Morsmordre :: Devon :: Okolice
Canonteign Falls
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Canonteign Falls
Canonteign Falls to urokliwe miejsce położone w okolicach wioski Christow. Właśnie tu, w Devon, z dala od cywilizacji, znajduje się najwyższy wodospad w Anglii, skryty na terenie parku znanego z zapierających dech w piersiach widoków oraz piękna naturalnej przyrody. Można tu spotkać paprocie wyższe od człowieka, kręte strumienie, wyjątkowo rzadkie kwiaty i niespotykane nigdzie indziej gatunki ptaków. Spacery wzdłuż malowniczych ścieżek pozwalają na odcięcie się od rzeczywistości, sprzyjają rozmarzeniu i zadumie. Dotarcie na sam szczyt wodospadu nie należy do najprostszych, droga jest zawiła i niebezpieczna - warta jednak swojej ceny.
Nie rozbawił go jej żart. Czego mogła się spodziewać? Teraz - gdy spytała - sam nie wiedział. Spięte mięśnie twarzy zdradzały zdenerwowanie, ale tylko one, kiedy wspomniała o Londynie. W jego mieszkaniu zostały wszystkiego jego rzeczy, nie miał nic. Pieniędzy, ubrań, wszystko przepadło. Udało mu się zachować tylko - i aż - życie, z jasnym i oczywistym celem zemsty na tych, którzy odpowiadali za wszystko, co wydarzyło się w ostatnim czasie. Neala wyniosła się do wujostwa wcześniej, poprosił ją o to, ale sam nie zdążył przenieść swoich rzeczy. To mieszkanie było wszystkim, w co zdołał zainwestować ostatnie oszczędności po zmarłej matce, a teraz nie było już i tego. Nie do końca dopuszczał do siebie tę myśl, unikał jej, nie chciał konfrontować się z rzeczywistością, było za wcześnie.
- Rozeszliśmy się jeszcze w Lancashire. Nie wracałem na południe z twoim ojcem. Zostałem tam dłużej, musiałem... - nabrać sił. Dojść do siebie. Sprostował jej słowa bez przekonania, jej ojciec nie wiedział, dokąd zmierzał, nie pytał go o to przecież. I tak bardzo mu pomógł, nie musiał niańczyć go całą drogę. I tak się dla niego narażał. I tak przez niego sam wpadł w pułapkę. Pochwycił jej dłoń, mocno i zdecydowanie, silnym chwytem pomagając jej stanąć na nogi. Zgodnie z jej życzeniem, zamknął przy tym oczy - choć przecież i tak już ją widział. Poranione nogi, nie wstydziła się ich jeszcze chwilę temu. Odsłonięte ramiona, lekki materiał bielizny, krwawe ślady na plecach. Widział to też teraz, przez zamknięte oczy, pamiętał. - Krwawisz - przypomniał, czy była pewna, że nie trzeba było tego sprawdzić? Kącik jego ust uniósł się mimowolnie, gdy wspomniała o spódnicy. Nie wyglądała na zawstydzoną, lecz mimo to darował sobie komentarz, nie wypadało mu o tym mówić. Stał bez ruchu, z brodą uniesioną w górę, ciężar ciała pozostał rozłożony na obie nogi. Nie poruszył się nawet pół cala, wiedząc, że mógł łatwo ześlizgnąć się ze skały - nie zamierzał otwierać oczu, póki mu na to nie pozwoli. Może było to wygodne też dla niego, kiedy wyrzucała mu, jak długo go nie było. Kiwnął głową, kilka razy. Półtorej roku. Szmat czasu, powinien tu być, przy Neali - dorosła, kiedy nie było przy niej nikogo - przy reszcie, na rozkazy Longbottoma. Ale popełnił błąd i słono za niego zapłacił. Sam był winien swojej niewoli. Nie przegrał walki, złamał rozkaz i ruszył, choć nie powinien. Dał się ponieść emocjom, a one go zgubiły.
Nie powiedział, że był taki - jaki? Przegrany, Jackie? Złamany? Zakryte powiekami oczy nie mogły zdradzić ni złości ni bólu, tylko napięcie mięśni twarzy - nie ustępowało wcale. On też nie chciał, żeby ktokolwiek widział go w takim stanie. Co miał jej powiedzieć? Że zgolił włosy, bo w jego skórę wżarły się wszy? Bo żył w gnoju? Nie masz pojęcia, przez co przeszedłem, Jackie. Może miała do tego wszystkiego prawo. Przesłuchań, nieufności, niepewności. Może mieli rację, nie ufając mu wcześniej, ostatecznie to on zawiódł.
- Nie przyglądałem ci się. Potrzebowałem wody. - Nie tłumaczył, dlaczego, to oczywiste. Oskarżała go, że przychodził tu podglądać dziewczęta, ale przecież wiedziała, że to nieprawda. - Byłaś... - Nago. Przyjrzał się jej dopiero, kiedy dostrzegł, że nie była drapieżnikiem, a ofiarą. Że potrzebowała pomocy. Dopiero wtedy ją rozpoznał, nie sądziła chyba, że się z nią drażnił dla zabawy. - Widziałem blizny. Co się stało? Kto cię tak urządził? - Powinien, powinien tu być. Ramię w ramię, jego brak osłabiał szeregi. Wciąż patrzył przed siebie, choć jej głos dobiegał z boku, nie otworzył oczu. Kiedy miał je zamknięte, mocniej wsłuchiwał się w tembr jej głosu i więcej z niego rozumiał. Czuł, gdzie jest, słyszał, czy ma zwróconą ku niemu twarz. Wytężał słuch, skalna półka była wąska. Była ranna, ale żyła. Dobrze było ją widzieć żywą.
- Dlaczego się nie podpisałaś? Dlaczego mi nie odpisałaś? - pytał, bo nie rozumiał. Unikała go? Bała się go? Wtedy wcale nie wysyłałaby tego listu. Odpisał jej zbyt nerwowo? Nie potrafił się odnaleźć. Chyba nie zawsze był sobą. Kiwnął głową, kiedy życzyła mu powrotu do zdrowia, nie potrafiąc podziękować za to na głos. - Późno już - odparł, gdy zaproponowała mu gościnę. Znał Potterów, ale nie widział ich od lat. Wiedział, że będą chcieli ugościć go należycie, z szacunku dla jego rodziny. Pewnie jeszcze nie słyszeli o tym, że żył. Devon było biedne. W niewielu domach stoły uginały się od jedzenia. Nie chciał robić kłopotu, zwłaszcza o tej porze. - Odprowadzę cię do nich i wrócę do siebie - zadecydował, nie powinien zostawiać jej takiej, osłabionej, ale nie zajmie głowy jej gospodarzom. Nie powinien tego robić również z szacunku dla swojej ciotki, zmartwi się, jeśli nie wróci po zmroku - a i tak był jej wdzięczny za wszystko, co robiła, tak dla niego, jak i jego siostry.
Jego powieki nie uniosły się, póki na to nie pozwoliła.
- Potterowie wiedzą, że dokonujesz tu rozbojów? - spytał od niechcenia, uśmiech dalej nie wpełzł na jego usta, ale nie mówił poważnie.
- Rozeszliśmy się jeszcze w Lancashire. Nie wracałem na południe z twoim ojcem. Zostałem tam dłużej, musiałem... - nabrać sił. Dojść do siebie. Sprostował jej słowa bez przekonania, jej ojciec nie wiedział, dokąd zmierzał, nie pytał go o to przecież. I tak bardzo mu pomógł, nie musiał niańczyć go całą drogę. I tak się dla niego narażał. I tak przez niego sam wpadł w pułapkę. Pochwycił jej dłoń, mocno i zdecydowanie, silnym chwytem pomagając jej stanąć na nogi. Zgodnie z jej życzeniem, zamknął przy tym oczy - choć przecież i tak już ją widział. Poranione nogi, nie wstydziła się ich jeszcze chwilę temu. Odsłonięte ramiona, lekki materiał bielizny, krwawe ślady na plecach. Widział to też teraz, przez zamknięte oczy, pamiętał. - Krwawisz - przypomniał, czy była pewna, że nie trzeba było tego sprawdzić? Kącik jego ust uniósł się mimowolnie, gdy wspomniała o spódnicy. Nie wyglądała na zawstydzoną, lecz mimo to darował sobie komentarz, nie wypadało mu o tym mówić. Stał bez ruchu, z brodą uniesioną w górę, ciężar ciała pozostał rozłożony na obie nogi. Nie poruszył się nawet pół cala, wiedząc, że mógł łatwo ześlizgnąć się ze skały - nie zamierzał otwierać oczu, póki mu na to nie pozwoli. Może było to wygodne też dla niego, kiedy wyrzucała mu, jak długo go nie było. Kiwnął głową, kilka razy. Półtorej roku. Szmat czasu, powinien tu być, przy Neali - dorosła, kiedy nie było przy niej nikogo - przy reszcie, na rozkazy Longbottoma. Ale popełnił błąd i słono za niego zapłacił. Sam był winien swojej niewoli. Nie przegrał walki, złamał rozkaz i ruszył, choć nie powinien. Dał się ponieść emocjom, a one go zgubiły.
Nie powiedział, że był taki - jaki? Przegrany, Jackie? Złamany? Zakryte powiekami oczy nie mogły zdradzić ni złości ni bólu, tylko napięcie mięśni twarzy - nie ustępowało wcale. On też nie chciał, żeby ktokolwiek widział go w takim stanie. Co miał jej powiedzieć? Że zgolił włosy, bo w jego skórę wżarły się wszy? Bo żył w gnoju? Nie masz pojęcia, przez co przeszedłem, Jackie. Może miała do tego wszystkiego prawo. Przesłuchań, nieufności, niepewności. Może mieli rację, nie ufając mu wcześniej, ostatecznie to on zawiódł.
- Nie przyglądałem ci się. Potrzebowałem wody. - Nie tłumaczył, dlaczego, to oczywiste. Oskarżała go, że przychodził tu podglądać dziewczęta, ale przecież wiedziała, że to nieprawda. - Byłaś... - Nago. Przyjrzał się jej dopiero, kiedy dostrzegł, że nie była drapieżnikiem, a ofiarą. Że potrzebowała pomocy. Dopiero wtedy ją rozpoznał, nie sądziła chyba, że się z nią drażnił dla zabawy. - Widziałem blizny. Co się stało? Kto cię tak urządził? - Powinien, powinien tu być. Ramię w ramię, jego brak osłabiał szeregi. Wciąż patrzył przed siebie, choć jej głos dobiegał z boku, nie otworzył oczu. Kiedy miał je zamknięte, mocniej wsłuchiwał się w tembr jej głosu i więcej z niego rozumiał. Czuł, gdzie jest, słyszał, czy ma zwróconą ku niemu twarz. Wytężał słuch, skalna półka była wąska. Była ranna, ale żyła. Dobrze było ją widzieć żywą.
- Dlaczego się nie podpisałaś? Dlaczego mi nie odpisałaś? - pytał, bo nie rozumiał. Unikała go? Bała się go? Wtedy wcale nie wysyłałaby tego listu. Odpisał jej zbyt nerwowo? Nie potrafił się odnaleźć. Chyba nie zawsze był sobą. Kiwnął głową, kiedy życzyła mu powrotu do zdrowia, nie potrafiąc podziękować za to na głos. - Późno już - odparł, gdy zaproponowała mu gościnę. Znał Potterów, ale nie widział ich od lat. Wiedział, że będą chcieli ugościć go należycie, z szacunku dla jego rodziny. Pewnie jeszcze nie słyszeli o tym, że żył. Devon było biedne. W niewielu domach stoły uginały się od jedzenia. Nie chciał robić kłopotu, zwłaszcza o tej porze. - Odprowadzę cię do nich i wrócę do siebie - zadecydował, nie powinien zostawiać jej takiej, osłabionej, ale nie zajmie głowy jej gospodarzom. Nie powinien tego robić również z szacunku dla swojej ciotki, zmartwi się, jeśli nie wróci po zmroku - a i tak był jej wdzięczny za wszystko, co robiła, tak dla niego, jak i jego siostry.
Jego powieki nie uniosły się, póki na to nie pozwoliła.
- Potterowie wiedzą, że dokonujesz tu rozbojów? - spytał od niechcenia, uśmiech dalej nie wpełzł na jego usta, ale nie mówił poważnie.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Niepodobny do siebie, Bren. Że jesteś tak niepodobny do siebie. To chciałam powiedzieć. Ale nie powiedziała. Oboje musieli dopasować się do nowej rzeczywistości, każde w swoim tempie, a ona, doświadczywszy kilku cennych lekcji życia, nie chciała tego procesu przyspieszać. Oczywiście nie tak, jak miała to w zwyczaju. Za granicami miejsc, które tutaj uważane były za bezpieczne, czekała na nich wojna z całym wachlarzem zniszczeń i dłoni, które tych zniszczeń dokonały. Sprawiedliwość będzie cierpliwa, ale w swoim czasie pośle psy, żeby wywabiły zwierzynę z lasu. Tylko psy musiały być zdrowe i silne, w innym przypadku same trafią pod zęby swoich własnych celów.
- Powiedział mi o tym, nie spotkaliście się potem. I... ja rozumiem, Bren. Musimy dojść do siebie, w innym przypadku będziemy ciężarem, nie pomocą - mówiła wciąż głosem zmęczonym, łagodnym, niepodobnym do Jackie, która niegdyś szczekała na każdego, nie patrząc, czy to wróg, czy przyjaciel. Wiele wyniosła z Andory - bólu na równi ze zrozumieniem. Rany na plecach miały jej przypominać, że za wszelką cenę chroniła tajemnic Zakonu, chroniła tych, którzy chronić mieli innych, bezbronnych i atakowanych tam, gdzie wolność była prawem, nie przywilejem elit. Nie była na nich zła, na Just, Brena, Billa, Skamanderów, na nikogo, prócz siebie. Pragnęła tylko za wszelką cenę ich ochronić. Przed złymi ludźmi i przed swoimi głupimi decyzjami. Kiedy powiedział, że krwawi, nadal mając zamknięte oczy, co znaczyło, że widok jej okrwawionego podkoszulka wciąż jawił mu się w głowie, obróciła się przez ramię, zerkając, jak źle było. Przejechała przecież świeżymi bliznami po skalnej ścianie, czego się spodziewała? - Mhm... - mruknęła niechętnie, lekko odklejając materiał podkoszulka od bandaży. Syknęła, fragment materiału zahaczył o jeden z mniejszych strupów. - Horacy mnie zabije... albo przynajmniej puści mi do snu pouczającą litanię.
Przystanęła jeszcze przy wodospadzie, żeby wsunąć półbuty na mokre stopy. Przytuliła do piersi sweter, będąc już gotową do drogi, ale wcale nie spieszyła się do jej podjęcia. Obcasy zastukały nierówno w jego kierunku, aż w końcu ucichły bardzo blisko niego. Przyglądała mu się z jakimś ciepłem kotłującym się pod skórą, źrenice przesuwała powoli, z punktu na punkt, jakby budowała w głowie jego nową, fotograficzną podobiznę. Brakowało jej tych rudych włosów, ale czy to one go identyfikowały? Nie. To napięcie na twarzy, ta gotowość do ruszenia za złem w tej chwili, ta pewność, ta godność, kiedy unosił brodę wyżej, w stronę niekończącej się czerni nieba. Ten bitewny żar lejący się z serca. Był wychudzony i schorowany, dostrzegała to w szarości cery, w sinych kręgach pod oczami, teraz zdecydowanie lepiej widocznych. Czuła jednak gorycz, której wcześniej nie pamiętała. Niewola, o tym mówił ojciec, ale jak zwykle nie operował szczegółami, bardziej raportując niż opowiadając. Serce zabiło mocniej, policzki chciały chyba zapłonąć, ale odchrząknęła mocniej, gniotąc w sobie to rodzące się uczucie. To nie czas, ani miejsce. To nie człowiek, który spojrzałby na nią inaczej. - Wiem. To moja wina. Nie będę już cię bardziej gorszyć, ubrałam się.
Odeszła lekko na bok, zanim zdążył na nią spojrzeć, a ona - jeszcze bardziej się pogrążyć, zerkając w błękit jego oczu. W butach kostki bolały bardziej, niż kiedy bosymi stopami krążyła po wygładzonych wodą skałach. Przetracone jeszcze tydzień temu kolano, teraz zaopiekowane już magią Horacego, zaprotestowało chwilowo, czując promieniujące z dołu silne ukłucie. Zrobiła kilka kulawych kroków, zanim złapała rytm. - Opowiem ci, jak będziemy szli. Dom mają zaraz za zejściem. - odparła, obracając się na niego przez ramię, sprawdzając, czy idzie, czy nie potrzebuje pomocy. Kontynuowała dopiero, gdy zrównali krok. Nigdzie się nie spieszyła. Ścieżka prowadziła w dół, musieli być ostrożni. - Półtora roku temu trafiłam na trop, który prowadził mnie do szajki szmalcowników porywających mugolaków i półkrwi czarodziejów. Porywanych, bo ci ludzie nagle znikali i słuch po nich ginął. Zdawało mi się, że znalazłam ich siedzibę, poszłam tam sama, łudząc się, że schowam się gdzieś, poszpieguję... - westchnęła. Była wtedy głupia. Zrozumiała. - Ale to oni znaleźli mnie. Okazało się, że na czyjś rozkaz wysyłają swoich więźniów do Andory, do jakiegoś górskiego obozu pracy, gdzie wydobywano z podziemi gobliński kruszec. Czasem srebro, innym razem... - zawahała się, nie nauczyła się tych nazw za dobrze, to wciąż były dla niej tylko kamienie. - Jakieś piaskowce, jedne białe i kruche, inne czarne, lśniące i twarde. Przetrwałam tam rok, poznałam dobrych ludzi, trzymaliśmy się razem. A potem ktoś nakablował, że siedzi tu niejaka Jackie Rineheart, i zabrali mnie do swojego brygadzisty. Hokesa. - to nazwisko wciąż budziło w niej strach, ciało wypluło na skórę dreszcz, jakby szykowało się do kolejnej fali bólu. Wzięła głębszy wdech, zwolniła, była zmęczona. - Może go kojarzysz, kilka lat temu wysłaliśmy za nim list gończy. Miesiącami próbował wydusić ze mnie, gdzie chowają się członkowie Zakonu Feniksa. Mając w garści pięć tysięcy galeonów za moją głową miał chrapkę na więcej. Daj mi chwilę... - zatrzymała się przy najbliższym ich ścieżki drzewie, oparła się o pień. Oddychała. Spojrzała na niego upewniając się o jego stan zdrowia. Przecież też był słaby, widziała to, wiedziała. - A ty? Jak to się stało? Co się stało? - kiedy zapytał o list, na jej bladej twarzy wyrysowało się zamyślenie. Nie dała mu odpowiedzi od razu, zastanawiała się, jak powinna ubrać to w słowa. - Mam zbyt charakterystyczne imię, żeby podpisać się nim w pierwszych listach wysyłanych po powrocie. Hokes może wypadł za burtę w czasie sztormu, ale jego ludzie mogą mnie szukać. Poza tym... nie chciałam cię płoszyć. Mogłeś w mój powrót uwierzyć tak samo jak w istnienie yeti. I trochę tak było.
Dała sobie chwilę, nim ruszyli dalej, dalszą podróż rozpoczynając tańczącym na wargach uśmiechem, kiedy zarzucił jej faktyczne bycie rozbójniczką. Klepnęła go lekko w prawe ramię, zawadiacko, przyjacielsko.
- Żarcik się wyostrzył, co? - oddychała nieco równiej, ścieżka za chwilę miała się skończyć, a potem musieli tylko skręcić w lewo, wejść między klony i znaleźć wiszącą nad oknem latarnie z palącym się w środku jasnym płomykiem. - Beth cię nigdzie nie puści takiego słabego. Zostań na herbacie i kromce chleba. Posiedzisz w cieple, a potem wrócisz do siebie. Wystarczy zachęcania czy mam poprosić? - jej ton wcale nie wskazywał, że będzie chciała to zrobić, duma wciąż odwracała się plecami do prośby, ale mogłaby.
Nie chciała, żeby się rozstali. Jeszcze nie teraz. Jeszcze chwilę.
- Powiedział mi o tym, nie spotkaliście się potem. I... ja rozumiem, Bren. Musimy dojść do siebie, w innym przypadku będziemy ciężarem, nie pomocą - mówiła wciąż głosem zmęczonym, łagodnym, niepodobnym do Jackie, która niegdyś szczekała na każdego, nie patrząc, czy to wróg, czy przyjaciel. Wiele wyniosła z Andory - bólu na równi ze zrozumieniem. Rany na plecach miały jej przypominać, że za wszelką cenę chroniła tajemnic Zakonu, chroniła tych, którzy chronić mieli innych, bezbronnych i atakowanych tam, gdzie wolność była prawem, nie przywilejem elit. Nie była na nich zła, na Just, Brena, Billa, Skamanderów, na nikogo, prócz siebie. Pragnęła tylko za wszelką cenę ich ochronić. Przed złymi ludźmi i przed swoimi głupimi decyzjami. Kiedy powiedział, że krwawi, nadal mając zamknięte oczy, co znaczyło, że widok jej okrwawionego podkoszulka wciąż jawił mu się w głowie, obróciła się przez ramię, zerkając, jak źle było. Przejechała przecież świeżymi bliznami po skalnej ścianie, czego się spodziewała? - Mhm... - mruknęła niechętnie, lekko odklejając materiał podkoszulka od bandaży. Syknęła, fragment materiału zahaczył o jeden z mniejszych strupów. - Horacy mnie zabije... albo przynajmniej puści mi do snu pouczającą litanię.
Przystanęła jeszcze przy wodospadzie, żeby wsunąć półbuty na mokre stopy. Przytuliła do piersi sweter, będąc już gotową do drogi, ale wcale nie spieszyła się do jej podjęcia. Obcasy zastukały nierówno w jego kierunku, aż w końcu ucichły bardzo blisko niego. Przyglądała mu się z jakimś ciepłem kotłującym się pod skórą, źrenice przesuwała powoli, z punktu na punkt, jakby budowała w głowie jego nową, fotograficzną podobiznę. Brakowało jej tych rudych włosów, ale czy to one go identyfikowały? Nie. To napięcie na twarzy, ta gotowość do ruszenia za złem w tej chwili, ta pewność, ta godność, kiedy unosił brodę wyżej, w stronę niekończącej się czerni nieba. Ten bitewny żar lejący się z serca. Był wychudzony i schorowany, dostrzegała to w szarości cery, w sinych kręgach pod oczami, teraz zdecydowanie lepiej widocznych. Czuła jednak gorycz, której wcześniej nie pamiętała. Niewola, o tym mówił ojciec, ale jak zwykle nie operował szczegółami, bardziej raportując niż opowiadając. Serce zabiło mocniej, policzki chciały chyba zapłonąć, ale odchrząknęła mocniej, gniotąc w sobie to rodzące się uczucie. To nie czas, ani miejsce. To nie człowiek, który spojrzałby na nią inaczej. - Wiem. To moja wina. Nie będę już cię bardziej gorszyć, ubrałam się.
Odeszła lekko na bok, zanim zdążył na nią spojrzeć, a ona - jeszcze bardziej się pogrążyć, zerkając w błękit jego oczu. W butach kostki bolały bardziej, niż kiedy bosymi stopami krążyła po wygładzonych wodą skałach. Przetracone jeszcze tydzień temu kolano, teraz zaopiekowane już magią Horacego, zaprotestowało chwilowo, czując promieniujące z dołu silne ukłucie. Zrobiła kilka kulawych kroków, zanim złapała rytm. - Opowiem ci, jak będziemy szli. Dom mają zaraz za zejściem. - odparła, obracając się na niego przez ramię, sprawdzając, czy idzie, czy nie potrzebuje pomocy. Kontynuowała dopiero, gdy zrównali krok. Nigdzie się nie spieszyła. Ścieżka prowadziła w dół, musieli być ostrożni. - Półtora roku temu trafiłam na trop, który prowadził mnie do szajki szmalcowników porywających mugolaków i półkrwi czarodziejów. Porywanych, bo ci ludzie nagle znikali i słuch po nich ginął. Zdawało mi się, że znalazłam ich siedzibę, poszłam tam sama, łudząc się, że schowam się gdzieś, poszpieguję... - westchnęła. Była wtedy głupia. Zrozumiała. - Ale to oni znaleźli mnie. Okazało się, że na czyjś rozkaz wysyłają swoich więźniów do Andory, do jakiegoś górskiego obozu pracy, gdzie wydobywano z podziemi gobliński kruszec. Czasem srebro, innym razem... - zawahała się, nie nauczyła się tych nazw za dobrze, to wciąż były dla niej tylko kamienie. - Jakieś piaskowce, jedne białe i kruche, inne czarne, lśniące i twarde. Przetrwałam tam rok, poznałam dobrych ludzi, trzymaliśmy się razem. A potem ktoś nakablował, że siedzi tu niejaka Jackie Rineheart, i zabrali mnie do swojego brygadzisty. Hokesa. - to nazwisko wciąż budziło w niej strach, ciało wypluło na skórę dreszcz, jakby szykowało się do kolejnej fali bólu. Wzięła głębszy wdech, zwolniła, była zmęczona. - Może go kojarzysz, kilka lat temu wysłaliśmy za nim list gończy. Miesiącami próbował wydusić ze mnie, gdzie chowają się członkowie Zakonu Feniksa. Mając w garści pięć tysięcy galeonów za moją głową miał chrapkę na więcej. Daj mi chwilę... - zatrzymała się przy najbliższym ich ścieżki drzewie, oparła się o pień. Oddychała. Spojrzała na niego upewniając się o jego stan zdrowia. Przecież też był słaby, widziała to, wiedziała. - A ty? Jak to się stało? Co się stało? - kiedy zapytał o list, na jej bladej twarzy wyrysowało się zamyślenie. Nie dała mu odpowiedzi od razu, zastanawiała się, jak powinna ubrać to w słowa. - Mam zbyt charakterystyczne imię, żeby podpisać się nim w pierwszych listach wysyłanych po powrocie. Hokes może wypadł za burtę w czasie sztormu, ale jego ludzie mogą mnie szukać. Poza tym... nie chciałam cię płoszyć. Mogłeś w mój powrót uwierzyć tak samo jak w istnienie yeti. I trochę tak było.
Dała sobie chwilę, nim ruszyli dalej, dalszą podróż rozpoczynając tańczącym na wargach uśmiechem, kiedy zarzucił jej faktyczne bycie rozbójniczką. Klepnęła go lekko w prawe ramię, zawadiacko, przyjacielsko.
- Żarcik się wyostrzył, co? - oddychała nieco równiej, ścieżka za chwilę miała się skończyć, a potem musieli tylko skręcić w lewo, wejść między klony i znaleźć wiszącą nad oknem latarnie z palącym się w środku jasnym płomykiem. - Beth cię nigdzie nie puści takiego słabego. Zostań na herbacie i kromce chleba. Posiedzisz w cieple, a potem wrócisz do siebie. Wystarczy zachęcania czy mam poprosić? - jej ton wcale nie wskazywał, że będzie chciała to zrobić, duma wciąż odwracała się plecami do prośby, ale mogłaby.
Nie chciała, żeby się rozstali. Jeszcze nie teraz. Jeszcze chwilę.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zareagował na jej słowa, wiedział, że miała rację, że nadużywając własnych sił można było pozbyć się ich bez większego celu, że rekonwalescencja była koniecznością, która zapewniała ich skuteczność później - doskonale wiedział, jak działał ludzki organizm, zajmował się przecież przygotowaniami młodszych rekrutów do tego wysiłku, lecz mimo to - czuł wstyd. Wstyd, bo dał się złapać, wstyd, bo w niewoli był bezsilny, palący wstyd własnej bezradności. Zawiódł. Zakon Feniksa, swoją siostrę, wuja Longbottoma, zawiódł wiele osób, a to palące brzemię miało towarzyszyć mu jeszcze długo, ciążyć na duszy jak wbity w nią ostry cierń. Jackie też zawiódł. Żadne z nich nie podnosiło tego tematu, ale to przez niego pochwycili jej ojca. To dla niego tam poszedł, stary Rineheart próbował go oswobodzić. Zamknięte oczy były wygodne, pomagały uniknąć jej spojrzenia i ograniczyć mimikę twarzy.
Słyszał jej syk bólu i późniejsze lekceważące słowa. Rany nie mogły być poważne, jeśli nie brała ich na poważnie. Słyszał stukot jej butów, który pozwalał mu ustalić jej położenie, przez opuszczone powieki śledził ruch jej ciała, oddalała się, potem wracała, wsłuchiwał się w rytm tych kroków, nierówny. Obolały. Osłabiony. Dawniej usłyszałby, że to ona, poznałby dźwięk tego kroku, teraz wydawał mu się obcy - dlatego, że była ranna, czy dlatego, że kilkanaście miesięcy sprawiło, że zapomniał? Próbował wychwycić melodię i rytm jej kroku od nowa. Wielu rzeczy musiał nauczyć się od nowa. Jej chyba też, czy gorszyła go swoim widokiem? Zaskakiwała go swoją otwartością, ale i ją przeżycia musiały zmienić - nie chciał myśleć o tym, co jej robili. Dobre maniery nie pozwalały mu odpowiedzieć. Jej ciało nosiło historię jej ostatnich przejść, blizny odwracały uwagę od zmęczonego ciała, widział je przez zamknięte oczy. Komentowanie jej nagości w jakikolwiek sposób byłoby dalece nie na miejscu, nie potraktowałby jej nigdy bez szacunku. Oczy otworzył dopiero, kiedy go uprzedziła, uchwyciwszy spojrzenie skierowane ku jego źrenicom. Ruszył za nią, powoli przechodząc z wyspy skalnej na brzeg i dołączył do niej, przeszedł dziś daleką górską wędrówkę, ale nie brakowało mu sił, żeby wrócić do domu - był w stanie przedłużyć ten spacer. Minęły już prawie cztery tygodnie odkąd rozpoczęli ucieczkę, a on mocno pracował w tym czasie nad swoją kondycją - sfrustrowany, że brakowało mu sił. Sfrustrowany, że postępy zachodziły tak powoli, przyzwyczajony był do sprawności ciała.
Skinął głową, znał okolicę, a jego rodzina utrzymywała kontakt z większością starszych czarodziejskich rodzin w regionie.
- W porządku? - spytał, gdy zakomunikowała potrzebę odpoczynku, kontrolnie rzucił okiem na jej plecy, ale krwiste plamy - przynajmniej jeszcze nie - nie zabarwiły materiału odzieży. Wsłuchał się w jej słowa w milczeniu, nie przerywając jej opowieści. Półtorej roku temu. Przepadła niedługo po nim. Rineheart o tym nie mówił. O tym, że Jackie zniknęła. Właściwie to Rineheart w ogóle niewiele mówił. Martwiła się, że nie uwierzy w jej powrót - jak miał jej powiedzieć, że nawet nie wiedział nic o jej zniknięciu? Jak wiele jeszcze ominęło go, kiedy na rękach ciążyły żelazne kajdany? Nie odzywał się początkowo, chcąc ukryć zmieszanie. Wsparł się dłonią na wyprostowanym ramieniu o pień tego samego drzewa, przy którym się zatrzymała, uciekając wzrokiem gdzieś w dal. Nadążał, odpoczął przy wodzie. Droga wiodła w dół, a oni nie obrali szybkiego tempa. Nadłoży drogi wracając do domu, ale to mu się przyda.
- Hokes - powtórzył po niej, wyciągając nazwisko z odmętów pamięci, z dawnego życia. - Skurwysyn, pod nową władzą był pewnie królem życia. Jak udało ci się uciec? - spytał, gdy urwała historię. - Wiesz, po co im były te piaskowce? - Cokolwiek się działo, czegokolwiek świadkami byli, wszystko mogło nieść tragiczne konsekwencje. Niewiele wiedział o magicznych surowcach. Znał srebro goblinów, bo miał z niego wykonaną protezę - było silnym, solidnym materiałem. Ale należało do goblinów, a one nie lubiły, kiedy ktoś przywłaszczał sobie to, co od wieków należało do nich. Obóz przymusowej pracy musiał ją wyczerpać, nie wyobrażał sobie, przez co przeszła. Opowieść tłumaczyła blizny.
- Śledztwo trwało, myślałem, że... - Pokręcił głową, prowadził sprawę, którą mogła jeszcze pamiętać. Chodziło o czarnoksięską grupę porywającą mugolki. Przeprowadzali z nimi krwawe rytuały. Dla sadystycznej zabawy. - Odnalazłem ich. Powinienem poczekać na posiłki, takie było polecenie. Ale go nie wykonałem. Zobaczyłem, jak prowadzą jedną z ofiar i... Nie wiem, zapomniałem się. Nie mogłem tak po prostu stać i patrzeć... ale nie miałem żadnych szans w pojedynkę. - O tym też było mu wstyd mówić. Gdyby nie wykazał się słabością charakteru, pozostałby na służbie i nie zmusiłby do tej eskapady starego Rinehearta. Zrobił to, bo był głupi. Wszystko, co go spotkało, było jego winą. - Na początku chcieli ode mnie wyciągnąć informacje na temat biura aurorów i tego, co o nich wiedzieliśmy, ale po zmianie władzy to wszystko straciło sens. Szybko odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Sprzedawali wyłapanych mugoli Ministerstwu Magii. Chcieli też sprzedać mnie, ale coś się przeciągnęło. - Może zaoferowali zbyt niską cenę, może dotarło do nich, że dostaną więcej, przekazując go bezpośrednio Rycerzom Walpurgii. Burke i Rookwood wiele by dali za możliwość personalnej zemsty. Zawieszenie broni dało mu nieco dodatkowego czasu, dobrze zresztą wykorzystanego. Dzięki niemu ostatecznie uciekł. - Cały ten czas spędziłem w kajdanach. Gdyby nie twój ojciec... - przyznał niechętnie, zaświerzbiały go przetarte przeguby dłoni, lecz rany skrywały się pod czystymi bandażami. Torturowali go i poniżali, przez cały ten czas. - Nie wiedziałem nawet, ile minęło czasu. Nie miałem dostępu do żadnych informacji. Do świata. - Dopiero, kiedy pojawił się Rineheart, dopiero wtedy dowiedział się więcej. Pokręcił głową, odpędzając od siebie te wspomnienia.
- Pomogłaś mu? - Wypaść za burtę. Hokes był ostrożny, nie umarł w ten sposób sam - ale czy wtedy Jackie opuściłaby statek cało? - Przepraszam, ciągłe mam w głowie tych ludzi. Narobiliśmy im małego bałaganu, uciekając, pewnie chcieliby odebrać za to zapłatę. Nie wiem, czy w ogóle powinienem- - tu być, narażać ciotkę, Nealę, bliskich, ale nie miał już się gdzie podziać. Urwał zdanie nagle, nie powinien jej tym obciążać.
Uśmiechnął się i pokręcił głową przecząco w reakcji na jej pchnięcie, kiedy ruszyli już dalej.
- Więc lepiej, żeby mnie nie zauważyła. - Nie chciał jeść ich chleba. To, co odbierze im wieczorem, nie będzie z rana śniadaniem. Pewnie dla gospodarzy, bo Jackie ugoszczą tym, czym będą mogli. - Potrafisz prosić? - spytał z rozbawionym powątpiewaniem. Dobrze było ją widzieć, całą i żywą. Niekoniecznie zdrową, ale w tych czasach to i tak wiele. - Nie, spokojnie, nie ma potrzeby. Nie będę wchodził, nie chcę nadużywać gościnności. Ale z rana wybieram się do Plymouth, mam kontrolę w szpitalu. Wezmę wóz od wuja, jedź ze mną. Ktoś rzuci okiem na te rany. - Spojrzał na nią pytająco.
Słyszał jej syk bólu i późniejsze lekceważące słowa. Rany nie mogły być poważne, jeśli nie brała ich na poważnie. Słyszał stukot jej butów, który pozwalał mu ustalić jej położenie, przez opuszczone powieki śledził ruch jej ciała, oddalała się, potem wracała, wsłuchiwał się w rytm tych kroków, nierówny. Obolały. Osłabiony. Dawniej usłyszałby, że to ona, poznałby dźwięk tego kroku, teraz wydawał mu się obcy - dlatego, że była ranna, czy dlatego, że kilkanaście miesięcy sprawiło, że zapomniał? Próbował wychwycić melodię i rytm jej kroku od nowa. Wielu rzeczy musiał nauczyć się od nowa. Jej chyba też, czy gorszyła go swoim widokiem? Zaskakiwała go swoją otwartością, ale i ją przeżycia musiały zmienić - nie chciał myśleć o tym, co jej robili. Dobre maniery nie pozwalały mu odpowiedzieć. Jej ciało nosiło historię jej ostatnich przejść, blizny odwracały uwagę od zmęczonego ciała, widział je przez zamknięte oczy. Komentowanie jej nagości w jakikolwiek sposób byłoby dalece nie na miejscu, nie potraktowałby jej nigdy bez szacunku. Oczy otworzył dopiero, kiedy go uprzedziła, uchwyciwszy spojrzenie skierowane ku jego źrenicom. Ruszył za nią, powoli przechodząc z wyspy skalnej na brzeg i dołączył do niej, przeszedł dziś daleką górską wędrówkę, ale nie brakowało mu sił, żeby wrócić do domu - był w stanie przedłużyć ten spacer. Minęły już prawie cztery tygodnie odkąd rozpoczęli ucieczkę, a on mocno pracował w tym czasie nad swoją kondycją - sfrustrowany, że brakowało mu sił. Sfrustrowany, że postępy zachodziły tak powoli, przyzwyczajony był do sprawności ciała.
Skinął głową, znał okolicę, a jego rodzina utrzymywała kontakt z większością starszych czarodziejskich rodzin w regionie.
- W porządku? - spytał, gdy zakomunikowała potrzebę odpoczynku, kontrolnie rzucił okiem na jej plecy, ale krwiste plamy - przynajmniej jeszcze nie - nie zabarwiły materiału odzieży. Wsłuchał się w jej słowa w milczeniu, nie przerywając jej opowieści. Półtorej roku temu. Przepadła niedługo po nim. Rineheart o tym nie mówił. O tym, że Jackie zniknęła. Właściwie to Rineheart w ogóle niewiele mówił. Martwiła się, że nie uwierzy w jej powrót - jak miał jej powiedzieć, że nawet nie wiedział nic o jej zniknięciu? Jak wiele jeszcze ominęło go, kiedy na rękach ciążyły żelazne kajdany? Nie odzywał się początkowo, chcąc ukryć zmieszanie. Wsparł się dłonią na wyprostowanym ramieniu o pień tego samego drzewa, przy którym się zatrzymała, uciekając wzrokiem gdzieś w dal. Nadążał, odpoczął przy wodzie. Droga wiodła w dół, a oni nie obrali szybkiego tempa. Nadłoży drogi wracając do domu, ale to mu się przyda.
- Hokes - powtórzył po niej, wyciągając nazwisko z odmętów pamięci, z dawnego życia. - Skurwysyn, pod nową władzą był pewnie królem życia. Jak udało ci się uciec? - spytał, gdy urwała historię. - Wiesz, po co im były te piaskowce? - Cokolwiek się działo, czegokolwiek świadkami byli, wszystko mogło nieść tragiczne konsekwencje. Niewiele wiedział o magicznych surowcach. Znał srebro goblinów, bo miał z niego wykonaną protezę - było silnym, solidnym materiałem. Ale należało do goblinów, a one nie lubiły, kiedy ktoś przywłaszczał sobie to, co od wieków należało do nich. Obóz przymusowej pracy musiał ją wyczerpać, nie wyobrażał sobie, przez co przeszła. Opowieść tłumaczyła blizny.
- Śledztwo trwało, myślałem, że... - Pokręcił głową, prowadził sprawę, którą mogła jeszcze pamiętać. Chodziło o czarnoksięską grupę porywającą mugolki. Przeprowadzali z nimi krwawe rytuały. Dla sadystycznej zabawy. - Odnalazłem ich. Powinienem poczekać na posiłki, takie było polecenie. Ale go nie wykonałem. Zobaczyłem, jak prowadzą jedną z ofiar i... Nie wiem, zapomniałem się. Nie mogłem tak po prostu stać i patrzeć... ale nie miałem żadnych szans w pojedynkę. - O tym też było mu wstyd mówić. Gdyby nie wykazał się słabością charakteru, pozostałby na służbie i nie zmusiłby do tej eskapady starego Rinehearta. Zrobił to, bo był głupi. Wszystko, co go spotkało, było jego winą. - Na początku chcieli ode mnie wyciągnąć informacje na temat biura aurorów i tego, co o nich wiedzieliśmy, ale po zmianie władzy to wszystko straciło sens. Szybko odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Sprzedawali wyłapanych mugoli Ministerstwu Magii. Chcieli też sprzedać mnie, ale coś się przeciągnęło. - Może zaoferowali zbyt niską cenę, może dotarło do nich, że dostaną więcej, przekazując go bezpośrednio Rycerzom Walpurgii. Burke i Rookwood wiele by dali za możliwość personalnej zemsty. Zawieszenie broni dało mu nieco dodatkowego czasu, dobrze zresztą wykorzystanego. Dzięki niemu ostatecznie uciekł. - Cały ten czas spędziłem w kajdanach. Gdyby nie twój ojciec... - przyznał niechętnie, zaświerzbiały go przetarte przeguby dłoni, lecz rany skrywały się pod czystymi bandażami. Torturowali go i poniżali, przez cały ten czas. - Nie wiedziałem nawet, ile minęło czasu. Nie miałem dostępu do żadnych informacji. Do świata. - Dopiero, kiedy pojawił się Rineheart, dopiero wtedy dowiedział się więcej. Pokręcił głową, odpędzając od siebie te wspomnienia.
- Pomogłaś mu? - Wypaść za burtę. Hokes był ostrożny, nie umarł w ten sposób sam - ale czy wtedy Jackie opuściłaby statek cało? - Przepraszam, ciągłe mam w głowie tych ludzi. Narobiliśmy im małego bałaganu, uciekając, pewnie chcieliby odebrać za to zapłatę. Nie wiem, czy w ogóle powinienem- - tu być, narażać ciotkę, Nealę, bliskich, ale nie miał już się gdzie podziać. Urwał zdanie nagle, nie powinien jej tym obciążać.
Uśmiechnął się i pokręcił głową przecząco w reakcji na jej pchnięcie, kiedy ruszyli już dalej.
- Więc lepiej, żeby mnie nie zauważyła. - Nie chciał jeść ich chleba. To, co odbierze im wieczorem, nie będzie z rana śniadaniem. Pewnie dla gospodarzy, bo Jackie ugoszczą tym, czym będą mogli. - Potrafisz prosić? - spytał z rozbawionym powątpiewaniem. Dobrze było ją widzieć, całą i żywą. Niekoniecznie zdrową, ale w tych czasach to i tak wiele. - Nie, spokojnie, nie ma potrzeby. Nie będę wchodził, nie chcę nadużywać gościnności. Ale z rana wybieram się do Plymouth, mam kontrolę w szpitalu. Wezmę wóz od wuja, jedź ze mną. Ktoś rzuci okiem na te rany. - Spojrzał na nią pytająco.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Gubiła się jeszcze w chronologii zdarzeń, w chronologii i stanie swojego ciała. Minął więcej niż tydzień, z jednej strony niewiele czasu, ale z drugiej całe mnóstwo, jeśli popatrzeć na to z perspektywy przespanych godzin, nocy, ilości magii, jaką wtłoczono w jej ciało, żeby je poskładać, pozalepiać, ile łyków zaprawianej eliksirami wody musiała wypić, żeby życie mogło w niej rozbudzić się na nowo. Instynkt wypracowany pod ramieniem ojca, na kursie, a potem w czasie aurorskiej służby, rozkazywał wstać i biec tam, gdzie niósł się smród pożogi, ale ciało mówiło nie, za chwilę padając na ziemię jak odłączone od odżywczych soków. Czasami zdarzało jej się zapominać, jak źle z nią było, jak zgniła czuła się w środku jeszcze chwilę temu, jak wiele jej serce musiało przepompować krwi, żeby utrzymać ją przy życiu tam, w gabinecie Hokesa. Wydawało jej się, że rany po ostrym biczu to nic, że ta płynąca krew za chwilę zakrzepnie pod skórą i stworzy kolejne strupy. Że wszystko będzie dobrze. Słowa Brendana chyba przypomniały jej, że było z nią gorzej, niż sobie wyobrażała, chociaż ból nie nawiedzał już ciała w spazmach, i że Horacy miał prawo być na nią zły. I właściwie bardzo dobrze, że będzie.
Westchnęła w kolejnym oddechu, spojrzała na dłoń, którą przed chwilą dotknęła skóry - czerwień rosiła skórę. Tak bardzo przyzwyczaiła się do widoku tego szkarłatu. W porządku? Nie odezwała się, przeniosła tylko spojrzenie na jego twarz, na oczy, przeskakując z jednej tęczówki na drugą. Nie patrzył na nią, znów skradła ten moment tylko dla siebie.
- Sądziłam, że jest już lepiej - mruknęła niechętnie. Wiedziała, że sama powinna jeszcze odpoczywać, posłuchać Horacego, ulec Beth, po prostu wylegiwać się do góry brzuchem. Może i nie powinna tu przychodzić... ale wtedy nie spotkałaby Brendana. - Mówię ci, że powinniśmy dojść do siebie, a sama najchętniej ruszyłabym z miejsca do Londynu. - odparła z cieniem uśmiechu, odpychając się lekko od drzewa, opuszkami palców w ostatnim geście badając szorstkość kory. Wzrok otarł się o ramię, które do tej pory kulił. Prawe. Prawe. Nie mogła wyłowić z otchłani pamięci, w jakich okolicznościach stracił dłoń. Chciała zapytać, ale ugryzła się w język. Boleśnie. Zaklęła pod nosem, przegubem prawej dłoni dotykając ust. Potraktowała to jako jasny znak, że powinni iść dalej. Więc ruszyła dalej, dziękując za jego pytania. - Był. Rzadko przylatywał do Andory, doglądał obowiązków, a za chwilę go nie było, dopóki się o mnie nie dowiedział. Nie masz pojęcia, ile razy... - zacisnęła zęby, zaraz zaciskając również usta. Swojego krzyku nauczyła się tam na pamięć. Ale tam też oklumencja wniknęła w nią głębiej, oplotła mięśnie, potem kości, przesiąknęła przez nie boleśnie. Zacisnęła pięść na swetrze gdzieś na wysokości brzucha. Tam, gdzie wtedy bolało najbardziej. Nie dokończyła. Może nie chciała. Może nie miała siły. Może nie mogła się zdecydować, co odpowiedzieć - ile razy chciałam umrzeć czy ile razy chciałam, żeby umarł on. Pokręciła głową, patrząc już nie na niego, a w ziemię, zmarszczonymi brwiami chmurząc spojrzenie. - Nie. Wieźli je potem szlakiem dalej, najprawdopodobniej do goblińskich warsztatów. Używali smoków do obróbki twardszych metali. Oślepiali je specjalnie, żeby były im uległe. Sukinkoty. - szepnęła boleśnie, uważając na każdy swój krok, ale myślami szybując nad Andorą.
Zmiana toru opowieści odciążyła ją, poczuła ulgę słysząc głos Brena, ale tylko na chwilę - dostrzegła w zgłoskach trawiące go od środka sumienie, ten palący żar przepalający się przez warstwy hartu ducha i wewnętrznej siły, którą zawsze w nim widziała. Widziała, bo wylewała się z niego dookoła, zarażając tych, z którymi współpracował i młodych rekrutów, dopiero uczących się, co to znaczy nie łamać się, gdy na barkach kładzie się ciężar. Nie umiała pocieszać, ale sama też nigdy pocieszenia nie szukała, podobnej litości nie potrzebował sam Weasley. Słuchała go i była obok, zerkając co kilka słów na jego twarz, zaraz wracając spojrzeniem na ścieżkę pod ich nogami. Nie było jej wtedy, goniła za własnym ogonem, ale może gdyby była obok... Może im obojgu nic by się nie stało. Może teraz świat by tak nie płonął.
- Powinni mieć teraz pełne portki, bo stoisz na własnych nogach i drugi raz nie pozwolisz, żeby położyli na tobie rękę. Złapiesz ich jednego po drugim, a ja ci w tym pomogę. Jasne? Nie zostawię cię - powtórzyła tę samą obietnicę świadomie, pewnie i uniosła brwi w podobnym do swojego ojca grymasie, jakby chciała upewnić się, że zrozumiał. - Nie żartuję, Bren. Dorwiemy wszystkich i zgniją w celach. Jesteśmy silniejsi, nie zmarnujemy tej szansy. - nim zdołała pożałować, uniosła dłoń ku górze, żeby ułożyć ją na jego ramieniu, a palce lekko, z wyczuciem, świadoma słabości jego ciała, zacisnąć w pokrzepiającym geście. Zaraz tę samą dłoń cofnęła, wzrokiem błądząc już przed sobą, w kierunku przejścia między drzewami, gdzie kończyła się ścieżka. Na jego pytanie znów pokręciła głową. - Zostawił mnie skutą w swojej kajucie. Stamtąd uratował mnie mój... przyjaciel. I sam sztorm. - zwolniła świadomie krok, kiedy usłyszała jak w jego głosie rodzi się rezygnacja. - Powinieneś co? Bren, jesteś tutaj. Tutaj. Jesteśmy oboje. Popatrz na mnie - wpatrywała się w niego uparcie, ale z jakąś miękkością, z oczami pełnymi determinacji. Błądziła po jego twarzy, po szarości bólu, po bladości strachu, po dobrze znanych drobnych wertepach rzeźbionych doświadczeniem. - Nie poddawaj się. Nie po tym wszystkim. Nie teraz.
Potrzebuję cię. My wszyscy cię przecież potrzebujemy. Nie dokończyła znów, chociaż usta już rozchylały się w słowach, poruszając się jeszcze przez zaledwie ułamek chwili w głuchym sporze między chęcią a rozsądkiem. Spojrzała w stronę końca ścieżki, gdzie jasna latarnia zahuśtała się, gdy zza drzwi wyjrzały srebrne, krótkie włosy. Jeszcze chwilę. Jeszcze tylko chwilę. Spojrzała na niego z bladym uśmiechem drgającym w kąciku ust. Te same drzwi się zamknęły, prawdopodobnie z obawy. I bardzo dobrze, uczyła ich ostrożności.
- Tym razem się nie przekonasz - odpowiedziała cicho. Powietrze tu pachniało inaczej. Dymem z paleniska. Ziołowymi naparami Beth. Zawinęła mokre włosy za ucho. Wyschły i kręciły się niemiłosiernie. Lepiej, wygodniej jej było, gdy były krótkie, ale tęskniła za długimi, za warkoczami i kokami spinanymi drżącymi z ekscytacji palcami, gdy w terenie czekały na nią nowe tropy. Gdy zapytał, odpowiedź okazała się nie tak oczywista. Chwilę składała fakty, zerkając raz czy dwa w stronę domu Potterów. Nie musiała z nim jechać, Horacy świetnie się nią zajął i naciskał, żeby została z nimi dłużej, żeby dzień po dniu mógł ją leczyć, ale miał już swoje lata i każde kolejne zaklęcie kosztowało go więcej mocy. Powinna go odciążyć. I powinna pojechać z Brenem. Dla bezpieczeństwa. Chciała go chronić. Pokiwała głową, zgadzając się na propozycję i zaczęła wycofywać się powoli w stronę dymu sączącego się z kominka. - Nie siedź do nocy, Weasley, prześpij się dobrze, bo nie umiem powozić. Do jutra.
Posłała mu ostatnie spojrzenie i ruszyła dalej ścieżką sama, podpierając się dłonią o pnie kolejnych drzew. Otworzył jej Horacy i zanim zdążyła zamknąć za sobą drzwi, świat mógł doświadczyć chwilowej arii męskiego barytonu zapowiadającego, że tym razem wygada wszystko Rineheartowi, jak tylko wróci.
Westchnęła w kolejnym oddechu, spojrzała na dłoń, którą przed chwilą dotknęła skóry - czerwień rosiła skórę. Tak bardzo przyzwyczaiła się do widoku tego szkarłatu. W porządku? Nie odezwała się, przeniosła tylko spojrzenie na jego twarz, na oczy, przeskakując z jednej tęczówki na drugą. Nie patrzył na nią, znów skradła ten moment tylko dla siebie.
- Sądziłam, że jest już lepiej - mruknęła niechętnie. Wiedziała, że sama powinna jeszcze odpoczywać, posłuchać Horacego, ulec Beth, po prostu wylegiwać się do góry brzuchem. Może i nie powinna tu przychodzić... ale wtedy nie spotkałaby Brendana. - Mówię ci, że powinniśmy dojść do siebie, a sama najchętniej ruszyłabym z miejsca do Londynu. - odparła z cieniem uśmiechu, odpychając się lekko od drzewa, opuszkami palców w ostatnim geście badając szorstkość kory. Wzrok otarł się o ramię, które do tej pory kulił. Prawe. Prawe. Nie mogła wyłowić z otchłani pamięci, w jakich okolicznościach stracił dłoń. Chciała zapytać, ale ugryzła się w język. Boleśnie. Zaklęła pod nosem, przegubem prawej dłoni dotykając ust. Potraktowała to jako jasny znak, że powinni iść dalej. Więc ruszyła dalej, dziękując za jego pytania. - Był. Rzadko przylatywał do Andory, doglądał obowiązków, a za chwilę go nie było, dopóki się o mnie nie dowiedział. Nie masz pojęcia, ile razy... - zacisnęła zęby, zaraz zaciskając również usta. Swojego krzyku nauczyła się tam na pamięć. Ale tam też oklumencja wniknęła w nią głębiej, oplotła mięśnie, potem kości, przesiąknęła przez nie boleśnie. Zacisnęła pięść na swetrze gdzieś na wysokości brzucha. Tam, gdzie wtedy bolało najbardziej. Nie dokończyła. Może nie chciała. Może nie miała siły. Może nie mogła się zdecydować, co odpowiedzieć - ile razy chciałam umrzeć czy ile razy chciałam, żeby umarł on. Pokręciła głową, patrząc już nie na niego, a w ziemię, zmarszczonymi brwiami chmurząc spojrzenie. - Nie. Wieźli je potem szlakiem dalej, najprawdopodobniej do goblińskich warsztatów. Używali smoków do obróbki twardszych metali. Oślepiali je specjalnie, żeby były im uległe. Sukinkoty. - szepnęła boleśnie, uważając na każdy swój krok, ale myślami szybując nad Andorą.
Zmiana toru opowieści odciążyła ją, poczuła ulgę słysząc głos Brena, ale tylko na chwilę - dostrzegła w zgłoskach trawiące go od środka sumienie, ten palący żar przepalający się przez warstwy hartu ducha i wewnętrznej siły, którą zawsze w nim widziała. Widziała, bo wylewała się z niego dookoła, zarażając tych, z którymi współpracował i młodych rekrutów, dopiero uczących się, co to znaczy nie łamać się, gdy na barkach kładzie się ciężar. Nie umiała pocieszać, ale sama też nigdy pocieszenia nie szukała, podobnej litości nie potrzebował sam Weasley. Słuchała go i była obok, zerkając co kilka słów na jego twarz, zaraz wracając spojrzeniem na ścieżkę pod ich nogami. Nie było jej wtedy, goniła za własnym ogonem, ale może gdyby była obok... Może im obojgu nic by się nie stało. Może teraz świat by tak nie płonął.
- Powinni mieć teraz pełne portki, bo stoisz na własnych nogach i drugi raz nie pozwolisz, żeby położyli na tobie rękę. Złapiesz ich jednego po drugim, a ja ci w tym pomogę. Jasne? Nie zostawię cię - powtórzyła tę samą obietnicę świadomie, pewnie i uniosła brwi w podobnym do swojego ojca grymasie, jakby chciała upewnić się, że zrozumiał. - Nie żartuję, Bren. Dorwiemy wszystkich i zgniją w celach. Jesteśmy silniejsi, nie zmarnujemy tej szansy. - nim zdołała pożałować, uniosła dłoń ku górze, żeby ułożyć ją na jego ramieniu, a palce lekko, z wyczuciem, świadoma słabości jego ciała, zacisnąć w pokrzepiającym geście. Zaraz tę samą dłoń cofnęła, wzrokiem błądząc już przed sobą, w kierunku przejścia między drzewami, gdzie kończyła się ścieżka. Na jego pytanie znów pokręciła głową. - Zostawił mnie skutą w swojej kajucie. Stamtąd uratował mnie mój... przyjaciel. I sam sztorm. - zwolniła świadomie krok, kiedy usłyszała jak w jego głosie rodzi się rezygnacja. - Powinieneś co? Bren, jesteś tutaj. Tutaj. Jesteśmy oboje. Popatrz na mnie - wpatrywała się w niego uparcie, ale z jakąś miękkością, z oczami pełnymi determinacji. Błądziła po jego twarzy, po szarości bólu, po bladości strachu, po dobrze znanych drobnych wertepach rzeźbionych doświadczeniem. - Nie poddawaj się. Nie po tym wszystkim. Nie teraz.
Potrzebuję cię. My wszyscy cię przecież potrzebujemy. Nie dokończyła znów, chociaż usta już rozchylały się w słowach, poruszając się jeszcze przez zaledwie ułamek chwili w głuchym sporze między chęcią a rozsądkiem. Spojrzała w stronę końca ścieżki, gdzie jasna latarnia zahuśtała się, gdy zza drzwi wyjrzały srebrne, krótkie włosy. Jeszcze chwilę. Jeszcze tylko chwilę. Spojrzała na niego z bladym uśmiechem drgającym w kąciku ust. Te same drzwi się zamknęły, prawdopodobnie z obawy. I bardzo dobrze, uczyła ich ostrożności.
- Tym razem się nie przekonasz - odpowiedziała cicho. Powietrze tu pachniało inaczej. Dymem z paleniska. Ziołowymi naparami Beth. Zawinęła mokre włosy za ucho. Wyschły i kręciły się niemiłosiernie. Lepiej, wygodniej jej było, gdy były krótkie, ale tęskniła za długimi, za warkoczami i kokami spinanymi drżącymi z ekscytacji palcami, gdy w terenie czekały na nią nowe tropy. Gdy zapytał, odpowiedź okazała się nie tak oczywista. Chwilę składała fakty, zerkając raz czy dwa w stronę domu Potterów. Nie musiała z nim jechać, Horacy świetnie się nią zajął i naciskał, żeby została z nimi dłużej, żeby dzień po dniu mógł ją leczyć, ale miał już swoje lata i każde kolejne zaklęcie kosztowało go więcej mocy. Powinna go odciążyć. I powinna pojechać z Brenem. Dla bezpieczeństwa. Chciała go chronić. Pokiwała głową, zgadzając się na propozycję i zaczęła wycofywać się powoli w stronę dymu sączącego się z kominka. - Nie siedź do nocy, Weasley, prześpij się dobrze, bo nie umiem powozić. Do jutra.
Posłała mu ostatnie spojrzenie i ruszyła dalej ścieżką sama, podpierając się dłonią o pnie kolejnych drzew. Otworzył jej Horacy i zanim zdążyła zamknąć za sobą drzwi, świat mógł doświadczyć chwilowej arii męskiego barytonu zapowiadającego, że tym razem wygada wszystko Rineheartowi, jak tylko wróci.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie wydawała się potrzebować pomocy. Nie wydawała się cierpieć. Widział krew, ale nie miał okazji przyjrzeć się bliżej, może mylnie stwierdził, że jej stan był poważny. Lekceważące słowa Jackie sprawiły, że i on zbył te rany, była przecież rozsądna, potrafiła ocenić własne siły. Czy na pewno? Nie wiedział, ale nie chciał naciskać, nie potrafił tego robić. Czasem miał wrażenie, że niewielu rozumie go tak jak Jackie, bo niewiele znał osób tak podobnych do siebie samego.
- Słyszałem, że to nienajlepszy kierunek w ostatnim czasie - przyznał, odnosząc się do Londynu. Bolało go serce, kiedy o tym myślał. Pamiętał stolicę jako piękną, miał mieszkanie blisko centrum, spędził tam długie lata. Myśl, że stolica zamieniła się w strzeżoną z każdej strony oblężoną twierdzę odrzucała go. Była niewiarygodna, dziwna, krępująca. Niewola zatrzymała jego świat w miejscu, a jemu trudno było zaakceptować, że dla wszystkich innych świat wciąż się poruszał. Zmieniał. Przegapił wiele zmian, zaginięcie Jackie było jedną z nich. Może to by się nie zdarzyło, gdyby tu był. Może mógłby pomóc. Czy ją też zawiódł? Uniósł ku niej spojrzenie, ile razy poczułaś, że to już koniec, ile razy błagałaś o śmierć, straciłaś nadzieję? Wiem, Jackie, wiem o tym jak mało kto, czułem przecież to samo. Nikt nie zrozumie, jak to jest, póki nie będzie musiał przejść przez to sam. Nie utknie w więzach, upokarzany, dręczony, wyzyskiwany. Torturowany. Oczekujący na śmierć, wiedząc, że prędzej czy później nadejdzie. Dręczenie smoków brzmiało jak prosty środek do osiągnięcia celu, zwierzęta nie budziły w nim tyle emocji, co ludzie. Tyle złości. Nienawiści. Kiwnął głową, wątek warty był odnotowania. Może do niego wrócą, nie teraz, za jakiś czas.
Uśmiechnął się na jej obietnicę pomocy, nie szukał jej, chciał ich znaleźć sam. Kiedy dojdzie do zdrowia, wróci do dawnej formy, odzyska różdżkę. Wyobrażał sobie ich śmierć setki razy, za każdym razem, gdy w niewoli kładł się do snu. I wiedział, że pewnego dnia te wizje się ziszczą. Znajdzie ich pojedynczo, nie popełni dawnych błędów. Słyszał dźwięk czaszki tłuczonej o kamienie, zginą tak, jak ginęli pojmani przez nich mugole. Każdy z nich.
- Ty też możesz na mnie liczyć, Jackie, przecież wiesz - odpowiedział tylko, bo miał w sobie podobną gotowość, mógł jej pomóc dopaść dawnych oprawców. Nie miał już innego celu, niż ten, niż dorwanie tych wszystkich sukinsynów, którzy doprowadzili ten kraj do przepaści. Którzy zniszczyli wszystko. Jeden po drugim, każdy. Spojrzał na nią, gdy ścisnęła jego ramię. Skinął, przyjmując dalszy ciąg jej wiadomości. - Kiedy tylko będziesz gotowa - zapewnił ją, pewien, że zdawała sobie sprawę z tego, że i on nie opuści jej, nigdy więcej. - Dobrze, że miałaś przy sobie życzliwych ludzi - odparł, wspomniała o przyjacielu. Nie mógł liczyć na nikogo, póki nie odnalazł go Rineheart.
Pokręcił głową przecząco, nie zamierzał się poddawać. Wiedział, że ciążył wujowi, ciotce, że narażał siostrę, ich wszystkich, swoją obecnością, ale nie miał się gdzie zatrzymać. Nie znaczyło to, że wątpił w cel własnego życia. Gdyby go nie miał, nie znalazłby w sobie determinacji, która pozwoliła mu zbiec i ocaleć. Potrzebował jej dużo. Cholernie dużo, nawet sobie nie wyobrażała. Wygrzebanie się tamtego dnia z więzów, ucieczka klasztornym dachem, trzydniowy marsz, póki nie padł na progu leśnej znachorki, jego ciało mogło być słabe, ale duch nigdy nie był słaby. Tam, gdy ściskały go więzy, zdarzało mu się tracić wiarę, ale tylko wiara pozwoliła mu ostatecznie sięgnąć po wolność. Wiara i determinacja, by doprowadzić do sprawiedliwej zemsty. Spojrzał na nią, zgodnie z jej prośbą, spode łba, ale wyraz twarzy nie nosił śladów wątpliwości - był równie zdecydowany, co zawsze. Może nawet zacieklejszy, niż dawniej. Bardziej gorzki, z pewnością, im więcej zła poznał, tym więcej odkrywał go w samym sobie. Jeśli przed niewolą w jego sercu tkwiły jeszcze ostatnie okruchy naiwności, już ich w nim nie było. Wierzył, że ludzka natura była obrzydliwa sama w sobie. Że ludzie byli źli. I że zasługiwali na karę.
- Nie zamierzam się poddawać - odparł, bez zawahania, z taką pewnością, że zwątpić się w nią nie dało; w noszeniu masek, w udawaniu, nigdy nie był dobry. - Wróciłem tu, żeby dopaść paru sukinsynów. - I był gotów na wszystko. Na śmierć w walce, która prędzej czy później, wiedział to, nadejdzie. Nie przeszkadzało mu to, miał misję, której zamierzał dopełnić. - I nie spocznę, póki tego nie zrobię - zapewnił ją, w jego głosie wciąż nie było wahania. To dlatego to robił - chodził po tych górach - dlatego wystawiał swoje ciało na wysiłek, usiłując przyśpieszyć jego rekonwalescencję i późniejszy powrót do dawnej formy. Zrobi to. Prędzej, niż ktokolwiek się spodziewał.
Wzruszył ramieniem, po prawdzie nie spodziewał się niczego innego. I nie potrzebował niczego innego, o nic nie musiała go prosić. Kiwnął głową, kiedy przyjęła jego zaproszenie. Powinien doprowadzić ją do miasta bezpiecznie, jeśli rany wciąż krwawiły, mogła mieć w nich zakażenie. Nie była w dobrym stanie, nie powinna kierować się tam sama. Zapewni jej bezpieczeństwo.
- Do jutra, Jackie - odparł, chwilę stojąc - i odprowadzając ją wzrokiem - nim zawrócił, z westchnieniem spoglądając na górę. Musiał zejść od drugiej strony, ten spacer będzie dłuższy, niż zakładał, ale to dobrze. Miał jeszcze siły. Da sobie radę. Zdąży. Ruszył przed siebie, w gęstniejącą noc.
/zt x2
- Słyszałem, że to nienajlepszy kierunek w ostatnim czasie - przyznał, odnosząc się do Londynu. Bolało go serce, kiedy o tym myślał. Pamiętał stolicę jako piękną, miał mieszkanie blisko centrum, spędził tam długie lata. Myśl, że stolica zamieniła się w strzeżoną z każdej strony oblężoną twierdzę odrzucała go. Była niewiarygodna, dziwna, krępująca. Niewola zatrzymała jego świat w miejscu, a jemu trudno było zaakceptować, że dla wszystkich innych świat wciąż się poruszał. Zmieniał. Przegapił wiele zmian, zaginięcie Jackie było jedną z nich. Może to by się nie zdarzyło, gdyby tu był. Może mógłby pomóc. Czy ją też zawiódł? Uniósł ku niej spojrzenie, ile razy poczułaś, że to już koniec, ile razy błagałaś o śmierć, straciłaś nadzieję? Wiem, Jackie, wiem o tym jak mało kto, czułem przecież to samo. Nikt nie zrozumie, jak to jest, póki nie będzie musiał przejść przez to sam. Nie utknie w więzach, upokarzany, dręczony, wyzyskiwany. Torturowany. Oczekujący na śmierć, wiedząc, że prędzej czy później nadejdzie. Dręczenie smoków brzmiało jak prosty środek do osiągnięcia celu, zwierzęta nie budziły w nim tyle emocji, co ludzie. Tyle złości. Nienawiści. Kiwnął głową, wątek warty był odnotowania. Może do niego wrócą, nie teraz, za jakiś czas.
Uśmiechnął się na jej obietnicę pomocy, nie szukał jej, chciał ich znaleźć sam. Kiedy dojdzie do zdrowia, wróci do dawnej formy, odzyska różdżkę. Wyobrażał sobie ich śmierć setki razy, za każdym razem, gdy w niewoli kładł się do snu. I wiedział, że pewnego dnia te wizje się ziszczą. Znajdzie ich pojedynczo, nie popełni dawnych błędów. Słyszał dźwięk czaszki tłuczonej o kamienie, zginą tak, jak ginęli pojmani przez nich mugole. Każdy z nich.
- Ty też możesz na mnie liczyć, Jackie, przecież wiesz - odpowiedział tylko, bo miał w sobie podobną gotowość, mógł jej pomóc dopaść dawnych oprawców. Nie miał już innego celu, niż ten, niż dorwanie tych wszystkich sukinsynów, którzy doprowadzili ten kraj do przepaści. Którzy zniszczyli wszystko. Jeden po drugim, każdy. Spojrzał na nią, gdy ścisnęła jego ramię. Skinął, przyjmując dalszy ciąg jej wiadomości. - Kiedy tylko będziesz gotowa - zapewnił ją, pewien, że zdawała sobie sprawę z tego, że i on nie opuści jej, nigdy więcej. - Dobrze, że miałaś przy sobie życzliwych ludzi - odparł, wspomniała o przyjacielu. Nie mógł liczyć na nikogo, póki nie odnalazł go Rineheart.
Pokręcił głową przecząco, nie zamierzał się poddawać. Wiedział, że ciążył wujowi, ciotce, że narażał siostrę, ich wszystkich, swoją obecnością, ale nie miał się gdzie zatrzymać. Nie znaczyło to, że wątpił w cel własnego życia. Gdyby go nie miał, nie znalazłby w sobie determinacji, która pozwoliła mu zbiec i ocaleć. Potrzebował jej dużo. Cholernie dużo, nawet sobie nie wyobrażała. Wygrzebanie się tamtego dnia z więzów, ucieczka klasztornym dachem, trzydniowy marsz, póki nie padł na progu leśnej znachorki, jego ciało mogło być słabe, ale duch nigdy nie był słaby. Tam, gdy ściskały go więzy, zdarzało mu się tracić wiarę, ale tylko wiara pozwoliła mu ostatecznie sięgnąć po wolność. Wiara i determinacja, by doprowadzić do sprawiedliwej zemsty. Spojrzał na nią, zgodnie z jej prośbą, spode łba, ale wyraz twarzy nie nosił śladów wątpliwości - był równie zdecydowany, co zawsze. Może nawet zacieklejszy, niż dawniej. Bardziej gorzki, z pewnością, im więcej zła poznał, tym więcej odkrywał go w samym sobie. Jeśli przed niewolą w jego sercu tkwiły jeszcze ostatnie okruchy naiwności, już ich w nim nie było. Wierzył, że ludzka natura była obrzydliwa sama w sobie. Że ludzie byli źli. I że zasługiwali na karę.
- Nie zamierzam się poddawać - odparł, bez zawahania, z taką pewnością, że zwątpić się w nią nie dało; w noszeniu masek, w udawaniu, nigdy nie był dobry. - Wróciłem tu, żeby dopaść paru sukinsynów. - I był gotów na wszystko. Na śmierć w walce, która prędzej czy później, wiedział to, nadejdzie. Nie przeszkadzało mu to, miał misję, której zamierzał dopełnić. - I nie spocznę, póki tego nie zrobię - zapewnił ją, w jego głosie wciąż nie było wahania. To dlatego to robił - chodził po tych górach - dlatego wystawiał swoje ciało na wysiłek, usiłując przyśpieszyć jego rekonwalescencję i późniejszy powrót do dawnej formy. Zrobi to. Prędzej, niż ktokolwiek się spodziewał.
Wzruszył ramieniem, po prawdzie nie spodziewał się niczego innego. I nie potrzebował niczego innego, o nic nie musiała go prosić. Kiwnął głową, kiedy przyjęła jego zaproszenie. Powinien doprowadzić ją do miasta bezpiecznie, jeśli rany wciąż krwawiły, mogła mieć w nich zakażenie. Nie była w dobrym stanie, nie powinna kierować się tam sama. Zapewni jej bezpieczeństwo.
- Do jutra, Jackie - odparł, chwilę stojąc - i odprowadzając ją wzrokiem - nim zawrócił, z westchnieniem spoglądając na górę. Musiał zejść od drugiej strony, ten spacer będzie dłuższy, niż zakładał, ale to dobrze. Miał jeszcze siły. Da sobie radę. Zdąży. Ruszył przed siebie, w gęstniejącą noc.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
|5 września
To mało znany fakt z pracy twórcy świetlików, lecz czarodzieje parający się tym fachem mogą śmiało uchodzić za krajoznawców. Riana widziała wiele scenerii i była prowadzona w różne miejsca, które nie zawsze nazwałaby bezpiecznymi do teleportacji, lecz.... klient nasz pan.
Przeteleportowała się w znaną sobie okolicę, a następnie usiadła elegancko bokiem na miotle. Lewitując kilka metrów nad ziemią wygodnie przemierzała kręte, górskie ścieżki nie myśląc nawet o tym by forsować się fizycznie. Teleportowała się ze swojej pracowni do własnej kuchni. Nie było mowy by w trzewikach na średnim obcasie mając w zanadrzu własną kondycję stawiła się na umówione miejsce żywcem, a co dopiero o czasie.
Było bardzo wcześnie. Mgła utrzymywała się w powietrzu nadając okolicy mistycyzmu, którego czarownica w tym momencie nie potrafiła docenić. Szczerze mówiąc nieco się denerwowała i nie była pewna, czy powinna się zgodzić na realizację złożonej doń prośby. Ale o to właśnie była w drodze. Prawdopodobnie to przez wzgląd, że druga strona nie była jej obca i ceniła sobie jej towarzystwo po tych nieprzyjemnych nocach spędzanych w Tower. Trudno było pozostać zobojętniałym. Z drugiej strony trudno jej było przyznać przed samą sobą, lecz miała ukryte motywy. Było kilka ciekawiących ją kwestii o które nie miała kogo spytać. Klika planów snuło jej się po głowie. Nie była pewna, gdzie w tym wszystkim znaleźć dla siebie start. Tworzenie świstoklików zabierało czas dając szansę na wymianę kilku słów.
Będąc już na miejscu dotknęła stopami ziemi. Nie widząc kobiety, której wyczekiwała ruchem różdżki zmieniła pobliski głaz w krzesło stylem wpasowujące się w babciną jadalnię. Odwrotnym gestem różdżki zmiotła nadmiar pyłu i usiadła. Jeszcze się dziś nastoi. Miała na sobie dzianinową sukienkę w kolorze ciemnej zieleni. Na wierzch narzuciła prostą, burą czarodziejską pelerynę. Spięte w schludny kok włosy schowane były pod kapeluszem z bażancim piórkiem. Z brązowej skórzanej aktówki trzymającej na kolanach wygrzebała parę rękawiczek z cienkiej skóry farbowanej na czarno. Czekała.
To mało znany fakt z pracy twórcy świetlików, lecz czarodzieje parający się tym fachem mogą śmiało uchodzić za krajoznawców. Riana widziała wiele scenerii i była prowadzona w różne miejsca, które nie zawsze nazwałaby bezpiecznymi do teleportacji, lecz.... klient nasz pan.
Przeteleportowała się w znaną sobie okolicę, a następnie usiadła elegancko bokiem na miotle. Lewitując kilka metrów nad ziemią wygodnie przemierzała kręte, górskie ścieżki nie myśląc nawet o tym by forsować się fizycznie. Teleportowała się ze swojej pracowni do własnej kuchni. Nie było mowy by w trzewikach na średnim obcasie mając w zanadrzu własną kondycję stawiła się na umówione miejsce żywcem, a co dopiero o czasie.
Było bardzo wcześnie. Mgła utrzymywała się w powietrzu nadając okolicy mistycyzmu, którego czarownica w tym momencie nie potrafiła docenić. Szczerze mówiąc nieco się denerwowała i nie była pewna, czy powinna się zgodzić na realizację złożonej doń prośby. Ale o to właśnie była w drodze. Prawdopodobnie to przez wzgląd, że druga strona nie była jej obca i ceniła sobie jej towarzystwo po tych nieprzyjemnych nocach spędzanych w Tower. Trudno było pozostać zobojętniałym. Z drugiej strony trudno jej było przyznać przed samą sobą, lecz miała ukryte motywy. Było kilka ciekawiących ją kwestii o które nie miała kogo spytać. Klika planów snuło jej się po głowie. Nie była pewna, gdzie w tym wszystkim znaleźć dla siebie start. Tworzenie świstoklików zabierało czas dając szansę na wymianę kilku słów.
Będąc już na miejscu dotknęła stopami ziemi. Nie widząc kobiety, której wyczekiwała ruchem różdżki zmieniła pobliski głaz w krzesło stylem wpasowujące się w babciną jadalnię. Odwrotnym gestem różdżki zmiotła nadmiar pyłu i usiadła. Jeszcze się dziś nastoi. Miała na sobie dzianinową sukienkę w kolorze ciemnej zieleni. Na wierzch narzuciła prostą, burą czarodziejską pelerynę. Spięte w schludny kok włosy schowane były pod kapeluszem z bażancim piórkiem. Z brązowej skórzanej aktówki trzymającej na kolanach wygrzebała parę rękawiczek z cienkiej skóry farbowanej na czarno. Czekała.
Szła powoli, uważała na kroki, uważała na okolicę dookoła niej. Słyszała jeszcze za sobą talerze obijające się delikatnie o siebie w kuchni Potterów, dotarł nawet do niej odgłos wytrzepywanej szmatki do wycierania świeżo umytej porcelany - wszystko to pobudzone na pewno magią Betty. Słyszała ptaki dookoła siebie, oddające wieczorowi ostatnie melodie, kończącemu się latu prawie ostatnie podrygi ciepła. Drzewa szeleściły nad nią cicho, raz po raz porywane wiatrem, który teraz był coraz zimniejszy, coraz odważniej szczypiący w odsłonięte skrawki skóry. W jej przypadku były to głównie dłonie i szyja tuż pod brodą, więc kiedy mogła palce zaciskała w kieszeniach, a brodę kuliła. Nie bała się, że kogoś tutaj znajdzie, a jeśli już, potrafiła się bronić, więc szła pewnie, myślami wcale się na niczym konkretnym nie skupiając, nie analizując, nie przetwarzając. Ceniła takie momenty. Ceniła je tym bardziej, im częściej w nocy budziły ją koszmary Andory. Skrzywiła się lekko, kiedy wyjrzała do góry, na ścieżkę wiodącą na wodospad, dokładnie w tym momencie, w którym z drugiej strony zawiał wiatr, niosąc ze sobą zapach opadającej wody i wilgoć w maleńkich kroplach. Zapałała do tego pomnika przyrody swoistą sympatią, choć poznała je zaledwie tydzień temu. Pomyślała, że może to przez wodę, przez żywioł, który był tak bliski jej sercu. Ale to nieprawda. To przez niego. Jego zapach, jego twarz, która teraz nie była tylko złudzeniem widzianym w chwilach najgorszego cierpienia. To przez niego.
Zobaczyła jej sylwetkę z daleka. Oczywiście nie od razu ją poznała, kobietą figurę widzianą w tak ważnym dla niej miejscu potraktowała z dystansem, palce prawej ręki zacisnęły się wokół drewna afromosii, magia w nie drzemiąca rozgrzała je, nastroiła na walkę. Ale ta nadejść nie nadeszła.
- Riana - zawołała ciszej, na powitanie, kiedy były już blisko siebie. - Cieszę się, że znalazłaś drogę do Canonteign - uśmiechnęła się kątem ust, stając blisko, oddychając przez chwilę, obserwując. - Ładne krzesło. Domyślam się, że nie wzięłaś go z domu... chociaż? - uśmiech nieco się poszerzył. Vane się nie zmieniła, wciąż towarzyszył jej ten nieco szarawy odcień skóry, oznaka zmęczonego ducha, który w pełnię rozrywany był na strzępy. - Dobrze cię widzieć. Jak życie?
Była ciekawa. Jak nigdy była po prostu ciekawa.
Zobaczyła jej sylwetkę z daleka. Oczywiście nie od razu ją poznała, kobietą figurę widzianą w tak ważnym dla niej miejscu potraktowała z dystansem, palce prawej ręki zacisnęły się wokół drewna afromosii, magia w nie drzemiąca rozgrzała je, nastroiła na walkę. Ale ta nadejść nie nadeszła.
- Riana - zawołała ciszej, na powitanie, kiedy były już blisko siebie. - Cieszę się, że znalazłaś drogę do Canonteign - uśmiechnęła się kątem ust, stając blisko, oddychając przez chwilę, obserwując. - Ładne krzesło. Domyślam się, że nie wzięłaś go z domu... chociaż? - uśmiech nieco się poszerzył. Vane się nie zmieniła, wciąż towarzyszył jej ten nieco szarawy odcień skóry, oznaka zmęczonego ducha, który w pełnię rozrywany był na strzępy. - Dobrze cię widzieć. Jak życie?
Była ciekawa. Jak nigdy była po prostu ciekawa.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czy powinna z mchu wyczarować kilka poduszek? Zadumała się poprawiając w kamiennym krześle swoją postawę, a potem podniosła wzrok wyżej na skalne wzniesienia. Monumentalne rośliny wrośnięte w surową glebę wydawały się ignorować fakt zbliżającej się jesieni karmiąc oczy soczystą zielenią. Gdzieś w oddali było słychać gwałtowny szum wody zasilającej potok lub wodospad. Westchnęła. Cóż, nie musiała nawet podnosić różdżki by czuć magię splątaną z tym miejscem. Miała tylko nadzieję, że nie utrudni jej to dziś pracy.
Podniosła brwi wyżej w poszukiwaniu źródła dźwięku. Jej czoło, tak jak myśli się wygładziły. Uśmiechnęła się uprzejmie.
- Cóż, nie powiem, miewałam w swojej karierze większe wyzwania - wspomnienia o niektórych chciałaby pochować z sobą 6 stóp pod kwiatkami - My naukowcy jesteśmy wrażliwi na niewygodę. Kazałabyś mi czekać jeszcze kwadrans, a nogi podpierałabym na pufie z mchu - na złośliwą lecz przyjacielską uwagę na temat mebla odpowiedziała gładko i bez zająknięcia. Była to w końcu prawda - Pełne pracoholicznych wyczynów przyprawionych chwilami autorefleksji. Przykładowo zadałam sobie sprawę, że robi się dość niezręcznie kiedy jedyne żarty które znam to też te które w towarzystwie bawią wyłącznie mnie i ten stan rzeczy nie ulega zmianie nawet po ich wytłumaczeniu - tak, jak łatwo było się domyśleć, żarty były numerologiczne - Teraz więc dumam nad poszerzeniem horyzontów, znalezieniem jakiegoś przyziemnego hobby, czy coś. Jestem otwarta na propozycje. Ale może dość o mnie, jak się ostatnio miewasz? - odbiła piłeczkę stojąc już w tym momencie na przeciw czarownicy.
Kiedy rytualne grzeczności zostały zrealizowane Riana postanowiła przejść do rzeczy. Pewna warstwa pracowniczej powagi wygładziła nadmiernie przyjacielskie zmarszczki. Mimo wszystko Jackie miała interes do niej jako numerologia i takich usług od niej oczekiwano.
- Pozwól, że będę bezpośrednia. Zgodziłam się tu przyjść ponieważ, jest coś co myślę, że możesz wiedzieć, a co ja chcę wiedzieć. Nawet jeżeli nie to prawdopodobnie znasz tych którzy mogą. Nie potrzebuję więc byś mi płaciła. Potrzebuję informacji i przysługi - zaczęła starając się wyczuć nastrój kobiety obok - Słyszałaś o różnokształtnych cieniach pojawiających się w Londynie, a ostatnio również poza granicami miasta? Niektórzy nawet mówią, że przyciągają je kratery po meteorytach - zarysowała temat dość ogólnie, lecz na tyle iż można było łatwo zrozumieć, że to właśnie te istoty ją interesują - Otóż chciałabym się przyjrzeć sprawie bliżej, jednak nie spotkałam nigdy tego fenomenu, nie widziałam, a do uszu dochodzą tylko plotki. Potrzebuję relacji faktycznych świadków o ile jacyś istnieją. Jeżeli coś wiesz to chętnie posłucham, a jeżeli znasz kogoś kto wie to chciałabym cię prosić byś spróbowała dla mnie pozyskać od niego informacje. Nie musi być to od razu umówione spotkanie. Może być to też korespondencyjne sprawozdanie w którym powoła się na ciebie tak bym miała pewność, że to rzetelne źródło. Prócz tego... Potrzebuję kogoś by wybrać się na rekonesans przy tych kraterach. Jeżeli to tylko bajki to nic złego ale jeżeli kryje się za tym niebezpieczeństwo to potrzebuję eskorty - nie była wstanie samej się obronić. Była naukowcem. Jej instynkt samozachowawczy kończył się w momencie zakończenia jakiegoś eksperymentu - Jeżeli to wciąż za dużo to nie będę napierać i cóż, przyjmę tyle galeonów iloma chętna byłabyś mnie obsypać - zrobiła trochę bezradną minę. Tak czy owak zamierzała wysłuchać prośby o świstokliki i je zrobić, lecz nie miała wpływu na walutę jaką Rineheart wybierze.
Podniosła brwi wyżej w poszukiwaniu źródła dźwięku. Jej czoło, tak jak myśli się wygładziły. Uśmiechnęła się uprzejmie.
- Cóż, nie powiem, miewałam w swojej karierze większe wyzwania - wspomnienia o niektórych chciałaby pochować z sobą 6 stóp pod kwiatkami - My naukowcy jesteśmy wrażliwi na niewygodę. Kazałabyś mi czekać jeszcze kwadrans, a nogi podpierałabym na pufie z mchu - na złośliwą lecz przyjacielską uwagę na temat mebla odpowiedziała gładko i bez zająknięcia. Była to w końcu prawda - Pełne pracoholicznych wyczynów przyprawionych chwilami autorefleksji. Przykładowo zadałam sobie sprawę, że robi się dość niezręcznie kiedy jedyne żarty które znam to też te które w towarzystwie bawią wyłącznie mnie i ten stan rzeczy nie ulega zmianie nawet po ich wytłumaczeniu - tak, jak łatwo było się domyśleć, żarty były numerologiczne - Teraz więc dumam nad poszerzeniem horyzontów, znalezieniem jakiegoś przyziemnego hobby, czy coś. Jestem otwarta na propozycje. Ale może dość o mnie, jak się ostatnio miewasz? - odbiła piłeczkę stojąc już w tym momencie na przeciw czarownicy.
Kiedy rytualne grzeczności zostały zrealizowane Riana postanowiła przejść do rzeczy. Pewna warstwa pracowniczej powagi wygładziła nadmiernie przyjacielskie zmarszczki. Mimo wszystko Jackie miała interes do niej jako numerologia i takich usług od niej oczekiwano.
- Pozwól, że będę bezpośrednia. Zgodziłam się tu przyjść ponieważ, jest coś co myślę, że możesz wiedzieć, a co ja chcę wiedzieć. Nawet jeżeli nie to prawdopodobnie znasz tych którzy mogą. Nie potrzebuję więc byś mi płaciła. Potrzebuję informacji i przysługi - zaczęła starając się wyczuć nastrój kobiety obok - Słyszałaś o różnokształtnych cieniach pojawiających się w Londynie, a ostatnio również poza granicami miasta? Niektórzy nawet mówią, że przyciągają je kratery po meteorytach - zarysowała temat dość ogólnie, lecz na tyle iż można było łatwo zrozumieć, że to właśnie te istoty ją interesują - Otóż chciałabym się przyjrzeć sprawie bliżej, jednak nie spotkałam nigdy tego fenomenu, nie widziałam, a do uszu dochodzą tylko plotki. Potrzebuję relacji faktycznych świadków o ile jacyś istnieją. Jeżeli coś wiesz to chętnie posłucham, a jeżeli znasz kogoś kto wie to chciałabym cię prosić byś spróbowała dla mnie pozyskać od niego informacje. Nie musi być to od razu umówione spotkanie. Może być to też korespondencyjne sprawozdanie w którym powoła się na ciebie tak bym miała pewność, że to rzetelne źródło. Prócz tego... Potrzebuję kogoś by wybrać się na rekonesans przy tych kraterach. Jeżeli to tylko bajki to nic złego ale jeżeli kryje się za tym niebezpieczeństwo to potrzebuję eskorty - nie była wstanie samej się obronić. Była naukowcem. Jej instynkt samozachowawczy kończył się w momencie zakończenia jakiegoś eksperymentu - Jeżeli to wciąż za dużo to nie będę napierać i cóż, przyjmę tyle galeonów iloma chętna byłabyś mnie obsypać - zrobiła trochę bezradną minę. Tak czy owak zamierzała wysłuchać prośby o świstokliki i je zrobić, lecz nie miała wpływu na walutę jaką Rineheart wybierze.
Odnawianie kontaktów na angielskiej ziemi należało do zadań, które musiała zrobić jak najszybciej - dowiedzieć się, kto jeszcze żyje, a kto gryzie ziemię; którzy informatorzy istnieją jeszcze w kręgu, a którzy zostali z niego wykluczeni; kto przeżył wśród aurorów, a kogo zabrała czarna macka najczarniejszej z magii. Kontakt z Rianą był jednym z tych ważniejszych, bo wiedziała, jakimi umiejętnościami czarownica dysponowała i jak sama Jackie mogłaby je wykorzystać - potrzebowała świstoklika na już. To była forma naprawiania swoich błędów, które doprowadziły ją do Andory. Wtedy, gdy wydawało jej się, że uda się na całkiem standardowy rekonesans na ziemi wroga, nie miała go ze sobą, nie mogła uciec. Dziś wiedziała już, że podobnej sytuacji już nie będzie. Grzebyk ojca, który teraz miękko leżał w jej kieszeni, tylko czekał, żeby być wykorzystany.
Palcami pogładziła łagodnie jego ząbki, kiedy Riana zaczęła mówić. Jackie do gaduł niestety nie należała, dlatego wdzięczna była z to, że akurat Vane podjęła dłuższą część konwersacji.
- Teraz mnie zaciekawiłaś. Musisz mi opowiedzieć jeden z tych żartów. Może przypadkiem zrozumiem. - skinęła zachęcająco brodą. Wsunęła drugą dłoń do kieszeni płaszcza, nie zważała na święte maniery. - Nie znam żadnych przyziemnych hobby... chociaż... - zmarszczyła lekko usta w stronę nosa. - Czekoladowe żaby albo szachy czarodziejów. Czytanie książek? Nudne i pewnie się w tym specjalizujesz, nic nowego. - wskazała jej brodą kierunek pod górę, w stronę wodospadu. Tutaj nie były dość bezpieczne, a przecież miejsce, gdzie miał zabierać świstoklik, musiało takim być. - U mnie niewiele ciekawego. Dochodzą do siebie po... - to nie był urlop. To była kaźń, skóra zdarta do krwi w trakcie pracy nad kamieniem, obijanie pleców skórzanym biczem przez zmienników, koszmary nocą i za dnia, jedzenie przemykające rzadkim strumieniem po przełyku. Wzięła głębszy wdech. - Po powrocie.
Zerknęła na Rianę, gdy ta zapowiedziała bezpośredniość - z taką informacją poczuła się lżej. Była człowiekiem faktów, nie rozmówek o kiszeniu ogórków na zimę. Słuchała więc uważnie i powoli kiwała głową na znak, że pojmuje.
- Podjęłaś trudną sprawę, Riana. Trudną, a nie niemożliwą do ogarnięcia - odpowiedziała w końcu, ale potrzebowała krótkiej chwili, by ruszyć dalej. Wchodziły pod górę, zmęczenie mogło dać im się we znaki. - Przez ostatni rok nie było mnie w Anglii, więc o tym, co się działo i dzieje wiem z ust moich przyjaciół i współpracowników. Nie spotkałam ani jednego Cienia, ale to, co o nich usłyszałam, to paskudne opowieści o ciężkich pojedynkach, ucieczkach i ranach, które ciężko się leczyły. Mogę napisać do moich przyjaciół i... wziąć cię pod moją protekcję, ale musisz coś najpierw wiedzieć. - ukośny szlak się skończył, ziemia stała się płaska, stąd słychać już było przyjemny, rześki szmer wodospadu i chłód z wolna przebijający się między drzewami. - To nie będą ludzie, których Cienie napadły, bo wieźli worki z ziemniakami na targ. To czarodzieje, którzy walczą i muszę wiedzieć, że informacje, których oczekujesz, nie rozejdą się dalej. Tam, gdzie sięgają czarne macki władzy, Riana. Te informacje muszą pozostać w naszym gronie. - spojrzała na nią poważnie, bez większych ceregieli wyciągając z kieszeni różdżkę. Nie wysunęła w jej stronę dłoni, nie miała zamiaru atakować, jeśli nie będzie takiej potrzeby. Było jednak coś, co zamierzała sprawdzić, zanim przejdą dalej. - Pozwolisz mi sprawdzić, czy miałaś do czynienia z czarną magią?
To nigdy nie była kwestia ślepego zaufania.
Palcami pogładziła łagodnie jego ząbki, kiedy Riana zaczęła mówić. Jackie do gaduł niestety nie należała, dlatego wdzięczna była z to, że akurat Vane podjęła dłuższą część konwersacji.
- Teraz mnie zaciekawiłaś. Musisz mi opowiedzieć jeden z tych żartów. Może przypadkiem zrozumiem. - skinęła zachęcająco brodą. Wsunęła drugą dłoń do kieszeni płaszcza, nie zważała na święte maniery. - Nie znam żadnych przyziemnych hobby... chociaż... - zmarszczyła lekko usta w stronę nosa. - Czekoladowe żaby albo szachy czarodziejów. Czytanie książek? Nudne i pewnie się w tym specjalizujesz, nic nowego. - wskazała jej brodą kierunek pod górę, w stronę wodospadu. Tutaj nie były dość bezpieczne, a przecież miejsce, gdzie miał zabierać świstoklik, musiało takim być. - U mnie niewiele ciekawego. Dochodzą do siebie po... - to nie był urlop. To była kaźń, skóra zdarta do krwi w trakcie pracy nad kamieniem, obijanie pleców skórzanym biczem przez zmienników, koszmary nocą i za dnia, jedzenie przemykające rzadkim strumieniem po przełyku. Wzięła głębszy wdech. - Po powrocie.
Zerknęła na Rianę, gdy ta zapowiedziała bezpośredniość - z taką informacją poczuła się lżej. Była człowiekiem faktów, nie rozmówek o kiszeniu ogórków na zimę. Słuchała więc uważnie i powoli kiwała głową na znak, że pojmuje.
- Podjęłaś trudną sprawę, Riana. Trudną, a nie niemożliwą do ogarnięcia - odpowiedziała w końcu, ale potrzebowała krótkiej chwili, by ruszyć dalej. Wchodziły pod górę, zmęczenie mogło dać im się we znaki. - Przez ostatni rok nie było mnie w Anglii, więc o tym, co się działo i dzieje wiem z ust moich przyjaciół i współpracowników. Nie spotkałam ani jednego Cienia, ale to, co o nich usłyszałam, to paskudne opowieści o ciężkich pojedynkach, ucieczkach i ranach, które ciężko się leczyły. Mogę napisać do moich przyjaciół i... wziąć cię pod moją protekcję, ale musisz coś najpierw wiedzieć. - ukośny szlak się skończył, ziemia stała się płaska, stąd słychać już było przyjemny, rześki szmer wodospadu i chłód z wolna przebijający się między drzewami. - To nie będą ludzie, których Cienie napadły, bo wieźli worki z ziemniakami na targ. To czarodzieje, którzy walczą i muszę wiedzieć, że informacje, których oczekujesz, nie rozejdą się dalej. Tam, gdzie sięgają czarne macki władzy, Riana. Te informacje muszą pozostać w naszym gronie. - spojrzała na nią poważnie, bez większych ceregieli wyciągając z kieszeni różdżkę. Nie wysunęła w jej stronę dłoni, nie miała zamiaru atakować, jeśli nie będzie takiej potrzeby. Było jednak coś, co zamierzała sprawdzić, zanim przejdą dalej. - Pozwolisz mi sprawdzić, czy miałaś do czynienia z czarną magią?
To nigdy nie była kwestia ślepego zaufania.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Może w innych razem, w bardziej towarzyskich okolicznościach - asertywnie nie sięgała po przykłady swojej nieśmieszności. Bardzo klarownie odróżniała czas zobowiązań i pracy od towarzyskiej zabawy. Przyszła tu teraz, gdyż czarownica chciała ją prosić o wykonanie świstoklika samej mając zawodową prośbę. Nie chciała od tego odbiegać. Wysłuchała więc z serdecznym uśmiechem komentarzy, jak i informacji o samopoczuciu, lecz nie dociekała. Uznała tą wymianę za grzeczność, którą należało wykonać. Wstęp.
- Możliwe - rzuciła wyjątkowo lekko. Nie zgadzała się, ani nie przytakiwała. Ciężko było bowiem uchwycić "trudność" czegoś co robiła po raz pierwszy, a tak się składało, że pierwszy raz podejmowała się tematyki badania plotek-cieni. W tym momencie za trudne uważała badania nad praktycznymi zastosowaniami teorii astronomicznych opływów magicznych w międzykontynentalnym transporcie magicznym. Postanowiła jednak nie przytłaczać tym Rineheart.
Wychodziło na to, że Jackie nie spotkała się z tym zjawiskiem. Vane przekroiła swój tułów ramieniem w poprzek i podparła na dłoni łokieć łapiąc w zamyśleniu brodę. Trochę uniosła brwi w górę słysząc słowa takie jak "protekcja" oraz tego czym zajmują się czarodzieje którzy mają takie informacje. Słysząc o poufności miała wrażenie, że może nie do końca się zrozumiały.
- Mam wrażenie, że może nie do końca się zrozumieliśmy więc zacznę może trochę inaczej, a jeżeli dobrze to najwyżej to potwierdzę - zaczęła spokojnie, będąc niezrażoną - Znam twój zawód bo w takich okolicznościach się poznaliśmy i domyślam się, że pomimo tego, że czas uległ zmianie to najpewniej obracasz się w nie tak odległym, a może dalej takim samym środowisku i dlatego też cię o to pytam - nie było tajemnicą, że był rozłam w biurze aurorów. Pisały o tym gazety. Mówili o tym ludzie. Część mundurowych dalej stacjonowała w Londynie, a druga część przecież nie mogła się rozpłynąć w powietrzu - również funkcjonowała tylko poza. Jeżeli coś złego faktycznie się działo ludzie przeważnie to zgłaszali. Ci którzy mogli informowali o tym odpowiednie organy w Londynie, a ci którzy nie... te gnieżdżące się poza nim. Służby bezpieczeństwa bez wątpienia mogły być zatem świadkami Cieni podczas przeprowadzanych interwencji - Nie interesują mnie nazwiska, imiona, nie interesuje mnie też czym się konkretnie zajmuje świadek, a sama informacja o istotach. Mogę przygotować schematyczną ankietę do wypełnienia, możesz je rozdać, a relacje mogą zostać mi odesłane sowa w sposób anonimowy. Świadek może podpisać się jako Pan Memortek bym w ten sposób znała źródło. Nie potrzebuję żadnej protekcji, czy też personalnych wywiadów twarzą w twarz bo tak jak wspomniałam - dane zebrane korespondencyjnie byłyby wystarczające - zrobiła przerwę - Jeżeli jednak przez protekcję miałaś na myśli twoją ochronę mojej osoby podczas badania kraterów po upadku spadającej gwiazdy to jeżeli wiążą się z tym, jakieś dodatkowe trudności stawiające cię w niekomfortowej sytuacji to nie musisz się kłopotać. Jestem wstanie rozwiązać ten problem we własnym zakresie - prawdopodobnie będzie to kłopotliwe bo będzie wiązało się z zatrudnieniem kompetentnej osoby do pomocy ale to nie tak, że nie było to coś co przewidywała - I nie do końca rozumiem czego miałaby dotyczyć ta dyskrecja więc musze cię prosić o skonkretyzowanie. Jeżeli dotyczy świadków i ich raportów ze spotkań bliskiego stopnia z cieniami to tak jak wspomniałam wcześniej to może być w pełni anonimowe. Nie potrzebuję personaliów, jeżeli miejsca wraz z okolicznościami muszą być również zanonimizowane to niech tak też będzie. Możesz je nawet poddać jakiemuś wewnętrznemu audytowi przed wysłaniem pod kątem treści - nie moja sprawa. Jeżeli jednak chodzi o to, że miałabym utajnić w całości wszystkie przekazane informacje o cieniach to tu nie mogę się zgodzić. Są to co prawda moje prywatne badania, lecz efekty jeżeli okażą się istotne - zostaną upublicznione. Inaczej to nie ma sensu - wiedzę należy krzewić, naukę rozpowszechniać. Jeżeli relacje o Cieniach mające być podstawą miałyby być utajnione to równie dobrze zamiast literatur naukowej mogłaby zabrać się za pisanie fantastyki - Więc jeżeli właśnie to miałaś na myśli to wtedy po prostu zapomnij o tym co mówiłam. Świstoklik wykonam zaś w ramach przysługi. - starała się wyrazić wyjątkowo klarownie tak, by nie było pola do nieporozumień.
Jeżeli chodzi o konieczność tego, by aurorka zbadała jej czarnomagiczne powinowactwo to Vane zachęciła ją gestem. Jeżeli miało dać jej to jakiegoś rodzaju poczucie bezpieczeństwa to Vane nie miała z tym problemu.
- Możliwe - rzuciła wyjątkowo lekko. Nie zgadzała się, ani nie przytakiwała. Ciężko było bowiem uchwycić "trudność" czegoś co robiła po raz pierwszy, a tak się składało, że pierwszy raz podejmowała się tematyki badania plotek-cieni. W tym momencie za trudne uważała badania nad praktycznymi zastosowaniami teorii astronomicznych opływów magicznych w międzykontynentalnym transporcie magicznym. Postanowiła jednak nie przytłaczać tym Rineheart.
Wychodziło na to, że Jackie nie spotkała się z tym zjawiskiem. Vane przekroiła swój tułów ramieniem w poprzek i podparła na dłoni łokieć łapiąc w zamyśleniu brodę. Trochę uniosła brwi w górę słysząc słowa takie jak "protekcja" oraz tego czym zajmują się czarodzieje którzy mają takie informacje. Słysząc o poufności miała wrażenie, że może nie do końca się zrozumiały.
- Mam wrażenie, że może nie do końca się zrozumieliśmy więc zacznę może trochę inaczej, a jeżeli dobrze to najwyżej to potwierdzę - zaczęła spokojnie, będąc niezrażoną - Znam twój zawód bo w takich okolicznościach się poznaliśmy i domyślam się, że pomimo tego, że czas uległ zmianie to najpewniej obracasz się w nie tak odległym, a może dalej takim samym środowisku i dlatego też cię o to pytam - nie było tajemnicą, że był rozłam w biurze aurorów. Pisały o tym gazety. Mówili o tym ludzie. Część mundurowych dalej stacjonowała w Londynie, a druga część przecież nie mogła się rozpłynąć w powietrzu - również funkcjonowała tylko poza. Jeżeli coś złego faktycznie się działo ludzie przeważnie to zgłaszali. Ci którzy mogli informowali o tym odpowiednie organy w Londynie, a ci którzy nie... te gnieżdżące się poza nim. Służby bezpieczeństwa bez wątpienia mogły być zatem świadkami Cieni podczas przeprowadzanych interwencji - Nie interesują mnie nazwiska, imiona, nie interesuje mnie też czym się konkretnie zajmuje świadek, a sama informacja o istotach. Mogę przygotować schematyczną ankietę do wypełnienia, możesz je rozdać, a relacje mogą zostać mi odesłane sowa w sposób anonimowy. Świadek może podpisać się jako Pan Memortek bym w ten sposób znała źródło. Nie potrzebuję żadnej protekcji, czy też personalnych wywiadów twarzą w twarz bo tak jak wspomniałam - dane zebrane korespondencyjnie byłyby wystarczające - zrobiła przerwę - Jeżeli jednak przez protekcję miałaś na myśli twoją ochronę mojej osoby podczas badania kraterów po upadku spadającej gwiazdy to jeżeli wiążą się z tym, jakieś dodatkowe trudności stawiające cię w niekomfortowej sytuacji to nie musisz się kłopotać. Jestem wstanie rozwiązać ten problem we własnym zakresie - prawdopodobnie będzie to kłopotliwe bo będzie wiązało się z zatrudnieniem kompetentnej osoby do pomocy ale to nie tak, że nie było to coś co przewidywała - I nie do końca rozumiem czego miałaby dotyczyć ta dyskrecja więc musze cię prosić o skonkretyzowanie. Jeżeli dotyczy świadków i ich raportów ze spotkań bliskiego stopnia z cieniami to tak jak wspomniałam wcześniej to może być w pełni anonimowe. Nie potrzebuję personaliów, jeżeli miejsca wraz z okolicznościami muszą być również zanonimizowane to niech tak też będzie. Możesz je nawet poddać jakiemuś wewnętrznemu audytowi przed wysłaniem pod kątem treści - nie moja sprawa. Jeżeli jednak chodzi o to, że miałabym utajnić w całości wszystkie przekazane informacje o cieniach to tu nie mogę się zgodzić. Są to co prawda moje prywatne badania, lecz efekty jeżeli okażą się istotne - zostaną upublicznione. Inaczej to nie ma sensu - wiedzę należy krzewić, naukę rozpowszechniać. Jeżeli relacje o Cieniach mające być podstawą miałyby być utajnione to równie dobrze zamiast literatur naukowej mogłaby zabrać się za pisanie fantastyki - Więc jeżeli właśnie to miałaś na myśli to wtedy po prostu zapomnij o tym co mówiłam. Świstoklik wykonam zaś w ramach przysługi. - starała się wyrazić wyjątkowo klarownie tak, by nie było pola do nieporozumień.
Jeżeli chodzi o konieczność tego, by aurorka zbadała jej czarnomagiczne powinowactwo to Vane zachęciła ją gestem. Jeżeli miało dać jej to jakiegoś rodzaju poczucie bezpieczeństwa to Vane nie miała z tym problemu.
Miała problem z zaufaniem i to nie podlegało dyskusji - ani ze strony współrozmówcy, ani tym bardziej ze strony Jackie, bo ona ze swoim brakiem zaufania do ludzi dookoła miała i czuła się bardzo dobrze. Zbyt często przyszło jej pracować z czarnoksiężnikami, którzy okazywali się tchórzliwymi draniami, kiedy stawiało się ich pod ścianą i pytało, czy to oni wyrwali wnętrzności młodej dziewczyny, bo akurat ich zatruty czarną magią umysł wymknął się spod kontroli. Tę wiedzę można było łatwo ukryć, zataić, a przy tym wciąż brnąć do celu - Cienie nie powstały w końcu z powietrza, a im dłużej żyły w Wielkiej Brytanii, tym więcej przyciągały spojrzeń.
I ofiar.
Jackie słuchała Riany, chociaż czuła piętrzącą się pod skórą mieszaninę skonfliktowanych uczuć. Być może miała dla Vane nie tylko uznanie ze względu na jej doskonałe umiejętności, ale i sentyment, który dzisiaj był jej potrzebny jak kotu pies. Westchnęła cicho, najwyraźniej z irytacją - analityczny umysł Riany rozbijał podejmowany przez nie temat na czynniki pierwsze, a Jackie należała raczej do tych, co robią, a myślą później.
- Dobrze, więc zbiorę dane od osób, które będą chciały podzielić się raportem albo sama zerknę do akt i wybiorę te zeznania, które będę mogła ograbić z personaliów, jeśli ich nie potrzebujesz; jeśli interesują się rezultaty, nie zaplecze. Jest mi to bardziej na rękę - wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza. Cienka skóra dłoni odczuła nadmierny chłód idący od wodospadu. Zerknęła w jego kierunku, w kierunku spływającej kaskadą wody, która teraz zdawała się wyglądać jak lód wypluwany przez rozgniewane źródło. Canonteign Falls już zawsze miało jej się kojarzyć wyjątkowo dobrze, choć na pewno chłodno. Ciarki przeszły ją po plecach. - Tylko dobierz sobie kogoś, kto zna się na odpieraniu czarnomagicznych potworów, a nie jakiegoś wioskowego głupka. Każdy teraz rzuci się na ofertę eskorty i to za jakiekolwiek pieniądze - wzruszyła lekko ramionami. - Mogę ci towarzyszyć, jeśli będziesz tego potrzebować, ale nie chcę brać udziału w badaniach, których efekty odczytane później zostaną później przez Ministerstwo Magii Malfoya. Takie są moje warunki.
Wzruszyła lekko ramionami, dając jej tym znać, że nie traktuje jej pobłażliwie, tylko nie zamierzała stawać w sprzeczności z samą sobą. Tak cenne zdolności i wiedzę należało wykorzystać tylko i wyłącznie w dobrym celu, a ten prezentowany był przez Zakon Feniksa - przynajmniej zdaniem Rineheart.
- Ja... - westchnęła ciężko, zaczęła jeszcze raz. - Ty też nie zrozum mnie źle, badania nad Cieniami są wyjątkowo ważne, to szczytny cel, ale jesteśmy w stanie wojny i to, jak wykorzystasz te badania, komu pokażesz ich rezultaty - to może okazać się gwoździem do trumny jednej ze stron, rozumiesz, Riana? Do tego dążę. Pomogę, tylko powiedz mi, że nie pociągniesz tego projektu do Londynu, nie pokażesz go władzy. To już nie są tylko twoje prywatne badania.
I ofiar.
Jackie słuchała Riany, chociaż czuła piętrzącą się pod skórą mieszaninę skonfliktowanych uczuć. Być może miała dla Vane nie tylko uznanie ze względu na jej doskonałe umiejętności, ale i sentyment, który dzisiaj był jej potrzebny jak kotu pies. Westchnęła cicho, najwyraźniej z irytacją - analityczny umysł Riany rozbijał podejmowany przez nie temat na czynniki pierwsze, a Jackie należała raczej do tych, co robią, a myślą później.
- Dobrze, więc zbiorę dane od osób, które będą chciały podzielić się raportem albo sama zerknę do akt i wybiorę te zeznania, które będę mogła ograbić z personaliów, jeśli ich nie potrzebujesz; jeśli interesują się rezultaty, nie zaplecze. Jest mi to bardziej na rękę - wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza. Cienka skóra dłoni odczuła nadmierny chłód idący od wodospadu. Zerknęła w jego kierunku, w kierunku spływającej kaskadą wody, która teraz zdawała się wyglądać jak lód wypluwany przez rozgniewane źródło. Canonteign Falls już zawsze miało jej się kojarzyć wyjątkowo dobrze, choć na pewno chłodno. Ciarki przeszły ją po plecach. - Tylko dobierz sobie kogoś, kto zna się na odpieraniu czarnomagicznych potworów, a nie jakiegoś wioskowego głupka. Każdy teraz rzuci się na ofertę eskorty i to za jakiekolwiek pieniądze - wzruszyła lekko ramionami. - Mogę ci towarzyszyć, jeśli będziesz tego potrzebować, ale nie chcę brać udziału w badaniach, których efekty odczytane później zostaną później przez Ministerstwo Magii Malfoya. Takie są moje warunki.
Wzruszyła lekko ramionami, dając jej tym znać, że nie traktuje jej pobłażliwie, tylko nie zamierzała stawać w sprzeczności z samą sobą. Tak cenne zdolności i wiedzę należało wykorzystać tylko i wyłącznie w dobrym celu, a ten prezentowany był przez Zakon Feniksa - przynajmniej zdaniem Rineheart.
- Ja... - westchnęła ciężko, zaczęła jeszcze raz. - Ty też nie zrozum mnie źle, badania nad Cieniami są wyjątkowo ważne, to szczytny cel, ale jesteśmy w stanie wojny i to, jak wykorzystasz te badania, komu pokażesz ich rezultaty - to może okazać się gwoździem do trumny jednej ze stron, rozumiesz, Riana? Do tego dążę. Pomogę, tylko powiedz mi, że nie pociągniesz tego projektu do Londynu, nie pokażesz go władzy. To już nie są tylko twoje prywatne badania.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Ale tego właśnie oczekuję, Rineheart - czystych, zwykłych informacji i ewentualnej ochrony. Nie proszę o żadną pomoc w badaniach i twoje angażowanie się w nie. Jeżeli jesteś wstanie przekazać mi informacje, których chcę to je przyjmę, jak nie to nie naciskam - nie oczekiwała żadnej bezpośredniej pomocy w analizach, dochodzeniu do wniosków czy eksperymentów od Jackie, a tym bardziej od organizacji z która była powiązana. Nie oferowała swojej pomocy rebeliantom. Riana, jak sądziła, posiadała odpowiednie kompetycje, czas i środki by dopiąć swego. Odmowa aurorki niczego nie zmieniała, a jedynie opóźniała osiągnięcie wyznaczonego przez byłą krukonkę celu.
- Nie rozumiem cię źle. Nie mogę złożyć ci takiej obietnicy nie znając rezultatu. Rozumiem, że temat można uznać za zamknięty i wiąże się z odmową. Niech tak będzie - przypieczętowała. Nie potrzebowała debaty i rozpraw na temat moralności oraz odpowiedzialności. Riana jako naukowiec rozumiała odcienie czerni, bieli i szarości, a także kwestię przyczyny oraz skutku. Bardzo denerwowało ją gdy patrzono na nią z góry, jak na naiwne dziecko błądzące we mgle. Nie zamierzała się wyjaśniać ze swojego postępowania czy zapewniać kobietę o swych intencjach oraz rozsądku. Nie była tu w końcu po to by szukać inwestorów ani zapewniać innym komfort. Chciała przysługi, a jeżeli ta znajdowała się poza jej zasięgiem - niech tak będzie. Oszczędnie dobrała słowa chcąc w pewien sposób wyeksponować to, że sama podjęła już pewne decyzje oraz uciąć w zarodku wizję, jak uważała, bezproduktywnej wymiany poglądów. Tak jak Jackie była pełna przekonań, które uniemożliwiały jej elastyczność to tak samo było z Rianą.
- Proszę, podaj mi przedmiot na świstoklika - zasugerowała wyciągając dłoń nie będąc wzburzoną przez niepowodzenie. Jej podejście było raczej skrupulatne. Zupełnie jakby właśnie odhaczyła jeden punkt swojej obecności tutaj i przeszła do realizacji kolejnego. Nie można było w końcu winić innych za to, że powiedzieli "nie" - Z prywatnych zasobów pozostał mi jedynie srebrny i gwiezdny pył. Mam nadzieję, że będzie to przynajmniej wystarczające.
- Nie rozumiem cię źle. Nie mogę złożyć ci takiej obietnicy nie znając rezultatu. Rozumiem, że temat można uznać za zamknięty i wiąże się z odmową. Niech tak będzie - przypieczętowała. Nie potrzebowała debaty i rozpraw na temat moralności oraz odpowiedzialności. Riana jako naukowiec rozumiała odcienie czerni, bieli i szarości, a także kwestię przyczyny oraz skutku. Bardzo denerwowało ją gdy patrzono na nią z góry, jak na naiwne dziecko błądzące we mgle. Nie zamierzała się wyjaśniać ze swojego postępowania czy zapewniać kobietę o swych intencjach oraz rozsądku. Nie była tu w końcu po to by szukać inwestorów ani zapewniać innym komfort. Chciała przysługi, a jeżeli ta znajdowała się poza jej zasięgiem - niech tak będzie. Oszczędnie dobrała słowa chcąc w pewien sposób wyeksponować to, że sama podjęła już pewne decyzje oraz uciąć w zarodku wizję, jak uważała, bezproduktywnej wymiany poglądów. Tak jak Jackie była pełna przekonań, które uniemożliwiały jej elastyczność to tak samo było z Rianą.
- Proszę, podaj mi przedmiot na świstoklika - zasugerowała wyciągając dłoń nie będąc wzburzoną przez niepowodzenie. Jej podejście było raczej skrupulatne. Zupełnie jakby właśnie odhaczyła jeden punkt swojej obecności tutaj i przeszła do realizacji kolejnego. Nie można było w końcu winić innych za to, że powiedzieli "nie" - Z prywatnych zasobów pozostał mi jedynie srebrny i gwiezdny pył. Mam nadzieję, że będzie to przynajmniej wystarczające.
Canonteign Falls
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Devon :: Okolice