalonym kominkiem. Towarzyszem, który sapał błogo w półśnie tuż obok niej, na miękkim, czekoladowym dywanie. Piękne dzieciństwo niemające racji bytu, co za szkoda.
Na wywód legilimenty skinęła jedynie głową na znak zrozumienia, jego słowa przyjmując jako pewną gwarancję istniejącego faktu. Znał się na swoim fachu, udowodnił to przecież nieraz, a skoro zaręczał za długotrwałe działanie efektu i możliwość jego przedłużenia, nie zamierzała narzekać. Prawdę mówiąc pobudzało ją obserwowanie go w trakcie dokonywania wybranego dzieła. Mistrzostwa manipulacji ludzkim umysłem. Jakim cudem posiadł tę zdolność? Niejednokrotnie pragnęła zapytać, ale praca przysłaniała prywatne zadumy, wyłaniając się na pierwszym teatralnym planie.
- Skąd założenie, że właśnie to jest ekscytujące? - wymruczała. Zazwyczaj to obcowanie z krwią jako takie sprawiało jej radość, fakt, że wydobywała z ludzkiego ciała płyn tak okrutnie istotny, tak pierwotny i życiodajny, zbliżający ją do jedności z lady Sanguiną, legendą swej ery. - Ale to też jest przyjemne, przyznaję. Możliwość obejrzenia na własne oczy ich bogactwa, złota, luksusu, wejście do świata szyku i intrygi - uśmiechnęła się ponownie, znów tylko jednym kącikiem; stali teraz przed chatą stanowiącą kryjówkę dla słodkiej Olivii, mówiła zatem cicho, na tyle, by śpiącej w środku dziewczyny nie rozbudziły dochodzące zza frontowych drzwi dźwięki. - Ty wolisz wejście do czego innego. Wiem - skwitowała zanim zdążył odpowiedzieć, już nie tyle złośliwie, nie wyzywająco, a jako zwyczajne, pozbawione emocji stwierdzenie oczywistości. Próbował ją oszukać, maskować się za fasadą zimnej, profesjonalnej obojętności, ale pozostawiał za sobą nić Ariadny prowadzącą wprost do skrywanego królestwa; póki co domyślała się jego istnienia, lecz zirytowane odpowiedzi czy próby nawrócenia na bezpieczny tor przemawiały na jego niekorzyść. Dobrze, niech się bawi, nie miała przecież nic przeciwko. Dewiacje łączyły ich oboje.
- Nie mogę się powstrzymać, kiedy widzę twoją twarz - odparła spokojnie i wzruszyła ramieniem, niewinna, rozgrzeszona przez nieistniejące, niewidzialne siły zawieszone w powietrzu nad ich głowami. Niemi świadkowie zakazanych perwersji, nie tyle cielesnych, co głębszych - umysłowych. Wren chciała poznać smak tego procesu, rozważała nawet, czy nie pozwolić mu spenetrować swojego umysłu, jednak ten krył zbyt wiele cennych sekretów, by podobnie ryzykować. Nachyliła się do przodu i delikatnie przytknęła ostrawy szpic kasztanowej różdżki pod sam podbródek Sallowa, wpatrzona w niego intensywnym spojrzeniem ciemnych tęczówek. - Opowiedz mi - prosiła, żądała, mógł interpretować to dowolnie. Jedyną oczywistością był przemawiający przez nią głód ciekawości i żądzy, odbijający się również w czarnych tarczach przeszywających go na wskroś; jakim prawem zachowywał dla siebie tę przyjemność, kiedy płaciła mu za jego usługi? - Masz na myśli tego zboczeńca? Nie interesuje mnie czy wkładał jej dłonie pod sukienkę, ważne, by nie wchodził w nią inną częścią ciała - wyjaśniła beznamiętnie, absolutnie nieporuszona smutną historią Olivii. Pewnego wieczora dziewczyna przyznała się do swoich traum w akompaniamencie orkiestry szlochów i zawodzeń, opowiedziała o nadużywającym władzy opiekunie, ale zapewniła, że ten nigdy nie splądrował jej wnętrza. - Usatysfakcjonowała cię? - kiedy Azjatka powróciła do szczerze intrygującego ją tematu jej oczy błysnęły ponownie, głowa przechyliła się zaś do boku w ptasim wyrazie zainteresowania.
- Wspomnij też o psie. Cocker spaniel, suka imieniem Mięta - poleciła, przywołując do pamięci jedno z wielu kłamstw budujących nieistniejącą przeszłość. W swoich opowieściach dbała o szczegóły stworzenia szczęśliwej, beztroskiej rodziny, a taką dopełniać mógł jedynie wierny czworonóg. - Niech wierzy, że bawiła się z nią na wybrzeżu przed domem, i że kundel nadal żyje - jeśli nie chciałaby wrócić do ojca, z pewnością zechce na nowo spotkać się z dawnym, psim przyjacielem, kompanem niezliczonych zabaw, okolonym futrem ciepłem zimowych wieczorów spędzonych przed rozpalonym kominkiem. Towarzyszem, który sapał błogo w półśnie tuż obok niej, na miękkim, czekoladowym dywanie. Piękne dzieciństwo niemające racji bytu, co za szkoda.
Na wywód legilimenty skinęła jedynie głową na znak zrozumienia, jego słowa przyjmując jako pewną gwarancję istniejącego faktu. Znał się na swoim fachu, udowodnił to przecież nieraz, a skoro zaręczał za długotrwałe działanie efektu i możliwość jego przedłużenia, nie zamierzała narzekać. Prawdę mówiąc pobudzało ją obserwowanie go w trakcie dokonywania wybranego dzieła. Mistrzostwa manipulacji ludzkim umysłem. Jakim cudem posiadł tę zdolność? Niejednokrotnie pragnęła zapytać, ale praca przysłaniała prywatne zadumy, wyłaniając się na pierwszym teatralnym planie.
- Skąd założenie, że właśnie to jest ekscytujące? - wymruczała. Zazwyczaj to obcowanie z krwią jako takie sprawiało jej radość, fakt, że wydobywała z ludzkiego ciała płyn tak okrutnie istotny, tak pierwotny i życiodajny, zbliżający ją do jedności z lady Sanguiną, legendą swej ery. - Ale to też jest przyjemne, przyznaję. Możliwość obejrzenia na własne oczy ich bogactwa, złota, luksusu, wejście do świata szyku i intrygi - uśmiechnęła się ponownie, znów tylko jednym kącikiem; stali teraz przed chatą stanowiącą kryjówkę dla słodkiej Olivii, mówiła zatem cicho, na tyle, by śpiącej w środku dziewczyny nie rozbudziły dochodzące zza frontowych drzwi dźwięki. - Ty wolisz wejście do czego innego. Wiem - skwitowała zanim zdążył odpowiedzieć, już nie tyle złośliwie, nie wyzywająco, a jako zwyczajne, pozbawione emocji stwierdzenie oczywistości. Próbował ją oszukać, maskować się za fasadą zimnej, profesjonalnej obojętności, ale pozostawiał za sobą nić Ariadny prowadzącą wprost do skrywanego królestwa; póki co domyślała się jego istnienia, lecz zirytowane odpowiedzi czy próby nawrócenia na bezpieczny tor przemawiały na jego niekorzyść. Dobrze, niech się bawi, nie miała przecież nic przeciwko. Dewiacje łączyły ich oboje.
- Nie mogę się powstrzymać, kiedy widzę twoją twarz - odparła spokojnie i wzruszyła ramieniem, niewinna, rozgrzeszona przez nieistniejące, niewidzialne siły zawieszone w powietrzu nad ich głowami. Niemi świadkowie zakazanych perwersji, nie tyle cielesnych, co głębszych - umysłowych. Wren chciała poznać smak tego procesu, rozważała nawet, czy nie pozwolić mu spenetrować swojego umysłu, jednak ten krył zbyt wiele cennych sekretów, by podobnie ryzykować. Nachyliła się do przodu i delikatnie przytknęła ostrawy szpic kasztanowej różdżki pod sam podbródek Sallowa, wpatrzona w niego intensywnym spojrzeniem ciemnych tęczówek. - Opowiedz mi - prosiła, żądała, mógł interpretować to dowolnie. Jedyną oczywistością był przemawiający przez nią głód ciekawości i żądzy, odbijający się również w czarnych tarczach przeszywających go na wskroś; jakim prawem zachowywał dla siebie tę przyjemność, kiedy płaciła mu za jego usługi? - Masz na myśli tego zboczeńca? Nie interesuje mnie czy wkładał jej dłonie pod sukienkę, ważne, by nie wchodził w nią inną częścią ciała - wyjaśniła beznamiętnie, absolutnie nieporuszona smutną historią Olivii. Pewnego wieczora dziewczyna przyznała się do swoich traum w akompaniamencie orkiestry szlochów i zawodzeń, opowiedziała o nadużywającym władzy opiekunie, ale zapewniła, że ten nigdy nie splądrował jej wnętrza. - Usatysfakcjonowała cię? - kiedy Azjatka powróciła do szczerze intrygującego ją tematu jej oczy błysnęły ponownie, głowa przechyliła się zaś do boku w ptasim wyrazie zainteresowania.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nadużywanie Oblivate wywoływało w końcu zbyt wiele niewygodnych pytań. Cornelius przekonał się o tym już w młodości, porównując swoje legalne metody pracy w Departamencie Niewłaściwego Użycia Czarów z eksperymentami, które prowadził po godzinach. Już dawno wyjaśnił Wren, że zapominanie to tymczasowa metoda - choć dobra, po wielu tygodniach może wywołać w jej mugolkach podejrzliwość czy paranoję. Nie bronił jednak Chang nadużywania zaklęcia, arogancko przekonany, że jego usługi mogą załagodzić wszelkie szkody. Dzięki temu usługi Wren były konkurencyjne, mogła czerpać witalność ze swoich mugolek długo i bez obaw. A nawet wciskać klientkom kit (zdaniem Sallowa, który nie wierzył w te bzdury), że krew spokojnych dziewcząt działa lepiej.
-Masz dobre oko do detali. - skomplementował Wren, wyginając usta w kocim uśmiechu. Kundel, doskonale. Uwiarygodni fałszywe wspomnienia. -Byłabyś w tym dobra. - rzucił cicho, zarzucając przynętę. Wiedział, że była mistrzynią Oblivate, nie wątpił, że byłaby w stanie nauczyć się również grzebania w umysłach. Czasochłonny projekt, który pozwoliłby mu nadal nadzorować jej mugolki - w jeszcze bardziej ekscytujący sposób.
-To nigdy nie będzie twój świat. Obserwowanie nie daje spełnienia. - mruknął, unosząc brew. Wiedział, co mówi - obracał się w wyższych kręgach i namiętnie obserwował cudze wspomnienia. Legilimencja nie była jednak jedynie podglądaniem - to możliwość czucia czyiś wspomnień tak go ekscytowała. Arystokraci byli zaś zimni, niedostępni i fałszywi. Wiedział, bo sam pisał ich przemowy.
-Nie zdążyłem przypomnieć jej psa i dopracować kilku detali. Muszę wejść w nią od nowa. - pożalił się z irytacją, zerkając na Wren nieco podejrzliwie. Jaki niby miał wyraz twarzy? Nie ośmielił się spytać, i tak czuł, że obnaża się przed Chang nieco za bardzo. Współpracowali już dość długo, a to niosło za sobą nieprzewidziane ryzyko.
-Wkładał dłonie również w inne części ciała. - przewrócił oczyma, zdziwiony rygorystyczną definicją Wren. Nie, dziewczyna nie była już nieskalana, nawet jeśli technicznie zachowała czystość. -Ale tylko dłonie, jeśli o to ci chodzi. Bała się go, nienawidziła sierocińca. Zostawiłem w niej tą nienawiść, tęsknotę za domem, ale opiekun lał ją pasem - to autentyczne wspomnienie. Zaś te... nocne podmieniłem na pieszczoty z koleżanką. Niewinne, kobiece. Dziewczyna była starsza, nieco podobna do ciebie. - uśmiechnął się kpiąco, zerkając z ciekawością na Wren. Była usatysfakcjonowana fałszywą biografią?
-Dodam tego psa. - westchnął ciężko i znów przytknął różdżkę do skroni śpiącej królewny. -Legilimens.
-Masz dobre oko do detali. - skomplementował Wren, wyginając usta w kocim uśmiechu. Kundel, doskonale. Uwiarygodni fałszywe wspomnienia. -Byłabyś w tym dobra. - rzucił cicho, zarzucając przynętę. Wiedział, że była mistrzynią Oblivate, nie wątpił, że byłaby w stanie nauczyć się również grzebania w umysłach. Czasochłonny projekt, który pozwoliłby mu nadal nadzorować jej mugolki - w jeszcze bardziej ekscytujący sposób.
-To nigdy nie będzie twój świat. Obserwowanie nie daje spełnienia. - mruknął, unosząc brew. Wiedział, co mówi - obracał się w wyższych kręgach i namiętnie obserwował cudze wspomnienia. Legilimencja nie była jednak jedynie podglądaniem - to możliwość czucia czyiś wspomnień tak go ekscytowała. Arystokraci byli zaś zimni, niedostępni i fałszywi. Wiedział, bo sam pisał ich przemowy.
-Nie zdążyłem przypomnieć jej psa i dopracować kilku detali. Muszę wejść w nią od nowa. - pożalił się z irytacją, zerkając na Wren nieco podejrzliwie. Jaki niby miał wyraz twarzy? Nie ośmielił się spytać, i tak czuł, że obnaża się przed Chang nieco za bardzo. Współpracowali już dość długo, a to niosło za sobą nieprzewidziane ryzyko.
-Wkładał dłonie również w inne części ciała. - przewrócił oczyma, zdziwiony rygorystyczną definicją Wren. Nie, dziewczyna nie była już nieskalana, nawet jeśli technicznie zachowała czystość. -Ale tylko dłonie, jeśli o to ci chodzi. Bała się go, nienawidziła sierocińca. Zostawiłem w niej tą nienawiść, tęsknotę za domem, ale opiekun lał ją pasem - to autentyczne wspomnienie. Zaś te... nocne podmieniłem na pieszczoty z koleżanką. Niewinne, kobiece. Dziewczyna była starsza, nieco podobna do ciebie. - uśmiechnął się kpiąco, zerkając z ciekawością na Wren. Była usatysfakcjonowana fałszywą biografią?
-Dodam tego psa. - westchnął ciężko i znów przytknął różdżkę do skroni śpiącej królewny. -Legilimens.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 93
'k100' : 93
Byłabyś w tym dobra. Wiedział jak rozpalić kiełkującą ciekawość, żądzę, jak podlać kwiat pożądania najsłodszą z wód, by puścił pąki i porósł ją od środka. Czarne oczy błysnęły momentalnym podekscytowaniem, głodem, pasją, o której jeszcze nie miała pojęcia, a dumny uśmiech uniósł ku górze kąciki ust. Umiejętności Sallowa sprawiały, że postrzegała go nie tyle jako najemnika, pomocnika w niecnym grzechu zwodzenia na manowce ślicznych rusałek, co również mentora w kwestii manipulowania ludzką pamięcią; niegdyś udzielił jej kilku niezbędnych wskazówek co do dostosowywania siły zaklęcia, by trwale nie uszkodzić niemagicznego mózgu. Od wtedy darzyła go szacunkiem. A to nie było częstym zjawiskiem: zwykle potencjalne autorytety miażdżyła pod obcasem buta, bezlitośnie wgniatając w ziemię zrozumieniem, że pod fasadą rzekomych talentów kryło się nic innego jak bezużyteczność. Z nim było inaczej.
- Tak myślisz? - wymruczała niemal kokieteryjnie. Nie musiał powtarzać dwa razy, zrozumiała, co chciał jej przekazać, zrozumiała też, w jaki sposób reagowały jej własne myśli; wzburzył je kilkoma słowami, zasiał zamęt, chaos wśród poukładanych szuflad i dokładnie selekcjonowanych tematów, emocji, prawie tak samo jak Deirdre. Mógł wprowadzić ją do innego, nieznanego dominium, stać się nauczycielem niepojętej dziedziny - pytanie tylko, czy było jej to potrzebne? - Ale mógłby być i mój. Sam to powiedziałeś, byłabym w tym dobra - powtórzyła jego słowa z melodyjną łagodnością. Kasztanowe drewno o ostrym szpicu wciąż tkwiło przyciśnięte do spodu jego podbródka, zmusiła zatem Cornela, by uniósł głowę odrobinę wyżej, spojrzał na nią, nie na słodką Olivię, która nęciła go swoim wnętrzem, czaszką i tym, co znajdowało się w jej środku. - Tym bardziej, że twoje słońce niedługo zajdzie. Masz doświadczenie, ale i lata, potrzebujesz kogoś, komu mógłbyś przekazać wiedzę - jej słowa dźwięczały pewnie, niemal wyzywająco. Wiek mężczyzny odbiegał od emeryckiego, nie graniczył nawet ze starością, ale jednocześnie nie dało się ukryć, że to Wren imała się żywsza młodość. Świeżość. Byłaby pojętą uczennicą, gdyby zechciał ofiarować jej więcej niż tylko amnezjatorskie usługi. - Po co pewnego dnia pozwolić jej przepaść z twoimi prochami? - uśmiech rozszerzył się nieznacznie i cofnęła różdżkę, pozwoliwszy ponownie skupić mu się na zadaniu. Czuła, że igrała tym z ogniem - że mógłby obrócić się przeciwko niej za kilka nierozsądnych słów, ale jeśli ją samą pożerało teraz zaintrygowanie, przewidywała, że jego również. Przecież tym się karmił. Umysłem.
Wysłuchała Cornela z lekko ściągniętymi brwiami; czy to znaczyło, że kwiat między nogami Olivii zwiądł, że uzdrowiciel się pomylił? Nie mogła dopuścić do takiego obrotu spraw. Jej klientki oczekiwały towaru najwyższej klasy, nie pozbawionej wartości krwi, którą równie dobrze można by było ochlapać krowę. - Co z jej błoną? Jest nienaruszona, możesz to stwierdzić? - podjęła ponaglającym szeptem. Tylko to miało znaczenie, fakt rozciąganych mięśni czy wsuwających się w nią opuszków pozostawał nieistotny. Potem Azjatka pokręciła głową z politowaniem. - Naprawdę spodobała ci się perspektywa mnie jako kochanki, co, Sallow? - zacmokała, by następnie odsunąć się nieznacznie od materaca. Chciała widzieć go lepiej w blasku księżyca, przyjrzeć się twarzy, licząc, że dojrzy na niej prawdziwą ekstazę, lecz kiedy wsunął się w świadomość Olivii kolejnym silnym zaklęciem, dziewczyna znów drgnęła na łożu, z jej ust uleciało zduszone jęknięcie. - Paxo - zaintonowała płynnie Wren, rozsiawszy po niej kolejną falę zbawiennego ukojenia. Nie płacz, dziecino, jutro niczego nie będziesz pamiętać.
- Tak myślisz? - wymruczała niemal kokieteryjnie. Nie musiał powtarzać dwa razy, zrozumiała, co chciał jej przekazać, zrozumiała też, w jaki sposób reagowały jej własne myśli; wzburzył je kilkoma słowami, zasiał zamęt, chaos wśród poukładanych szuflad i dokładnie selekcjonowanych tematów, emocji, prawie tak samo jak Deirdre. Mógł wprowadzić ją do innego, nieznanego dominium, stać się nauczycielem niepojętej dziedziny - pytanie tylko, czy było jej to potrzebne? - Ale mógłby być i mój. Sam to powiedziałeś, byłabym w tym dobra - powtórzyła jego słowa z melodyjną łagodnością. Kasztanowe drewno o ostrym szpicu wciąż tkwiło przyciśnięte do spodu jego podbródka, zmusiła zatem Cornela, by uniósł głowę odrobinę wyżej, spojrzał na nią, nie na słodką Olivię, która nęciła go swoim wnętrzem, czaszką i tym, co znajdowało się w jej środku. - Tym bardziej, że twoje słońce niedługo zajdzie. Masz doświadczenie, ale i lata, potrzebujesz kogoś, komu mógłbyś przekazać wiedzę - jej słowa dźwięczały pewnie, niemal wyzywająco. Wiek mężczyzny odbiegał od emeryckiego, nie graniczył nawet ze starością, ale jednocześnie nie dało się ukryć, że to Wren imała się żywsza młodość. Świeżość. Byłaby pojętą uczennicą, gdyby zechciał ofiarować jej więcej niż tylko amnezjatorskie usługi. - Po co pewnego dnia pozwolić jej przepaść z twoimi prochami? - uśmiech rozszerzył się nieznacznie i cofnęła różdżkę, pozwoliwszy ponownie skupić mu się na zadaniu. Czuła, że igrała tym z ogniem - że mógłby obrócić się przeciwko niej za kilka nierozsądnych słów, ale jeśli ją samą pożerało teraz zaintrygowanie, przewidywała, że jego również. Przecież tym się karmił. Umysłem.
Wysłuchała Cornela z lekko ściągniętymi brwiami; czy to znaczyło, że kwiat między nogami Olivii zwiądł, że uzdrowiciel się pomylił? Nie mogła dopuścić do takiego obrotu spraw. Jej klientki oczekiwały towaru najwyższej klasy, nie pozbawionej wartości krwi, którą równie dobrze można by było ochlapać krowę. - Co z jej błoną? Jest nienaruszona, możesz to stwierdzić? - podjęła ponaglającym szeptem. Tylko to miało znaczenie, fakt rozciąganych mięśni czy wsuwających się w nią opuszków pozostawał nieistotny. Potem Azjatka pokręciła głową z politowaniem. - Naprawdę spodobała ci się perspektywa mnie jako kochanki, co, Sallow? - zacmokała, by następnie odsunąć się nieznacznie od materaca. Chciała widzieć go lepiej w blasku księżyca, przyjrzeć się twarzy, licząc, że dojrzy na niej prawdziwą ekstazę, lecz kiedy wsunął się w świadomość Olivii kolejnym silnym zaklęciem, dziewczyna znów drgnęła na łożu, z jej ust uleciało zduszone jęknięcie. - Paxo - zaintonowała płynnie Wren, rozsiawszy po niej kolejną falę zbawiennego ukojenia. Nie płacz, dziecino, jutro niczego nie będziesz pamiętać.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Oczywiście, że umiał rozpalać ciekawość i ambicję, że umiał grać na emocjach, zbaczać z niewygodnych tematów, rozbudzać ekscytację względem tych wygodnych. To była jego praca. Jego powołanie. Rodowe dziedzictwo Sallowów, rodu złotoustych dyplomatów. Uśmiechnął się lekko, gdy jego kruczowłosa rybka chwyciła smakowitą przynętę. Legilimencja, talent marzeń dla wszystkich ciekawskich i wścibskich. A panna Chang była zdecydowanie zbyt ciekawska, przynajmniej w jego obecności, w odniesieniu do jego uczuć i spraw.
-Byłabyś... - wymruczał, potwierdzając jej słowa, rozpalając jej dumę. -Widziałem, jak rzucasz Oblivate. Też od tego zaczynałem. Znajomość uroków to pierwszy krok. Drugi to ciekawość. Dobrze też... rozumieć choć trochę swoje pierwsze... obiekty eksperymentów. A ty znasz już te swoje mugolki, to nie sprawi ci problemów. Zaś trzeci krok to niepowstrzymana chęć władzy i kontroli. Musisz stać się siłą, która przebije wszelkie tamy, która zgwałci ich umysł. - mówił beztrosko, powtarzając słowa swojego mentora, szeptane między starszym mężczyzną a jurnym młodzieniaszkiem, nad inną oszołomioną mugolką. Zerknął na Wren, ledwo powstrzymując ciekawość, jak na podobne frazesy zareaguje kobieta. Czy miała w sobie tyle siły i żądzy, by wcielić je w życie?
Uśmiech zrzedł, a iskra w jego oczach zgasła, gdy wypomniała mu... wiek?! Był przecież w kwiecie wieku!
-Spokojnie, nie śpieszy mi się do grobu. Nie jestem przecież jeszcze... stary. - warknął z lekką urazą. Zamierzał żyć długo i szczęśliwie, potrzebował w końcu czasu aby objąć stołek Ministra Magii.
Odwrócił od Wren wzrok i skupił się na Olivii - ślicznej, młodziutkiej i, co najważniejsze, milczącej. Zagłębił się w jej dzieciństwo, dodał kilka detali, w tym psa. Fałszywe miłe wspomnienia, obietnicę nowego życia w Irlandii. Uważał, aby nie przesadzić - nadmiernie utopijne fantazje mogłyby skłonić dziewczynę do przyśpieszenia wyjazdu i marudzenia, a to skomplikowałoby życie panny Chang.
Przewrócił oczyma w odpowiedzi na obcesowe - jego zdaniem - pytanie.
-A co, wyglądam ci na uzdrowiciela lub jakiegoś służącego Shafiqów? - zadrwił, podobno w arabskich kulturach sprawdzało się cnotę dokładniej niż w Wielkiej Brytanii. Ale może to plotka. -Sama sobie sprawdź, ja nie handluję jej krwią. Przejdźmy do mojej zapłaty. - spojrzał wyczekująco na Wren. -Za lekcje legilimencji trzy razy tyle, co za nasze obecne spotkania. Ale mogę pomagać z mugolkami, przy okazji. - wygiął usta w prowokującym uśmieszku. Z jednej strony chciałby znaleźć uczennicę, z drugiej - samo jego towarzystwo było elitarne, a samo robienie interesów z Chang - ryzykowne. Musiał zachować anonimowość oraz nonszalancką aurę. Wszak to on miał być potrzebny Chang, o wiele bardziej niż ona jemu.
Drgnął, gdy zaproponowała mu... właściwie, co to było? Propozycja, niewinny flirt, złośliwość?
-Zachowujmy się profesjonalnie, Chang. - warknął, ostrzej niż zamierzał. Chciał jej chłodno przypomnieć o granicach przyzwoitości, ale to sam nie chciał pamiętać. O innej kobiecie, podobnej trochę do Wren. Zirytowany, poczekał na swoją działkę, a potem upchnął monety do sakiewki i oddalił się pośpiesznie - pod pretekstem zachowania ich spotkania w sekrecie i niewzbudzania podejrzeń.
/zt Cornelius
-Byłabyś... - wymruczał, potwierdzając jej słowa, rozpalając jej dumę. -Widziałem, jak rzucasz Oblivate. Też od tego zaczynałem. Znajomość uroków to pierwszy krok. Drugi to ciekawość. Dobrze też... rozumieć choć trochę swoje pierwsze... obiekty eksperymentów. A ty znasz już te swoje mugolki, to nie sprawi ci problemów. Zaś trzeci krok to niepowstrzymana chęć władzy i kontroli. Musisz stać się siłą, która przebije wszelkie tamy, która zgwałci ich umysł. - mówił beztrosko, powtarzając słowa swojego mentora, szeptane między starszym mężczyzną a jurnym młodzieniaszkiem, nad inną oszołomioną mugolką. Zerknął na Wren, ledwo powstrzymując ciekawość, jak na podobne frazesy zareaguje kobieta. Czy miała w sobie tyle siły i żądzy, by wcielić je w życie?
Uśmiech zrzedł, a iskra w jego oczach zgasła, gdy wypomniała mu... wiek?! Był przecież w kwiecie wieku!
-Spokojnie, nie śpieszy mi się do grobu. Nie jestem przecież jeszcze... stary. - warknął z lekką urazą. Zamierzał żyć długo i szczęśliwie, potrzebował w końcu czasu aby objąć stołek Ministra Magii.
Odwrócił od Wren wzrok i skupił się na Olivii - ślicznej, młodziutkiej i, co najważniejsze, milczącej. Zagłębił się w jej dzieciństwo, dodał kilka detali, w tym psa. Fałszywe miłe wspomnienia, obietnicę nowego życia w Irlandii. Uważał, aby nie przesadzić - nadmiernie utopijne fantazje mogłyby skłonić dziewczynę do przyśpieszenia wyjazdu i marudzenia, a to skomplikowałoby życie panny Chang.
Przewrócił oczyma w odpowiedzi na obcesowe - jego zdaniem - pytanie.
-A co, wyglądam ci na uzdrowiciela lub jakiegoś służącego Shafiqów? - zadrwił, podobno w arabskich kulturach sprawdzało się cnotę dokładniej niż w Wielkiej Brytanii. Ale może to plotka. -Sama sobie sprawdź, ja nie handluję jej krwią. Przejdźmy do mojej zapłaty. - spojrzał wyczekująco na Wren. -Za lekcje legilimencji trzy razy tyle, co za nasze obecne spotkania. Ale mogę pomagać z mugolkami, przy okazji. - wygiął usta w prowokującym uśmieszku. Z jednej strony chciałby znaleźć uczennicę, z drugiej - samo jego towarzystwo było elitarne, a samo robienie interesów z Chang - ryzykowne. Musiał zachować anonimowość oraz nonszalancką aurę. Wszak to on miał być potrzebny Chang, o wiele bardziej niż ona jemu.
Drgnął, gdy zaproponowała mu... właściwie, co to było? Propozycja, niewinny flirt, złośliwość?
-Zachowujmy się profesjonalnie, Chang. - warknął, ostrzej niż zamierzał. Chciał jej chłodno przypomnieć o granicach przyzwoitości, ale to sam nie chciał pamiętać. O innej kobiecie, podobnej trochę do Wren. Zirytowany, poczekał na swoją działkę, a potem upchnął monety do sakiewki i oddalił się pośpiesznie - pod pretekstem zachowania ich spotkania w sekrecie i niewzbudzania podejrzeń.
/zt Cornelius
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
17 października 1957
HEP!
Czknęła, a trzask wywołany teleportacją niemal zanikł pod dźwiękiem wodospadu. Czyżby ciągle wyrzucać ją miało koło jakiejś wody? Czuła się zdezorientowana, a smutek wciąż doskwierał jej duszy, na myśl tego, z czym jeszcze przed chwilą musiała się mierzyć. Znów nie wiedziała, gdzie dokładnie się znajduje, chociaż… takich wodospadów nie było wiele w kochanej Anglii, więc może to była jakaś wskazówka? Westchnęła ciężko, zaraz potem czknęła donośnie, krzywiąc się na ten fakt. Ostatnim razem ta przypadłość dotknęła ją chyba… parę lat temu? Tak, z pewnością minęło sporo czasu. Zapomniała już jak irytujące to było, a i nie chciało tak łatwo przejść. Może powinna więc znaleźć jakiegoś uzdrowiciela? Rozejrzała się na tę myśl, lecz najwyraźniej przyroda, póki co, oferowała zaledwie szum wodospadu, liście, gałęzie i korzenie. Być może ktoś bieglejszy w zielarstwie, a może nawet stricte ziołolecznictwie, byłby w stanie zrobić z tego użytek, niemniej jednak panna Crabbe mogła zaledwie podziwiać imponujące kształty i wielkość flory.
- Przeklęta HEP! czkawka - wymamrotała pod nosem, dziarsko wchodząc na ścieżkę. Przemoczone buty, już nie tylko z poprzedniej wędrówki, ale i tej obecnej, wydawały się coraz bardziej zatapiać w miękkiej ziemi, brudząc i pozostawiając brzydkie plamy na wypastowanej czarnej skórze trzewika. Podobnie zresztą rant spódnicy, ochlapany kroplami błota i wody, zmieniał całą kreację w znacznie mniej eleganckie odzienie, całkowicie nieadekwatne już do wizyty w Ministerstwie. Nawet nie miała pomysłu na to co powie przełożonemu. Czkawka mogła przydarzyć się każdemu, lecz czy nie brzmiało to jak zwykła wymówka? Przystanęła w końcu i wyciągnęła różdżkę, chcąc zorientować się, chociaż gdzie była północ. - Wskaż mi - wyinkantowała. - HEP! - różdżka niemal jak na zawołanie, wskazała pożądany kierunek, zaś panna Crabbe zamyśliła się na chwilę, zdając sobie sprawę, że w tej chwili niewiele jej ta informacja dała. Rozejrzała się jeszcze raz wokół siebie, a otaczająca ją mgła, przypomniała, że tak naprawdę wokół mogło czaić się… właściwie wszystko. Wzdrygnęła się, czy to z zimna, czy ze stresu i postanowiła ruszyć ścieżką w górę, aby z wodospadu rozejrzeć się po okolicy. Nie miała chyba w tej chwili lepsze opcji, a wolała nie ryzykować teleportacją, wszak przecież nie znała konsekwencji takiego czynu. A gdyby się wówczas rozszczepiła?
The member 'Forsythia Crabbe' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
- Schyl się! - krzyknął w ostatniej chwili, kiedy z gęstej mgły wyłowił wzrokiem czyjąś sylwetkę tuż przed sobą. Sam ostro szarpnął trzonek miotły starając się odbić w górę i tym samym uniknąć kolizji z nieświadomym niczego turystą. A właściwie turystką. Mimo dużej szybkości miotła zareagowała błyskawicznie i Joseph był prawie pewny, że nie uderzył kobiety... a jednak zawahał się.
Nie miał pojęcia jak do tego wszystkiego doszło, naprawdę! Wszystko zaczęło się zupełnie niewinnie: będąc w okolicy postanowił wspiąć się na ten słynny wodospad. Pogoda wprawdzie nie była zachęcająca - Joe nie spodziewał się specjalnych widoków - ale taka szybka wspinaczka stanowiła całkiem niezły trening. We mgle po śliskich kamieniach ze sportową torbą przewieszoną przez ramię ruszył więc truchtem w górę wodospadu.
Wokół panowała cisza nie licząc szumu wody i chyba w okolicy nie było żywego ducha prócz jego osoby. Tak mu się przynajmniej wydawało... do czasu.
Nie wiedział czy to jakiś luźny głaz czy korzeń czy może po prostu śliski mech - nie ulegało jednak wątpliwości, że nagle stracił grunt pod nogami i runął do przodu. Potrafił upadać, jako sportowiec już dawno się tego nauczył, żeby zminimalizować ilość kontuzji, ale... to niewiele mu dało w starciu ze śliskim, stromym podłożem. Zjechał więc kilka metrów w dół zatrzymując się tylko dzięki chwyceniu się jakiegoś silniejszego korzenia. Syknął cicho podnosząc się z ziemi i sprawdzając w jakim jest stanie. Ubłocił i rozdarł jeansy, skórzaną kurtkę trochę ubrudził i odrobinę się poobijał, ale to nie było nic wielkiego. Jedno zaklęcie i...
Zaraz, gdzie moja różdżka? - przemknęła mu po głowie nieprzyjemna myśl, kiedy sięgnął do kieszeni, ale ta okazała się pusta. Tak samo jak sześć pozostałych. Przeklął cicho rozglądając się wokół, a potem również ruszając znów w górę. Musiała wypaść kiedy upadł, ale zaraz ją przecież znajdzie, prawda? To nie igła w stogu siana, tylko...
Jasne, platanowe drewno dostrzegł kilka metrów przed sobą i przyspieszył kroku. Ta historia powinna się na tym skończyć, ale niestety, tak się nie stało.
Zastygłszy w bezruchu na miotle zawahał się spoglądając w ślad za złodziejami, których jeszcze przed chwilą ścigał. Owszem, nie mógł odpuścić, to w ogóle nie wchodziło w grę... ale wcześniej musiał sprawdzić czy osoba, którą prawie przed chwilą staranował, nie potrzebuje przypadkiem pomocy. Sam mógł wcale nie poczuć uderzenia, poza tym te kamienie na ścieżce naprawdę były śliskie i niewiele trzeba było, żeby spaść w przepaść, prawda?
Zmełł w ustach przekleństwo i zawrócił ostro miotłę starając się dotrzeć (już spokojniej, a nie na pełnej kicie, jak to było wcześniej) do miejsca niedoszłej kolizji.
- Hej, wszystko w porządku? Wybacz, kompletnie cię nie widziałem w tej mgle... - zaczął, kiedy postać znów zamajaczyła mu w polu widzenia. Włosy miał zmierzwione, trochę ubłocone ubranie i spodnie rozdarte na kolanie, ale oprócz tego miękki, niski głos i wyraz autentycznego zaniepokojenia na twarzy.
Nie miał pojęcia jak do tego wszystkiego doszło, naprawdę! Wszystko zaczęło się zupełnie niewinnie: będąc w okolicy postanowił wspiąć się na ten słynny wodospad. Pogoda wprawdzie nie była zachęcająca - Joe nie spodziewał się specjalnych widoków - ale taka szybka wspinaczka stanowiła całkiem niezły trening. We mgle po śliskich kamieniach ze sportową torbą przewieszoną przez ramię ruszył więc truchtem w górę wodospadu.
Wokół panowała cisza nie licząc szumu wody i chyba w okolicy nie było żywego ducha prócz jego osoby. Tak mu się przynajmniej wydawało... do czasu.
Nie wiedział czy to jakiś luźny głaz czy korzeń czy może po prostu śliski mech - nie ulegało jednak wątpliwości, że nagle stracił grunt pod nogami i runął do przodu. Potrafił upadać, jako sportowiec już dawno się tego nauczył, żeby zminimalizować ilość kontuzji, ale... to niewiele mu dało w starciu ze śliskim, stromym podłożem. Zjechał więc kilka metrów w dół zatrzymując się tylko dzięki chwyceniu się jakiegoś silniejszego korzenia. Syknął cicho podnosząc się z ziemi i sprawdzając w jakim jest stanie. Ubłocił i rozdarł jeansy, skórzaną kurtkę trochę ubrudził i odrobinę się poobijał, ale to nie było nic wielkiego. Jedno zaklęcie i...
Zaraz, gdzie moja różdżka? - przemknęła mu po głowie nieprzyjemna myśl, kiedy sięgnął do kieszeni, ale ta okazała się pusta. Tak samo jak sześć pozostałych. Przeklął cicho rozglądając się wokół, a potem również ruszając znów w górę. Musiała wypaść kiedy upadł, ale zaraz ją przecież znajdzie, prawda? To nie igła w stogu siana, tylko...
Jasne, platanowe drewno dostrzegł kilka metrów przed sobą i przyspieszył kroku. Ta historia powinna się na tym skończyć, ale niestety, tak się nie stało.
Zastygłszy w bezruchu na miotle zawahał się spoglądając w ślad za złodziejami, których jeszcze przed chwilą ścigał. Owszem, nie mógł odpuścić, to w ogóle nie wchodziło w grę... ale wcześniej musiał sprawdzić czy osoba, którą prawie przed chwilą staranował, nie potrzebuje przypadkiem pomocy. Sam mógł wcale nie poczuć uderzenia, poza tym te kamienie na ścieżce naprawdę były śliskie i niewiele trzeba było, żeby spaść w przepaść, prawda?
Zmełł w ustach przekleństwo i zawrócił ostro miotłę starając się dotrzeć (już spokojniej, a nie na pełnej kicie, jak to było wcześniej) do miejsca niedoszłej kolizji.
- Hej, wszystko w porządku? Wybacz, kompletnie cię nie widziałem w tej mgle... - zaczął, kiedy postać znów zamajaczyła mu w polu widzenia. Włosy miał zmierzwione, trochę ubłocone ubranie i spodnie rozdarte na kolanie, ale oprócz tego miękki, niski głos i wyraz autentycznego zaniepokojenia na twarzy.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdzieś w oddali usłyszała stukot kamieni, przez co podniosła zagubione spojrzenie między drzewa rysujące się we mgle. Gdzie kończyło się niebo, a gdzie mgła? Wszystko tonęło w mlecznej gęstwinie, oprócz dźwięków, które wydawały się przebiegać szybciej, prędzej i bliżej. Niepewne kroki stąpały po ścieżce, a baczne spojrzenie łypało po przestrzeni wokół.
Schyl się! Pochyliła się natychmiast, osłaniając twarz i głowę przed możliwą kolizją. Jedynie koniec miotły szarpnął lekko paroma pasmami włosów, które zdążyły wyswobodzić się z pieczołowicie plecionej na głowie fryzury. Kaptur opadł, a chłodny powiew prześlizgnął się po karku, łaskocząc delikatną skórę. Choć miała się zaledwie pochylić, tak z tego wszystkiego opadła na kolana, uderzając o twarde podłoże. Syknęła niezrozumiale coś pod nosem, zaraz próbując podnieść się do góry. Zadarła natychmiast rant sukni, sprawdzając, czy czarne pończochy były całe, lecz najwyraźniej jeden z kamieni postanowił sprawić jej psikusa, lekko przecinając nie tylko materiał, ale również skórę. Zagryzła zęby i opuściła spódnicę, która swą długością do połowy łydki pozwalała przynajmniej na zakrycie mankamentu ubioru – chociaż… i tak już dawno przestała wyglądać na kogoś, kto kilka godzin temu miał spotkać się w ministerialnym biurze w ważkiej sprawie. Gdy tylko sylwetka na miotle znów się do niej zbliżyła, chciała w pierwszej chwili krzyknąć, wyrazić swoją dezaprobatę, lecz zamiast donośnego głosu, z jej gardła wydobył się ton aż nazbyt opanowany i chłodny niczym zlodowaciałe przez Caeruleusio powietrze. – Więc może nie powinieneś latać w tej mgle, skoro nie widzisz, co znajduje się przed czubkiem twojego nosa – oburzyła się, stwierdzając raczej fakt, niżeli zadając pytanie. Zirytowana już nie samym mężczyzną, ale również sytuacją, w której przyszło jej się znaleźć, nie mogła ukryć emocji pałętających się po bladym licu. Przemoczone ubrania, chłód i jeszcze dokuczliwie piekące kolano – czym sobie na to akurat dzisiaj zasłużyła? Może miał być to żart, jakaś klątwa od wrednej koleżanki z pracy? Potarła się po czole i westchnęła ciężko, opuszczając ramiona w zrezygnowanym geście. – Przepraszam – wyrzekła zaraz lżejszym tonem, podchodząc nieco bliżej. Możliwe, że fan latania na miotle przy najgorszej możliwej pogodzie, był jedyną osobą, którą udało jej się tu spotkać, toteż jedynym ratunkiem. Poza tym z takim środkiem transportu miała szansę, na prędkie dostanie się do pobliskiej wsi? Marzyła o ciepłej herbacie i kocu, który odgrodziłby ją szczelnie od zimna. Od wspomnienia chowania trupa wraz z Keatonem. Chwilę zajęło jej przeanalizowanie twarzy i postury, wiszącego na miotle czarodzieja i wreszcie coś ją tknęło. Wright, ten Wright ze Zjednoczonych? A może się pomyliła? Wolała nie wypalić głupoty, którą mogła przynieść jej lawina wspomnień z trybunów boiska. Bezpieczniej było obyć się bez imion, choć może niegrzecznie, tak bez przedstawiania się? Czym były jednak maniery wyplute z etykiety w takiej sytuacji?
– Mógłbyś mi pomóc? Proszę, nie mam pojęcia, gdzie jestem, przeteleportowałam się przez przeklętą czkawkę i… – zaczęła się tłumaczyć wyraźnie przybita, gdy gdzieś w oddali dobiegł ją ponownie dźwięk opadających kamieni i ponaglający kogoś krzyk. Pytające spojrzenie zawisło więc na pozornie nieznajomym Josephie, jak gdyby czarownica spróbowała dopatrzeć się odpowiedzi w jego oczach.
Schyl się! Pochyliła się natychmiast, osłaniając twarz i głowę przed możliwą kolizją. Jedynie koniec miotły szarpnął lekko paroma pasmami włosów, które zdążyły wyswobodzić się z pieczołowicie plecionej na głowie fryzury. Kaptur opadł, a chłodny powiew prześlizgnął się po karku, łaskocząc delikatną skórę. Choć miała się zaledwie pochylić, tak z tego wszystkiego opadła na kolana, uderzając o twarde podłoże. Syknęła niezrozumiale coś pod nosem, zaraz próbując podnieść się do góry. Zadarła natychmiast rant sukni, sprawdzając, czy czarne pończochy były całe, lecz najwyraźniej jeden z kamieni postanowił sprawić jej psikusa, lekko przecinając nie tylko materiał, ale również skórę. Zagryzła zęby i opuściła spódnicę, która swą długością do połowy łydki pozwalała przynajmniej na zakrycie mankamentu ubioru – chociaż… i tak już dawno przestała wyglądać na kogoś, kto kilka godzin temu miał spotkać się w ministerialnym biurze w ważkiej sprawie. Gdy tylko sylwetka na miotle znów się do niej zbliżyła, chciała w pierwszej chwili krzyknąć, wyrazić swoją dezaprobatę, lecz zamiast donośnego głosu, z jej gardła wydobył się ton aż nazbyt opanowany i chłodny niczym zlodowaciałe przez Caeruleusio powietrze. – Więc może nie powinieneś latać w tej mgle, skoro nie widzisz, co znajduje się przed czubkiem twojego nosa – oburzyła się, stwierdzając raczej fakt, niżeli zadając pytanie. Zirytowana już nie samym mężczyzną, ale również sytuacją, w której przyszło jej się znaleźć, nie mogła ukryć emocji pałętających się po bladym licu. Przemoczone ubrania, chłód i jeszcze dokuczliwie piekące kolano – czym sobie na to akurat dzisiaj zasłużyła? Może miał być to żart, jakaś klątwa od wrednej koleżanki z pracy? Potarła się po czole i westchnęła ciężko, opuszczając ramiona w zrezygnowanym geście. – Przepraszam – wyrzekła zaraz lżejszym tonem, podchodząc nieco bliżej. Możliwe, że fan latania na miotle przy najgorszej możliwej pogodzie, był jedyną osobą, którą udało jej się tu spotkać, toteż jedynym ratunkiem. Poza tym z takim środkiem transportu miała szansę, na prędkie dostanie się do pobliskiej wsi? Marzyła o ciepłej herbacie i kocu, który odgrodziłby ją szczelnie od zimna. Od wspomnienia chowania trupa wraz z Keatonem. Chwilę zajęło jej przeanalizowanie twarzy i postury, wiszącego na miotle czarodzieja i wreszcie coś ją tknęło. Wright, ten Wright ze Zjednoczonych? A może się pomyliła? Wolała nie wypalić głupoty, którą mogła przynieść jej lawina wspomnień z trybunów boiska. Bezpieczniej było obyć się bez imion, choć może niegrzecznie, tak bez przedstawiania się? Czym były jednak maniery wyplute z etykiety w takiej sytuacji?
– Mógłbyś mi pomóc? Proszę, nie mam pojęcia, gdzie jestem, przeteleportowałam się przez przeklętą czkawkę i… – zaczęła się tłumaczyć wyraźnie przybita, gdy gdzieś w oddali dobiegł ją ponownie dźwięk opadających kamieni i ponaglający kogoś krzyk. Pytające spojrzenie zawisło więc na pozornie nieznajomym Josephie, jak gdyby czarownica spróbowała dopatrzeć się odpowiedzi w jego oczach.
|06.01.1958
Hep!
Uczucie szarpania w okolicy pępka było bardzo nieprzyjemne, wręcz bolesne. Głuchy chlupot w wodzie oznajmił zaś, że coś lub ktoś właśnie wylądował u stóp wodospadu. Lady Burke poczuła jak woda przenika przez jej ubranie, które nie było przystosowane do nurkowania. Suknia zaczęła ciążyć wokół kostek i oblepiać nogi. Ciemne włosy całkowicie się rozsypały na ramionach i plecach kobiety, spinki smętnie zwisały na ich końcach. Zorientowała się, że szpila wypadła jej w domu czarownicy na Pont Street. Jęknęła głucho, gdyż woda zalała jej trzewiki i ochładzała ciało gwałtownie.
Dopiero co wysłała list do brata, że jest bezpieczna w Londynie i nagle znalazła się w wodzie, kompletnie nie wiedząc w jakiej części Anglii. Czkawka teleportacyjna dosięgnęła właśnie ją, była tego niemalże pewna. To nie był przypadek, że po raz drugi ją przeniosło. Przeklęty niech będzie Mathieu Rosier, który ją tak rozstroił, że teraz rzucało nią jak szmacianą lalką po całym kraju. Powoli i mozolnie zaczęła się wydostawać z lodowatej wody, wiedziała, że musi osuszyć swoje ubranie, bo inaczej złapie katar albo co gorsza wyziębi się na śmierć; już zaczęła się trząść jak osika na wietrze. Wyciągnęła różdżkę i wskazała na swoje ubranie - Evanesco. - Po chwili poczuła jak materiał zaczyna odklejać się od jej nóg, jak miękko opada na ziemię i już jej nie ciąży, nie ciągnie się po śniegu niczym żałosny całun, za lady, która znalazła się w środowisku tak odmiennym dla niej. Tylko bez paniki. Tylko bez paniki. Myśl, Primrose. Myśl. Rozejrzała się dookoła i dopiero wtedy zrozumiała w jak pięknej i urokliwej okolicy się znajduje. Wodospad opadał w dół, pieniąc się na dole, tworząc fantastyczną kaskadę, iście zachwycający widok. Jednak, nadal nie wiedziała gdzie się znajduje. Mogłaby spróbować teleportować się do domu, ale przecież wtedy czkawka znów mogłaby ją dopaść i co wtedy? Rozszczepienie lub coś znacznie gorszego. Nie mogła tak ryzykować.
Odwróciła się i gwałtownie podskoczyła zaskoczona widokiem dziewczynki w odległości paru metrów od siebie.
-Dzień dobry. Hep! - Zwróciła się do niej licząc, że może uda się czegoś dowiedzieć. -Przepraszam, zgubiłam się. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie się... znajduję? - Było zimno, nieprzyjemnie i zaczynała czuć narastający niepokój. Słyszała, że czarodzieje z powodu czkawki teleportacyjnej potrafili znikać na całe tygodnie a nawet miesiące, nie mogąc wrócić do domu.
Hep!
Uczucie szarpania w okolicy pępka było bardzo nieprzyjemne, wręcz bolesne. Głuchy chlupot w wodzie oznajmił zaś, że coś lub ktoś właśnie wylądował u stóp wodospadu. Lady Burke poczuła jak woda przenika przez jej ubranie, które nie było przystosowane do nurkowania. Suknia zaczęła ciążyć wokół kostek i oblepiać nogi. Ciemne włosy całkowicie się rozsypały na ramionach i plecach kobiety, spinki smętnie zwisały na ich końcach. Zorientowała się, że szpila wypadła jej w domu czarownicy na Pont Street. Jęknęła głucho, gdyż woda zalała jej trzewiki i ochładzała ciało gwałtownie.
Dopiero co wysłała list do brata, że jest bezpieczna w Londynie i nagle znalazła się w wodzie, kompletnie nie wiedząc w jakiej części Anglii. Czkawka teleportacyjna dosięgnęła właśnie ją, była tego niemalże pewna. To nie był przypadek, że po raz drugi ją przeniosło. Przeklęty niech będzie Mathieu Rosier, który ją tak rozstroił, że teraz rzucało nią jak szmacianą lalką po całym kraju. Powoli i mozolnie zaczęła się wydostawać z lodowatej wody, wiedziała, że musi osuszyć swoje ubranie, bo inaczej złapie katar albo co gorsza wyziębi się na śmierć; już zaczęła się trząść jak osika na wietrze. Wyciągnęła różdżkę i wskazała na swoje ubranie - Evanesco. - Po chwili poczuła jak materiał zaczyna odklejać się od jej nóg, jak miękko opada na ziemię i już jej nie ciąży, nie ciągnie się po śniegu niczym żałosny całun, za lady, która znalazła się w środowisku tak odmiennym dla niej. Tylko bez paniki. Tylko bez paniki. Myśl, Primrose. Myśl. Rozejrzała się dookoła i dopiero wtedy zrozumiała w jak pięknej i urokliwej okolicy się znajduje. Wodospad opadał w dół, pieniąc się na dole, tworząc fantastyczną kaskadę, iście zachwycający widok. Jednak, nadal nie wiedziała gdzie się znajduje. Mogłaby spróbować teleportować się do domu, ale przecież wtedy czkawka znów mogłaby ją dopaść i co wtedy? Rozszczepienie lub coś znacznie gorszego. Nie mogła tak ryzykować.
Odwróciła się i gwałtownie podskoczyła zaskoczona widokiem dziewczynki w odległości paru metrów od siebie.
-Dzień dobry. Hep! - Zwróciła się do niej licząc, że może uda się czegoś dowiedzieć. -Przepraszam, zgubiłam się. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie się... znajduję? - Było zimno, nieprzyjemnie i zaczynała czuć narastający niepokój. Słyszała, że czarodzieje z powodu czkawki teleportacyjnej potrafili znikać na całe tygodnie a nawet miesiące, nie mogąc wrócić do domu.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Dnie zimne się zrobiły ostatnio. Ale nic to, dziwić się nie można było, skoro zima w swoje objęcia już cały kraj wzięła. Nie tylko Devon, ale i inne hrabstwa. Łatwa to rzecz nie była, głównie dlatego, że w czasach takich jak te, ciężko było. Ludziom, bo ja to nawet źle nie miałam. Choć swojego wiele też nie. Pomagałam cioci w stajni tam ucząc się o tym, jak dobrze zajmować się końmi i poznając te, które posiadała. Nie narzekałam, chociaż czasem było to wymagające. Za pracę ciocia czasem dawała mi kilka monet, które składałam w szufladzie na moment, w którym mogą okazać się być potrzebne. Taki mógł przecież nadejść szybciej, niż byłam w stanie się spodziewać prawda?
Prawda. Oczywiście, że prawda. Pokłosie walk odbywających się na ziemiach nie tylko Devon, ale i innych hrabstw odbijało się widocznie, nie tylko w napływających grupach wędrowców, ale i w oczach samych mieszkańców. Brakowało rzeczy, jedzenia, ubrań a czasem nawet miejsca, mimo wysiedleń mugoli. A my, staraliśmy się robić, co się da. Jednocześnie czułam, że to niezmiennie zbyt mało.
Wodospady tak naprawdę znajdowały się na mojej drodze powrotnej. Nie zastanawiałam się długo, wybierając ścieżkę przez las za towarzystwo mając Montygona i smoczognika którym się opiekowałam i któremu nadałam imię Basil - z francuska. W jednej takiej książce znalazłam i uznałam, że pasuje nawet do małego smoka. Ten zdawał się drzemać na moim ramieniu, pazurami wczepiając się w płaszcz. Ku mojej udręce razem z nami wędrował Walter. Ale pozwolił mi, bym spędziła przy wodospadzie chwilę w samotności - lubiłam z nim rozmawiać. W szumie opadającej wody dostrzec i usłyszeć można było wiele, jeśli tylko słuchać się umiało odpowiednio.
Ale dzisiaj, nie byłam tutaj sama. Zatrzymałam się, dostrzegając nieznajomą jednostkę. Jedna z dłoni trzymała wiązanie konia. Druga wsunęła się do kieszeni. Pamiętałam przecież co Pan Dee mi mówił.
- Dzień dobry. - odpowiedziałam więc, kultury w sobie posiadając nawet trochę. Brwi mi zmarszczyły się na pytanie, które padło. Wzrok przesunął na wodospad i z powrotem do kobiety. - To Canonteign Falls, rzecz jasna. - wyjaśniłam więc, marszcząc odrobinę brwi, ale nie dodając nic więcej przynajmniej nie na razie. Odwróciłam głowę przez ramię, ale Waltera widać nie było.
Prawda. Oczywiście, że prawda. Pokłosie walk odbywających się na ziemiach nie tylko Devon, ale i innych hrabstw odbijało się widocznie, nie tylko w napływających grupach wędrowców, ale i w oczach samych mieszkańców. Brakowało rzeczy, jedzenia, ubrań a czasem nawet miejsca, mimo wysiedleń mugoli. A my, staraliśmy się robić, co się da. Jednocześnie czułam, że to niezmiennie zbyt mało.
Wodospady tak naprawdę znajdowały się na mojej drodze powrotnej. Nie zastanawiałam się długo, wybierając ścieżkę przez las za towarzystwo mając Montygona i smoczognika którym się opiekowałam i któremu nadałam imię Basil - z francuska. W jednej takiej książce znalazłam i uznałam, że pasuje nawet do małego smoka. Ten zdawał się drzemać na moim ramieniu, pazurami wczepiając się w płaszcz. Ku mojej udręce razem z nami wędrował Walter. Ale pozwolił mi, bym spędziła przy wodospadzie chwilę w samotności - lubiłam z nim rozmawiać. W szumie opadającej wody dostrzec i usłyszeć można było wiele, jeśli tylko słuchać się umiało odpowiednio.
Ale dzisiaj, nie byłam tutaj sama. Zatrzymałam się, dostrzegając nieznajomą jednostkę. Jedna z dłoni trzymała wiązanie konia. Druga wsunęła się do kieszeni. Pamiętałam przecież co Pan Dee mi mówił.
- Dzień dobry. - odpowiedziałam więc, kultury w sobie posiadając nawet trochę. Brwi mi zmarszczyły się na pytanie, które padło. Wzrok przesunął na wodospad i z powrotem do kobiety. - To Canonteign Falls, rzecz jasna. - wyjaśniłam więc, marszcząc odrobinę brwi, ale nie dodając nic więcej przynajmniej nie na razie. Odwróciłam głowę przez ramię, ale Waltera widać nie było.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Devon… Devon! Poczuła jak panika zaczyna ogarniać całe jej ciało. Znajdowała się na ziemiach wroga i musiała uważać na każde słowo jakie wypowiadała. Nie mogła być tu bezpieczna, bo kto wie komu dziewczynka powie, że spotkała lady Burke. Zabiliby ją na miejscu i to bezlitośnie, a potem jej głowę przesłali w krwawej paczce do Durham. Wzięła głębszy oddech aby nie dać się panice. Zamrugała powiekami by powstrzymać zdradzieckie łzy.
-Jestem daleko od domu… - Szepnęła do siebie i przysiadła na najbliższym kamieniu. -Dziękuję. - Zwróciła się do dziewczynki, która udzieliła jej odpowiedzi. Zaczęła wyplatać z włosów zaplątane spinki, pociągnęła parę razy za kosmyki i syknęła z bólu. Dzielna lady Burke, która uważała, że jest wielce odważna i zawsze da sobie ze wszystkim radę, czuła się coraz bardziej bezradna w obliczu czkawki, która ją dopadła. -To tylko czkawka teleportacyjna. - Dodała jeszcze tonem głosu jakby doświadczyła tego niemalże codziennie i nie przejmowała się niczym. Robiła dobrą minę do złej gry, mając świadomość, że nie jest teraz bezpieczna i nie może liczyć na pomoc rodziny. Była zdana na siebie i swoje szczęście, o którym nie mogła mówić, że teraz jej dopisuje. Musiała wyglądać teraz żałośnie, szarpiąc się ze spinkami w ciemnych włosach. Nie powinna nigdy przejmować się więcej słowami innych, być skupiona na swoich planach. -Niech to… - Westchnęła kiedy uznała, że nic z włosami teraz nie zrobi. Były splątane i nie chciały ulec jej działaniom więc tylko pogorszyła całą sytuację. Zrezygnowana czekała na kolejne uderzenie czkawki, bo cóż jej pozostało? Gdzie tym razem ją wyrzuci? Na szczycie jakiejś góry? W środku szkocji, a może bezpośrednio do salonu kogoś z układu Rebeliantów? Jak widać niebezpiecznie się do tego zbliżała i miała powody by zakładać, że tak właśnie się stanie. Podniosła wzrok na dziewczynkę, która najwidoczniej nie wiedziała co dalej zrobić. -Jesteś stąd? Z okolic? - zagadnęła jeszcze swoją nieoczekiwaną towarzyszkę. Założyła śmiało, że musi pochodzić z Devon skoro przebywała przy wodospadzie samodzielnie. Nie dostrzegła nikogo dorosłego.
-Jestem daleko od domu… - Szepnęła do siebie i przysiadła na najbliższym kamieniu. -Dziękuję. - Zwróciła się do dziewczynki, która udzieliła jej odpowiedzi. Zaczęła wyplatać z włosów zaplątane spinki, pociągnęła parę razy za kosmyki i syknęła z bólu. Dzielna lady Burke, która uważała, że jest wielce odważna i zawsze da sobie ze wszystkim radę, czuła się coraz bardziej bezradna w obliczu czkawki, która ją dopadła. -To tylko czkawka teleportacyjna. - Dodała jeszcze tonem głosu jakby doświadczyła tego niemalże codziennie i nie przejmowała się niczym. Robiła dobrą minę do złej gry, mając świadomość, że nie jest teraz bezpieczna i nie może liczyć na pomoc rodziny. Była zdana na siebie i swoje szczęście, o którym nie mogła mówić, że teraz jej dopisuje. Musiała wyglądać teraz żałośnie, szarpiąc się ze spinkami w ciemnych włosach. Nie powinna nigdy przejmować się więcej słowami innych, być skupiona na swoich planach. -Niech to… - Westchnęła kiedy uznała, że nic z włosami teraz nie zrobi. Były splątane i nie chciały ulec jej działaniom więc tylko pogorszyła całą sytuację. Zrezygnowana czekała na kolejne uderzenie czkawki, bo cóż jej pozostało? Gdzie tym razem ją wyrzuci? Na szczycie jakiejś góry? W środku szkocji, a może bezpośrednio do salonu kogoś z układu Rebeliantów? Jak widać niebezpiecznie się do tego zbliżała i miała powody by zakładać, że tak właśnie się stanie. Podniosła wzrok na dziewczynkę, która najwidoczniej nie wiedziała co dalej zrobić. -Jesteś stąd? Z okolic? - zagadnęła jeszcze swoją nieoczekiwaną towarzyszkę. Założyła śmiało, że musi pochodzić z Devon skoro przebywała przy wodospadzie samodzielnie. Nie dostrzegła nikogo dorosłego.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie spodziewałam się tutaj nikogo. Bo jak mogłam na tym pustkowiu w miejscu w które wcale nie było tak łatwo trafić. A może właśnie powinnam była? Być przygotowana. Zawsze i wszędzie gotowa na wszystko. Na pojawiające się znikąd kobiety też. Obserwowałam ją, zaciskając rękę w kieszeni na różdżce. Co właściwie powinnam zrobić? Wycofać się? Odejść? Zadać jakieś ważne pytania? Tylko… które były ważne? Wypowiedziane słowa na chwilę przyciągnęły moje spojrzenie, kiedy rozglądałam się wokół. Basil wyjrzał spod kurtki, wydając z siebie cichy pisk. Zmarszczyłam brwi, słuchając przedstawionego wytłumaczenia.
- Tylko? - powtórzyłam po ładnie ubranej kobiecie. Nie widywałam takich strojów za bardzo w Devon. Prędzej kojarzyły mi się z tym, co nosiła kuzynka Mare albo Livia. - Słyszałam kiedyś, że zdarzało jej się przenosić ludzi w środek góry, albo na dno oceanu. To dopiero niefortunne zdarzenie, prawda? - zastanowiłam się głośno marszcząc brwi. - Wyobraża sobie pani? Znaleźć się na samym dnie ciemnego i zimnego oceanu? - aż sama się wzdrygnęłam na tę myśl, która mi przez głowę przeszła. Jedno było pewne - czkawka teleportacja właśnie znalazła się na liście moich wrogów razem z losem, przeznaczeniem i Thomasem Doe. Kolejne pytanie sprawiło, że coś mi w głowie piknęło. Co by Brendan kazał mi zrobić? Kłamać? Mówić prawdę? W końcu pokręciłam przecząco głową. Nie byłam stąd. Tego jednego byłam pewna. - Tylko przejazdem. A pani, pani… - zacięłam się, uświadamiając sobie, że w sumie to się nie przedstawiła. - Skąd jest? - zakończyłam koślawo, próbując usta ubrać w uśmiech. Bo co innego mi pozostało, poza próbą utrzymania pod płaszczem wiercącego się ognika, który widocznie miał właśnie w tym momencie ochotę na harce i wydostanie się na zewnątrz. Tak w całkowitej swojej formie i okazałości. Nie tylko z wystającym na zewnątrz pyszczkiem. Odwróciłam szybko głowę, żeby sprawdzić, czy Walter przypadkiem nie znalazł drogi, ale nadal nie było słychać żadnych ruchów wokół.
- Tylko? - powtórzyłam po ładnie ubranej kobiecie. Nie widywałam takich strojów za bardzo w Devon. Prędzej kojarzyły mi się z tym, co nosiła kuzynka Mare albo Livia. - Słyszałam kiedyś, że zdarzało jej się przenosić ludzi w środek góry, albo na dno oceanu. To dopiero niefortunne zdarzenie, prawda? - zastanowiłam się głośno marszcząc brwi. - Wyobraża sobie pani? Znaleźć się na samym dnie ciemnego i zimnego oceanu? - aż sama się wzdrygnęłam na tę myśl, która mi przez głowę przeszła. Jedno było pewne - czkawka teleportacja właśnie znalazła się na liście moich wrogów razem z losem, przeznaczeniem i Thomasem Doe. Kolejne pytanie sprawiło, że coś mi w głowie piknęło. Co by Brendan kazał mi zrobić? Kłamać? Mówić prawdę? W końcu pokręciłam przecząco głową. Nie byłam stąd. Tego jednego byłam pewna. - Tylko przejazdem. A pani, pani… - zacięłam się, uświadamiając sobie, że w sumie to się nie przedstawiła. - Skąd jest? - zakończyłam koślawo, próbując usta ubrać w uśmiech. Bo co innego mi pozostało, poza próbą utrzymania pod płaszczem wiercącego się ognika, który widocznie miał właśnie w tym momencie ochotę na harce i wydostanie się na zewnątrz. Tak w całkowitej swojej formie i okazałości. Nie tylko z wystającym na zewnątrz pyszczkiem. Odwróciłam szybko głowę, żeby sprawdzić, czy Walter przypadkiem nie znalazł drogi, ale nadal nie było słychać żadnych ruchów wokół.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wizja znalezienia się na dnie oceanu czy na szczycie śnieżnej góry wcale nie napawała ją optymizmem. Choć z drugiej strony dobrze, że wylądowała przy wodospadzie. Dziewczynka miała jednak rację, czkawka bywała zdradliwa i mogła napytać jej jeszcze więcej biedy. Poczuła jak rezygnacja zaczyna brać górę. Chciała po prostu usiąść i czekać, nie walczyć z tym, bo to i tak niczego nie zmieni.
-W takim razie mam szczęście. - Wskazała na wodospad. -Na dnie oceanu? - Zapytała unosząc lekko brwi ku górze. -Musi być tam zimno, ciemno oraz oznacza to, że już nie żyję. - Miała w tej chwili wisielczy humor, który raczej nie miał się zmienić w najbliższym czasie. Zaraz jednak uśmiechnęła się przepraszająco. -Wood. - Wypowiedziała pierwsze nazwisko jakie przyszło jej do głowy. Obawiała się, że podanie prawdziwych personaliów może spowodować większe kłopoty. -Edith Wood - Drugie imię po babce było bezpieczne i z nikim się zbytnio nie kojarzyło. Mogła mieć pewność, że podaje nazwisko czystej krwi, które nie budzi wątpliwości. -Byłam w odwiedzinach u rodziny w Szkocji. - Nie mówiła ze szkockim akcentem więc podawanie się za mieszkankę tego regionu zostałoby od razu wyłapane. Dziewczyna zaś należała do takich, które zadają dużo pytań i łączą fakty. Wolała nie ryzykować głupio. I tak już to robiła wdając się z nią w rozmowę. Oczekiwała ponownego czknięcia, które je porwie w siną dal. Nie czuła się komfortowo w obecności dziewczyny, czuła pod skóra strach i lęk o własne życie. Była w tej chwili tchórzem, który udawał, że wszystko jest pod kontrolą a było całkiem przeciwnie. -Wcześniej rzuciło mnie do Londynu, do domu obcej mi kobiety… - Zagadnęła jeszcze dziewczynę chcąc zabić jakoś czas oczekiwania na nieuchronne. -Była bardzo miła…
Mówiła, bo chciała zabić czas, nie chciała czuć jak wolno płynie a ona marznie bez płaszcza tylko w sukni, choć uszytej z ciepłych materiałów, ale wyłącznie sukni. Nie miała rękawiczek, nie miała nawet żadnego szala, który by ją choć trochę osłonił. Może powinna rozpalić ogień?
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Z pewnością. - zgodziłam się w kwestii szczęścia. Dno oceanu zdecydowanie należało do mniej zabawnych. Z pewnością nikt nie opowiadał anegdot o tym, jak kiedyś czkawka wrzuciła go na dno oceanu. Pewnie dlatego, że niewiele w tym czegoś zabawnego można było odnaleźć. Zmarszczyłam na chwilę brwi w zastanowieniu na kolejne słowa. Na dnie oceanu z pewnością musiało być zimno. I ciemno, bo światło mogło nie przebić się aż tak daleko ponad powierzchnię ziemi, ale jeśli czy z dna oceanu wyjść się naprawdę nie dało? - A może jednak nie? - zaprzeczyła unosząc jasne spojrzenie na kobietę obok niej. - Bąblogłowa mogłaby dać radę. A ascendio pomóc się wynurzyć. - zawyrokowała spokojnie, nie przestając marszczyć rudych brwi. - Cóż, zawsze to by było dobrze spróbować najpierw zamiast umierać od razu, prawda? - zapytała retorycznie a marszczenie uszło z jej czoła. - Mama zawsze mawiała, że los czasem da się przekonać uporem i determinacją. - przytoczyłam jeszcze jedne ze słów, które zostawiła mi mama. Chociaż ten los, to jednak mimo wszystko na nerwy niesamowicie mi działał. Ale skoro wiedziałam, że mój upór i determinacja są w stanie go przekonać - pokonać - to nie zamierzałam nawet na chwilę wziąć i odpuść co to to nie. Wróciłam spojrzeniem do kobiety, kiedy ta się przedstawiła słuchając tych powodów całych. Rodzinach w Szkocji. I Londynie. - Skąd pani wiedziała, pani Wood, że to Londyn jak do domu panią wrzuciło? - zapytała z zastanowieniem. Wydęła lekko usta. Czy po domu, da się rozpoznać, w którym miejscu kraju się jest. A może to widok z okna zdradził wszystko dokładnie i bez większych ceregieli. Londyn. Prawie się wzdrygnęłam. Prawie, bo powstrzymałam to wzdrygnięcie. Jeszcze zanim Brendan zniknął, nawkładał mi dokładnie do głowy. Londyn znaczył dla mnie możliwie, że nawet śmierć. Gorszą, niż na dnie oceanu. Wierzyłam mu i nie zamierzałam do niego brać i wchodzić. Zresztą, i tak nie było jakiejś większej potrzeby. - Nie jest pani z Devon, prawda? - zapytałam więc zamiast tego. Basil, smoczognik, którego miałam za sobą pod płaszczem wystawił pysk na wierzch. A ja w sumie widząc, jak się tak z zimna trząść zaczyna ściągnęłam z szyi ręcznik w kolorze burgundy i wyciągnęłam w kierunku kobiety. - Proszę. - powiedziałam, nie mając nic więcej w tej chwili, co jakoś mogłoby pomóc. - Walter powinien zaraz tu być, może pani pomóc znaleźć drogę. - zaproponowałam jeszcze, unosząc usta w krótkim uśmiechu.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Canonteign Falls
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice