Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland
Huśtawka na końcu świata
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Huśtawka na końcu świata
Jezioro Buttermere, otoczone górami, jest idealnym miejscem zarówno do odpoczynku, jak i romantycznej randki. Swoją urokliwością przyciąga nie tylko czarodziejów, ale też i mugoli. Ci drudzy nie wiedzą jednak o tym, że w tym miejscu można odnaleźć coś więcej niż łagodne, opadające do wody brzegi; coś poza pięknymi górami i okalającą je wodą. Wśród czarodziejów od lat krąży pogłoska, że istnieje ukryte przejście, w szczelinie między górami, które prowadzi do miejsca całkowicie odciętego od wzroku niemagicznych. Informacja głosi, że by się tam dostać, należy znaleźć się przy brzegu jeziora, tam, gdzie obok siebie leży sześć kamieni, jeden większy od drugiego, wszystkie ułożone w krąg wokół niczego. Ze środka kręgu na wschód prowadzić ma ścieżka biegnąca między dwoma wzniesieniami - tę jednak udaje się odnaleźć niewielu. Ścieżka rozwidla się, wyprowadzając niektórych na manowce. Ostatnia ze wskazówek mówi o tym, że przejście znaleźć można tam, gdzie zielenią okryte są skały - jest ono ukryte przez magię, możliwe do ujawnienia przy pomocy poprawnie rzuconego Dissendium. Chociaż ostateczny cel udaje się odnaleźć zaledwie garstce, to co roku, gdy zima na dobre odchodzi, znajdują się śmiałkowie próbujący swoich sił - a ci, którym dopisze szczęście, mogą spędzić kilka chwil na schowanej przed resztą świata huśtawce.
Echo narastającego konfliktu nakręcanego przez media wciąż huczało i siało jedynie jeszcze większy zamęt. Lyall jak zawsze czuł się zmęczony politycznymi zawieruchami oraz ludzkimi przepychankami, nie robiąc sobie nic z faktu, że wybuchła panika. Interesowała go tylko praca, nie zaś jakieś potyczki świrów o władzę. Zawsze tak było i zawsze tak miało być — nie rozumiał, dlaczego społeczeństwo nie potrafiło z tym żyć. Oczywiście nie uważał, żeby wywalanie ludzi z domów jak podczas ostatniej nocy marca było tak całkowicie fair, ale jego to nie dotyczyło. Dalej zamierzał pracować z ramienia Ministerstwa Magii i nic sobie nie robił z faktu, że jego sąsiedzi patrzyli na niego jak na zdrajcę. Gdyby wiedzieli, o tym, co zrobił już lata wstecz, rzucaliby w niego tymi niewerbalnymi wyzwiskami od samego początku. Właśnie między innymi dlatego miał ich zdanie i spojrzenia głęboko w poważaniu. Po kolejnych nockach wracał do domu, żeby otworzyć kolejną butelkę ognistej i razem z trąbką urządzić sobie denny recital. Odkąd jego brat uciekł ze stolicy, Lyall odzywał się znacznie rzadziej i pojawiał się w Dolinie Godryka, tylko żeby się napić, wyspać i umyć. Przy każdej wolnej chwili rozmyślał o tym, co przyniosło mu jedno ze spotkań w zeszłym miesiącu i niósł w sobie jakąś ukrytą nadzieję na dalszy ciąg. Wiedział, że nie powinien był, ale tęsknota za ukochaną była zbyt silna, a moment nawet sekundowy złapania wspomnień za nogi, był dla niego niczym uzależnienie. Potrzebował tego do oddychania i chociaż było to wbrew wszelkiemu rozsądkowi, zamierzał pojawić się w tamtej okolicy po raz kolejny. Zdawał sobie sprawę, że się to wydarzy prędzej czy później. Zresztą łączyło się to z jego pracą i nie był w stanie tego uniknąć.
Rozpracowywał tamto jedno spotkanie po raz kolejny, gdy niewielki posłanie zasiadł przy jego oknie i patrzył na niego wielkimi oczami. Lupin przerwał swoją, jak zawsze, smutną grę i podszedł do sowy, biorąc od niej list. Nie oczekiwał żadnych wiadomości. Może to było coś od tych dziwnych znajomych brata? Albo tej jego jednej, oszalałej rudej dziewczyny, którą spotkali w barze? Już chciał go wrzucić do kominka, gdy posłaniec zaczął głośno krzyczeć, zupełnie jakby nie zamierzał dopuścić do zniszczenia koperty. Lupin aż zasłonił sobie uszy, po czym odgonił sowę, która przesiadła się na stojące opodal okna drzewo, usilnie wpatrując się w mężczyznę. - Dobra, dobra - warknął brygadzista i rozłamał pieczęć, nie zdając sobie sprawy, co miało to wywołać. Gdy uderzył w niego mocny zapach, Lyall poczuł jak silna woń wślizgnęła mu się w gardło i nos. Zaczął kaszleć, chcąc złapać oddech. Trwało to dobrą chwilę, ale gdy się uspokoił, a pierwsze wrażenie minęło, zdał sobie sprawę, że to wszystko pachniało tak... Miło i... Znajomo? To było dziwne uczucie. Powodowało, że Lyalla ciągnęła jakaś niewidzialna siła w kierunku podanego miejsca spotkania i nawet nie wiedział dlaczego. Przecież ten tajemniczy liścik nie był w ogóle w jego stylu, a jednak coś kazało mu się ubrać i udać w wyznaczoną lokalizację. Był niesamowicie przejęty i można by powiedzieć, że zestresowany. Ale nie w taki sam sposób w jaki bywał przebywając wśród ludzi. Ich nie znosił, jednak czytając słowa krótkiej wiadomości i dołączonych informacji, dreszcz czegoś nieznanego przebiegł mu po plecach. To było coś nieprawdopodobnego; coś, z czym Lupin nie zamierzał walczyć. Stwierdził, że nie miał na co czekać, dlatego w dzikim amoku wyskoczył z domu, żeby znaleźć świstoklik do wyznaczonego miejsca. Łapiąc złamany ołówek, nie miał pojęcia kto czekał po drugiej stronie, ale czy miało to znaczenie? Wiedział, że miał pojawić się odrobinę przed czasem, jednak nie był w stanie wysiedzieć dłużej w domu. Nie kupił żadnych kwiatów ani prezentu, bo jakie to miało znaczenie, jeśli przeznaczenie mogło czekać za rogiem? I w każdej chwili rozpłynąć się w mętnym obrazie zasnutego mgłami terenu przy jeziorze. Oparł się ramieniem o jedno z tamtejszych drzew, czekając niecierpliwie.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie był dobry czas, a Florence nic nie mogła na to poradzić.
Od czasu gdy lodziarnię wysadzono w powietrze, panna Fortescue była pasożytem. Nikt jej tego nigdy nie powiedział w twarz, nie traktował jej też niemile, ale mimo to sama się nim czuła. Bo jak inaczej miałaby o sobie myśleć, gdy już od dłuższego czasu nadużywała gościnności Bertiego, zajmując jeden z jego pokoi i nic mu za to nie płacąc? Jedyne co mogła, to ofiarować mu swoje usługi jako gosposia. Tym więc się stała, sprzątając i gotując - chociaż w tym drugim to Bertie był równie dobry, jeśli nie lepszy niż ona sama. Popadła więc w swego rodzaju marazm. Przytłaczające ją uczucie niemocy było nieprzyjemnie znajome - choć tym razem nie była to wina rodzinnej tragedii, a ogólnej, coraz gorszej sytuacji w kraju. Florence czuła się zagubiona - skrywając się z dala od centrum tych wszystkich wydarzeń, ale jednocześnie z dala od własnego życia, zwyczajnie nie wiedziała, co ze sobą począć. Zdawała sobie sprawę, że nie mogła do końca życia razem z bratem ukrywać się w domu swojego przyjaciela. Należało w końcu podjąć jakąś decyzję, ale kobieta stale przesuwała to w czasie, licząc, że ta opieszałość nie postanowi się na niej zemścić. Póki co nie wydarzyło się jeszcze nic złego... Co nie znaczyło jednak, że wkrótce się nie wydarzy.
To dlatego początkowo widok obcej, białej sowy nie nastroił Florence pozytywnie. Kim mógł być ten nieznany posłaniec, skąd niósł list i jaka była zawarta w nim wiadomość? Wszystkie te odpowiedzi można było otrzymać poprzez zwykłe odczytanie pergaminu, doskonale o tym wiedziała. A jednak wahała się z podejściem do okna, zupełnie jakby na jej parapecie siedział jakiś jadowity wąż, a nie zwykły ptak pocztowy. Przemogła się jednak w końcu - próbując się jakoś przekonać, że przecież list może zawierać dobre wieści. Niekoniecznie musiało to być powiadomienie o kolejnej śmierci bądź katastrofę, która miała po raz kolejny poważnie wpłynąć na jej życie.
Samo wzięcie koperty do ręki już odrobinę ją uspokoiło. Była... ładna. Elegancka. No i pachniała całkiem przyjemnie. Nie mogła więc zawierać złych wiadomości, prawda? Florence wyraźnie się uspokoiła, w końcu decydując się odczytać treść pergaminu... tym samym pieczętując swój własny los - przynajmniej na najbliższe godziny. Słodki, obezwładniający zapach wdarł się w jej nozdrza, a jej samej z miejsca zrobiło się jakoś lżej na sercu. W jednej chwili zupełnie zapomniała o wszystkich swoich problemach. One przecież nic nie znaczyły, prawda? Nie, kiedy - jak się najwyraźniej okazało, panna Fortescue miała cichego wielbiciela. Gdyby nie efekt eliksiru, kobieta zapewne od razu doszłaby do wniosku, że cała ta sytuacja jest jednym wielkim szwindlem. Niestety, amortencja całkowicie opanowała jej umysł i Florence wiedziała w tym momencie jedno - musiała udać się w miejsce wskazane w liściku. Jak mogłaby wystawić swojego wielbiciela do wiatru? Serce wzywało ją do tego jedynego, który najwyraźniej postanowił się ujawnić.
W pierwszym odruchu chciała gnać tak, jak stała. Każda mijająca sekunda spędzona w domu była niemal bolesna, bo przecież tam czekał ukochany. Resztki rozsądku, które jej pozostały, dały radę jednak przekonać ją, aby odrobinę lepiej przygotowała się do tego spotkania. Porzuciła stare, rozciągnięte i pobrudzone ubranie, w którym snuła się po domu, zamieniając je na sukienkę z grubego materiału z długimi rękawami. Kilka razy przeczesała jeszcze grzebieniem włosy - a następnie ruszyła na spotkanie tego, któremu sama była gotowa oddać serce. List zostawiła w pokoju - nie był jej potrzebny. Pragnęła już wziąć w ramiona swojego wybrańca i poczuć jego ciepło. Kilka sekund później - i już stała na brzegu malowniczego jeziora, poszukując wybranka swojego serca.
Od czasu gdy lodziarnię wysadzono w powietrze, panna Fortescue była pasożytem. Nikt jej tego nigdy nie powiedział w twarz, nie traktował jej też niemile, ale mimo to sama się nim czuła. Bo jak inaczej miałaby o sobie myśleć, gdy już od dłuższego czasu nadużywała gościnności Bertiego, zajmując jeden z jego pokoi i nic mu za to nie płacąc? Jedyne co mogła, to ofiarować mu swoje usługi jako gosposia. Tym więc się stała, sprzątając i gotując - chociaż w tym drugim to Bertie był równie dobry, jeśli nie lepszy niż ona sama. Popadła więc w swego rodzaju marazm. Przytłaczające ją uczucie niemocy było nieprzyjemnie znajome - choć tym razem nie była to wina rodzinnej tragedii, a ogólnej, coraz gorszej sytuacji w kraju. Florence czuła się zagubiona - skrywając się z dala od centrum tych wszystkich wydarzeń, ale jednocześnie z dala od własnego życia, zwyczajnie nie wiedziała, co ze sobą począć. Zdawała sobie sprawę, że nie mogła do końca życia razem z bratem ukrywać się w domu swojego przyjaciela. Należało w końcu podjąć jakąś decyzję, ale kobieta stale przesuwała to w czasie, licząc, że ta opieszałość nie postanowi się na niej zemścić. Póki co nie wydarzyło się jeszcze nic złego... Co nie znaczyło jednak, że wkrótce się nie wydarzy.
To dlatego początkowo widok obcej, białej sowy nie nastroił Florence pozytywnie. Kim mógł być ten nieznany posłaniec, skąd niósł list i jaka była zawarta w nim wiadomość? Wszystkie te odpowiedzi można było otrzymać poprzez zwykłe odczytanie pergaminu, doskonale o tym wiedziała. A jednak wahała się z podejściem do okna, zupełnie jakby na jej parapecie siedział jakiś jadowity wąż, a nie zwykły ptak pocztowy. Przemogła się jednak w końcu - próbując się jakoś przekonać, że przecież list może zawierać dobre wieści. Niekoniecznie musiało to być powiadomienie o kolejnej śmierci bądź katastrofę, która miała po raz kolejny poważnie wpłynąć na jej życie.
Samo wzięcie koperty do ręki już odrobinę ją uspokoiło. Była... ładna. Elegancka. No i pachniała całkiem przyjemnie. Nie mogła więc zawierać złych wiadomości, prawda? Florence wyraźnie się uspokoiła, w końcu decydując się odczytać treść pergaminu... tym samym pieczętując swój własny los - przynajmniej na najbliższe godziny. Słodki, obezwładniający zapach wdarł się w jej nozdrza, a jej samej z miejsca zrobiło się jakoś lżej na sercu. W jednej chwili zupełnie zapomniała o wszystkich swoich problemach. One przecież nic nie znaczyły, prawda? Nie, kiedy - jak się najwyraźniej okazało, panna Fortescue miała cichego wielbiciela. Gdyby nie efekt eliksiru, kobieta zapewne od razu doszłaby do wniosku, że cała ta sytuacja jest jednym wielkim szwindlem. Niestety, amortencja całkowicie opanowała jej umysł i Florence wiedziała w tym momencie jedno - musiała udać się w miejsce wskazane w liściku. Jak mogłaby wystawić swojego wielbiciela do wiatru? Serce wzywało ją do tego jedynego, który najwyraźniej postanowił się ujawnić.
W pierwszym odruchu chciała gnać tak, jak stała. Każda mijająca sekunda spędzona w domu była niemal bolesna, bo przecież tam czekał ukochany. Resztki rozsądku, które jej pozostały, dały radę jednak przekonać ją, aby odrobinę lepiej przygotowała się do tego spotkania. Porzuciła stare, rozciągnięte i pobrudzone ubranie, w którym snuła się po domu, zamieniając je na sukienkę z grubego materiału z długimi rękawami. Kilka razy przeczesała jeszcze grzebieniem włosy - a następnie ruszyła na spotkanie tego, któremu sama była gotowa oddać serce. List zostawiła w pokoju - nie był jej potrzebny. Pragnęła już wziąć w ramiona swojego wybrańca i poczuć jego ciepło. Kilka sekund później - i już stała na brzegu malowniczego jeziora, poszukując wybranka swojego serca.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Joe zjawił się w Ruderze z pudełkiem karmelkowych muszek chcąc zrobić Florence niespodziankę. Dawno się nie widzieli, a po rozmowie z Jay i wypiciu z nią whisky jakoś nie odstępowały go nawet na krok myśli o obecnej sytuacji, quidditchu i jego bliskich, w tym również o Flo. Nieszczęsny atak na lodziarnię miał jeden dobry skutek. Słownie: jeden. Dzięki temu jego przyjaciółki nie było w Londynie 1 kwietnia, kiedy to wszystko się działo, ale wiedział, że wciąż przeżywała utratę swojego domu. Nic zresztą dziwnego.
Nie chciał do niej pisać, tym bardziej, że to by od niego wymagało udania się do sowiarni, a na to zupełnie nie miał ochoty, więc pozostawało inne wyjście. Całkiem zacne zresztą. Przebrał tylko zwykłą koszulkę na jakąś koszulę, żeby wyglądać przyzwoicie i zabrał ze sobą swój nierozłączny ostatnimi czasy kapelusz.
Wpuszczono go do środka i nawet pokierowano do pokoju przyjaciółki - skoro niespodzianka, to niespodzianka, prawda? Tylko że wcale nie zastał Florki. Zapukał raz i drugi, a nie słysząc odpowiedzi wszedł do środka. Pokój był pusty (może wyszła na chwilę i zaraz wróci?). Westchnął więc cicho z zamiarem poczekania. Pokręcił się chwilę, przysiadł na biurku...
Nie znosił czekać. Właśnie dlatego (między innymi, no) zwykle spóźniał się na umówione spotkania. A teraz? Ech, no ale przyjaciółce był w stanie to czekanie na nią wybaczyć. Tym bardziej, że nie wiedziała, że czekał.
Na pergamin listu rzucił okiem dość bezwiednie, choć ten zaraz jednak przykuł jego uwagę. "Stokrotko"? Kto śmiał zapożyczyć od niego to sformułowanie? Przecież to właśnie Joe je wymyślił! I nazywał tak słodką Susie, a tu nie dość, że ktoś bezczelnie od niego zerżnął to jeszcze... na kilometr cała ta sprawa śmierdziała oszustwem (bo zdążył już przeczytać cały list, a jakże). I to tanim oszustwem. A jak to jakiś zboczeniec napisał do Flo? I chyba nie udała się w tamto miejsce... co? Przecież była jedną z rozsądniejszych osób, które znał! Miałaby się tak dać podejść?
Nie spodobało mu się to i nie czekał już na nic.
Na miejscu wskazanym w liście znalazł się błyskawicznie w towarzystwie cichego trzasku teleportacji. Rozejrzał się bacznie po okolicy, a dostrzegłszy znajomą sylwetkę czym prędzej pobiegł w jej stronę.
- Flo! FLO, czekaj! - zawołał za nią nie chowając jednak różdżki. Ondyna wiedziała czy nie czaił się tu ten tak zwany "tajemniczy wielbiciel". Już Joe znał takich "wielbicieli". Psidwakosynom nie można było ufać.
Nie chciał do niej pisać, tym bardziej, że to by od niego wymagało udania się do sowiarni, a na to zupełnie nie miał ochoty, więc pozostawało inne wyjście. Całkiem zacne zresztą. Przebrał tylko zwykłą koszulkę na jakąś koszulę, żeby wyglądać przyzwoicie i zabrał ze sobą swój nierozłączny ostatnimi czasy kapelusz.
Wpuszczono go do środka i nawet pokierowano do pokoju przyjaciółki - skoro niespodzianka, to niespodzianka, prawda? Tylko że wcale nie zastał Florki. Zapukał raz i drugi, a nie słysząc odpowiedzi wszedł do środka. Pokój był pusty (może wyszła na chwilę i zaraz wróci?). Westchnął więc cicho z zamiarem poczekania. Pokręcił się chwilę, przysiadł na biurku...
Nie znosił czekać. Właśnie dlatego (między innymi, no) zwykle spóźniał się na umówione spotkania. A teraz? Ech, no ale przyjaciółce był w stanie to czekanie na nią wybaczyć. Tym bardziej, że nie wiedziała, że czekał.
Na pergamin listu rzucił okiem dość bezwiednie, choć ten zaraz jednak przykuł jego uwagę. "Stokrotko"? Kto śmiał zapożyczyć od niego to sformułowanie? Przecież to właśnie Joe je wymyślił! I nazywał tak słodką Susie, a tu nie dość, że ktoś bezczelnie od niego zerżnął to jeszcze... na kilometr cała ta sprawa śmierdziała oszustwem (bo zdążył już przeczytać cały list, a jakże). I to tanim oszustwem. A jak to jakiś zboczeniec napisał do Flo? I chyba nie udała się w tamto miejsce... co? Przecież była jedną z rozsądniejszych osób, które znał! Miałaby się tak dać podejść?
Nie spodobało mu się to i nie czekał już na nic.
Na miejscu wskazanym w liście znalazł się błyskawicznie w towarzystwie cichego trzasku teleportacji. Rozejrzał się bacznie po okolicy, a dostrzegłszy znajomą sylwetkę czym prędzej pobiegł w jej stronę.
- Flo! FLO, czekaj! - zawołał za nią nie chowając jednak różdżki. Ondyna wiedziała czy nie czaił się tu ten tak zwany "tajemniczy wielbiciel". Już Joe znał takich "wielbicieli". Psidwakosynom nie można było ufać.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Powierzchnia jeziora marszczyła się lekko, zniekształcając odbijającą się w jego tafli okolicę. Robiło się coraz cieplej, więc pośród gałęzi drzew coraz częściej słychać było delikatne, ptasie trele. Słońce także nieśmiało wyglądało zza chmur, obdarowując skórę Florence ciepłymi pocałunkami promieni i ciepła. Ale choć nie sposób było odmówić urody otaczającej ją przyrodzie, kobieta nie zwracała żadnej uwagi na to piękno. Jej wzrok przeszukiwał okolicę, całkowicie ignorując piękno nieśmiało nadchodzącej wiosny. Rozpaczliwie poszukiwała za to ludzkiej sylwetki. Nie wiedziała nawet kogo próbuje odnaleźć - w końcu wielbiciel się nie podpisał. Serce boleśnie ściskało się jej w piersi, kiedy mijały kolejne minuty... a ona wciąż pozostawała sama, nieświadoma tożsamości swojego wybranka. Spacerując wzdłuż brzegu kilka razy zdawało jej się, żę dostrzegała jakiś cień - w takich chwilach chciała zerwać się do biegu, gotowa gnać na złamanie karku, byle tylko to czekanie już się zakończyło, byle Go już spotkać. Była gotowa w razie potrzeby spędzić tu długie godziny w oczekiwaniu na tego, do którego ciągnęło ją serce... choć każda mijająca sekunda była niczym prawdziwa tortura.
To dlatego, kiedy nagle nieopodal niej rozległo się głośne trzaśnięcie, Florence wydała z siebie cichy okrzyk. Jej głos rozbrzmiewał jednocześnie ulgą, jak i zaskoczeniem. Niemal natychmiast jednak zerwała się do biegu, chcąc mu wyjść na spotkanie. Bo przecież wniosek nasuwał się sam - to ON musiał być tym tajemniczym wielbicielem! Gdyby Florence myślała w tej chwili trzeźwo, od razu odrzuciłaby taką opcję (choćby dlatego że gdyby faktycznie coś do niej czuł, miał tyle okazji by to wyznać!). Niestety, opary amortencji z listu, których się nawdychała, podpowiadały jej jedno - a rozum nie zamierzał się kłócić z sercem. Gdy więc w końcu dotarła do mężczyzny, uczyniła pierwszą rzecz, jaką podsunął jej zamroczony eliksirem miłości umysł - wspinając się nieco na palce, objęła jego twarz dłońmi, sięgając finalnie jego ust swoimi.
To był krótki, delikatny pocałunek, ale mimo to po kręgosłupie Florence przebiegł gwałtowny, przyjemny dreszcz, zrobiło jej się gorąco. Policzki niemal z miejsca przyjęły kolor dojrzałej truskawki. W głowie zapanował zupełny chaos, ale serce śpiewało z radości. To zdecydowanie była miłość. Jakże dawno Florence nie czuła jej smaku. Niemal zapomniała, jakie to cudowne uczucie.
- Och, Joey - tylko tyle była w stanie wyszeptać.
To dlatego, kiedy nagle nieopodal niej rozległo się głośne trzaśnięcie, Florence wydała z siebie cichy okrzyk. Jej głos rozbrzmiewał jednocześnie ulgą, jak i zaskoczeniem. Niemal natychmiast jednak zerwała się do biegu, chcąc mu wyjść na spotkanie. Bo przecież wniosek nasuwał się sam - to ON musiał być tym tajemniczym wielbicielem! Gdyby Florence myślała w tej chwili trzeźwo, od razu odrzuciłaby taką opcję (choćby dlatego że gdyby faktycznie coś do niej czuł, miał tyle okazji by to wyznać!). Niestety, opary amortencji z listu, których się nawdychała, podpowiadały jej jedno - a rozum nie zamierzał się kłócić z sercem. Gdy więc w końcu dotarła do mężczyzny, uczyniła pierwszą rzecz, jaką podsunął jej zamroczony eliksirem miłości umysł - wspinając się nieco na palce, objęła jego twarz dłońmi, sięgając finalnie jego ust swoimi.
To był krótki, delikatny pocałunek, ale mimo to po kręgosłupie Florence przebiegł gwałtowny, przyjemny dreszcz, zrobiło jej się gorąco. Policzki niemal z miejsca przyjęły kolor dojrzałej truskawki. W głowie zapanował zupełny chaos, ale serce śpiewało z radości. To zdecydowanie była miłość. Jakże dawno Florence nie czuła jej smaku. Niemal zapomniała, jakie to cudowne uczucie.
- Och, Joey - tylko tyle była w stanie wyszeptać.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Joseph był w absolutnie bojowym nastroju i podobnie jak Florence przeszukiwał okolicę wzrokiem w poszukiwaniu tego jej wielbiciela, choć zapewne w zupełnie innym niż Flo celu. Na szczęście ona sama znalazła się błyskawicznie i nawet nie tyle, co go posłuchała, ale nawet do niego przybiegła w te pędy. Dobrze, bo będzie ją łatwiej chro...
- Dobrze, że jesteś, to na pewno jakiś oszu... - szybko wypowiadane przez Joeya słowa zostały nagle przerwane przez... pocałunek. Widocznie zbyt mało uwagi skupił na Florence, zbyt wiele przykuwając do otoczenia i ewentualnego zagrożenia, i nawet się nie zorientował, kiedy przyjaciółka złapała jego głowę, przyciągnęła do swojej i połączyła ich usta w pocałunku.
Szczerze mówiąc, Josepha chyba pierwszy raz w życiu najnormalniej w świecie zamurowało po pocałunku. Oczy dwukrotnie większe niż zwykle wbił w końcu w dziewczynę i stał tak po prostu spetryfikowany jeszcze kilka chwil, nim się otrząsnął na tyle, by odchrząknąć i na powrót się wyprostować.
- Flo - odezwał się też wreszcie, starając się brzmieć rzeczowo i zdecydowanie, choć wciąż czuł się lekko zbity z pantałyku tym pocałunkiem.
Znali się niemal od zawsze - czyli od Hogwartu - trzymali się razem przez bardzo długi czas, ale tylko (albo aż) jako... przyjaciele. Florence od samego początku traktował jak siostrę, nie inaczej. Sądził, że i ona postrzegała go jak brata, ale ten gest jakoś mu do tej relacji nie pasował. Może Flo chciała go pocałować w policzek, ale jakoś tak wyszło, że w usta? O, to to pewnie to. Nie ma co tego komentować, wszystko to czysty przypadek, a mieli przecież ważniejsze rzeczy do załatwienia.
- Wiesz kto wysłał ci ten list? Ten, który jest u ciebie w pokoju - wpatrywał się w nią uważnie i w napięciu.
Może zbyt pochopnie ruszył jej na ratunek? Może Florence się z kimś spotykała już od jakiegoś czasu, a Joe o tym nie wiedział? Może to był taki dziwny sposób na randkę...? No ale cóż, miał prawo się troszczyć o przyjaciółkę i się upewnić, że nic jej nie grozi, prawda?
- Dobrze, że jesteś, to na pewno jakiś oszu... - szybko wypowiadane przez Joeya słowa zostały nagle przerwane przez... pocałunek. Widocznie zbyt mało uwagi skupił na Florence, zbyt wiele przykuwając do otoczenia i ewentualnego zagrożenia, i nawet się nie zorientował, kiedy przyjaciółka złapała jego głowę, przyciągnęła do swojej i połączyła ich usta w pocałunku.
Szczerze mówiąc, Josepha chyba pierwszy raz w życiu najnormalniej w świecie zamurowało po pocałunku. Oczy dwukrotnie większe niż zwykle wbił w końcu w dziewczynę i stał tak po prostu spetryfikowany jeszcze kilka chwil, nim się otrząsnął na tyle, by odchrząknąć i na powrót się wyprostować.
- Flo - odezwał się też wreszcie, starając się brzmieć rzeczowo i zdecydowanie, choć wciąż czuł się lekko zbity z pantałyku tym pocałunkiem.
Znali się niemal od zawsze - czyli od Hogwartu - trzymali się razem przez bardzo długi czas, ale tylko (albo aż) jako... przyjaciele. Florence od samego początku traktował jak siostrę, nie inaczej. Sądził, że i ona postrzegała go jak brata, ale ten gest jakoś mu do tej relacji nie pasował. Może Flo chciała go pocałować w policzek, ale jakoś tak wyszło, że w usta? O, to to pewnie to. Nie ma co tego komentować, wszystko to czysty przypadek, a mieli przecież ważniejsze rzeczy do załatwienia.
- Wiesz kto wysłał ci ten list? Ten, który jest u ciebie w pokoju - wpatrywał się w nią uważnie i w napięciu.
Może zbyt pochopnie ruszył jej na ratunek? Może Florence się z kimś spotykała już od jakiegoś czasu, a Joe o tym nie wiedział? Może to był taki dziwny sposób na randkę...? No ale cóż, miał prawo się troszczyć o przyjaciółkę i się upewnić, że nic jej nie grozi, prawda?
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tej chwili cała urocza sceneria, w której się znaleźli, była niemalże idealnym tłem. Florence, odurzona amortencją, wpatrywała się w stojącego przed nią mężczyznę wzrokiem totalnie rozmarzonym. Czy on zawsze miał takie piękne oczy? Taką perfekcyjną linię szczęki? Ten szroki nosek? Znała Joeya od zawsze, była świadoma wszystkich wad - ale w tym momencie żadne z nich nie miały najmniejszego znaczenia. Był przecież taki cudowny, czemu wcześniej tego nie dostrzegała? Facet idealny, a każdy kto spróbowałby twierdzić inaczej, spotkałby się ze straszliwym gniewem panny Fortescue.
Nie zwróciła nawet uwagi na to, że jej wybranek zachowuje się podejrzanie - to znaczy nie tak, jak powinien zachowywać się cichy wielbiciel, który w końcu odnalazł i stanął twarzą w twarz ze swoją wybrankę. Może był zestresowany. Tak, to z pewnością było to. Trzeba było po prostu dać mu trochę czasu.
Florence objęła Josepha, wtulając się w jego pierś. Dzięki temu mogła posłuchać bicia jego serca - a to wygrywało przyspieszony rytm. To na pewno z nerwów i radości, przecież wtedy zawsze biło szybciej! Znalazła więc kolejne potwierdzenie tego, że to właśnie Joey był jej wybrankiem.
- Przecież to ty wysłałeś ten list, głuptasku - zaśmiała się dźwięcznie, radośnie. Ależ on czasem potrafił głupoty pleść. Może to była taka zabawa? Chciał, żeby go przekonywała o swoich uczuciach, pewnie nie był pewien jej reakcji! Wolał by najpierw to ona wyznała mu, co do niego czuje. Ale przecież już to zrobiła, ten pocałunek był dość dobitnym znakiem, prawda? Tak ładnie ją przecież w tym liście nazwał. Stokrotką! Czemu nigdy nie dostrzegała, jak urocze są te niewielkie kwiatki? Dziś mianowała je w myślach najpiękniejszymi kwiatami na świecie. Będzie je sobie odtąd wpinać we włosy, aby dodawały jej uroku i podkreślały urodę. - To co tam napisałeś... było piękne. Ja też... cię kocham - ostatnie słowa niemal wyszeptała, czując jak jej policzki czerwienią się, przybierając kolor dojrzałych wiśni. To było takie zawstydzające, ale jednocześnie takie cudowne uczucie!
Nie zwróciła nawet uwagi na to, że jej wybranek zachowuje się podejrzanie - to znaczy nie tak, jak powinien zachowywać się cichy wielbiciel, który w końcu odnalazł i stanął twarzą w twarz ze swoją wybrankę. Może był zestresowany. Tak, to z pewnością było to. Trzeba było po prostu dać mu trochę czasu.
Florence objęła Josepha, wtulając się w jego pierś. Dzięki temu mogła posłuchać bicia jego serca - a to wygrywało przyspieszony rytm. To na pewno z nerwów i radości, przecież wtedy zawsze biło szybciej! Znalazła więc kolejne potwierdzenie tego, że to właśnie Joey był jej wybrankiem.
- Przecież to ty wysłałeś ten list, głuptasku - zaśmiała się dźwięcznie, radośnie. Ależ on czasem potrafił głupoty pleść. Może to była taka zabawa? Chciał, żeby go przekonywała o swoich uczuciach, pewnie nie był pewien jej reakcji! Wolał by najpierw to ona wyznała mu, co do niego czuje. Ale przecież już to zrobiła, ten pocałunek był dość dobitnym znakiem, prawda? Tak ładnie ją przecież w tym liście nazwał. Stokrotką! Czemu nigdy nie dostrzegała, jak urocze są te niewielkie kwiatki? Dziś mianowała je w myślach najpiękniejszymi kwiatami na świecie. Będzie je sobie odtąd wpinać we włosy, aby dodawały jej uroku i podkreślały urodę. - To co tam napisałeś... było piękne. Ja też... cię kocham - ostatnie słowa niemal wyszeptała, czując jak jej policzki czerwienią się, przybierając kolor dojrzałych wiśni. To było takie zawstydzające, ale jednocześnie takie cudowne uczucie!
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Florence nie była sobą. Miała jakieś szkliste spojrzenie, jakby była w gorączce i zachowywała się... zachowywała się bardzo dziwnie. Teraz, kiedy Joe skupił swą uwagę na niej, widział to doskonale. Coś było bardzo nie tak.
Wtuliła się w niego mocno, a on... no cóż miał zrobić? Objął przyjaciółkę jedną ręką, w drugiej wciąż dzierżąc różdżkę.
Tego całego "wielbiciela" nie było nigdzie widać, a Joe nie wiedział czy to lepiej, czy wręcz przeciwnie. Wypadałoby się rozmówić z gagatkiem czy to przy użyciu pięści, różdżki, czy tam ewentualnie słów i rozeznać się w sytuacji. Ondyna raczy wiedzieć czy chodziło tylko o głupi żart, czy o coś nieprzyjemniejszego. Takiemu wypadałoby dać nauczkę, żeby nie zwodził więcej żadnych panien. One mogą nie mieć tyle szczęścia i przyjaciela jak Joseph, który zareaguje na czas i przybędzie z pomocą.
Nie wiedział co robić - czy tu poczekać na drania, czy może zwyczajnie zabrać stąd wtulającą się w niego Florence. Szczerze mówiąc przychylał się bardziej do pierwszej opcji, ale kiedy usłyszał odpowiedź przyjaciółki przekonanej, że ten cały list zwabiający ją w to miejsce, to jego sprawka... to jednak zwątpił. Flo z pewnością nie była sobą, bo jak mogłaby sądzić, że uciekłby się do takiej formy wyznania komuś miłości? Znała go tak długo i wiedziała, że po pierwsze: nie był fanem pisania listów, zazwyczaj starał się tej czynności unikać jak magicznych stworzeń, a jeśli już był do niej zmuszony, to jego listy były krótkie i treściwe i nie zawierały takich pierdoletów, co ten, który leżał u niej w pokoju. Po drugie zaś... łączyła ich bardzo silna więź, owszem, darzyli się uczuciami - nie było co do tego wątpliwości - ale... do romantycznej miłości było im bardzo, bardzo daleko. I Joe był święcie przekonany, że tak było i z jego strony i jej również. Nie byli w swoim typie, przecież już w szkole to przerobili, na dłuższą metę Florence prędzej czy później chciała go udusić albo się na niego wkurzała... zazwyczaj słusznie, choć w takich chwilach Joe tak nie uważał.
Dziwna ta cała sprawa, ale po chwili namysłu uznał, że należy przynajmniej tą kwestię od razu sprostować - że to nie on wysłał jej te żałosne wypociny i że ten, kto to zrobił, może się tu zjawić w każdej chwili i trzeba się z nim rozmówić. Już otwierał usta, żeby to powiedzieć, kiedy Florence go uprzedziła i... wtedy dopiero Joeya zamurowało.
ŻE... CO?!
Teraz to już go kompletnie zatkało. O ile jeszcze Flo mogła w gorączce uznać, że ten cholerny list to jego dzieło... tak jej wyznanie zbiło go z tropu totalnie. Jak to "też go kocha"? Jak brata, jak przyjaciela - może - ale tak naprawdę-naprawdę kocha? Nie może być, to przecież niemożliwe!
I stał jak ten kołek z wciąż na wpół rozdziawioną gębą, z uniesionymi brwiami i szeroko otwartymi oczami i mowę mu odjęło. W głowie mu się kotłowało i nie wiedział co ma odpowiedzieć. Normalnie w takiej sytuacji - kiedy dziewczę wyznawało mu miłość - nie miał z tym żadnego problemu: uśmiechnąłby się, puścił oko i zagadał jak to on zamieniając wszystko w żart, ale... teraz? To nie była pierwsza lepsza laska, fanka czy dziewczę, które się zjawiło w jego życiu tylko po to, żeby równie szybko z niego zniknąć, nie. Florence była jego przyjaciółką. Która właśnie wyznała mu miłość.
W ten sposób pierwsze przyszło do niego zaprzeczenie i bez chwili namysłu je wyraził:
- Nie - powiedział krótko, ale dosadnie aż sam się zdziwił. - Nie kochasz mnie. Nie ty - pokręcił głową i to był jedyny jego ruch, bo wciąż stał jak stał obejmując ją jedną ręką. - Florence Fortescue, ty mnie nie kochasz - powtórzył.
Owszem, w Hogwarcie przez chwilę byli parą, ale to było dawno temu. Zresztą wtedy oboje doszli do wniosku, że to była pomyłka, że najlepiej było, jak łączyła ich tylko przyjaźń. I Joe wcale nie zmienił zdania w tym temacie.
Zabrał rękę i chciał się też odsunąć, ale Flo wciąż go obejmowała.
- Sama pomyśl: przecież denerwuje cię mój sposób życia, zachowanie w stosunku do innych kobiet, to, że rzadko piszę, moje zabieganie, wieczne spóźnialstwo, niepamiętanie dat niezwiązanych z quidditchem, to, że drużyna stoi u mnie na pierwszym miejscu... Florence, zastanów się nad tym. Byłbym dla ciebie najgorszym z możliwych facetów - recytował właśnie uświadamiając sobie, że, o dziwo, niektóre panny miały rację twierdząc, że Joe faktycznie ma kilka wad. - Przypomnij sobie Hogwart, przypomnij sobie jak było.
Wtuliła się w niego mocno, a on... no cóż miał zrobić? Objął przyjaciółkę jedną ręką, w drugiej wciąż dzierżąc różdżkę.
Tego całego "wielbiciela" nie było nigdzie widać, a Joe nie wiedział czy to lepiej, czy wręcz przeciwnie. Wypadałoby się rozmówić z gagatkiem czy to przy użyciu pięści, różdżki, czy tam ewentualnie słów i rozeznać się w sytuacji. Ondyna raczy wiedzieć czy chodziło tylko o głupi żart, czy o coś nieprzyjemniejszego. Takiemu wypadałoby dać nauczkę, żeby nie zwodził więcej żadnych panien. One mogą nie mieć tyle szczęścia i przyjaciela jak Joseph, który zareaguje na czas i przybędzie z pomocą.
Nie wiedział co robić - czy tu poczekać na drania, czy może zwyczajnie zabrać stąd wtulającą się w niego Florence. Szczerze mówiąc przychylał się bardziej do pierwszej opcji, ale kiedy usłyszał odpowiedź przyjaciółki przekonanej, że ten cały list zwabiający ją w to miejsce, to jego sprawka... to jednak zwątpił. Flo z pewnością nie była sobą, bo jak mogłaby sądzić, że uciekłby się do takiej formy wyznania komuś miłości? Znała go tak długo i wiedziała, że po pierwsze: nie był fanem pisania listów, zazwyczaj starał się tej czynności unikać jak magicznych stworzeń, a jeśli już był do niej zmuszony, to jego listy były krótkie i treściwe i nie zawierały takich pierdoletów, co ten, który leżał u niej w pokoju. Po drugie zaś... łączyła ich bardzo silna więź, owszem, darzyli się uczuciami - nie było co do tego wątpliwości - ale... do romantycznej miłości było im bardzo, bardzo daleko. I Joe był święcie przekonany, że tak było i z jego strony i jej również. Nie byli w swoim typie, przecież już w szkole to przerobili, na dłuższą metę Florence prędzej czy później chciała go udusić albo się na niego wkurzała... zazwyczaj słusznie, choć w takich chwilach Joe tak nie uważał.
Dziwna ta cała sprawa, ale po chwili namysłu uznał, że należy przynajmniej tą kwestię od razu sprostować - że to nie on wysłał jej te żałosne wypociny i że ten, kto to zrobił, może się tu zjawić w każdej chwili i trzeba się z nim rozmówić. Już otwierał usta, żeby to powiedzieć, kiedy Florence go uprzedziła i... wtedy dopiero Joeya zamurowało.
ŻE... CO?!
Teraz to już go kompletnie zatkało. O ile jeszcze Flo mogła w gorączce uznać, że ten cholerny list to jego dzieło... tak jej wyznanie zbiło go z tropu totalnie. Jak to "też go kocha"? Jak brata, jak przyjaciela - może - ale tak naprawdę-naprawdę kocha? Nie może być, to przecież niemożliwe!
I stał jak ten kołek z wciąż na wpół rozdziawioną gębą, z uniesionymi brwiami i szeroko otwartymi oczami i mowę mu odjęło. W głowie mu się kotłowało i nie wiedział co ma odpowiedzieć. Normalnie w takiej sytuacji - kiedy dziewczę wyznawało mu miłość - nie miał z tym żadnego problemu: uśmiechnąłby się, puścił oko i zagadał jak to on zamieniając wszystko w żart, ale... teraz? To nie była pierwsza lepsza laska, fanka czy dziewczę, które się zjawiło w jego życiu tylko po to, żeby równie szybko z niego zniknąć, nie. Florence była jego przyjaciółką. Która właśnie wyznała mu miłość.
W ten sposób pierwsze przyszło do niego zaprzeczenie i bez chwili namysłu je wyraził:
- Nie - powiedział krótko, ale dosadnie aż sam się zdziwił. - Nie kochasz mnie. Nie ty - pokręcił głową i to był jedyny jego ruch, bo wciąż stał jak stał obejmując ją jedną ręką. - Florence Fortescue, ty mnie nie kochasz - powtórzył.
Owszem, w Hogwarcie przez chwilę byli parą, ale to było dawno temu. Zresztą wtedy oboje doszli do wniosku, że to była pomyłka, że najlepiej było, jak łączyła ich tylko przyjaźń. I Joe wcale nie zmienił zdania w tym temacie.
Zabrał rękę i chciał się też odsunąć, ale Flo wciąż go obejmowała.
- Sama pomyśl: przecież denerwuje cię mój sposób życia, zachowanie w stosunku do innych kobiet, to, że rzadko piszę, moje zabieganie, wieczne spóźnialstwo, niepamiętanie dat niezwiązanych z quidditchem, to, że drużyna stoi u mnie na pierwszym miejscu... Florence, zastanów się nad tym. Byłbym dla ciebie najgorszym z możliwych facetów - recytował właśnie uświadamiając sobie, że, o dziwo, niektóre panny miały rację twierdząc, że Joe faktycznie ma kilka wad. - Przypomnij sobie Hogwart, przypomnij sobie jak było.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
14 XII 1957
Był tutaj kiedyś na wycieczce, lata temu dosłownie. Zbyt dawno, aby zapamiętać szczegóły tego miejsca, a jednak wiedział doskonale gdzie powinien się zjawić i co może tam na niego czekać. Znalazł się więc na brzegu jeziora, tam na dziwnych skałach dalej, pomimo grudniowej pory, rósł mech. Wpatrywał się w horyzont przed nim. Zmrożona tafla wody odbijała ostatnie promienie słońca, a wszystko dookoła wydawało się być takie spokojne. Wydarzenia sprzed dwóch dni zaprzątały w głowie Becketta, spotkanie z bardzo dawnym znajomym zakończyło się nie tak jak powinno, a entuzjazm i adrenalina którą poczuł widocznie go zgubiła. Dzisiaj musiał podejść do tego spokojniej, zwłaszcza, że odwiedzić huśtawkę na końcu świata miał z szanowanym w Dolinie Godryka czarodziejem, nieco młodszym od Steviego, ale statecznym i mądrym. Chciał załatwić tę sprawę szybko, więc wypatrywał Abbotta niczym zbawienia, po tym jak ten obiecał, że uda się z nim do Kumbrii, sprawdzić kolejny punkt z mapy. Szata, którą uszyła mu Trixie falowała na wietrze, a on wskazał różdżką w miejsce o którym krążyło tyle legend. - Dissendium - wypowiedział wskazując na miejsce w którym według mapy powinno znajdować się przejście do huśtawki, ale nic się nie zadziało. Aż wyprostował się, niepewny, czy to czar poszedł mu tak słabo, czy może trafił do złego miejsca. Ponowne spojrzenie na mapę kazało jednak spróbować jeszcze raz. - Dissendium - powtórzył, tym razem skutecznie. Przed Beckettem pojawiła się najpierw drobna szczelina w skale, która potem zaczęła rozszerzać się na boki, odsłaniając ukryte przejście, do kolejnej tafli jeziora, która połyskiwała niczym nie wzruszonym śniegiem. - Dzień dobry - powiedział, gdy tylko zjawił się czarodziej. - Jeszcze raz dziękuję za pomoc... Gdy jestem skupiony na świstokliku, ciężko mi zachować uwagę, a czasy mamy niebezpieczne. Znam jednak pana talenty do magii defensywnej - kiwnął głową z ogromnym szacunkiem do człowieka który zdecydował mu się dzisiaj pomóc i przeszedł przez przejście ukryte pomiędzy skałami. - Ostatnio świstokliki służące uciekinierom zostały najprawdopodobniej zainfekowane jakimiś zmianami, trudnymi zresztą do wykrycia gołym okiem. Grupę nastolatków z Sussex rozszczepiło, jeden z Wiltshire podobno wybuchł... Muszę to sprawdzić - mróz szczypał w nos i uszy, ale pracę należało wykonać. Gdy więc wiatr poruszył huśtawką, zawieszoną tam nad jeziorem, na końcu świata, Stevie rozejrzał się za świstoklikiem, który gdzieś tu przecież musiał być. Grupa która ostatnio ucierpiała w trakcie podróży miała być ostrzeżeniem dla innych, ale Zakon przecież nie zamierzał się poddawać. Niegdyś razem z Romulusem pracowali w Ministerstwie, chociaż Beckett był tam bardziej na zlecenie. Przez sekundę nawet myślał, czy nie zapytać o Sallowa, ale lepiej było nie poruszać teraz takich tematów, nie gdy ktoś mógł być obok. - Cave Inimicum - mruknął pod nosem, różdżką wskazując na obszar wokół nich, ale czar nic nie wykrył, chociaż numerolog był pewien, że był udany.
mam przy sobie różdżkę, świstoklik (pusty kałamarz) i szatę od Trixie
Był tutaj kiedyś na wycieczce, lata temu dosłownie. Zbyt dawno, aby zapamiętać szczegóły tego miejsca, a jednak wiedział doskonale gdzie powinien się zjawić i co może tam na niego czekać. Znalazł się więc na brzegu jeziora, tam na dziwnych skałach dalej, pomimo grudniowej pory, rósł mech. Wpatrywał się w horyzont przed nim. Zmrożona tafla wody odbijała ostatnie promienie słońca, a wszystko dookoła wydawało się być takie spokojne. Wydarzenia sprzed dwóch dni zaprzątały w głowie Becketta, spotkanie z bardzo dawnym znajomym zakończyło się nie tak jak powinno, a entuzjazm i adrenalina którą poczuł widocznie go zgubiła. Dzisiaj musiał podejść do tego spokojniej, zwłaszcza, że odwiedzić huśtawkę na końcu świata miał z szanowanym w Dolinie Godryka czarodziejem, nieco młodszym od Steviego, ale statecznym i mądrym. Chciał załatwić tę sprawę szybko, więc wypatrywał Abbotta niczym zbawienia, po tym jak ten obiecał, że uda się z nim do Kumbrii, sprawdzić kolejny punkt z mapy. Szata, którą uszyła mu Trixie falowała na wietrze, a on wskazał różdżką w miejsce o którym krążyło tyle legend. - Dissendium - wypowiedział wskazując na miejsce w którym według mapy powinno znajdować się przejście do huśtawki, ale nic się nie zadziało. Aż wyprostował się, niepewny, czy to czar poszedł mu tak słabo, czy może trafił do złego miejsca. Ponowne spojrzenie na mapę kazało jednak spróbować jeszcze raz. - Dissendium - powtórzył, tym razem skutecznie. Przed Beckettem pojawiła się najpierw drobna szczelina w skale, która potem zaczęła rozszerzać się na boki, odsłaniając ukryte przejście, do kolejnej tafli jeziora, która połyskiwała niczym nie wzruszonym śniegiem. - Dzień dobry - powiedział, gdy tylko zjawił się czarodziej. - Jeszcze raz dziękuję za pomoc... Gdy jestem skupiony na świstokliku, ciężko mi zachować uwagę, a czasy mamy niebezpieczne. Znam jednak pana talenty do magii defensywnej - kiwnął głową z ogromnym szacunkiem do człowieka który zdecydował mu się dzisiaj pomóc i przeszedł przez przejście ukryte pomiędzy skałami. - Ostatnio świstokliki służące uciekinierom zostały najprawdopodobniej zainfekowane jakimiś zmianami, trudnymi zresztą do wykrycia gołym okiem. Grupę nastolatków z Sussex rozszczepiło, jeden z Wiltshire podobno wybuchł... Muszę to sprawdzić - mróz szczypał w nos i uszy, ale pracę należało wykonać. Gdy więc wiatr poruszył huśtawką, zawieszoną tam nad jeziorem, na końcu świata, Stevie rozejrzał się za świstoklikiem, który gdzieś tu przecież musiał być. Grupa która ostatnio ucierpiała w trakcie podróży miała być ostrzeżeniem dla innych, ale Zakon przecież nie zamierzał się poddawać. Niegdyś razem z Romulusem pracowali w Ministerstwie, chociaż Beckett był tam bardziej na zlecenie. Przez sekundę nawet myślał, czy nie zapytać o Sallowa, ale lepiej było nie poruszać teraz takich tematów, nie gdy ktoś mógł być obok. - Cave Inimicum - mruknął pod nosem, różdżką wskazując na obszar wokół nich, ale czar nic nie wykrył, chociaż numerolog był pewien, że był udany.
mam przy sobie różdżkę, świstoklik (pusty kałamarz) i szatę od Trixie
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
„Dobro ludu – najwyższym prawem”
- Cyceron
- Cyceron
Zjawił się najprędzej, jak mógł, nie chcąc, aby na niego czekano. Szanował naukowca, dziękując mu za obecność w Dolinie Godryka, pomysły, którymi zdążył go zaszczycić, a również za to, że mężczyzna podjął się trudu nauczania jego córki. Oboje byli ojcami i choć różnica wieku była między nimi znaczna, tak momentami zacierała się, gdy oboje stawali przed podobnymi problemami, których prawo i nauka rozwiązać nie mogły. Tym razem, na szczęście, było inaczej. – Dzień dobry, panie Beckett – uśmiechnął się nieznacznie na widok numerologa. Ludzie nauki bywali specyficzni, w pewnym sensie możliwe, że nawet ekscentryczni, skupieni na swojej dziedzinie, maksymalnie wykorzystując nie tylko własne zdolności ku zgłębianiu zagadek natury, ale również, a być może przede wszystkim, zaistniałe okoliczności. Beckett był jednym z tych, którzy nie spoczywali na laurach; Romulus dostrzegał za szklaną ścianą okularów, ten mądry wzrok, przepełniony chęcią rozwikłania frapujących zagadnień, tę zaciętość, że nie spocznie, póki nie podoła tym naukowym celom. Jeszcze niespełna dwa tygodnie temu sam potrzebował opoki w postaci magii defensywnej, lecz wówczas sam zwrócił się z tym do aurora. Dziwiło go więc nieco, że naukowiec wolał jego obecność, od kogoś zacznie bardziej zaciętego w boju, a z drugiej strony zaś schlebiało mu to w pewnym sensie. Jednocześnie dzięki temu nie musiał pozostawać całkowicie bezczynnym, zesłanym na łaskę i niełaskę – mógł również być oparciem. – Nie ma o czym mówić. Jestem do pańskiej dyspozycji, postaram się pomóc, jak tylko mogę – kiwnął głową porozumiewawczo i ruszył za czarodziejem przez ukryte w skałach przejście. Kiedy był potrzebny, chciał spełnić swoją powinność, nie stać z założonymi rękami w oczekiwaniu na "gotowe". Uważnie wsłuchiwał się w słowa numerologa, starając się zapamiętać przedstawione fakty, aby w razie wypadku, mieć świadomość z jakimi trudnościami mogą się zmierzyć. – Sądzi pan, że to przypadek czy celowe działanie? – dopytał, ufając ocenie biegłego w dziedzinie specjalisty. Znał podstawy podróży świstoklikami, jednakże cała ich przedziwnie skomplikowana numerologicznie natura, dalece wykraczała poza jego znajomość tematu. Zaraz ścisnął cyprysowe drewno, czujnym okiem ogarniając taflę jeziora. Piękny krajobraz nie zmącił jednak jego wewnętrznie alarmującego głosu, niebezpieczeństwo mogło kryć się na każdym kroku, szczególnie na ziemiach przynależnych do antymugolskiego reżimu, gotowego poświęcić wszystko dla wygranej. – Chwileczkę, proszę zaczekać – zwrócił się do starszego czarodzieja, zatrzymując się raptownie. Przezornie wzniósł różdżkę i machnął nią, wypowiadając dobrze znaną inkantację. – Carpiene – poprawnie rzucony czar opuścił drewienko, jednak żadna pułapka nie czyhała wokół. Nie znaczyło to jednak, że należało opuścić gardę. – W porządku – skomentował krótko, ruszając ponownie w kierunku uroczej huśtawki. Żal wojenny zaszklił serce na myśl, że mógłby tu zabrać córkę, pokazać jej czarowność chwili urokliwego krajobrazu. Nie śmiałby jednak narażać jej zdrowia i życia, podobnie, jak nie ośmieliłby się oferować żonie takiej podróży. A gdyby mógł to wszystko przenieść do domu? Gdyby tylko mógł zamknąć pejzaż w puzderku, przenieść go do serc, które kochał – pokazać, uraczyć drobiną piękna, które kryło się daleko od wojennych smutków. Gdyby tylko panował pokój...
Nie opuszczał różdżki, a zaraz po słowach z ust padła kolejna przezorna inkantacja. Nauczony wieloma sytuacjami, przeczuwał, że zło mogło czaić się w najróżniejszej formie, wolał nie ryzykować i sprawdzić, czy miejsce nie było spaczone czymś plugawym. – Festivo – różdżka wydała z siebie charakterystyczny dźwięk zaklęcia, jednak oczom szlachcica nie ukazało się nic czarnomagicznego i mógł być pewien, że tylko dlatego, gdyż - póki co - nic takiego w pobliżu się nie znajdowało. – Magicus Extremos – wypowiadając kolejną inkantację, skupił się na tym, by wesprzeć towarzyszącego mu czarodzieja. Drewno przyjemnie odpowiedziało magią, rozluźniając nieco spięte mięśnie nadgarstka.
| przy sobie: różdżka
Magicus Extremos: bonus +12 dla Steviego
The member 'Romulus Abbott' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Darzył tego człowieka szacunkiem, ale też pewnego rodzaju podziwem. Chociaż numerolog sam nigdy do polityki się nie pchał, zdecydowanie większą uwagę przykładając do nauki, to jednak rozumiał potrzebę niezałamanego prawa i to bardzo dobrze. Sam poświęcał się tworzeniu przedmiotów, które miały ratować życie, zabierać w egzotyczne podróże, ułatwiać dostęp do specyficznych miejsc. Samo ich przeznaczenie nie było najbardziej pociągające, jednak świstokliki miały w sobie coś, czego Beckett nie potrafił się wyzbyć. Trud tworzenia. Ciekawość, jaka zaprowadziła go niegdyś do człowieka, który nauczył go wszystkiego na ich temat wciąż trwała i chociaż minęło prawie 40 lat, a on sam zyskał wśród znajomych miano mistrza tej dziedziny, to wiedział doskonale, jak wiele wciąż pozostało nieodkryte. Zapewne część ze świstoklików porozstawianych w różnych częściach kraju sam zrobił, chociaż starał się pamiętać każdy, który należał do niego, to jednak rozpoznać mógł je dopiero przy przytknięciu weń różdżki. - Panie Abbott, jak mam być szczery, to obydwoje dobrze wiemy, że takie przypadki się nie zdarzają - pokręcił głową i uśmiechnął się nieco blado, ale wciąż szczerze, usiłując utrzymać dobry nastrój. Zmęczone kości dawały popalić, a on sam nie był pewien kiedy ostatnio zaliczył porządną dawkę snu, czekało jednak tyle pracy i tyle zadań do skończenia, że wyraźnie nie było na nie czasu. Obiecał za to sobie, że między świętami a sylwestrem porządnie odpocznie. Może usiądzie na fotelu z fajką i poczyta książkę? Dawno nie miał ku temu okazji. - Myślę, że to celowanie działanie, aby utrudnić poruszanie się - podrapał się jeszcze po brodzie. - Najważniejsze jest ludzkie życie, nie chcę, aby kolejni uciekinierzy - ostatnie słowo wypowiedział niemal szeptem - ryzykowali zdrowie podczas podróży - a kto inny miał zadbać o bezpieczeństwo świstoklików, jeśli nie on sam? Stanął gdy Romulus powiedział, aby poczekał. Znali się przecież nie od wczoraj, a mężczyzna nie bez powodu został poproszony przez Becketta o pomoc. Nie był aurorem, ale był oddany sprawie i, przede wszystkim, doskonale dbał o Dolinę Godryka. - Dziękuję - Stevie uśmiechnął się szerzej, zmierzając w stronę drzewa, przy którym ukryty miał być świstoklik. Krajobraz był piękny, a zimowa aura otulająca to miejsce zdawała się zatrzymać czas w miejscu. Spokój rozlewał się po tafli zamarzniętego jeziora, a wokół nich była głucha cisza. Wydawało się, że są tam sami i stosunkowo bezpieczni. Nim schylił się do śwwstoklika, poczuł jeszcze dziwne wibracje przez plecy aż do dłoni, gdy to trafiło w niego zaklęcie Magicus Extremos. Ponownie odwrócił się do szlachcica, kiwając mu głową w podziękowaniu. Sam nigdy nie potrafił rzucać tak potężnych czarów, ale już doświadczył jego wpływu, gdy to przeszło miesiąc temu razem z Michaelem Tonksem i młodą sąsiadką Beckettów, Aurorą, znaleźli się w środku walki. Na myśl o tamtym zdarzeniu Stevie przełknął ślinę nieco głośniej. Zabili tamtego człowieka, był tego pewien, chociaż nigdy nie powiedział tego głośno. Zabili w obronie własnej, ale jednak zabili. Czuł, jak ręce zaczynają mu się pocić, więc w dłoni obrócił różdżkę, przytykając ją do leżącego na ziemi świstoklika. Gliniany czajnik na herbatę ładnie zlewałby się z tłem, gdyby w istocie była jesień, a teren wokół byłby brązowy od błota lub zielony od trawy. Wtedy mógłby pozostać niezauważony. Tymczasem jednak jego kolor wyróżniał się na białym śniegu. Najpierw jednak Stevie musiał zająć się kontrolą. Wymruczał pod nosem formułkę, usiłując dostrzec i wyczuć cząstki magii. Oh, na pewno ktoś przy nim grzebał. To było jasne na pierwszy rzut oka. - Ktoś go zaczarował - mruknął bardziej do siebie, niżeli do mężczyzny obok. - Jest pod wpływem czaru, który sprawi, że zmienił miejsce docelowe - różdżką stuknął w lejek czajnika, a ten odpowiedział cichym kliknięciem. To nie było normalne. - I coś mi się wydaje, panie Abbott, że nie prowadzi w bezpieczne miejsce - było zimno, ale nie trzęsły mu się ręce, gdy pod nosem wypowiadał kolejne formułki, usiłując sprawdzić przestrzeń, do jakiej miał zaprowadzić świstoklik. Były dwie opcje. Mógł go zwyczajnie zniszczyć, zostawić pod drzewem i iść stąd, bez obaw, że komuś stanie się krzywda. Ludzie, którzy jednak musieli się do niego dostać, i tak byli w zagrożeniu. Skupił się więc, na tyle o ile mógł, przymykając nawet oczy i gestem dłoni zaczął strącać z niego drobinki magii, usuwając z pamięci świstoklika nowo nałożone miejsce i wracając do starego, którym najpewniej była Dolina Godryka, albo tereny bliższe Oazie. Trwało to dobre 15 minut, podczas których nie odzywał się, wpatrzony jedynie w dzbanuszek przed nim, aż w końcu podniósł się z kolan. - Udało się - wydyszał nieco ciężko, uśmiechając się pod nosem. To męczyło, ale i dawało energii. W końcu robił to wszystko w słusznej sprawie, a przy okazji spełniał postawione wyzwanie. Ktoś uderzył w niego zastrzykiem adrenaliny. - Jestem pewien, że teraz będzie działać prawidłowo - wyprostowany wskazał jeszcze różdżką w dół na wciąż wyróżniające się kolorem naczynie. - Coloritum - z jej końca wystrzelił czar, spadający prosto w dół. Na przedmiocie rozlała się biała farba, która wpasowała się w śnieg wokół. Zanim ten stopnieje, zapewne ktoś już niego skorzysta, ale na wszelki wypadek Beckett obiecał sobie za jakiś czas jeszcze to sprawdzić. - Jest jeszcze jedno miejsce, które moglibyśmy odwiedzić. Obrzeża Gloucester, jest tam taka legendarna studnia. Na pewno pan kojarzy - w końcu stał przed nim człowiek, który na historii magii zapewne zjadł już zęby.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Przytaknął na stwierdzenie czarodzieja, zdając sobie absolutnie sprawę, jak niestabilna mogła być magia, jednak i jej chybotliwość miewała swe granice. Gdzie kończył się kaprys czarów, a gdzie zaczynało perfidne działanie złej siły, by wyrządzić krzywdę niewinnym? Odnosił wrażenie, że granica z dnia na dzień zacierała się niebezpiecznie. – Naszym zadaniem jest dbanie o ich bezpieczeństwo – dodał, gdzieś między słowami starszego czarodzieja, tym samym przyznając mu całkowitą rację w jego podejściu. – Nie ma mowy o takim ryzku, jeśli ma to być ich ostatnia nadzieja – dodał z delikatną nutą smętności w głosie, niezamierzonej. Przypłynęła sama, wdrapując się na postument jego jestestwa ukradkiem.
Podążył za czarodziejem, oddając mu ciszę, przestrzeń oraz czas do poprawnego zbadania przedmiotu dzisiejszego zainteresowania. Utkwił spojrzenie w glinianym czajniczku, a przez myśl przebiegło mu ostatnie popołudnie spędzone z rodzinę – niby frywolne, lecz pełne tęgich rozważań, poddających pod znak zapytania bezpieczeństwo Somerset. Martwił się nie tylko o swoją rodzinę, jednak również o mieszkańców ziem przynależnych jego rodowi. Abbottowie, jak i Prewettowie stali na granicy, będąc murem oddzielającym parszywe psy ministerstwa od niewinnych cywili, próbujących odnaleźć jakąkolwiek normalność w szaleństwie działań. Czuł na sobie obowiązek, którego wypierać się nie mógł – bo to zbyło brzemię, ale i zaszczyt. Wychowano go w taki sposób, od samego początku kreśląc żywot w ramach. Nie miał potrzeby się z nich wyrywać, nauczył się ich i nie podważał, piastując rodzinne tradycje w należytych kolorach rodu.
Odwrócił ostatecznie spojrzenie, splatając za plecami ręce i ściskając w pogotowiu różdżkę. Badawczym okiem lustrował przestrzeń, która choć odcięta od świata, mogła stanowić również intrygującą pułapkę, jeśli pokusić się o adekwatne wykorzystaniu terenu. Korzystanie z formacji, jakie oferowała natura, było w rzeczy samej najsensowniejszym rozwiązaniem – po co znosić budowle, jeśli dogodna pozycja mogła zapewnić przewagę w ewentualnej walce? Nie był typowym strategiem, ale znał się na historii – prześledzone bitwy imperium rzymskiego dawały mu również świadomość nauki na ich błędach. Zadarł głowę nieco wyżej, przyglądając się skałom, potem znów wrócił do jeziora i wreszcie głos starszego czarodzieja, ponownie przykuł uwagę do postaci naukowca. – Czy istnieje możliwość zabezpieczenia świstoklików przed takowymi czarami? – zapytał wprost, nie siląc się na jakiekolwiek półśrodki. Chciał klarownej i jasnej odpowiedzi, która prędko rozwieje niepotrzebne wątpliwości w planowaniu kolejnych możliwych rozwiązań. Uznawał autorytet naukowca, nie próbując wdawać się w jakiekolwiek dysputy na polu jego specjalizacji, natomiast jak najbardziej czuł się upoważniony do zadawania pytań – swoistej nauki. – Czy jest możliwość zbadania w jakie konkretnie miejsce miał przenieść świstoklik, bez uprzedniego przeniesienia się w takowe? – intrygowało go to, być może pozwoliłoby to w jakiś sposób dotrzeć do osoby, która miała czelność nakładać takie zaklęcia? Świstokliki mogły być potężną bronią, jeśli takie sabotaże zostałby przeprowadzone na szerszą skalę, a nie chciał pozwolić na to, by ludzie obawiali się skorzystania z takiej drogi ucieczki. Powoli wciągnął powietrze, aby wypuścić je kłębami ciepła, zderzającymi się z chłodem okalającej ich atmosfery. Zastygł niczym posąg, co jakiś czas poprawiając dłonie i chwyt na cyprysowym drewnie, zaś oczami przetaczał się po przestrzeni, szybując między zakamarkami, gdzie wnikliwe oko chciało dopatrzeć się ruchu tudzież niezgodności, mogącej poświadczyć o teoretycznym zagrożeniu. Powaga nie zmywała się z jego twarzy, a gdy tylko usłyszał szmer śniegu pod stopami Becketta, prędko pochylił się, aby zaoferować mu pomóc w podniesieniu się z kolan.
– Fenomenalnie. Jest pan niezastąpiony w swoim fachu – skomentował, względem naprawy świstoklika. Mówił z absolutną powagą w głosie, nie było w tym czczej uprzejmości, tudzież słowa rzuconego na wiatr. Absolutnie i niepodważalnie umysł Becketta stanowił naukowe wsparcie, którego oni – Zakon Feniksa i antyrządowa strona konfliktu – potrzebowali. Białe naczynie stopiło się wizualnie z przestrzenią, choć czy nie zgubi się jeśli napada jeszcze więcej białego puchu? Delikatna zmarszczka zamyślenia zstąpiła między brwi, jednakże nie mając żadnej alternatywy zachował swoje obiekcje dla siebie. – Kojarzę. Nie ma czasu do stracenia, ruszajmy, panie Beckett – podsumował zwięźle, nie czując potrzeby zadawania już dodatkowych pytań. Pod rozważania również nie musiał brać podróży – jeśli Beckett potrzebował odwiedzić obrzeża Gloucester, tak tam w takim razie musieli się udać. Po kilku chwilach huśtawka znów pozostała w całkowitym osamotnieniu razem ze świstoklikiem.
| idziemy tutaj
Podążył za czarodziejem, oddając mu ciszę, przestrzeń oraz czas do poprawnego zbadania przedmiotu dzisiejszego zainteresowania. Utkwił spojrzenie w glinianym czajniczku, a przez myśl przebiegło mu ostatnie popołudnie spędzone z rodzinę – niby frywolne, lecz pełne tęgich rozważań, poddających pod znak zapytania bezpieczeństwo Somerset. Martwił się nie tylko o swoją rodzinę, jednak również o mieszkańców ziem przynależnych jego rodowi. Abbottowie, jak i Prewettowie stali na granicy, będąc murem oddzielającym parszywe psy ministerstwa od niewinnych cywili, próbujących odnaleźć jakąkolwiek normalność w szaleństwie działań. Czuł na sobie obowiązek, którego wypierać się nie mógł – bo to zbyło brzemię, ale i zaszczyt. Wychowano go w taki sposób, od samego początku kreśląc żywot w ramach. Nie miał potrzeby się z nich wyrywać, nauczył się ich i nie podważał, piastując rodzinne tradycje w należytych kolorach rodu.
Odwrócił ostatecznie spojrzenie, splatając za plecami ręce i ściskając w pogotowiu różdżkę. Badawczym okiem lustrował przestrzeń, która choć odcięta od świata, mogła stanowić również intrygującą pułapkę, jeśli pokusić się o adekwatne wykorzystaniu terenu. Korzystanie z formacji, jakie oferowała natura, było w rzeczy samej najsensowniejszym rozwiązaniem – po co znosić budowle, jeśli dogodna pozycja mogła zapewnić przewagę w ewentualnej walce? Nie był typowym strategiem, ale znał się na historii – prześledzone bitwy imperium rzymskiego dawały mu również świadomość nauki na ich błędach. Zadarł głowę nieco wyżej, przyglądając się skałom, potem znów wrócił do jeziora i wreszcie głos starszego czarodzieja, ponownie przykuł uwagę do postaci naukowca. – Czy istnieje możliwość zabezpieczenia świstoklików przed takowymi czarami? – zapytał wprost, nie siląc się na jakiekolwiek półśrodki. Chciał klarownej i jasnej odpowiedzi, która prędko rozwieje niepotrzebne wątpliwości w planowaniu kolejnych możliwych rozwiązań. Uznawał autorytet naukowca, nie próbując wdawać się w jakiekolwiek dysputy na polu jego specjalizacji, natomiast jak najbardziej czuł się upoważniony do zadawania pytań – swoistej nauki. – Czy jest możliwość zbadania w jakie konkretnie miejsce miał przenieść świstoklik, bez uprzedniego przeniesienia się w takowe? – intrygowało go to, być może pozwoliłoby to w jakiś sposób dotrzeć do osoby, która miała czelność nakładać takie zaklęcia? Świstokliki mogły być potężną bronią, jeśli takie sabotaże zostałby przeprowadzone na szerszą skalę, a nie chciał pozwolić na to, by ludzie obawiali się skorzystania z takiej drogi ucieczki. Powoli wciągnął powietrze, aby wypuścić je kłębami ciepła, zderzającymi się z chłodem okalającej ich atmosfery. Zastygł niczym posąg, co jakiś czas poprawiając dłonie i chwyt na cyprysowym drewnie, zaś oczami przetaczał się po przestrzeni, szybując między zakamarkami, gdzie wnikliwe oko chciało dopatrzeć się ruchu tudzież niezgodności, mogącej poświadczyć o teoretycznym zagrożeniu. Powaga nie zmywała się z jego twarzy, a gdy tylko usłyszał szmer śniegu pod stopami Becketta, prędko pochylił się, aby zaoferować mu pomóc w podniesieniu się z kolan.
– Fenomenalnie. Jest pan niezastąpiony w swoim fachu – skomentował, względem naprawy świstoklika. Mówił z absolutną powagą w głosie, nie było w tym czczej uprzejmości, tudzież słowa rzuconego na wiatr. Absolutnie i niepodważalnie umysł Becketta stanowił naukowe wsparcie, którego oni – Zakon Feniksa i antyrządowa strona konfliktu – potrzebowali. Białe naczynie stopiło się wizualnie z przestrzenią, choć czy nie zgubi się jeśli napada jeszcze więcej białego puchu? Delikatna zmarszczka zamyślenia zstąpiła między brwi, jednakże nie mając żadnej alternatywy zachował swoje obiekcje dla siebie. – Kojarzę. Nie ma czasu do stracenia, ruszajmy, panie Beckett – podsumował zwięźle, nie czując potrzeby zadawania już dodatkowych pytań. Pod rozważania również nie musiał brać podróży – jeśli Beckett potrzebował odwiedzić obrzeża Gloucester, tak tam w takim razie musieli się udać. Po kilku chwilach huśtawka znów pozostała w całkowitym osamotnieniu razem ze świstoklikiem.
| idziemy tutaj
10 maja
Pogoda była piękna, wreszcie! Steffen miał wolną sobotę, całkowicie wolną - gobliny nie wezwały go na nadgodziny, "Czarownica" nic od niego nie chciała, żona umówiła się z koleżankami, a Zakon chyba nic od niego pilnie nie potrzebował. Nosiło go już od piątku, gdy uświadomił sobie, że od dawna nie odpoczął, nie tak po prostu. Skreślił kilka słów do Marcela - czy on miał czas? Przed południem, przed występami. Jeszcze przed wojną Steff opowiadał mu legendy o ukrytym w Kumbrii przejściu między górami, chcieli się tam wybrać, ale potem nagle pokłócili się o dziewczynę, a potem wybuchła wojna, a potem już nic nie było takie samo. Słońce świeciło tak ładnie, że może czas wskrzesić tamte marzenia?
Marcel miał się już spotkać w sobotę z jakimś kolegą, ale to nic, Steff zaprosił też jego. Chyba chciał się poczuć normalnie. Piknik, wycieczka, cokolwiek. Dawno nie rozmawiali z Marcelem o zwykłych sprawach, przyda im się to. Miał nadzieję, że jego kolega jest gadatliwy. Wychodząc z domu, zajrzał do spiżarni i po chwili namysłu porwał siatkę z pomarańczami, trzy butelki Czarnego Ale (akurat po jednym na głowę!) i dwa banany. Nie był jeszcze pewien, jak je podzielą, ale lepsze to niż suchy chleb - ostatnio nigdzie nie mógł dostać szynki ani sera, a tylko jego żona potrafiła wyczarowywać kanapki z niczego (niestety, czasem niesmaczne).
Porwał też koc - najpierw powinni zjeść, pić, czy szukać ukrytego przejścia? Zapyta chłopaków, jak już się zjawią.
Umówili się na brzegu jeziora, legendarną huśtawkę mieli dopiero znaleźć. Steff rozłożył koc na ziemi, odłożył też owoce i alkohol i zaczął chodzić wzdłuż brzegu. Nie lubił siedzieć bezczynnie, a chyba pojawił się przed czasem, albo to koledzy się spóźnią. Próbował sobie przypomnieć legendy, jakie czytał o tym miejscu - gdzieś tutaj trzeba rzucić Dissendium, ale w mitach kryło się przecież więcej niż szlak do jakiejś huśtawki. Magia musiała być tutaj silna, żeby jakiemuś czarodziejowi chciało się bawić w takie łamigłówki. Steff rozglądał się z ciekawością, patrząc co jakiś czas pod nogi. W podobnych miejscach, znanych i otoczonych długą historią, można było znaleźć żyły magiczne - wystarczy się skupić, chwycić za różdżkę i spróbować ją wykryć...
...spoglądając uporczywie w ziemię, musiał wyglądać głupio - zwłaszcza dla kogoś, kto przyleciałby tutaj na miotle.
Wtem na przeciwległym brzegu pojawiło się kilku mężczyzn - wyraźnie podchmielonych, barczystych. Nie wzbudzali zaufania. Steff zaklął w myślach, niepewny, czy to ktokolwiek powiązany z wrogim wojskiem - a choć usiedli daleko, to nie czuł się już w tym miejscu szczególnie bezpiecznie. Jak ma tutaj plotkować z kolegami?
Na domiar złego, magia też nic nie wykryła. Może niech zaczną od pikniku, a wycieczka poczeka.
-Flagrate. - mruknął, podchodząc do skały, przy której się umówili. Narysował strzałkę (skrytą przed wzrokiem intruzów, ale widoczną z góry), wskazującą drogę do jeziora obok. Tam będzie wygodniej!
/zt
ekwipunek jak we wsiąkiewce + jedzenie, rzucam k10 na wykrycie żyły!
Pogoda była piękna, wreszcie! Steffen miał wolną sobotę, całkowicie wolną - gobliny nie wezwały go na nadgodziny, "Czarownica" nic od niego nie chciała, żona umówiła się z koleżankami, a Zakon chyba nic od niego pilnie nie potrzebował. Nosiło go już od piątku, gdy uświadomił sobie, że od dawna nie odpoczął, nie tak po prostu. Skreślił kilka słów do Marcela - czy on miał czas? Przed południem, przed występami. Jeszcze przed wojną Steff opowiadał mu legendy o ukrytym w Kumbrii przejściu między górami, chcieli się tam wybrać, ale potem nagle pokłócili się o dziewczynę, a potem wybuchła wojna, a potem już nic nie było takie samo. Słońce świeciło tak ładnie, że może czas wskrzesić tamte marzenia?
Marcel miał się już spotkać w sobotę z jakimś kolegą, ale to nic, Steff zaprosił też jego. Chyba chciał się poczuć normalnie. Piknik, wycieczka, cokolwiek. Dawno nie rozmawiali z Marcelem o zwykłych sprawach, przyda im się to. Miał nadzieję, że jego kolega jest gadatliwy. Wychodząc z domu, zajrzał do spiżarni i po chwili namysłu porwał siatkę z pomarańczami, trzy butelki Czarnego Ale (akurat po jednym na głowę!) i dwa banany. Nie był jeszcze pewien, jak je podzielą, ale lepsze to niż suchy chleb - ostatnio nigdzie nie mógł dostać szynki ani sera, a tylko jego żona potrafiła wyczarowywać kanapki z niczego (niestety, czasem niesmaczne).
Porwał też koc - najpierw powinni zjeść, pić, czy szukać ukrytego przejścia? Zapyta chłopaków, jak już się zjawią.
Umówili się na brzegu jeziora, legendarną huśtawkę mieli dopiero znaleźć. Steff rozłożył koc na ziemi, odłożył też owoce i alkohol i zaczął chodzić wzdłuż brzegu. Nie lubił siedzieć bezczynnie, a chyba pojawił się przed czasem, albo to koledzy się spóźnią. Próbował sobie przypomnieć legendy, jakie czytał o tym miejscu - gdzieś tutaj trzeba rzucić Dissendium, ale w mitach kryło się przecież więcej niż szlak do jakiejś huśtawki. Magia musiała być tutaj silna, żeby jakiemuś czarodziejowi chciało się bawić w takie łamigłówki. Steff rozglądał się z ciekawością, patrząc co jakiś czas pod nogi. W podobnych miejscach, znanych i otoczonych długą historią, można było znaleźć żyły magiczne - wystarczy się skupić, chwycić za różdżkę i spróbować ją wykryć...
...spoglądając uporczywie w ziemię, musiał wyglądać głupio - zwłaszcza dla kogoś, kto przyleciałby tutaj na miotle.
Wtem na przeciwległym brzegu pojawiło się kilku mężczyzn - wyraźnie podchmielonych, barczystych. Nie wzbudzali zaufania. Steff zaklął w myślach, niepewny, czy to ktokolwiek powiązany z wrogim wojskiem - a choć usiedli daleko, to nie czuł się już w tym miejscu szczególnie bezpiecznie. Jak ma tutaj plotkować z kolegami?
Na domiar złego, magia też nic nie wykryła. Może niech zaczną od pikniku, a wycieczka poczeka.
-Flagrate. - mruknął, podchodząc do skały, przy której się umówili. Narysował strzałkę (skrytą przed wzrokiem intruzów, ale widoczną z góry), wskazującą drogę do jeziora obok. Tam będzie wygodniej!
/zt
ekwipunek jak we wsiąkiewce + jedzenie, rzucam k10 na wykrycie żyły!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 1
'k10' : 1
Strona 1 z 2 • 1, 2
Huśtawka na końcu świata
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland