Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Las szepczących liści
AutorWiadomość
Las szepczących liści
Zielone, żywe miejsce, którego obszar rzadko kiedy naruszany jest przez ludzki dotyk. Powodów tego może być wiele, ale okoliczni mieszkańcy przestrzegają wszystkich, by wchodząc do lasu uważać, czemu się ufa. Mawia się, że szepty, od których nazwę zyskał las, należą do zbłąkanych dusz, które prowadzą nieszczęśników ku zgubie. Słowa z początku są niewyraźne, giną wśród świstu wiatru, ale wraz z zgłębianiem się w las, rośnie ich siła. Mamią i mącą w głowie, niewielu jest w stanie im się oprzeć. Ponoć wśród szeptów można usłyszeć obietnice, zdolne spełnić największe pragnienia tęsknego serca.
Wchodząc do lasu, należy rzucić kością k100, a wynik zinterpretować zgodnie z rozpiską:
1-33 - Kompletnie nie jesteś w stanie oprzeć się zapraszającym dalej głosom. Wędrujesz, zgodnie z ich przykazaniem, jesteś w amoku, i to on prowadzi cię przed siebie. Nim się orientujesz, jest już za późno. Spadasz, pod sobą widzisz jedynie ciemność. By uniknąć złamań, musisz rzucić w odpowiedniej chwili Lento. W innym wypadku łamiesz nogę. Złamanie powinien obejrzeć uzdrowiciel.
34-80 - Musisz walczyć ze sobą, by nie dać się omamić szeptom, które dochodzą ze wszystkich stron. By tego dokonać, musisz wykonać rzut na odporność magiczną - ST jest równe 50. Jeśli nie uda ci się osiągnąć wymaganego ST, dotyka cię sytuacja z kości powyżej. Jeśli nie jesteś w lesie sam, twój towarzysz - o ile sam osiągnął ST - może spróbować uchronić cię przed omamieniem, wybudzając cię z amoku.
80-100 - Słyszysz szepty, ale jesteś ich świadom, nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo.
Wchodząc do lasu, należy rzucić kością k100, a wynik zinterpretować zgodnie z rozpiską:
1-33 - Kompletnie nie jesteś w stanie oprzeć się zapraszającym dalej głosom. Wędrujesz, zgodnie z ich przykazaniem, jesteś w amoku, i to on prowadzi cię przed siebie. Nim się orientujesz, jest już za późno. Spadasz, pod sobą widzisz jedynie ciemność. By uniknąć złamań, musisz rzucić w odpowiedniej chwili Lento. W innym wypadku łamiesz nogę. Złamanie powinien obejrzeć uzdrowiciel.
34-80 - Musisz walczyć ze sobą, by nie dać się omamić szeptom, które dochodzą ze wszystkich stron. By tego dokonać, musisz wykonać rzut na odporność magiczną - ST jest równe 50. Jeśli nie uda ci się osiągnąć wymaganego ST, dotyka cię sytuacja z kości powyżej. Jeśli nie jesteś w lesie sam, twój towarzysz - o ile sam osiągnął ST - może spróbować uchronić cię przed omamieniem, wybudzając cię z amoku.
80-100 - Słyszysz szepty, ale jesteś ich świadom, nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo.
Lokacja zawiera kości.
/11 września
Sporo czasu minęło od jej ostatnich poszukiwań artefaktów. Dawniej był to jej sposób na funkcjonowanie, nie znała innego życia. Teraz cała jej uwaga skierowana była w stronę Londynu i wojny, w której brała czynny udział. Nie miała ani czasu, ani ochoty na przeglądanie manuskryptów, mitów i podań. Była zbyt zestresowana, za bardzo pogrążona w rozmyślaniach o tym co może się wydarzyć. Wiedziała jednak, że stan w jakim aktualnie się znajduje nie może trwać w nieskończoność. Nie mogła ulegać wojnie w pełni, nie mogła jej podporządkować całego swojego życia. Kto wiedział ile jeszcze to wszystko potrwa? Kto mógł przewidzieć jaki finał będzie miała ta wojna? Jedyne czego czarownica była w tej chwili pewna to to, że dłużej sama tego nie udźwignie. Nie w taki sposób i nie w takim stanie. Dlatego postanowiła wrócić do starych nawyków. Zająć głowę czymś co tak dobrze zna.
Szkocja zawsze była dla niej zbyt odległa. Nie miała okazji zapuścić się tu na dłużej i nawet jeśli w ręce wpadały jej manuskrypty opowiadające o artefaktach ukrytych w tym obszarze, to nigdy nie było to coś co pragnęła zgłębić. Zawsze była zbyt ambitna, pragnęła więcej. Teraz nie zależało jej na zdobyczach. Marzyła jedynie o tym by poczuć znajomą jej adrenalinę, a Szkocja stała się dla niej domem i nie widziała już powodów by ten fakt ignorować.
Aby znaleźć mapę prowadzącą do skrytego w okolicy szepczącego lasu artefaktu musiała się naprawdę natrudzić. Niemal całą noc przeszukiwała stare manuskrypty i własne zapiski. Był to powrót do sentymentalnych przeżyć, którego prawdopodobnie potrzebowała. Po wielu godzinach spędzonych nad poplamionymi kartkami, w końcu udało jej się znaleźć odpowiednią wzmiankę i mapę. Samo podanie było zbiorem relacji świadków. Wszyscy widzieli mężczyznę zmierzającego w stronę szumiącego lasu. Niestety mężczyzna nigdy z lasu już nie wyszedł, a wszystkie przedmioty, które miał ze sobą zniknęły razem z nim. Jak się później okazało zaginiony czarodziej był poszukiwaczem, którego zniknięcie odbiło się echem wśród innych trudzących się tym zawodem. Blondynka nie znała finału tej historii, nie wiedziała też czy pójście do lasu przyniesie jej coś więcej niżeli oderwanie myśli. Nawet mapa, którą posiadała zdawała się być mało konkretna. Miała jednak zamiar zaryzykować. Wiedziała, że wiele osób zapłaci jej za te artefakty, a ona sama tego potrzebowała. Wyruszenie na jakąś bardziej ekstremalną wyprawę odpadało. Nawet jeśli chciałaby zniknąć to była tu za bardzo potrzebna.
Kiedy dotarła na skraj Lasu Szepczących Liści, zrozumiała skąd wzięła się nazwa tego miejsca. Już od samego wejścia można było wyczuć tu czyjąś obecność. Wzrok czarownicy nikogo nie dostrzegał, a jednak miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Kroczy za nią. Nie chcąc popadać w paranoje, blondynka wkroczyła do lasu pewnym krokiem. W dłoniach wciąż trzymała mapę, która podpowiadała jej, że powinna kierować się na północ. Jeżeli zaginiony poszukiwacz poruszał się tą samą trasą, to Lucinda prędzej czy później trafi na jakiś ślad, nawet jeśli mężczyzna nie dotarł do wyznaczonego sobie celu. W takich sytuacjach w jej głowie pojawiały się różne myśli. Starała się nie analizować powodów, przez które mężczyzna do celu swojej podróży nie dotarł. Miejsce to budziło w niej wszystkie obronne mechanizmy, sprawiało, że chciała poruszać się ciszej, nie ściągać na siebie uwagi. Dla innych mogło się to wydawać całkowicie naturalne, w końcu była to specyfika jej pracy. Zwykle jednak robiła to celowo, intencjonalnie. Teraz takie zachowanie dyktował jej instynkt, przed którym nie mogła uciec.
Trzymając w dłoni mapę i magiczny ujawniacz kierowała się wciąż na północ. Drzewa uginały się pod wpływem wiatru choć ten był wyjątkowo ciepły. Nagle do jej uszu dotarł czyjś głos, a raczej szept. Obróciła się by stanąć twarzą w twarz z prześladowcą. Nikogo jednak nie ujrzała, a szept wcale nie ucichł. Wręcz przeciwnie. Stał się wyraźniejszy i głośniejszy. Natarczywe głosy zmuszały ją do obrania innego kierunku wędrówki. Blondynka ze wszystkich sił starała się je ignorować. Nie widziała w tym przecież sensu. Jak unoszące się wraz z wiatrem szepty mogą zmuszać ją do czegokolwiek? Im bardziej się tym szeptom opierała tym głośniejsze było ich wołanie. Skronie zaczęły jej pulsować, a w głowie rozbrzmiewały już tylko jedne słowa. Chcąc wyrzucić z głowy nasilające się z czasem szepty postanowiła im ulec. Tak naprawdę nie widziała innej możliwości. Musiała za nimi iść, musiała ich posłuchać. Nie wiedziała czy świat się zawali jeśli tego nie zrobi, nie wiedziała czy umrze jeśli nie ulegnie. Nie chciała nawet próbować. Zmieniła kurs zgodnie z tym co podpowiadały jej szepty. Poszła na wschód.
Czarownica miała nadzieje, że jeśli ulegnie szeptom te przestaną być tak głośne i natarczywe. Niestety jej przepuszczenia się nie sprawiły. Choć przyśpieszyła kroku i niemal już biegła, to nie była w stanie uciec przed szeptami. Słyszała obietnice i prośby. Głosy, które wydawały jej się być znajome. Lucinda tak bardzo się w nich zatraciła, że nie zauważyła, że ścieżka kończy się, a za nią jest już tylko skarpa, przepaść.
Dopiero, gdy zaczęła spadać odzyskała świadomość. Szepty ucichły, a ona zdała sobie sprawę z tego w jak głębokim bagnie się znajduje. Dała się zwieść jakiejś okrutnej magii. Niesfornym duchom. Nie potrafiła inaczej tego wytłumaczyć. Czarownica szybko sięgnęła po różdżkę i wyrzuciła z siebie – Lento – miała nadzieje, że magia ochroni ją przed upadkiem z tak dużej wysokości. Na jej szczęście właśnie tak się stało. Blondynka wylądowała z trudem na nierównym podłożu. Miała wrażenie, że nagle na dworze zrobiło się o wiele ciemniej. Szepty ucichły, a ona mogła w skupieniu rozejrzeć się po okolicy, by zrozumieć w jak wielkim gównie się znajduje.
Hensley po raz kolejny sięgnęła po zgniecioną w dłoniach mapę. Nie była w stanie powiedzieć, w której części lasu się znajduje, ale wiedziała, że jeśli będzie kierować się na zachód to dotrze do miejsca zaznaczonego na mapie. Nie wiedziała tylko czy chce tak ryzykować. Czarownica cofnęła się parę kroków by rozejrzeć się po okolicy. Jej oględziny nie trwały długo. Parę metrów od miejsca, w którym wylądowała szlachcianka leżał plecak podróżny, roztrzaskane w drobny mak szkło o ciemnozielonym kolorze i bransoleta, która pod wpływem zmieniającej się tu pogody oblazła rdzą i brudem. Blondynka ze skupieniem przyjrzała się plecakowi. Było widać, że leży już tu od dłuższego czasu. Kobieta miała niemal pewność, że nie został porzucony przez właściciela dobrowolnie. Coś się tu wydarzyło i nie było to nic dobrego. Nie chciała analizować całej sytuacji, nie miała na to czasu. Intuicja podpowiadała jej jednak, że nie może wziąć plecaka ot tak. Wiedziona życiowym doświadczeniem rzuciła – Hexa Revelio – zaklęcie wydobyło się z jej różdżki, ale nie znajdując po drodze żadnego przedmiotu obłożonego klątwą rozpłynęło się w powietrzu.
Lucinda sięgnęła po plecak i otworzyła go by sprawdzić zawartość. Na samej górze znajdowały się mapy i pergaminy. Przesiąknięte i zleżałe rozeszły się jej w dłoniach. Na samym dnie plecaka znajdowała się szkatułka. Hensley nie musiała zastanawiać się dłużej nad tym co się tutaj wydarzyło. Już z relacji świadków wiedziała, że mężczyzna, który zniknął w lesie miał ze sobą plecak, a o szkatułce dowiedziała się dużo później od jednego z poszukujących go ludzi. Nie miała pojęcia dlaczego szepty ją tutaj zaprowadziły, nie wiedziała w jaki sposób odczytały jej zamiary. Wiedziała za to, że dzięki nim znalazła to czego szukała choć ryzykowała przez to życiem. Blondynka postanowiła zabrać ze sobą plecak i zardzewiałą bransoletę.
Powrót do domu był łatwiejszy. Wciąż odczuwała przenikającą do szpiku kości obecność, ale szepty ucichły. Nie zmuszały już jej do obrania konkretnej drogi, nie męczyły. Pomimo tego, że nie była przez nikogo goniona postanowiła przyśpieszyć kroku. Plecak był dość ciężki, a ona zwyczajnie chciała już wrócić do domu. Miała wystarczająco adrenaliny i ryzyka jak na jeden dzień.
Po powrocie do domu, czarownica otworzyła zawartość szkatułki i obejrzała znajdujący się w niej artefakt. Doskonale wiedziała jak wiele osób go szuka i jak wiele może za niego dostać. Blondynka od zawsze jednak rozumiała wagę sentymentu, dlatego pierwsze co zrobiła to napisała list do poszukiwacza, który kiedyś ów mężczyzny szukał, podając w liście bransoletę, jako dowód. Na odpowiedź nie musiała długo czekać. Mężczyzna zgodził się odkupić od Hensley znaleziony artefakt. Prawdopodobnie był więcej wart niż mu czarownica zaproponowała, bo zgodził się bez kręcenia nosem, a to w tym zawodzie raczej się nie zdarza.
rzuty: na szepty, na lento
z.t
Sporo czasu minęło od jej ostatnich poszukiwań artefaktów. Dawniej był to jej sposób na funkcjonowanie, nie znała innego życia. Teraz cała jej uwaga skierowana była w stronę Londynu i wojny, w której brała czynny udział. Nie miała ani czasu, ani ochoty na przeglądanie manuskryptów, mitów i podań. Była zbyt zestresowana, za bardzo pogrążona w rozmyślaniach o tym co może się wydarzyć. Wiedziała jednak, że stan w jakim aktualnie się znajduje nie może trwać w nieskończoność. Nie mogła ulegać wojnie w pełni, nie mogła jej podporządkować całego swojego życia. Kto wiedział ile jeszcze to wszystko potrwa? Kto mógł przewidzieć jaki finał będzie miała ta wojna? Jedyne czego czarownica była w tej chwili pewna to to, że dłużej sama tego nie udźwignie. Nie w taki sposób i nie w takim stanie. Dlatego postanowiła wrócić do starych nawyków. Zająć głowę czymś co tak dobrze zna.
Szkocja zawsze była dla niej zbyt odległa. Nie miała okazji zapuścić się tu na dłużej i nawet jeśli w ręce wpadały jej manuskrypty opowiadające o artefaktach ukrytych w tym obszarze, to nigdy nie było to coś co pragnęła zgłębić. Zawsze była zbyt ambitna, pragnęła więcej. Teraz nie zależało jej na zdobyczach. Marzyła jedynie o tym by poczuć znajomą jej adrenalinę, a Szkocja stała się dla niej domem i nie widziała już powodów by ten fakt ignorować.
Aby znaleźć mapę prowadzącą do skrytego w okolicy szepczącego lasu artefaktu musiała się naprawdę natrudzić. Niemal całą noc przeszukiwała stare manuskrypty i własne zapiski. Był to powrót do sentymentalnych przeżyć, którego prawdopodobnie potrzebowała. Po wielu godzinach spędzonych nad poplamionymi kartkami, w końcu udało jej się znaleźć odpowiednią wzmiankę i mapę. Samo podanie było zbiorem relacji świadków. Wszyscy widzieli mężczyznę zmierzającego w stronę szumiącego lasu. Niestety mężczyzna nigdy z lasu już nie wyszedł, a wszystkie przedmioty, które miał ze sobą zniknęły razem z nim. Jak się później okazało zaginiony czarodziej był poszukiwaczem, którego zniknięcie odbiło się echem wśród innych trudzących się tym zawodem. Blondynka nie znała finału tej historii, nie wiedziała też czy pójście do lasu przyniesie jej coś więcej niżeli oderwanie myśli. Nawet mapa, którą posiadała zdawała się być mało konkretna. Miała jednak zamiar zaryzykować. Wiedziała, że wiele osób zapłaci jej za te artefakty, a ona sama tego potrzebowała. Wyruszenie na jakąś bardziej ekstremalną wyprawę odpadało. Nawet jeśli chciałaby zniknąć to była tu za bardzo potrzebna.
Kiedy dotarła na skraj Lasu Szepczących Liści, zrozumiała skąd wzięła się nazwa tego miejsca. Już od samego wejścia można było wyczuć tu czyjąś obecność. Wzrok czarownicy nikogo nie dostrzegał, a jednak miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Kroczy za nią. Nie chcąc popadać w paranoje, blondynka wkroczyła do lasu pewnym krokiem. W dłoniach wciąż trzymała mapę, która podpowiadała jej, że powinna kierować się na północ. Jeżeli zaginiony poszukiwacz poruszał się tą samą trasą, to Lucinda prędzej czy później trafi na jakiś ślad, nawet jeśli mężczyzna nie dotarł do wyznaczonego sobie celu. W takich sytuacjach w jej głowie pojawiały się różne myśli. Starała się nie analizować powodów, przez które mężczyzna do celu swojej podróży nie dotarł. Miejsce to budziło w niej wszystkie obronne mechanizmy, sprawiało, że chciała poruszać się ciszej, nie ściągać na siebie uwagi. Dla innych mogło się to wydawać całkowicie naturalne, w końcu była to specyfika jej pracy. Zwykle jednak robiła to celowo, intencjonalnie. Teraz takie zachowanie dyktował jej instynkt, przed którym nie mogła uciec.
Trzymając w dłoni mapę i magiczny ujawniacz kierowała się wciąż na północ. Drzewa uginały się pod wpływem wiatru choć ten był wyjątkowo ciepły. Nagle do jej uszu dotarł czyjś głos, a raczej szept. Obróciła się by stanąć twarzą w twarz z prześladowcą. Nikogo jednak nie ujrzała, a szept wcale nie ucichł. Wręcz przeciwnie. Stał się wyraźniejszy i głośniejszy. Natarczywe głosy zmuszały ją do obrania innego kierunku wędrówki. Blondynka ze wszystkich sił starała się je ignorować. Nie widziała w tym przecież sensu. Jak unoszące się wraz z wiatrem szepty mogą zmuszać ją do czegokolwiek? Im bardziej się tym szeptom opierała tym głośniejsze było ich wołanie. Skronie zaczęły jej pulsować, a w głowie rozbrzmiewały już tylko jedne słowa. Chcąc wyrzucić z głowy nasilające się z czasem szepty postanowiła im ulec. Tak naprawdę nie widziała innej możliwości. Musiała za nimi iść, musiała ich posłuchać. Nie wiedziała czy świat się zawali jeśli tego nie zrobi, nie wiedziała czy umrze jeśli nie ulegnie. Nie chciała nawet próbować. Zmieniła kurs zgodnie z tym co podpowiadały jej szepty. Poszła na wschód.
Czarownica miała nadzieje, że jeśli ulegnie szeptom te przestaną być tak głośne i natarczywe. Niestety jej przepuszczenia się nie sprawiły. Choć przyśpieszyła kroku i niemal już biegła, to nie była w stanie uciec przed szeptami. Słyszała obietnice i prośby. Głosy, które wydawały jej się być znajome. Lucinda tak bardzo się w nich zatraciła, że nie zauważyła, że ścieżka kończy się, a za nią jest już tylko skarpa, przepaść.
Dopiero, gdy zaczęła spadać odzyskała świadomość. Szepty ucichły, a ona zdała sobie sprawę z tego w jak głębokim bagnie się znajduje. Dała się zwieść jakiejś okrutnej magii. Niesfornym duchom. Nie potrafiła inaczej tego wytłumaczyć. Czarownica szybko sięgnęła po różdżkę i wyrzuciła z siebie – Lento – miała nadzieje, że magia ochroni ją przed upadkiem z tak dużej wysokości. Na jej szczęście właśnie tak się stało. Blondynka wylądowała z trudem na nierównym podłożu. Miała wrażenie, że nagle na dworze zrobiło się o wiele ciemniej. Szepty ucichły, a ona mogła w skupieniu rozejrzeć się po okolicy, by zrozumieć w jak wielkim gównie się znajduje.
Hensley po raz kolejny sięgnęła po zgniecioną w dłoniach mapę. Nie była w stanie powiedzieć, w której części lasu się znajduje, ale wiedziała, że jeśli będzie kierować się na zachód to dotrze do miejsca zaznaczonego na mapie. Nie wiedziała tylko czy chce tak ryzykować. Czarownica cofnęła się parę kroków by rozejrzeć się po okolicy. Jej oględziny nie trwały długo. Parę metrów od miejsca, w którym wylądowała szlachcianka leżał plecak podróżny, roztrzaskane w drobny mak szkło o ciemnozielonym kolorze i bransoleta, która pod wpływem zmieniającej się tu pogody oblazła rdzą i brudem. Blondynka ze skupieniem przyjrzała się plecakowi. Było widać, że leży już tu od dłuższego czasu. Kobieta miała niemal pewność, że nie został porzucony przez właściciela dobrowolnie. Coś się tu wydarzyło i nie było to nic dobrego. Nie chciała analizować całej sytuacji, nie miała na to czasu. Intuicja podpowiadała jej jednak, że nie może wziąć plecaka ot tak. Wiedziona życiowym doświadczeniem rzuciła – Hexa Revelio – zaklęcie wydobyło się z jej różdżki, ale nie znajdując po drodze żadnego przedmiotu obłożonego klątwą rozpłynęło się w powietrzu.
Lucinda sięgnęła po plecak i otworzyła go by sprawdzić zawartość. Na samej górze znajdowały się mapy i pergaminy. Przesiąknięte i zleżałe rozeszły się jej w dłoniach. Na samym dnie plecaka znajdowała się szkatułka. Hensley nie musiała zastanawiać się dłużej nad tym co się tutaj wydarzyło. Już z relacji świadków wiedziała, że mężczyzna, który zniknął w lesie miał ze sobą plecak, a o szkatułce dowiedziała się dużo później od jednego z poszukujących go ludzi. Nie miała pojęcia dlaczego szepty ją tutaj zaprowadziły, nie wiedziała w jaki sposób odczytały jej zamiary. Wiedziała za to, że dzięki nim znalazła to czego szukała choć ryzykowała przez to życiem. Blondynka postanowiła zabrać ze sobą plecak i zardzewiałą bransoletę.
Powrót do domu był łatwiejszy. Wciąż odczuwała przenikającą do szpiku kości obecność, ale szepty ucichły. Nie zmuszały już jej do obrania konkretnej drogi, nie męczyły. Pomimo tego, że nie była przez nikogo goniona postanowiła przyśpieszyć kroku. Plecak był dość ciężki, a ona zwyczajnie chciała już wrócić do domu. Miała wystarczająco adrenaliny i ryzyka jak na jeden dzień.
Po powrocie do domu, czarownica otworzyła zawartość szkatułki i obejrzała znajdujący się w niej artefakt. Doskonale wiedziała jak wiele osób go szuka i jak wiele może za niego dostać. Blondynka od zawsze jednak rozumiała wagę sentymentu, dlatego pierwsze co zrobiła to napisała list do poszukiwacza, który kiedyś ów mężczyzny szukał, podając w liście bransoletę, jako dowód. Na odpowiedź nie musiała długo czekać. Mężczyzna zgodził się odkupić od Hensley znaleziony artefakt. Prawdopodobnie był więcej wart niż mu czarownica zaproponowała, bo zgodził się bez kręcenia nosem, a to w tym zawodzie raczej się nie zdarza.
rzuty: na szepty, na lento
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Evelyn: Poranek po krwawej pełni - niewiele z niej pamiętałaś - był szczególnie ciężki, gdy skonfrontowałaś się z tym, co czekało na ciebie w stajniach: wyjątkowo wrażliwe stworzenia, jakimi były aetonany, zachowywały się jak w czasie potężnej nawałnicy, choć dzień był przecież - a przynajmniej wydawał się - spokojny. Raz po razie rozlegało się przerażone rżenie, niektóre zwierzęta uderzały kopytami o ziemię, inne miotały się po boksach inic nie pozwalało ich uspokoić. Wilkołacze zmysły sprawiały, że czułaś ten strach lepiej, niż poczułby go ktokolwiek inny; pachniał ucieczką, drapieżnikiem, choć przecież nikt ani nic nie zakłócało waszego spokoju - wyczułabyś intruza z daleka. Najgorsze czekało cię jednak na końcu stajni - jeden z młodych ogierów wyłamał deski swojej zagrody i zniknął. Zawsze był temperamenty, ale podobna determinacja musiała zaskoczyć nawet u niego. Szczęśliwie pozostawił po sobie ślady, po których można go było odnaleźć - a które poprowadziły do pobliskiego lasu. Czy to rozsądny kierunek ucieczki?
Udało ci się go odnaleźć stosunkowo łatwo, skubał trawę w pobliżu leśnej ścieżki, nie dalej jak kilkanaście minut spaceru od jego krańców. Odzyskawszy nad nim kontrolę usłyszałaś jednak niepokojące odgłosy nieopodal, warkot, którego mimo obszernej przecież wiedzy nie byłaś w stanie dopasować do ni jednego żyjącego w okolicy stworzenia. Może to ciekawość, a może chęć rozwiązania niepokojącej zagadki, pociągnęła cię w tym kierunku.
Varya: W snach wołała cię ojczyzna - nie ta piękna, wielobarwna, ale ta najokrutniejsza. Stałaś sama pośrodku śnieżnej zamieci, a wokół nie było nikogo i niczego. Trzaskający mróz wspinał się po twoich dłoniach i nogach, sroga zamieć pozostawiała blizny na twojej twarzy. Chciałaś odejść, lecz nie miałaś dokąd. Nadchodziło nieuchronne.
Polowanie w tych lasach zaplanowałaś już dawno, wiele słysząc o białych pustułkach, które zadomowiły się pośród tutejszych drzew. Ich niezwykle rzadkie upierzenie mogło przysporzyć ci, w razie sukcesu, zarówno dużej satysfakcji, jak i interesującej zapłaty za spreparowane trofeum. Może i byłaś zmęczona po trudnej nocy, ale ptaki przecież nie będą czekały na myśliwych wiecznie - a szansa, że ktoś cię ubiegnie, nie wydawała się mała. Pojawiłaś się zatem na miejscu, zapuszczając się głębiej i głębiej wprost w leśne ciemności, poszukując gniazd i śladów bytowania albinotycznych ptaków, gdy... natrafiłaś na znacznie ciekawsze znalezisko.
W leśnym błocie spostrzegłaś potężne łapy - czyje? - przypominały ewidentnie wilcze, lecz wielkością podobne były bardziej niedźwiedziowi. Czymkolwiek to było, warte było z pewnością i tysiąckroć tyle, co biała pustułka. Zwierzę, co istotniejsze, krwawiło, a osłabione niewątpliwie stanowiło banalnie łatwy cel, a w razie spotkania nie mogło ci nadto zagrażać. Podążenie jego śladem nie sprawiło ci żadnej trudności, a gdy wychyliłaś się z zarośli...
Nad brzegiem wewnętrznego leśnego jeziora, w błocie, leżało czarne stworzenie o skłębionym futrze, zbyt drobne na niedźwiedzia, zbyt duże na wilka. Jeśli któraś z was zdecyduje się podejść bliżej, dostrzeże, że jest to gigantyczny czarny pies. Niezależnie od tego, czy jesteście przesądne, czy nie, symbolika ponuraka jest wam znajoma, a symbolika umierającego ponuraka mroziła krew w żyłach wobec nienaturalnej ciszy, jaka zaległa w tej części lasu. Zwierzęciu można było pomóc: spróbować zaleczyć jego rany - trudno dookreślić ich pochodzenie - lub przeprawić je na inny świat. Wtem na tafli jeziora odbiło się światło...
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
Krwawy księżyc zebrał swoje żniwo odbierając Szkotce nagromadzoną przez ostatni miesiąc siłę do walki. Nawet teraz przed jej oczami pojawiały się obrazy minionej nocy; trzask łamanych kości, rozdzierający gardło krzyk bólu, mętlik w głowie i to okrutne pragnienie, które – mogłaby przysiąc – czuła na języku pod postacią metalicznej gęstości. To był jedynie zlepek wspomnień, urywek powracający raz za razem, gdy o świcie przyszło jej uwalniać się z ciężkich okowów. Czuła się brudna, odrażająca, pełnia kolejny raz obdarła ją z godności. Sińce w postaci obręczy na nadgarstkach i kościach polśniewały krwistą posoką – objaw wzmożonej, znacznie silniejszej niż zwykle walki bestii z sidłami, które czarownica śmiała zastawiać miesiąc w miesiąc.
Słabość, którą dziś czuła, nie była wystarczającym powodem do odpoczynku, zrobienia sobie dnia wolnego. Musiała zrobić obchód, nakarmić zwierzęta, zająć się najpilniejszymi sprawunkami i choć wystarczyłaby jedna sowa, by któryś z pomocników przyszedł jej z pomocą, to nie mogła skorzystać z tej formy pomocy. Sama niegdyś ustaliła reguły – żadnych osób kręcących się po jej ziemi w trakcie pełni. Mimo, że miała już wieloletnie doświadczenie i nigdy, ale to nigdy nie zdarzyło się, by wilkołak zdołał się uwolnić, to zwyczajnie wolała dmuchać na zimne i mieć pewność, że nie stanowi dla nikogo zagrożenia.
Wchodząc do stajni podparła się zaraz o najbliższy filar, wczepiając palce w drewno. Mroczki przed oczami w połączeniu z wciąż miękkimi nogami wcale nie ułatwiały jej zadania. Wiedziała, że potrzebuje jeszcze co najmniej kilkunastu minut, by te najbardziej dokuczliwe objawy ustąpiły, wszystkie inne będą się na niej odbijać przez najbliższe trzy dni, może cztery.
Wykonała trzy uspokajające wdechy i wolno schyliła się po wiadro. Nie zdążyła go nawet złapać, gdy wszechobecny spokój runął niczym domek z kart. Zwierzęta w jednej sekundzie poczęły się miotać w swoich boksach i nie przypominało to ani odrobinę corannego entuzjazmu z powodu nadchodzącego śniadania. Głośne, przerażone rżenie niosło się korytarzem, a stukot kopyt wwiercał się bezlitośnie w głowę kruczowłosej czarownicy.
- Już już, spokojnie, cii…! – podniosła głos, starając się go wznieść ponad wszechobecny hałas, zaraz stawiając pierwsze kroki w głąb stajennego korytarza. Rozglądała się na boki, szukając powodu tej nagłej zmiany, szaleńczego strachu, który czuła własnymi, wciąż przewrażliwionymi zmysłami. Obawiały się drapieżnika, choć przecież właśnie to miejsce miało być azylem, a jedynym zagrożeniem dla nich była tutaj ona sama. Wiedziała jednak, że to nie jej się obawiają, więź, którą miała z tymi stworzeniami nigdy by na to nie pozwoliła. Nie czuła też obecności intruza, była tego niezaprzeczalnie pewna. Jednak im dalej szła, tym szaleństwo się wzmagało, aż dostrzegła wyłamane belki boksu Arraxa, a na jej twarzy zagościło przerażenie. Nie wiedziała ile czasu minęła odkąd uciekł do momentu, gdy tu dotarła, a to było w tym wszystkim najgorsze.
Wybiegła przed stajnię, odnajdując kolejne ślady uciekającego ogiera w postaci roztrzaskanych beczek, kolejnych wyłamanych elementów ogrodzenia i kopyt wgłębionych w podmokłą glebę. Spojrzała w kierunku doku gwiżdżąc trzykrotnie i niewiele czekając, dostrzegła lecącego w jej kierunku Włóczykija. Zanim sowa wylądowała na jej ramieniu, kobieta ściągnęła nadgarstka krwistoczerwoną wstążkę, którą zaraz obwiązała wokół sowiej nogi. – Wiesz gdzie to zanieść, leć – powiedziała z przejęciem, pomagając zwierzęciu wznieść się w powietrze. Ta wstążka była znakiem w przypadku awaryjnej sytuacji, a teraz ktoś musiał tu przybyć i zająć się przerażonymi zwierzętami, gdy ona pójdzie w las, szukając swojego zaginionego zwierzęcia. Była pewna, że w niedługim czasie pojawi się tu wsparcie.
Rufus, niuchacz, którego posiadała przeszło trzydzieści lat, skrzyżował z nią swe ścieżki, gdy spotkała się z granicą lasu. On, jak zwykle, nie był przejęty ani trochę, ignorując wszystkie zewnętrzne bodźce. Evelyn westchnęła z ulgą, bo teraz naprawdę potrzebowała przyjaciela, a stworzenie było idealnym kompanem, który mógłby wyruszyć z nią w tę podróż. Prędko wzięła stworzenie na ręce, kładąc je zaraz na swoim ramieniu, gdzie rozłożyło się z zamiarem błogiej drzemki, jakby wstrząsy spowodowane ludzkim rytmem kroków ani trochę mu nie przeszkadzały. Można było powiedzieć, że do lasu weszła nie z duszą, a z niuchaczem na ramieniu.
Uciekiniera prędko przyszło jej znaleźć, nie błądziła nawet godziny, co było sukcesem bystrego, wprawionego już oka, które bezbłędnie odczytywało ślady znajomych zwierząt. Oczywiście wciąż nie była w tym mistrzem, ale kopyta jej aetonanów miały charakterystyczną wielkość i ich odbicia nie łatwo byłoby przegapić.
Z politowania miną podeszła do ogiera, łapiąc w garść część jego grzywy, jakby miał zamiar próbować nagle się wyrwać. Po wstępnych oględzinach nie stwierdziła żadnych obrażeń, a to był jeden z najlepszych możliwych scenariuszy. Już miała na niego wsiadać i wracać, gdy jej uszu dobiegł dźwięk, którego nie potrafiła poprawnie zidentyfikować, jakby nie będąc pewną, czy należy do zwierzęcia, czy może jednak człowieka. Czy właśnie to zaniepokoiło jej zwierzęta? Odległość od terenów hodowli podpowiadała jej, że to możliwe, o ile nie pewne. W jednej chwili zdjęła Rufusa ze swojego ramienia i usadziła go na grzbiecie Arraxa. – Wracaj do domu – przemówiła do aetonana charakterystycznym tonem, wydając mu dobrze wyuczoną komendę, pod wpływem której ten ruszył dobrze znaną sobie drogą w kierunku stajni. Pozwoliła sobie na kilka chwil oddechu, by zanikły szmery w jej sercu, powstałe za sprawą ostatniej nocy, po czym skierowała się w stronę tajemniczych dźwięków, a co za tym idzie, musiała wejść w gęstwiny lasu, w kierunku dobrze jej znanego jeziora nad którym niejednokrotnie bawiła się w czasach dziecięcych.
Docierając na miejsce umysł nie podsunął jej odruchu rozejrzenia się wokół. Mogło być to spowodowane szokiem, który wymalował się na jej twarzy, gdy wzrok skupił się na stworzeniu, którego smołowata sierść i wielkość przywoływała na myśl jedynie to, czego całe życie tak się obawiała. – Ponurak… - szepnęła do siebie, patrząc na ciało leżące w błocie. Symbolika tego obrazu uderzyła w najbardziej czułą strunę w jej umyśle, wzbudzając podświadomy lęk. Chciała zostawić go za sobą, odejść do domu, czym prędzej, już, teraz, zaraz, a wtedy… Wtedy jej oczy zarejestrowały ruch urywanego oddechu. Stworzenie żyło i ta sytuacja nie wydawała się być już taka prosta. Natura Despenser nie pozwalała jej na pozostawienie konającego samemu sobie. Nie mogła się odwrócić i odejść, bo choć może uczyniłaby tak w przypadku człowieka, to ze zwierzętami była związana niezwykle silnie.
Poczyniła pierwsze gwałtowne kroki do przodu, wyrywając się niemal w jego kierunku i w połowie drogi kątem oka zauważyła ruch. Kobietę. Nieznajomą. Od razu stanęła do niej frontem, lustrując ją czujnym okiem. Nie wyciągnęła różdżki, nie pomyślała o tym, będąc jeszcze pod wpływem mgły umysłowej z winy minionej nocy. - Muszę mu pomoc, a przynajmniej spróbować – powiedziała jedynie, patrząc na młodą kobietę. Zaczynała się zastanawiać skąd mogła się tu znaleźć, zazwyczaj w lasach nieopodal jej domu nie kręcili się obcy, starała się o to dbać, sprawdzać, by móc zapewnić stosowne bezpieczeństwo sobie i swoim zwierzętom. – Pomóż, patrz lub odejdź – dźwięczny, podszyty niezadowoleniem głos poniósł się echem wobec wszechogarniającej ciszy. Było zdecydowanie zbyt cicho, aż włos się jeżył, a niespokojny dreszcz wędrował po kręgosłupie. - Jestem Evelyn, mieszkam nieopodal - próbowała zagaić, odwrócić tym swoje myśli, choć działała w pośpiechu, jakby teraz każda sekunda była na wagę złota. Chwilę jeszcze wiodła wzrokiem po kobiecej twarzy, jednak nie mogła pozwolić sobie dłużej czekać, nawet jeżeli obawiała się, że kobieta nie będzie skora do współpracy i zaprotestuje. Ignorowanie otaczającego ją świata nie było przecież niczym niezwykłym w jej codzienności.
Ruszyła do zwierzęcia, padając na kolana tuż za jego plecami, by utrudnić mu próbę ugryzienia jej. Owszem, przy mniejszych bólach zwierzę byłoby w stanie prędko się obrócić i capnąć ją bez zawahania w ułamku sekundy, ale w takiej agonii prawdopodobnie każdy ruch sprawiał mu ból nie do opisania. Szkotka przyłożyła ręce do jego boku, próbując odnaleźć jakąś ranę, może złamanie, które wyczułaby pod palcami, ale w pierwszych chwilach nie zdążyła zauważyć nic i to zaczynało ją trapić, tym bardziej, gdy zwierzę zaskowyczało przeciągle, przecinając głuchą ciszę i spoglądając w kierunku jeziora.
Bez zastanowienia podążyła spojrzeniem za zwierzęciem, kierując je ku tafli wody, która odbijała światłość na niebie. Uniosła wzrok ku górze, dostrzegając lecącą kometę, której widok spowodował nieprzyjemne mrowienie ciągnące się od ramion, aż po opuszki palców. – Co jest, u licha? Widzisz to, co ja? – drżący ton wyrwał słowa z jej gardła, nadając mu specyficznych wibracji, aż potrzebowała potwierdzenia od nieznajomej, czy to, co widzi nie jest jedynie marą. Coś było nie tak, znała to uczucie, ale nie mogła go określić. Pamiętała, że towarzyszyło jej w najgorszych chwilach lęku, najsmutniejszych wydarzeniach z życia, po których nie wiedziała, czy w ogóle będzie coś dalej. Tak, jak wtedy, gdy zaatakował ją Soren, przenosząc i na nią klątwę likantropii, choć wilkołak ewidentnie miał inne zamiary. Stała wtedy oko w oko ze śmiercią i nie opuściła wzroku, nawet gdy ciepło opuszczało jej ciało wraz z krwią ulatniającą się z ran. Z dumą patrzyła w oczy bliźniaka, które były tak podobne jej własnym. Czuła wtedy zdradę, oniemienie wobec tak potwornej zbrodni na własnej krwi, a towarzyszyło temu paskudne obrzydzenie, lęk i... Pustka. Miała wrażenie jakoby już nie miało być nic więcej i nic dalej, jakby jej życie dobiegało końca, a teraz… Teraz widok komety napawał kobietę tym samym uczuciem, paraliżując ją nad ciałem przerośniętego, czarnego stworzenia.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Znajdowałam się tysiące kilometrów stąd, daleko od podmokłego Londynu, jeszcze dalej od niedźwiedziej jamy w Warwick. Byłam w domu, jak drobny czarny punkt na białej mapie Syberii. Stałam sztywno, uparcie drażniąc śnieżne wiatry. Opór niewielkiej postaci był niezaprzeczalny. Rozdrażnione rosyjskie burze uderzały z każdej strony, by wypchnąć mnie z tego szlaku, by powalić hardego ducha, rozdmuchać ciało na tysiąc lodowatych kawałków. By uciszyć ryk, by pogwałcić hymn ust, które zagłuszone przez szuranie białych mas powietrza wygłaszały odważnie, że zawsze wstajemy. Bezlitosna aura nie była mi obca, a jednak tym razem jej wrogość rozcinała podrażnione. Czerwone policzki próbowała otruć, wdzierając się przez uszy i nos. Próbowała odebrać oczom obrazy, a sercu jego zbyt harde bicie. To nie była kraina, którą znałam. Sprzymierzona przeciwko mnie wydawała się zatruta. Ja zaś przez tę chwilę byłam jej obca. Zamknięta w pułapce zaczynałam tonąć w ciężkich, śnieżnych warstwach. Nie mogłam unieść stóp, przed sobą nie dostrzegałam zupełnie żadnego punktu. Schronienie nie istniało, przychylność rodzimej krainy zdawała się być niemożliwym pragnieniem. Byłam karana. Czułam pogardę, złość, rozgoryczenie potężnej Rosji. Opuściłam ją, a ona się mściła, wpędzając mnie w najgorszy z możliwych koszmarów. Udowadniała mi, że umierałam w najbardziej oswojonych warunkach. Umierałam pośrodku ulubionych terenów, umierałam w domu, w sercu własnego dziedzictwa. Okrutny świst wiatru przypominał okrzyk drwiny, triumf potęgi postaci sprzed wieków, budowniczych naszej tradycji, tkaczy naszej siły. Ich zawód okazywał się jeszcze podlejszy niż śniegi uprawiające bezwstydne tortury na moim ciele i w moim umyśle. Powoli przymykałam oczy, w resztkach świadomych myśli próbowałam do nich przemówić, zamierzałam złagodzić ich złość, przypomnieć o swym oddaniu. Nie błagałam. Rwące się myśli przeobraziły się wkrótce w pożegnanie. Jeżeli taka była ich wola, jeżeli takiej żądali sprawiedliwości byłam gotowa, aby się temu oddać. Ciemność przyczajona pod zamkniętymi powiekami, ciało niknące w gęstej, mokrej bieli czekały na ostateczny sąd. Nigdy nie powinnam była wyjeżdżać.
Historia nie doczekała końca.
Obudziłam się, podciągając ciało w górę zbyt nerwowo. Pod palcami gniotłam materiał pościeli. Tkwiłam w suchej, ciepłej sypialni. Otwarte okno zapraszało masy strutego, londyńskiego powietrza. Nigdzie nie było śnieżnych śladów. Byłam w mieszkaniu kuzyna, w jego pokoju. Gdzieś za ścianą spał wuj. Tego dnia mieliśmy przenieść się do nowej siedziby. Popatrzyłam na ułożone w kącie pokoju kufry, a potem na niebo prześwitujące spomiędzy lekko powiewających zasłoń w otwartym oknie. Organizm jak rozpędzone koła wozu dalej nie potrafił się zatrzymać. Rzadko czułam strach. Rozczarowanie przodków uderzało we mnie jednak z wielokrotną siłą. Przetarłam senne oczy, ściągnęłam zgięte kolana w górę i objęłam je rękami. Przez tę chwilę trwałam sama w cichym pokoju, w zupełnie niezaskakującym Londynie. Wspomnienie koszmarów bladło, krew zaczynała płynąć wolniej. Minęło wiele minut, nim zdołałam wstać i podejrzeć świat przez okno. Kominy, dachy, hałas ruchliwej czarodziejskie ulicy. To z pewnością nie była moja rodzinna kraina. Odetchnęłam. Zamierzałam prędko dojść do siebie. Nie pozwolić już żadnej myśli cofnąć się do parszywego snu. Mimo letniego dnia byłam lodowata, a poprowadzone po ramionach dłonie odkryły warstwę pokrytej wybrzuszeniami skóry będącej śladem mojego lęku. Musiałam szybko zająć się czymś innym.
Jeszcze przed wyjazdem zamierzałam wybrać się na polowanie. Najpierw jednak wybrałam kąpiel i próbę zmycia z siebie resztek koszmarnego snu. Świeże, osuszone ciało ubrałam w wygodny łowiecki strój. Spodnie i szatę sięgającą do kolan. Wysokie skórzane buty kłóciły się z letnią modą, ale nie interesowało mnie to. Właśnie ich potrzebowałam w środku lasu. Ich i stojącej w kącie kuszy, wiernej towarzyszki, z którą nie rozstawałam się prawie wcale. Angielskie tereny leśne wciąż stanowiły dla mnie dość sporą zagadkę. Przez ten czas zdołałam jednak zebrać pokaźną listę miejsc i stworzeń, przeciwko którym zamierzałam podnieść kuszę. Białe pustałki były jednymi z nich. Już jakiś czas temu podsłuchałam rozmowę na temat tych ptaków. W księgach jawiły się jako zwierzęta o wyjątkowo atrakcyjnym ułożeniu i przebielonej barwie piór. Wiedziałam, że znajdą się bogaci klienci, którzy dobrze zapłacą za te stworzenia. Wypchane lub po prostu martwe. Łowy stanowiły najlepszy sposób na oczyszczenie głowy. Tym bardziej, że tym razem wiązały się w wyprawą do Szkocji. Musiałam być dobrze przygotowana. Cel zakładał zdobycie więcej niż jednej sztuki. Spodziewałam się wielu godzin w tamtejszych lasach, gęstych, tajemniczych i zupełnie dla mnie niezbadanych. Myśli te szybko wypleniały z pamięci gorzkie senne mary. Był tylko nowy cel i coraz większe na nim skupienie. Przygotowywałam oporządzenie, gromadziłam niezbędny ekwipunek i prowiant. Zamierzałam wrócić jednak o porze odpowiedniej, by dopełnić rodzinnych obowiązków. Ostatecznie dzień szykował się tak bardzo intensywny, że szybko powinnam zatrzeć wspomnienie o jakichkolwiek podłych wizach spod śniących powiek. I bardzo dobrze. Własna bezradność należała do uczuć, których w sobie nie akceptowałam. Szybko więc musiałam się tego pozbyć.
W głębi szkockiego lasu czujne ucho wyłapywało wiele głosów. Zaplecione w mistyczny, zwodniczy szept próbowały zmylić zmysły łowcy i wpędzić go w zgubę. Las był dziwny, zapomniany przez człowieka, zupełnie wolny i żyjący sam dla siebie, w gęstwinie bardzo łatwo można było zgubić drogę. Złapanie tropu tym bardziej stanowiło wyzwanie. Skradałam się cicho, moje sprytne kroki zagłuszały szepty liści. Drzewa jak żywe zdawały się przede mną wznosić gałęzie i manifestować emocje. Nigdy nie wierzyłam w takie rzeczy, ale świat magii pozwalał na tę dziwność, dawał możliwość na istnienie żywych duchów tam, gdzie nie spodziewano się ich nigdy odnaleźć. Tym bardziej po tak ciężkiej nocy byłam nieco drażliwa, jeszcze bardziej czujna. Podejrzenie budziła każda zakołysana gałąź, każdy szum wysokiej trawy. Wędrowałam dalej. Sto metrów temu natrafiłam na białe pióro i wyraźny odcisk ptasich pazurów. Trzymałam się go, ale zdawało się, że nie za tym tropem miałam tego dnia podążyć. W błocie, na małym kawałku tereny ogołoconym z drzew natrafiłam na wyraźnie odznaczony odcisk łapy. Dużej, ale trudnej do zidentyfikowana. Nie przypominała niczego, z czym miałam do tej pory do czynienia. Tym bardziej zaintrygowana postanowiłam porzucić zainteresowanie pustałkami i przyjrzeć się bliżej nowym śladom. Naznaczone brunatnym śladem cierpienia zdawały się prowadzić do rannego, słabego stwora. To dawało mi dodatkową przewagę. Bardziej jednak od złapania go zapragnęłam dowiedzieć się, czym w ogóle on był.
Za liściastą ścianą odnalazłam jezioro. Struktura podłoża jasno wskazywała na obecność wodnego zbiornika, ale nie byłam pewna, czy właśnie tam znajdę tajemnicze stworzenie. Jednak było. Ciężko wznosząca się czarna pierś, pochylona nad nim postać i bajoro krwi zmieszanej z błotem wokół. Umierało. Podeszłam bliżej. Potężny pies, zła wróżba, upiorny symbol znany czarodziejom na każdym kontynencie. Nie wierzyłam we wróżby tak samo jak w dobre lub złe sny. Nie dawałam się omamić znakom. Ponurak jednak stanowił najbardziej przerażający symbol i mimo sceptycznych myśli postanowił umysł w stan wzmożonej czujności. Straszne widmo dostarczyło kilku drażniących dreszczy. Stałam przed nimi. Kobietą i zdychającym kudłaczem. Mówiła do mnie. Nie rozumiałam wszystkich słów. Badała zarośnięte ciało, działała pośpiesznie. W tej formie ratunek jednak nie miał sensu. – Pozwól odejść szybko. Tak pomożesz – odpowiedziałam w końcu, a w głoskach dało się wyczuć wyrazisty rosyjski akcent. Słowa były proste, układy zdań również. W razie czego zdjęłam z pleców kuszę. Byłam gotowa skończyć męki stworzenia. Jeden precyzyjny strzał i mogło odejść. Nawet widmo śmierci zasługiwało na lepszą śmierć niż ta, która działa się teraz. Evelyn, kimkolwiek była, wydawała się obeznana z pomocą. To jednak mogło być za mało. W obliczu tragedii, okolica jeziora zatonęła w zupełniej ciszy drażnionej jedynie przez posapywanie konającego i nasze pojedyncze głosy. Drzewa zamilkły, spokojnie śledząc rozgrywający się dramat. Ten jednak nie był ostatnim, co miało się przytrafić.
Trzy pary oczy utkwiły w podniebnej tafli. Nad naszymi głowami świetlista strzała rozcinała przestrzeń. Budząc skrajne myśli i skrajne emocje. Złoty raził w oczy, a po ciele spływało uczucie coraz większego niepokoju. Nienormalne zjawisko, bliskość zdychającego czarnego psa pośrodku magicznego lasu i poczucie nadejścia czegoś nieodwracalnego. Widok tego światła niewidzialnie pętał mnie promieniami tajemnicy, dusząc całe zdroworozsądkowe podejście. Kolejny raz tego dnia poczułam strach. Dość już. A jednak żadna z nas nie mogła przestać patrzeć. – Widzę – odpowiedziałam ponuro. Aura tego zdarzenia wydawała się przenikać całe leśne jezioro. Nas wszystkich, Kobietę, psa i łowczynię – przypadkowe istnienia postawione pod upadającym promieniem niewiadomego. Czułam chłód, który pierwszy raz, odkąd pamiętam, wydawał się tak nieprzyjemny. Czułam echo katastrofy, jakbyśmy wszyscy tutaj i teraz mieli utonąć w śmiertelnym blasku. – Chodźmy stąd – powiedziałam nagle, po rosyjsku, podchodząc bardzo blisko niej. Chodźmy stąd, zanim przerażający widok całkiem nas opęta. Trzeźwość naszych umysłów była zagrożona. Ślad zjawiska odznaczał się jasno na tafli wody. Ja jednak już nie zamierzałam patrzeć. Mogłam tylko dobić psa i odejść.
Historia nie doczekała końca.
Obudziłam się, podciągając ciało w górę zbyt nerwowo. Pod palcami gniotłam materiał pościeli. Tkwiłam w suchej, ciepłej sypialni. Otwarte okno zapraszało masy strutego, londyńskiego powietrza. Nigdzie nie było śnieżnych śladów. Byłam w mieszkaniu kuzyna, w jego pokoju. Gdzieś za ścianą spał wuj. Tego dnia mieliśmy przenieść się do nowej siedziby. Popatrzyłam na ułożone w kącie pokoju kufry, a potem na niebo prześwitujące spomiędzy lekko powiewających zasłoń w otwartym oknie. Organizm jak rozpędzone koła wozu dalej nie potrafił się zatrzymać. Rzadko czułam strach. Rozczarowanie przodków uderzało we mnie jednak z wielokrotną siłą. Przetarłam senne oczy, ściągnęłam zgięte kolana w górę i objęłam je rękami. Przez tę chwilę trwałam sama w cichym pokoju, w zupełnie niezaskakującym Londynie. Wspomnienie koszmarów bladło, krew zaczynała płynąć wolniej. Minęło wiele minut, nim zdołałam wstać i podejrzeć świat przez okno. Kominy, dachy, hałas ruchliwej czarodziejskie ulicy. To z pewnością nie była moja rodzinna kraina. Odetchnęłam. Zamierzałam prędko dojść do siebie. Nie pozwolić już żadnej myśli cofnąć się do parszywego snu. Mimo letniego dnia byłam lodowata, a poprowadzone po ramionach dłonie odkryły warstwę pokrytej wybrzuszeniami skóry będącej śladem mojego lęku. Musiałam szybko zająć się czymś innym.
Jeszcze przed wyjazdem zamierzałam wybrać się na polowanie. Najpierw jednak wybrałam kąpiel i próbę zmycia z siebie resztek koszmarnego snu. Świeże, osuszone ciało ubrałam w wygodny łowiecki strój. Spodnie i szatę sięgającą do kolan. Wysokie skórzane buty kłóciły się z letnią modą, ale nie interesowało mnie to. Właśnie ich potrzebowałam w środku lasu. Ich i stojącej w kącie kuszy, wiernej towarzyszki, z którą nie rozstawałam się prawie wcale. Angielskie tereny leśne wciąż stanowiły dla mnie dość sporą zagadkę. Przez ten czas zdołałam jednak zebrać pokaźną listę miejsc i stworzeń, przeciwko którym zamierzałam podnieść kuszę. Białe pustałki były jednymi z nich. Już jakiś czas temu podsłuchałam rozmowę na temat tych ptaków. W księgach jawiły się jako zwierzęta o wyjątkowo atrakcyjnym ułożeniu i przebielonej barwie piór. Wiedziałam, że znajdą się bogaci klienci, którzy dobrze zapłacą za te stworzenia. Wypchane lub po prostu martwe. Łowy stanowiły najlepszy sposób na oczyszczenie głowy. Tym bardziej, że tym razem wiązały się w wyprawą do Szkocji. Musiałam być dobrze przygotowana. Cel zakładał zdobycie więcej niż jednej sztuki. Spodziewałam się wielu godzin w tamtejszych lasach, gęstych, tajemniczych i zupełnie dla mnie niezbadanych. Myśli te szybko wypleniały z pamięci gorzkie senne mary. Był tylko nowy cel i coraz większe na nim skupienie. Przygotowywałam oporządzenie, gromadziłam niezbędny ekwipunek i prowiant. Zamierzałam wrócić jednak o porze odpowiedniej, by dopełnić rodzinnych obowiązków. Ostatecznie dzień szykował się tak bardzo intensywny, że szybko powinnam zatrzeć wspomnienie o jakichkolwiek podłych wizach spod śniących powiek. I bardzo dobrze. Własna bezradność należała do uczuć, których w sobie nie akceptowałam. Szybko więc musiałam się tego pozbyć.
W głębi szkockiego lasu czujne ucho wyłapywało wiele głosów. Zaplecione w mistyczny, zwodniczy szept próbowały zmylić zmysły łowcy i wpędzić go w zgubę. Las był dziwny, zapomniany przez człowieka, zupełnie wolny i żyjący sam dla siebie, w gęstwinie bardzo łatwo można było zgubić drogę. Złapanie tropu tym bardziej stanowiło wyzwanie. Skradałam się cicho, moje sprytne kroki zagłuszały szepty liści. Drzewa jak żywe zdawały się przede mną wznosić gałęzie i manifestować emocje. Nigdy nie wierzyłam w takie rzeczy, ale świat magii pozwalał na tę dziwność, dawał możliwość na istnienie żywych duchów tam, gdzie nie spodziewano się ich nigdy odnaleźć. Tym bardziej po tak ciężkiej nocy byłam nieco drażliwa, jeszcze bardziej czujna. Podejrzenie budziła każda zakołysana gałąź, każdy szum wysokiej trawy. Wędrowałam dalej. Sto metrów temu natrafiłam na białe pióro i wyraźny odcisk ptasich pazurów. Trzymałam się go, ale zdawało się, że nie za tym tropem miałam tego dnia podążyć. W błocie, na małym kawałku tereny ogołoconym z drzew natrafiłam na wyraźnie odznaczony odcisk łapy. Dużej, ale trudnej do zidentyfikowana. Nie przypominała niczego, z czym miałam do tej pory do czynienia. Tym bardziej zaintrygowana postanowiłam porzucić zainteresowanie pustałkami i przyjrzeć się bliżej nowym śladom. Naznaczone brunatnym śladem cierpienia zdawały się prowadzić do rannego, słabego stwora. To dawało mi dodatkową przewagę. Bardziej jednak od złapania go zapragnęłam dowiedzieć się, czym w ogóle on był.
Za liściastą ścianą odnalazłam jezioro. Struktura podłoża jasno wskazywała na obecność wodnego zbiornika, ale nie byłam pewna, czy właśnie tam znajdę tajemnicze stworzenie. Jednak było. Ciężko wznosząca się czarna pierś, pochylona nad nim postać i bajoro krwi zmieszanej z błotem wokół. Umierało. Podeszłam bliżej. Potężny pies, zła wróżba, upiorny symbol znany czarodziejom na każdym kontynencie. Nie wierzyłam we wróżby tak samo jak w dobre lub złe sny. Nie dawałam się omamić znakom. Ponurak jednak stanowił najbardziej przerażający symbol i mimo sceptycznych myśli postanowił umysł w stan wzmożonej czujności. Straszne widmo dostarczyło kilku drażniących dreszczy. Stałam przed nimi. Kobietą i zdychającym kudłaczem. Mówiła do mnie. Nie rozumiałam wszystkich słów. Badała zarośnięte ciało, działała pośpiesznie. W tej formie ratunek jednak nie miał sensu. – Pozwól odejść szybko. Tak pomożesz – odpowiedziałam w końcu, a w głoskach dało się wyczuć wyrazisty rosyjski akcent. Słowa były proste, układy zdań również. W razie czego zdjęłam z pleców kuszę. Byłam gotowa skończyć męki stworzenia. Jeden precyzyjny strzał i mogło odejść. Nawet widmo śmierci zasługiwało na lepszą śmierć niż ta, która działa się teraz. Evelyn, kimkolwiek była, wydawała się obeznana z pomocą. To jednak mogło być za mało. W obliczu tragedii, okolica jeziora zatonęła w zupełniej ciszy drażnionej jedynie przez posapywanie konającego i nasze pojedyncze głosy. Drzewa zamilkły, spokojnie śledząc rozgrywający się dramat. Ten jednak nie był ostatnim, co miało się przytrafić.
Trzy pary oczy utkwiły w podniebnej tafli. Nad naszymi głowami świetlista strzała rozcinała przestrzeń. Budząc skrajne myśli i skrajne emocje. Złoty raził w oczy, a po ciele spływało uczucie coraz większego niepokoju. Nienormalne zjawisko, bliskość zdychającego czarnego psa pośrodku magicznego lasu i poczucie nadejścia czegoś nieodwracalnego. Widok tego światła niewidzialnie pętał mnie promieniami tajemnicy, dusząc całe zdroworozsądkowe podejście. Kolejny raz tego dnia poczułam strach. Dość już. A jednak żadna z nas nie mogła przestać patrzeć. – Widzę – odpowiedziałam ponuro. Aura tego zdarzenia wydawała się przenikać całe leśne jezioro. Nas wszystkich, Kobietę, psa i łowczynię – przypadkowe istnienia postawione pod upadającym promieniem niewiadomego. Czułam chłód, który pierwszy raz, odkąd pamiętam, wydawał się tak nieprzyjemny. Czułam echo katastrofy, jakbyśmy wszyscy tutaj i teraz mieli utonąć w śmiertelnym blasku. – Chodźmy stąd – powiedziałam nagle, po rosyjsku, podchodząc bardzo blisko niej. Chodźmy stąd, zanim przerażający widok całkiem nas opęta. Trzeźwość naszych umysłów była zagrożona. Ślad zjawiska odznaczał się jasno na tafli wody. Ja jednak już nie zamierzałam patrzeć. Mogłam tylko dobić psa i odejść.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
To był zdecydowanie zbyt dziwny dzień, pełen wszelakich zbiegów okoliczności i kłód, rzucanych pod nogi. Nie miała już do tego cierpliwości, wyczerpując ją przez wszystkie te godziny. Teraz była tutaj, znajdując się pośród otaczającej ją głuszy, w miejscu, które tak bardzo kojarzyło jej z ojcem. Los potrafił być niezwykle okrutny, wykorzystując jej wspomnienia i ból ledwie zasklepionych ran. Znów znalazła się w sytuacji, której nie mogła przewidzieć, z osobliwą nieznajomą u boku i przedziwnym, nieznanym jej stworzeniem. Wydawało jej się, że to już zbyt wiele jak na jeden dzień.
Zazgrzytała zębami w odpowiedzi na słowa kobiety. Rozpoznała w jej akcencie rosyjską nutę, a prostota używanego przez nią języka podpowiedziała, że nie obyła się wciąż wystarczająco z tutejszym językiem, jednak daleka była od oceniania. Dojrzała natomiast kuszę, na widok której zasłoniła zwierzę własnym ciałem w bezwiednym odruchu. Nie miała zamiaru pozwolić go skrzywdzić, dopóki nie dowie się, czy może mu pomóc. Dość już było na świecie bezpodstawnego mordu, nie zamierzała patrzeć na kolejny. – Zobaczymy – twardo zaakcentowała wypowiedziane słowo, kontynuując wędrowanie rękoma po ciele zwierzęcia, przecież nigdzie jej się nie spieszyło, miała czas, by ustalić przyczynę, zminimalizować ból i otoczyć stworzenie należytą opieką. Nie rozumiała, jak można było wydawać wyrok śmierci z taką lekkością. Bez oceny sytuacji, odniesionych ran tym bardziej w tym przypadku. Stworzenie było spokojne, nie wykazywało oznak agresji, po prostu leżało i cierpiało z niewiadomej przyczyny.
Problemem jednak było otoczenie, wszechobecna cisza, tak głucha i przeszywająca, że aż doprowadzały do ciarek wyczuwalnych na całym ciele. Szkotka odczuwała niepokój, zaszyty gdzieś głęboko pod skórą, choć dokuczliwie dający o sobie znać. Zacmokała nerwowo, a zaraz potem zaczęła nucić szkocką kołysankę, tak po prostu, jak zawsze, gdy opatrywała ranne zwierzę, czy była w niekomfortowej sytuacji. Tym razem odcinała się w ten sposób od wszechobecnej ciszy.
Kometa zasiała ziarno ciszy, kolejne, tym razem wytrącając dech z piersi kobiety. Doprowadziło do kolejnego zgrzytu zębów, nerwowości wymalowanej w grymasie na twarzy, złości wobec niewiedzy i bezsilności. Co mogła zwiastować? Czy miała coś wspólnego ze stworzeniem, które właśnie próbowała obejrzeć, a które tak bardzo przypominało zwiastun śmierci? Zaczęła się bać, tak po prostu, cholernie bać tego, co ów zjawisko mogło ze sobą przynieść. Kilkukrotnie próbowała odwrócić wzrok i tyle samo razy poniosła klęskę. Jednak było coś, co ostatecznie skutecznie odwróciło jej uwagę. Czuła futro pod palcami, bijące serce, drżący oddech i już wiedziała, że nie może zbyt długo pozostać w stanie osłupienia, bo miała coś, co bardziej potrzebowało jej uwagi.
Oderwała wzrok od dziwnej anomalii na niebie, skupiając się bardziej na psie, który leżał tuż przed nią. Zatapiała ręce w gęstym, brudnym futrze, szukając palcami oznak urazów i robiła to tym rozpaczliwiej, im dłużej nie mogła niczego wyczuć, zupełnie jakby śmierć już wykupiła sobie prawo do tego zwierzęcia. Klęła pod nosem na zmianę uspokajając stworzenie w szkockim dialekcie, cicho, lecz z widocznym wzburzeniem. Było jej żal, tak bezsilnie i na wskroś, jakby winiła się za to, że w ogóle pomyślała o tym iż nie uda się mu pomóc. Powinna wiedzieć więcej, podołać zadaniu, być w stanie go uratować. Nie uratowała ojca przed zapomnieniem, matki przed zgniłą duszą, brata przed zgubą i ich wszystkich przed śmiercią. Nie ocaliła rodziny, tak jak teraz nie udawało jej się uratować tej przedziwnej istoty. Wcześniejsze słowa nieznajomej tłukły się w jej głowie potężnym echem, powodując zaczerwienienie oczu, którym blisko było do łez. Nie chciała, by jego ciało zostało zbezczeszczone, noszące jawną oznakę mordu, strzałę wbitą w ciało. Nie zasługiwał na to, nawet, gdy miało to ukrócić jego męki. Wolnym ruchem przesunęła dłonie na kark i łeb zwierzęcia, wstrzymując oddech. Odwzajemniała jego spojrzenie, tak ufne i zarazem pełne bólu, a potem jednym ruchem napiętych mięśni wykonała ruch, który pozbawił go życia. Odłożyła łeb zwierzęcia na ziemię, po czym znieruchomiała, składając hołd ciału, któremu odebrała duszę. Jeżeli los miał ją przez ten czyn przekląć, to była gotowa zaśmiać mu się w twarz.
Wstała z kolan, odwracając wzrok od ciała i skupiając go na kobiecie, mrużąc przy tym oczy. Nie rozumiała jej słów, jednak doskonale wiedziała, co też mogły oznaczać. – Chodźmy – powiedziała dopiero po chwili, bez żadnych emocji, a jej nogi już ruszyły w kierunku domu, choć był on teraz dalej niż mogło się zdawać. Nie było jednak nic bliżej, a ona nie zamierzała i nie mogła tu zostać. Nie teraz gdy jakieś dziwy działy się na niebie i nie, kiedy jej ręce przyczyniły się do śmierci niewinnego stworzenia. Musiała stąd odejść, już, teraz, zaraz, byleby dalej, do lasu, który doskonale znała.
Potrzebowała skupić na czymś myśli, wdzierające się w jej umysł niczym trucizna. Nie wiedziała jak ma rozmawiać z kobietą, tym bardziej, że skoro ta ledwo dukała po angielsku, to tym ciężej może rozumieć ją samą, tym bardziej teraz, gdy nerwowo zaciągała szkockim akcentem. Postanowiła jednak się nie zrażać, stosować krótsze formy i pozwolić sobie na oswojenie się z tą sytuacją, przecież nie często nadarzała się jej okazja do rozmów z obcokrajowcem zza morza. – Skąd się tu wzięłaś? – pytanie spłynęło z jej języka. Nie wiedziała dlaczego nie pyta o imię, czy inne, bardziej przyziemne rzeczy, jednak czuła, że to może podpowiedzieć jej coś o dzisiejszej sytuacji. Czyżby też czuła się od rana inaczej niż zwykle? Czy inni również to odczuwali? Zagryzła zęby, gdy trwoga rozgorzała w jej ciele, wprawiając dłonie w drżenie. Nawet nie pomyślała, by schować je do kieszeni bordowej spódnicy, prawdopodobnie będąc zbyt zajętą własnymi rozmyślaniami. Nie wiedziała gdzie mają iść, co począć i czy to coś na niebie jest dla nich niebezpieczne. Skąd miała wiedzieć, co teraz uczynić?
Zazgrzytała zębami w odpowiedzi na słowa kobiety. Rozpoznała w jej akcencie rosyjską nutę, a prostota używanego przez nią języka podpowiedziała, że nie obyła się wciąż wystarczająco z tutejszym językiem, jednak daleka była od oceniania. Dojrzała natomiast kuszę, na widok której zasłoniła zwierzę własnym ciałem w bezwiednym odruchu. Nie miała zamiaru pozwolić go skrzywdzić, dopóki nie dowie się, czy może mu pomóc. Dość już było na świecie bezpodstawnego mordu, nie zamierzała patrzeć na kolejny. – Zobaczymy – twardo zaakcentowała wypowiedziane słowo, kontynuując wędrowanie rękoma po ciele zwierzęcia, przecież nigdzie jej się nie spieszyło, miała czas, by ustalić przyczynę, zminimalizować ból i otoczyć stworzenie należytą opieką. Nie rozumiała, jak można było wydawać wyrok śmierci z taką lekkością. Bez oceny sytuacji, odniesionych ran tym bardziej w tym przypadku. Stworzenie było spokojne, nie wykazywało oznak agresji, po prostu leżało i cierpiało z niewiadomej przyczyny.
Problemem jednak było otoczenie, wszechobecna cisza, tak głucha i przeszywająca, że aż doprowadzały do ciarek wyczuwalnych na całym ciele. Szkotka odczuwała niepokój, zaszyty gdzieś głęboko pod skórą, choć dokuczliwie dający o sobie znać. Zacmokała nerwowo, a zaraz potem zaczęła nucić szkocką kołysankę, tak po prostu, jak zawsze, gdy opatrywała ranne zwierzę, czy była w niekomfortowej sytuacji. Tym razem odcinała się w ten sposób od wszechobecnej ciszy.
Kometa zasiała ziarno ciszy, kolejne, tym razem wytrącając dech z piersi kobiety. Doprowadziło do kolejnego zgrzytu zębów, nerwowości wymalowanej w grymasie na twarzy, złości wobec niewiedzy i bezsilności. Co mogła zwiastować? Czy miała coś wspólnego ze stworzeniem, które właśnie próbowała obejrzeć, a które tak bardzo przypominało zwiastun śmierci? Zaczęła się bać, tak po prostu, cholernie bać tego, co ów zjawisko mogło ze sobą przynieść. Kilkukrotnie próbowała odwrócić wzrok i tyle samo razy poniosła klęskę. Jednak było coś, co ostatecznie skutecznie odwróciło jej uwagę. Czuła futro pod palcami, bijące serce, drżący oddech i już wiedziała, że nie może zbyt długo pozostać w stanie osłupienia, bo miała coś, co bardziej potrzebowało jej uwagi.
Oderwała wzrok od dziwnej anomalii na niebie, skupiając się bardziej na psie, który leżał tuż przed nią. Zatapiała ręce w gęstym, brudnym futrze, szukając palcami oznak urazów i robiła to tym rozpaczliwiej, im dłużej nie mogła niczego wyczuć, zupełnie jakby śmierć już wykupiła sobie prawo do tego zwierzęcia. Klęła pod nosem na zmianę uspokajając stworzenie w szkockim dialekcie, cicho, lecz z widocznym wzburzeniem. Było jej żal, tak bezsilnie i na wskroś, jakby winiła się za to, że w ogóle pomyślała o tym iż nie uda się mu pomóc. Powinna wiedzieć więcej, podołać zadaniu, być w stanie go uratować. Nie uratowała ojca przed zapomnieniem, matki przed zgniłą duszą, brata przed zgubą i ich wszystkich przed śmiercią. Nie ocaliła rodziny, tak jak teraz nie udawało jej się uratować tej przedziwnej istoty. Wcześniejsze słowa nieznajomej tłukły się w jej głowie potężnym echem, powodując zaczerwienienie oczu, którym blisko było do łez. Nie chciała, by jego ciało zostało zbezczeszczone, noszące jawną oznakę mordu, strzałę wbitą w ciało. Nie zasługiwał na to, nawet, gdy miało to ukrócić jego męki. Wolnym ruchem przesunęła dłonie na kark i łeb zwierzęcia, wstrzymując oddech. Odwzajemniała jego spojrzenie, tak ufne i zarazem pełne bólu, a potem jednym ruchem napiętych mięśni wykonała ruch, który pozbawił go życia. Odłożyła łeb zwierzęcia na ziemię, po czym znieruchomiała, składając hołd ciału, któremu odebrała duszę. Jeżeli los miał ją przez ten czyn przekląć, to była gotowa zaśmiać mu się w twarz.
Wstała z kolan, odwracając wzrok od ciała i skupiając go na kobiecie, mrużąc przy tym oczy. Nie rozumiała jej słów, jednak doskonale wiedziała, co też mogły oznaczać. – Chodźmy – powiedziała dopiero po chwili, bez żadnych emocji, a jej nogi już ruszyły w kierunku domu, choć był on teraz dalej niż mogło się zdawać. Nie było jednak nic bliżej, a ona nie zamierzała i nie mogła tu zostać. Nie teraz gdy jakieś dziwy działy się na niebie i nie, kiedy jej ręce przyczyniły się do śmierci niewinnego stworzenia. Musiała stąd odejść, już, teraz, zaraz, byleby dalej, do lasu, który doskonale znała.
Potrzebowała skupić na czymś myśli, wdzierające się w jej umysł niczym trucizna. Nie wiedziała jak ma rozmawiać z kobietą, tym bardziej, że skoro ta ledwo dukała po angielsku, to tym ciężej może rozumieć ją samą, tym bardziej teraz, gdy nerwowo zaciągała szkockim akcentem. Postanowiła jednak się nie zrażać, stosować krótsze formy i pozwolić sobie na oswojenie się z tą sytuacją, przecież nie często nadarzała się jej okazja do rozmów z obcokrajowcem zza morza. – Skąd się tu wzięłaś? – pytanie spłynęło z jej języka. Nie wiedziała dlaczego nie pyta o imię, czy inne, bardziej przyziemne rzeczy, jednak czuła, że to może podpowiedzieć jej coś o dzisiejszej sytuacji. Czyżby też czuła się od rana inaczej niż zwykle? Czy inni również to odczuwali? Zagryzła zęby, gdy trwoga rozgorzała w jej ciele, wprawiając dłonie w drżenie. Nawet nie pomyślała, by schować je do kieszeni bordowej spódnicy, prawdopodobnie będąc zbyt zajętą własnymi rozmyślaniami. Nie wiedziała gdzie mają iść, co począć i czy to coś na niebie jest dla nich niebezpieczne. Skąd miała wiedzieć, co teraz uczynić?
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Nie przesadziłabym, stwierdzając, że w lasach, na łowach spędziłam większość swojego jeszcze dość krótkiego życia. Zadawałam stworzeniom rany, łapałam je w mordercze pułapki, przywłaszczałam sobie ich ciała i magię zaklętą w stygnących bebechach. Bez trudu potrafiłam przywołać obraz konających istot. Konających za moją lub moich kompanów sprawą. Wiedziałam, jak wygląda to, które utraci oddech nawet bez finalnej strzały. Uczono mnie tego od wielu lat, a wreszcie sama stałam się na tyle biegła, by wydać odpowiednią opinię. Tak jak teraz, kiedy z grzejącą się w rękach zaczarowaną kuszą stałam ponad kobietą klęczącą nad psim cielskiem opętanym bólem pochłaniającym wszelkie zmysły. On nie mógł już wstać, ale ona, ta nieznajoma wytrącona z nocnych opowieści, wolała podejmować mdłą walkę. Chciała nakarmić tym sumienie. Na nic jednak jej czyny, na nic dłonie nerwowo wyszukujące we włochatej powłoce sposobu, by odwrócić bezlitosne koło czasu. By wyrwać to jedno życie z ramion śmierci. Śmierć jednak już miała tego zwierza w garści. Widziałam blady błysk w zanurzonych w czerni ślepiach. Poddawał się, zupełnie obojętnie przyjmując naszą obecność. Ona nie mogła już mu pomóc. Nie czułam potrzeby, by przekonywać ją dalej. Tym bardziej, że i bez mojego wsparcia za chwilę sama dojdzie do właściwych wniosków. Traciła tylko czas. Stałam jednak w pobliżu, nie mając specjalnie innego obiektu obserwacji. Ten tutaj w scenerii otulonego nocą lasu wydawał się dziwaczny, znaczący. Gdyby nie zakorzeniona w świecie czarodziejów gorzka symbolika, przyjęłabym go zupełnie bez emocji, w chłodzie, przeszłabym, nie dając temu konającemu futrzakowi niczego od siebie. Może tylko łowiecka natura podpowiedziałaby mi, bym sprawdziła, czy mogę je ze sobą zabrać, czy mogę z przypadkowej ofiary uczynić własny łup. Tylko nigdy nie lubiłam dopisywać sobie zasług losu lub obcych ludzi i stworzeń. Do domu zabierałam zwykle wyłącznie efekty własnej pracy. On nie był mój. Nie był jej. Miał zostać tutaj nad imponującym, tajemniczym jeziorem, pośrodku objętego grozą otoczenia.
Patrzyłam. Przedłużała chwila ich wzajemnej agonii, a przecież można było skończyć los jednego istnienia. Wyplenić ból, oddać psa ramionom ciemności i iść dalej. Naprawdę nie rozumiałam tej walki. Zaspokajała swoje rozdrapane emocje, a przecież mogła pomóc. Obie mogłyśmy to wreszcie zrobić. Mrok tej pory postawił na mojej ścieżce kobietę. Bez imienia i pojęcia. Prawdziwą jednak, a nie wyimaginowaną. Wiatr prędko rozmywał zapach krwi, ale nie potrafił nawet pod płaszczem czerni zabrać widoku ułożonego przy brzegu jeziora ponurego kudłacza. Czekałam, choć przecież mogłabym odejść i ich tutaj zostawić. Czekałam, aż wreszcie wyrwie z niego resztkę życia. Kiedy to zrobiła, pod blaskiem świetlistej abstrakcji rozpalającej niebo, coś się skończyło. Nie drgnęłam, będąc przyzwyczajoną do takich widoków. Mimo to czułam, że uwolniłyśmy się obydwie, chociaż widmo nie odeszło całkowicie. Więc ona miała choć garść rozsądku, umiała powiedzieć dość, umiała wyznaczyć koniec. Wyglądało na to, że jeszcze nie mogłam całkowicie spisać jej na straty.
Ruszyłyśmy więc, pozostawiając za plecami blask odbijającej się w wodnej toni świetlistej anomalii. Pozostawiając truchło. Ona czuła więcej ode mnie. Tak mi się zdawało, gdy tylko myślałam, jak długą drogę przebiegła jej dusza i jej dłonie, gdy łapała się zbyt zachłannie gorzkiej nadziei. Odchodziłyśmy, ale nie przestawał podążać za nami urok lub klątwa nienormalnego zjawiska. Co jakiś czas wznosiłam głowę, poddając się tej dziwności. Pociągał mnie ten widok, wciskał w jaśniejącą pułapkę. Rozmyślałam nad nią. Nad nią i nad śmiercią, która złapała nas w tym lesie. Kombinacja znaków i symboli zaplatała się w ogrom odczuć. Traciłam kontrolę nad własnym spokojem. Czułam, jak to wszystko wdziera się we mnie zbyt głęboko. Nie znosiłam, gdy prowadziło mnie coś, czego nie znałam. Gdy poddawałam się czemuś z taką łatwością. Chciałam to z siebie wyrzucić, pogwałcić, zniszczyć. Każdy nasz krok był jednak w świetle komety. Jej niepojęcie budziło pytania, a brak odpowiedzi wpędzał w irytację. Choć wędrowałam tak wyprostowana, spokojna i nieogarnięta na pierwszy rzut oka chaosem, wewnątrz rozpalały się coraz śmielej sądy i gorzkie kalkulacje.
– Łowy, tu w lesie – odpowiedziałam krótko, płasko, nie zdradzając cienia lęku czy niepewności. Odpowiedziałam, być może nie zaspokajając jej, bo zadane pytanie mogło mieć przynajmniej kilka właściwych w mojej sytuacji odpowiedzi. Szłyśmy razem, niosąc na barkach niewidzialny ciężar tego nastroju, aury nienormalności. – Trzeba było to zrobić – wypowiedziałam wreszcie, tnąc leśny szum. Trzeba było go zabić. Ona to wiedziała, ale z jakiegoś powodu poczułam, że należało coś takiego powiedzieć. Nie umiałam pocieszać ludzi i nawet nie o żadną pociechę tutaj chodziło. Prędzej o podkreślenie słuszności tego czynu. Ktoś, kto tak zajadle podejmował walkę, nie przestał myśleć o tym po tych kilku krokach. Tak mi się zdawało, ale nie byłam mistrzem w interpretowaniu ludzkich odczuć. – To światło. Widziałaś wcześniej? – zapytałam, wznosząc kolejny raz głowę. Co to jest? Jakie miało znaczenie? Wydawało się pochłaniać całą ziemię. Gdy poruszałyśmy się, ono poruszało się razem z nami. Było wszędzie, obejmowało nas, dreptało po śladach. Nie przestawało mamić oczu. Ona wiedziała? Znałam ludzi biegłych w takich znakach. Potrafili wyłowić z nich wskazówki i przestrogi. Nie sądziłam, bym miała do czynienia z jednym z nich, ale mimo to chciałam posłuchać o jej wrażeniach.
Patrzyłam. Przedłużała chwila ich wzajemnej agonii, a przecież można było skończyć los jednego istnienia. Wyplenić ból, oddać psa ramionom ciemności i iść dalej. Naprawdę nie rozumiałam tej walki. Zaspokajała swoje rozdrapane emocje, a przecież mogła pomóc. Obie mogłyśmy to wreszcie zrobić. Mrok tej pory postawił na mojej ścieżce kobietę. Bez imienia i pojęcia. Prawdziwą jednak, a nie wyimaginowaną. Wiatr prędko rozmywał zapach krwi, ale nie potrafił nawet pod płaszczem czerni zabrać widoku ułożonego przy brzegu jeziora ponurego kudłacza. Czekałam, choć przecież mogłabym odejść i ich tutaj zostawić. Czekałam, aż wreszcie wyrwie z niego resztkę życia. Kiedy to zrobiła, pod blaskiem świetlistej abstrakcji rozpalającej niebo, coś się skończyło. Nie drgnęłam, będąc przyzwyczajoną do takich widoków. Mimo to czułam, że uwolniłyśmy się obydwie, chociaż widmo nie odeszło całkowicie. Więc ona miała choć garść rozsądku, umiała powiedzieć dość, umiała wyznaczyć koniec. Wyglądało na to, że jeszcze nie mogłam całkowicie spisać jej na straty.
Ruszyłyśmy więc, pozostawiając za plecami blask odbijającej się w wodnej toni świetlistej anomalii. Pozostawiając truchło. Ona czuła więcej ode mnie. Tak mi się zdawało, gdy tylko myślałam, jak długą drogę przebiegła jej dusza i jej dłonie, gdy łapała się zbyt zachłannie gorzkiej nadziei. Odchodziłyśmy, ale nie przestawał podążać za nami urok lub klątwa nienormalnego zjawiska. Co jakiś czas wznosiłam głowę, poddając się tej dziwności. Pociągał mnie ten widok, wciskał w jaśniejącą pułapkę. Rozmyślałam nad nią. Nad nią i nad śmiercią, która złapała nas w tym lesie. Kombinacja znaków i symboli zaplatała się w ogrom odczuć. Traciłam kontrolę nad własnym spokojem. Czułam, jak to wszystko wdziera się we mnie zbyt głęboko. Nie znosiłam, gdy prowadziło mnie coś, czego nie znałam. Gdy poddawałam się czemuś z taką łatwością. Chciałam to z siebie wyrzucić, pogwałcić, zniszczyć. Każdy nasz krok był jednak w świetle komety. Jej niepojęcie budziło pytania, a brak odpowiedzi wpędzał w irytację. Choć wędrowałam tak wyprostowana, spokojna i nieogarnięta na pierwszy rzut oka chaosem, wewnątrz rozpalały się coraz śmielej sądy i gorzkie kalkulacje.
– Łowy, tu w lesie – odpowiedziałam krótko, płasko, nie zdradzając cienia lęku czy niepewności. Odpowiedziałam, być może nie zaspokajając jej, bo zadane pytanie mogło mieć przynajmniej kilka właściwych w mojej sytuacji odpowiedzi. Szłyśmy razem, niosąc na barkach niewidzialny ciężar tego nastroju, aury nienormalności. – Trzeba było to zrobić – wypowiedziałam wreszcie, tnąc leśny szum. Trzeba było go zabić. Ona to wiedziała, ale z jakiegoś powodu poczułam, że należało coś takiego powiedzieć. Nie umiałam pocieszać ludzi i nawet nie o żadną pociechę tutaj chodziło. Prędzej o podkreślenie słuszności tego czynu. Ktoś, kto tak zajadle podejmował walkę, nie przestał myśleć o tym po tych kilku krokach. Tak mi się zdawało, ale nie byłam mistrzem w interpretowaniu ludzkich odczuć. – To światło. Widziałaś wcześniej? – zapytałam, wznosząc kolejny raz głowę. Co to jest? Jakie miało znaczenie? Wydawało się pochłaniać całą ziemię. Gdy poruszałyśmy się, ono poruszało się razem z nami. Było wszędzie, obejmowało nas, dreptało po śladach. Nie przestawało mamić oczu. Ona wiedziała? Znałam ludzi biegłych w takich znakach. Potrafili wyłowić z nich wskazówki i przestrogi. Nie sądziłam, bym miała do czynienia z jednym z nich, ale mimo to chciałam posłuchać o jej wrażeniach.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Potrafiła powiedzieć dość, zaprzestać starań, porzucić nadzieje, odwrócić się i odejść bez zawahania, tak jak teraz, gdy zostawiła martwe stworzenie, któremu wcześniej odebrała coś, co nie należało do niej, coś o czym nie miała prawa decydować, a jednak uczyniła to, uważając, że właśnie tak będzie lepiej. Uczyła się tego mozolnie, początki wszak zawsze są trudne. Mają posmak krwi z poranionych warg, znamiona bólu wyczuwalnego w klatce piersiowej z powodu gwałtownego, zbyt płytkiego oddechu, którego winę ponosi agonalny szloch, ten sam, który swymi łzami wypala oczy, przesłaniając je piekącą czerwienią. Tak było, gdy została sama, zmuszając się z całych sił do utrzymania wszystkiego w ryzach na wypadek, gdyby oni kiedyś wrócili. Wierzyła, że tak będzie, a mimo to poczuła się zdradzona przez matkę i brata, a nawet i przez ukochanego ojca, choć ten już wtedy praktycznie jej nie rozpoznawał. Miała jednak nadzieję, coś, co podpowiadało jej serce, zmuszając tym samym do działania, ustalenia rutyny. Runęło to niczym domek z kart, gdy doszły do niej słuchy o śmierci rodziców, który był niczym innym jak brutalnym aktem zemsty ze strony mugoli. Zobaczyła ją na własne oczy, do dziś pamiętając obraz mieszaniny krwi, sznurów, noży, płatów skóry na których powypalano znaki. Nie nazywała tego morderstwem, a okrucieństwem, zwykłą rzeźnią po której nie miała nawet czego skryć w grobie. Gdzie były reszty ich ciał? Do dziś się nie dowiedziała. O ile śmierć matki ledwo ukłuła jej serce, jednak śmierć ojca brutalnie pozbawiła ją kawałka duszy, następny zabrała zdrada brata, jeszcze jeden klątwa likantropii, ile jeszcze ducha w niej zostało? Przez to latami była wyobcowana i przerażona. Tonęła, pragnąc czegoś znajomego, czegoś, co ją uratuje, wydobędzie z granicy szaleństwa. Ratunek nigdy nie nadszedł, nienawiść wobec siebie, rodziny, rodowej ziemi, klątwy i Merlin wie czego jeszcze, poczęła rosnąć. Potrzebowała ogromu czasu, by zrozumieć, że nie ma na to wpływu, że ludzie przychodzą i odchodzą, potrafią ranić, ciskać gromy, zwodzić i zawodzić. Mogła zadbać o siebie, nie patrzeć na innych, odciąć się i trzymać na dystans; obserwować i oceniać, mierząc wszystko własną skalą i odejść, gdy tylko czuła, że tak właśnie będzie lepiej. Teraz taka była, sama sobie jedna, dbająca wyłącznie o siebie, choć niekiedy serce wygrywało nierówną walkę z rozumem i sprawiało, że nie raz i nie dwa zdarzyło jej się potknąć przez jakąś nierozsądną relację w której zmiękła, przyjmując cały bagaż emocji związanych z przywiązaniem. To były jednak jedynie rysy na szkle, które przypominały jej, że nie warto brnąć w stronę, która znowu uczyni ją słabą. Dlatego też wolała otaczać się zwierzętami, znając ich lojalność i niewygórowane potrzeby i właśnie przez to śmierć takiego stworzenia potrafiła ją zaboleć tym bardziej im mniej była sensowna, jednak ból ten był zdecydowanie inny, krótszy, nie wywołujący tak gorejącej rozpaczy.
Z odrętwienia wyrwały ją mocno zaakcentowane słowa. Łowy. Poniekąd spodziewała się usłyszeć, że właśnie taki powód wzajemnego napatoczenia się na siebie w lesie, rozumiała to i nie potrzebowała żadnych doprecyzowań, ot nie była z tych, co mają interes w przesłuchiwaniu obcych. Skinęła ledwie głową z cichym mruknięciem podobnym do czegoś, co miało wyrażać przyjęcie do wiadomości i szła dalej, nawet wtedy, gdy następne słowa wywołały w niej swego rodzaju napięcie. Wiedziała, że to, co zrobiła i tak by się dokonało, jedynie czas i sposób mógł się różnić, ale nie samo przeznaczenie, gdy śmierć już wybrała swój cel - zwyczajnie było za późno, spóźniła się i każde jej działanie byłoby tylko marnowaniem czasu wraz z przysporzeniem bólu. Niemniej poczuła się w jakiś sposób zrozumiana, może jak na dłoni było widać, że nie jest jej z tym komfortowo, a może coś innego wywołało w nieznajomej potrzebę wypowiedzenia tych słów, niezależnie od przyczyny nie zamierzała tego roztrząsać.
Odkąd ukróciła dech w zwierzęcej piersi ani razu nie zwróciła swojego wzroku ku anomalii na niebie. Nie przejmowała się obecnością tego osobliwego zjawiska, które postanowiło wtargnąć w jej życie, nie było ono bowiem na tyle znaczące dla jej istnienia, nawet jeżeli czuła charakterystyczne drżenie pod skórą. Czym było? Gniewem natury? Kolejnym wynaturzeniem podyktowanym zachłannością magii? Omenem? Ojciec niegdyś mówił jej, że o ile jeden omen sam w sobie jest przerażającą wizją, którą przy odpowiedniej sile uporu można zignorować i przeć dalej przed siebie, o tyle obok dwóch nie można już przejść obojętnie. Kometa była niczym wiadomość, zwiastun wydarzeń odgórnie splamionych pożogą i popiołem, a to stworzenie, wyglądem przypominające ponuraka, aż się prosiło o przypisanie mu symboliki śmierci. Świat począł krzyczeć, zsyłać symbole, ale czy nie robił tego od dawna? - Cóż, komety widzieć widziałam, jednak nigdy taka nie wisiała na niebie tak długo, zwykle przemijają wraz z mrugnięciem oka, czasami trochę wolniej, jednak jeśli ta anomalia nie jest jakimś zwiastunem czegoś niezwykle podłego, to ja już nie wiem, co innego może nam przekazać - wzruszyła ramionami, jak gdyby takie rzeczy działy się codziennie, poniekąd zawsze gdzieś dzieje się jakiś mały koniec świata. Nie była jednak znawcą, jedynie wnioskowała na podstawie własnych doświadczeń i obserwacji otoczenia przez lata. - Jestem bardziej niż pewna, że dowiemy się w swoim czasie, co to tałatajstwo oznacza, jak na ten moment możemy jedynie gdybać... - westchnęła z lekkim rozdrażnieniem, jakby złościło ją to, że znów wszystko staje na głowie i wywołuje się zamęt. - Może masz inne pomysły? - zapytała, próbując podtrzymać rozmowę, która pozwalała jej oderwać myśli od spraw przyziemnych, które z pewnością teraz zaprzątnęłyby jej umysł i skierowały pędem w stronę domu i tego, co było w jej mniemaniu ważniejsze od tego abstrakcyjnego zjawiska na niebie.
Z odrętwienia wyrwały ją mocno zaakcentowane słowa. Łowy. Poniekąd spodziewała się usłyszeć, że właśnie taki powód wzajemnego napatoczenia się na siebie w lesie, rozumiała to i nie potrzebowała żadnych doprecyzowań, ot nie była z tych, co mają interes w przesłuchiwaniu obcych. Skinęła ledwie głową z cichym mruknięciem podobnym do czegoś, co miało wyrażać przyjęcie do wiadomości i szła dalej, nawet wtedy, gdy następne słowa wywołały w niej swego rodzaju napięcie. Wiedziała, że to, co zrobiła i tak by się dokonało, jedynie czas i sposób mógł się różnić, ale nie samo przeznaczenie, gdy śmierć już wybrała swój cel - zwyczajnie było za późno, spóźniła się i każde jej działanie byłoby tylko marnowaniem czasu wraz z przysporzeniem bólu. Niemniej poczuła się w jakiś sposób zrozumiana, może jak na dłoni było widać, że nie jest jej z tym komfortowo, a może coś innego wywołało w nieznajomej potrzebę wypowiedzenia tych słów, niezależnie od przyczyny nie zamierzała tego roztrząsać.
Odkąd ukróciła dech w zwierzęcej piersi ani razu nie zwróciła swojego wzroku ku anomalii na niebie. Nie przejmowała się obecnością tego osobliwego zjawiska, które postanowiło wtargnąć w jej życie, nie było ono bowiem na tyle znaczące dla jej istnienia, nawet jeżeli czuła charakterystyczne drżenie pod skórą. Czym było? Gniewem natury? Kolejnym wynaturzeniem podyktowanym zachłannością magii? Omenem? Ojciec niegdyś mówił jej, że o ile jeden omen sam w sobie jest przerażającą wizją, którą przy odpowiedniej sile uporu można zignorować i przeć dalej przed siebie, o tyle obok dwóch nie można już przejść obojętnie. Kometa była niczym wiadomość, zwiastun wydarzeń odgórnie splamionych pożogą i popiołem, a to stworzenie, wyglądem przypominające ponuraka, aż się prosiło o przypisanie mu symboliki śmierci. Świat począł krzyczeć, zsyłać symbole, ale czy nie robił tego od dawna? - Cóż, komety widzieć widziałam, jednak nigdy taka nie wisiała na niebie tak długo, zwykle przemijają wraz z mrugnięciem oka, czasami trochę wolniej, jednak jeśli ta anomalia nie jest jakimś zwiastunem czegoś niezwykle podłego, to ja już nie wiem, co innego może nam przekazać - wzruszyła ramionami, jak gdyby takie rzeczy działy się codziennie, poniekąd zawsze gdzieś dzieje się jakiś mały koniec świata. Nie była jednak znawcą, jedynie wnioskowała na podstawie własnych doświadczeń i obserwacji otoczenia przez lata. - Jestem bardziej niż pewna, że dowiemy się w swoim czasie, co to tałatajstwo oznacza, jak na ten moment możemy jedynie gdybać... - westchnęła z lekkim rozdrażnieniem, jakby złościło ją to, że znów wszystko staje na głowie i wywołuje się zamęt. - Może masz inne pomysły? - zapytała, próbując podtrzymać rozmowę, która pozwalała jej oderwać myśli od spraw przyziemnych, które z pewnością teraz zaprzątnęłyby jej umysł i skierowały pędem w stronę domu i tego, co było w jej mniemaniu ważniejsze od tego abstrakcyjnego zjawiska na niebie.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Arie natrętnego rozsądku zwykle zagłuszały naiwnie błądzące myśli. Symbole, fantazje, bajki i głęboko ukryte sensy były poza moim zasięgiem. Nawet z nimi nie walczyłam, po prostu nie pozwalałam sobie zboczyć w takim kierunku. Nie miały dla mnie sensu. Świat oceniałam empirycznie, nie dawałam czarować się imaginacjom. Nawet jako wiedźma. Od wczesnych czasów wierzyłam, że poznanie nadchodzi, gdy widzę, słyszę i mogę dotknąć. Łakome obrazy skradające się pod powieki przed uśnięciem lub wżerające się w duszę obawy i pragnienia nagle nabierające faktycznych kształtów brzmiały jak przekleństwo, którego musiałam się wyrzec. Wychowano mnie w murach twardych faktów i prawdy, która była tu i teraz. Przewidywać mógł ten, który miał doświadczenia w tym konkretnym przeżyciu. Nie ten, który w układzie gwiazd widział czyjąś plagę. Obrazy być może przybierały formy fantazyjne, ale ja im nie ufałam. Patrzyłam na nie, ale nie zapraszałam ich do środka. Do siebie.
Teraz, gdy obydwie utknęłyśmy pod żerującym światłem czerwonej komety, coś jednak było inaczej. Pod martwym psem i błyszczącym nienormalnie jeziorem stawałam się bardziej podatna. Słabsza. Zjawiska niewątpliwie były odczuwalne, wykryte przez więcej niż jeden zmysł, prawdziwe i obecne, mimo upływających minut. A jednak tajemnica pozostawała tajemnicą. Zwykle wolałam nie wyciągać pochopnych wniosków, poszukać naukowego wyjaśnienia u tych, którzy posiadali odpowiednią wiedzę i mieli w rękach metodę. Nagle jednak nie mogłam przestać, musiałam patrzeć, pozwalać, by widok i wszechobecna aura wdzierały się między oczy, pod rękawy łowieckiej kurtki, pomiędzy zaciskające się w niepokoju palce. Nie powinnam, a jednak nie mogłam porzucić myśli o tym, co nas spotkało. Nieszczelne okazały się szorstkie, dotąd niezawodne warstwy chłodnych bram w myślach. Szłyśmy, a czerwieniejące oczy komety podążały za nami namolnie. Gdziekolwiek byśmy teraz nie skręciły, wiedziałam, że ona nie odpuści. Nie pozwoliłam na to, ale magia i natura rzadko kiedy pytały o pozwolenie. Czarodziej tylko do pewnego momentu mógł je ujarzmić. Nie dało się zignorować wrażenia, że tym razem mogło chodzić o coś więcej, niż kaprys tkwiącej pomiędzy nami i w nas mocy. Nie potrafiłam uwolnić się od myśli lawirujących wokół tego zjawiska. Zupełnie jakbym z każdym oddechem połykała ich coraz więcej. Zapytałam, bo wierzyłam, że znała choćby jedną marną odpowiedź, która pozwoliłaby mi się od tego uwolnić. Z ulgą przenosiłam spojrzenie na nieznajomą. Nie znosiłam topić się w niewiadomych. Teraz, na tej szeleszczącej ścieżce, nie miałam jednak zbyt wiele możliwości. Po powrocie mogłam zadać pytania właściwym osobom. Na razie miałam tylko ją. – Niech odejdzie – mruknęłam gorzko, bez eksplozji złości. Szłam dość szybkim krokiem. Chciałam się wydostać z tego lasu. Jej słowa nie dały mi wiele, właściwie to połowy z nich nie rozumiałam. Ponownie wzniosłam ku komecie oczy. Niezmiennie obejmowała niebo, odbierając nam widok czystego, nocnego nieba. Kometa zdecydowanie nie była dobrym znakiem. Później kiwnęłam tylko krótko głową. Kobieta miała rację, zagłębianie się w dzieje i znaczenie zdarzenia na tym etapie było zabawą w mniej lub bardziej trafione fantazje – zatem czymś, czego nie miałam w zwyczaju. – Nie, nie znam takiej komety. Innych też – wyjawiłam, być może rozczarowując rozmówczynię. Ona przynajmniej widywała przemykające po niebie zjawiska. Ja widziałam jedynie gwiazdy i maleńkie planety. Podniebne wydarzenie nigdy specjalnie mnie nie interesowały. Żyłam przy ziemi, nie wysoko nad nią. Tylko to uczucie nienormalnego dla mnie przejęcia i trwogi nieznośnie uwierało w umyśle. To był wyraźny zwiastun, wskazówka naprowadzająca na niezwykłość zdarzenia. Przyspieszyłam kroku. – Tu nie ma odpowiedzi – zauważyłam cicho, być może ledwo słyszalnie dla nieznajomej. Zerknęłam na nią z boku. Dokąd chciała się dostać? Szłyśmy razem, jakby milczący, naturalny, krótki sojusz miał pomóc nam poradzić sobie z tą podniebną anomalią. Milczący las nie dawał nam żadnych więcej znaków. Jedynie pamięć o ofierze. W ciemnym labiryncie drzew pozornie wszystko zlewało się w całość. Wsłuchiwałam się cały czas w odgłosy, szumiące liście, świsty wiatrów. Nic podejrzanego. Nic, prócz niej, kobiety mieszkającej nieopodal. – Dlaczego weszłaś do lasu? – zapytałam wprost, tak jak i ona przed chwilą i mnie. Nie miałam angielskich słów wystarczających do tego, by bawić się w podchody. A i nawet gdybym je miała - bywałam raczej dobitnie bezpośrednia. Podejrzewałam, że jako tutejsza znała te strony lepiej ode mnie. Polowałam tu pierwszy raz i coś podpowiadało mi, że nieprędko powrócę w te strony.
Teraz, gdy obydwie utknęłyśmy pod żerującym światłem czerwonej komety, coś jednak było inaczej. Pod martwym psem i błyszczącym nienormalnie jeziorem stawałam się bardziej podatna. Słabsza. Zjawiska niewątpliwie były odczuwalne, wykryte przez więcej niż jeden zmysł, prawdziwe i obecne, mimo upływających minut. A jednak tajemnica pozostawała tajemnicą. Zwykle wolałam nie wyciągać pochopnych wniosków, poszukać naukowego wyjaśnienia u tych, którzy posiadali odpowiednią wiedzę i mieli w rękach metodę. Nagle jednak nie mogłam przestać, musiałam patrzeć, pozwalać, by widok i wszechobecna aura wdzierały się między oczy, pod rękawy łowieckiej kurtki, pomiędzy zaciskające się w niepokoju palce. Nie powinnam, a jednak nie mogłam porzucić myśli o tym, co nas spotkało. Nieszczelne okazały się szorstkie, dotąd niezawodne warstwy chłodnych bram w myślach. Szłyśmy, a czerwieniejące oczy komety podążały za nami namolnie. Gdziekolwiek byśmy teraz nie skręciły, wiedziałam, że ona nie odpuści. Nie pozwoliłam na to, ale magia i natura rzadko kiedy pytały o pozwolenie. Czarodziej tylko do pewnego momentu mógł je ujarzmić. Nie dało się zignorować wrażenia, że tym razem mogło chodzić o coś więcej, niż kaprys tkwiącej pomiędzy nami i w nas mocy. Nie potrafiłam uwolnić się od myśli lawirujących wokół tego zjawiska. Zupełnie jakbym z każdym oddechem połykała ich coraz więcej. Zapytałam, bo wierzyłam, że znała choćby jedną marną odpowiedź, która pozwoliłaby mi się od tego uwolnić. Z ulgą przenosiłam spojrzenie na nieznajomą. Nie znosiłam topić się w niewiadomych. Teraz, na tej szeleszczącej ścieżce, nie miałam jednak zbyt wiele możliwości. Po powrocie mogłam zadać pytania właściwym osobom. Na razie miałam tylko ją. – Niech odejdzie – mruknęłam gorzko, bez eksplozji złości. Szłam dość szybkim krokiem. Chciałam się wydostać z tego lasu. Jej słowa nie dały mi wiele, właściwie to połowy z nich nie rozumiałam. Ponownie wzniosłam ku komecie oczy. Niezmiennie obejmowała niebo, odbierając nam widok czystego, nocnego nieba. Kometa zdecydowanie nie była dobrym znakiem. Później kiwnęłam tylko krótko głową. Kobieta miała rację, zagłębianie się w dzieje i znaczenie zdarzenia na tym etapie było zabawą w mniej lub bardziej trafione fantazje – zatem czymś, czego nie miałam w zwyczaju. – Nie, nie znam takiej komety. Innych też – wyjawiłam, być może rozczarowując rozmówczynię. Ona przynajmniej widywała przemykające po niebie zjawiska. Ja widziałam jedynie gwiazdy i maleńkie planety. Podniebne wydarzenie nigdy specjalnie mnie nie interesowały. Żyłam przy ziemi, nie wysoko nad nią. Tylko to uczucie nienormalnego dla mnie przejęcia i trwogi nieznośnie uwierało w umyśle. To był wyraźny zwiastun, wskazówka naprowadzająca na niezwykłość zdarzenia. Przyspieszyłam kroku. – Tu nie ma odpowiedzi – zauważyłam cicho, być może ledwo słyszalnie dla nieznajomej. Zerknęłam na nią z boku. Dokąd chciała się dostać? Szłyśmy razem, jakby milczący, naturalny, krótki sojusz miał pomóc nam poradzić sobie z tą podniebną anomalią. Milczący las nie dawał nam żadnych więcej znaków. Jedynie pamięć o ofierze. W ciemnym labiryncie drzew pozornie wszystko zlewało się w całość. Wsłuchiwałam się cały czas w odgłosy, szumiące liście, świsty wiatrów. Nic podejrzanego. Nic, prócz niej, kobiety mieszkającej nieopodal. – Dlaczego weszłaś do lasu? – zapytałam wprost, tak jak i ona przed chwilą i mnie. Nie miałam angielskich słów wystarczających do tego, by bawić się w podchody. A i nawet gdybym je miała - bywałam raczej dobitnie bezpośrednia. Podejrzewałam, że jako tutejsza znała te strony lepiej ode mnie. Polowałam tu pierwszy raz i coś podpowiadało mi, że nieprędko powrócę w te strony.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ze zdumieniem przyjrzała się swoim dłoniom, nie trzęsły się one tak, jak zwykle, a przecież to był element jej codzienności, spojony niewidzialnymi więzami, trucizną, którą w sobie nosiła. Zazwyczaj w tak niekomfortowych sytuacjach odczuwała palenie pod skórą, piętno klątwy, które kazało jej się bronić przed nieznanym. Nawet tuż po pełni potrafiła być niespokojna, zbyt gwałtowna w działaniach, walcząc wewnętrznie z intruzem, który znów chciał przejąć nad nią kontrolę. Kometa ją uspokoiła, jednak z czasem narastało uczucie zwątpienia, jakoby jednak odebrano jej więcej niżeli się spodziewała. Czuła ociężałość mięśni, dziwną słabość, jak wtedy, gdy budziła się tuż po przemianie. Co się właściwie działo i jak to miało teraz wyglądać? Czy ostatecznie anomalia na niebie będzie jej sprzyjać, czy jednak pozostawi ją wymiętą, okrutnie pozbawiając sił? Ze wszystkich rzeczy, których mogła się obawiać, ta właśnie była tą, która przeszywała do cna. Jak będzie pracować w tym stanie? Było tyle rzeczy do zrobienia, choćby na nowo strącone ogrodzenie, czy wyłamane drzwi z boksu, a przecież to dopiero początek listy sprawunków. Musiała oporządzić również siebie, dom, który od kilku miesięcy domagał się gruntownego sprzątania, o praniu nawet nie wspominając. Jak miała to uczynić, gdy zaczynała blednąć i słabnąć? Już i tak było wystarczająco trudno, a jej duma nie pozwalała na wysługiwanie się innymi, nawet na słanie próśb o pomoc. Jasne, Everett by jej pomógł, zniżając się do dodatkowej roli matki, praczki i kucharki, nie wiadomo z jakim skutkiem, jednak nie chciałaby zawracać mu głowy. Miał swoje życie, własne problemy, a ona bardzo pragnęła, by jego rzeczywistość w końcu ułożyła się tak, jak powinna.
Ze skrzywieniem warg maszerowała w górę wzgórza, w kierunku domu, tego wszystkiego, co znała i tak bardzo kochała, oddając się całym sercem. Obejrzała się na kobietę, jakby kolejny raz sprawdzała, czy ta faktycznie trwa u jej boku. Skrzywiła się na jej słowa, tak proste i liche, wyznaczające barierę językową i wymagające specjalnych względów. Nie przeszkadzało jej to, będąc Szkotką wielokrotnie spotykała się z niezrozumieniem, jej własne słowa były trudne w odbiorze dla obcych, a mimo to udawało jej się wypracować kompromis. Kto wie, może i tu ta strategia zadziała, wystarczyło się trochę bardziej postarać. – Dokładnie. Nikt nie potrzebuje kolejnych udziwnień – nie byłą pewna, czy ostatnie słowo pozostanie zrozumiane, jednak nie zamierzała go zmieniać. Możliwe, że nieznajoma już wielokrotnie je słyszała, ba, była pewna, że miała z nim styczność bowiem na tych wyspach ciągle działo się coś niezwykłego, przynajmniej takie słuchy do niej dochodziły. – Oswój się z nią. Zwiastuje tragedię, ale czy wprowadza coś nowego? – posłała słowa w przestrzeń, starając dobrać je w najprostszym przekazie i jak najmniej akcentować swoją szkocką wymowę, jednak mówiąc angielszczyzną czuła się tak, jakby bluźniła po stokroć, stąd też na jej ustach powstał grymas niezadowolenia. Od lat mieli już problemy z wydarzeniami, które nie powinny mieć miejsca, niejako się przyzwyczaili do nieufności. Chętnie pojrzałaby w przyszłość, gdyby ta potrafiła jej określić docelowe potrzeby.
Pomyślała o wszystkich gwiazdach, które widziała z ojcem, kiedy ten jeszcze był w stanie je obserwować. Bolało ją każde wspomnienie czegoś, czego ten nie pamiętał. Zacisnęła usta, przypominając sobie, że to już jest niebyłe, że jej rodzice nie żyją i nie ma kogo bronić. Chciała znaleźć odnośnik, coś, co równoważyłoby jej podejście.
Tu nie ma odpowiedzi. Powtórzyła w myślach. Dla niej odpowiedź istniała, choć nie była obiektywna, więc postanowiła się nią nie dzielić. Zaczęła teraz sądzić, że Varya ma na tyle wygodne życie, by nie zauważać problemów mniejszości. Starała się jej nie klasyfikować w krytycznych odstępach, niemniej nie była bliska sympatyzowaniu z nią z uwagi na trudności. Westchnęła cicho na zasłyszane pytanie. – Uciekł mi aetonan… Koń w sensie. – powiedziała z wolna, kryjąc poczucie winy. Nie miała zamiaru zdradzać oficjalnego powodu, nieszczęsnej przemiany i późniejszych, futrzastych konsekwencji. – A ty? Polowałaś, ale na co? – skierowała ku nieznajomej pytanie, zastanawiając się, gdzie tez ma je sklasyfikować w razie odpowiedzi. Nie czuła zagrożenia, tym bardziej, że kierowała się w stronę bezpiecznej granicy – domu. Postąpiła kilka kroków wprzód, nim się odwróciła. – Na moich ziemiach polować nie wolno. Wierzę, że nie łamiesz zasad…? – skwitowała, czując, że są już blisko. Nie chciała prowadzić nieznajomej do swojego domu, z drugiej jednak strony nie do konca miala mozliwosc wyboru. – Masz może jakieś szczególne fobie? – pytanie nie miało na celu pewnego rozpoznania, a jedynie doinformowanie. Posłała je, mając z tyłu głowy, że wiele osób w jej otoczeniu boi się konkretnych gatunków zwierząt. Chciałaby oszczędzić sobie scen, które mogłyby powstać, gdyby Varya bała się, dajmy na to, kotów. Wypowiedziane pytanie smakowało jednak kwaśno, gdy zorientowała się, że należy do tych zgoła bezsensownych, przynajmniej z punktu widzenia odbiorcy. Cóż, pozostawała szansa, że kobieta zwyczajnie nie zrozumie znaczenia wypowiedzi.
Ze skrzywieniem warg maszerowała w górę wzgórza, w kierunku domu, tego wszystkiego, co znała i tak bardzo kochała, oddając się całym sercem. Obejrzała się na kobietę, jakby kolejny raz sprawdzała, czy ta faktycznie trwa u jej boku. Skrzywiła się na jej słowa, tak proste i liche, wyznaczające barierę językową i wymagające specjalnych względów. Nie przeszkadzało jej to, będąc Szkotką wielokrotnie spotykała się z niezrozumieniem, jej własne słowa były trudne w odbiorze dla obcych, a mimo to udawało jej się wypracować kompromis. Kto wie, może i tu ta strategia zadziała, wystarczyło się trochę bardziej postarać. – Dokładnie. Nikt nie potrzebuje kolejnych udziwnień – nie byłą pewna, czy ostatnie słowo pozostanie zrozumiane, jednak nie zamierzała go zmieniać. Możliwe, że nieznajoma już wielokrotnie je słyszała, ba, była pewna, że miała z nim styczność bowiem na tych wyspach ciągle działo się coś niezwykłego, przynajmniej takie słuchy do niej dochodziły. – Oswój się z nią. Zwiastuje tragedię, ale czy wprowadza coś nowego? – posłała słowa w przestrzeń, starając dobrać je w najprostszym przekazie i jak najmniej akcentować swoją szkocką wymowę, jednak mówiąc angielszczyzną czuła się tak, jakby bluźniła po stokroć, stąd też na jej ustach powstał grymas niezadowolenia. Od lat mieli już problemy z wydarzeniami, które nie powinny mieć miejsca, niejako się przyzwyczaili do nieufności. Chętnie pojrzałaby w przyszłość, gdyby ta potrafiła jej określić docelowe potrzeby.
Pomyślała o wszystkich gwiazdach, które widziała z ojcem, kiedy ten jeszcze był w stanie je obserwować. Bolało ją każde wspomnienie czegoś, czego ten nie pamiętał. Zacisnęła usta, przypominając sobie, że to już jest niebyłe, że jej rodzice nie żyją i nie ma kogo bronić. Chciała znaleźć odnośnik, coś, co równoważyłoby jej podejście.
Tu nie ma odpowiedzi. Powtórzyła w myślach. Dla niej odpowiedź istniała, choć nie była obiektywna, więc postanowiła się nią nie dzielić. Zaczęła teraz sądzić, że Varya ma na tyle wygodne życie, by nie zauważać problemów mniejszości. Starała się jej nie klasyfikować w krytycznych odstępach, niemniej nie była bliska sympatyzowaniu z nią z uwagi na trudności. Westchnęła cicho na zasłyszane pytanie. – Uciekł mi aetonan… Koń w sensie. – powiedziała z wolna, kryjąc poczucie winy. Nie miała zamiaru zdradzać oficjalnego powodu, nieszczęsnej przemiany i późniejszych, futrzastych konsekwencji. – A ty? Polowałaś, ale na co? – skierowała ku nieznajomej pytanie, zastanawiając się, gdzie tez ma je sklasyfikować w razie odpowiedzi. Nie czuła zagrożenia, tym bardziej, że kierowała się w stronę bezpiecznej granicy – domu. Postąpiła kilka kroków wprzód, nim się odwróciła. – Na moich ziemiach polować nie wolno. Wierzę, że nie łamiesz zasad…? – skwitowała, czując, że są już blisko. Nie chciała prowadzić nieznajomej do swojego domu, z drugiej jednak strony nie do konca miala mozliwosc wyboru. – Masz może jakieś szczególne fobie? – pytanie nie miało na celu pewnego rozpoznania, a jedynie doinformowanie. Posłała je, mając z tyłu głowy, że wiele osób w jej otoczeniu boi się konkretnych gatunków zwierząt. Chciałaby oszczędzić sobie scen, które mogłyby powstać, gdyby Varya bała się, dajmy na to, kotów. Wypowiedziane pytanie smakowało jednak kwaśno, gdy zorientowała się, że należy do tych zgoła bezsensownych, przynajmniej z punktu widzenia odbiorcy. Cóż, pozostawała szansa, że kobieta zwyczajnie nie zrozumie znaczenia wypowiedzi.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Nie miałam pewności, jak naprawdę czuła się kobieta, gdy wędrowałyśmy rozświetlone blaskiem niepokojącej czerwieni. Natarczywa poświata drapała cały czas moje ubranie. W groźbie, przestrodze, dla otuchy? Intencje zjawiska pozostawały dla nas nieczytelne. Domyślałam się, że było zbyt wcześnie, aby wydawać osądy. A jednak myśli namolne jak muchy nad rozkładającym się truchłem tańczyły, rozcinając niewidzialne nitki smrodu. Jako obca w tych krainach nie wiedziałam, że była to jedna z wielu dziwności ostatnich miesięcy. Nauczona reagować na chłodno na to, co u większości wzbudzało falę paniki, nie oddałam się żadnym większym emocjom. Nawet przy zaskakującym przejęciu, którym nasiąkałam wyraźniej niż zazwyczaj. To jej wpływ? Komety?
Przyjęłam słowa nieznajomej, pewną wskazówkę dla poradzenia sobie z nową rzeczywistością. Nasze kroki rozpływały się w ciszy, jeszcze zanim przody butów odcisnęły się na nowym kawałku ziemi. W lesie widziałam swego sprzymierzeńca. Nawet jeżeli był to las angielski. Dawał mi więcej komfortu niż strachu, choć nieprzenikniona ciemność nocy potrafiła nieuważnego wpędzić do grobu. Ja jednak czuwałam, nawet teraz niespecjalnie ufając wyznaczanym przez nią kierunkom kroków.
– A jeśli nie jest tragedią? – rzuciłam również bardziej między kontury tonących w czerwieni drzew. Uważałam, że nieznane i ponure niekoniecznie musiało być złe. Mogło być obiecującym wstępem do czegoś większego. Nie zapędzałam się jednak z tymi wyobrażeniami. Wolałam porozmawiać najpierw z kuzynem i jego żoną. Z pewnością znajdą wiele mądrych słów dla określenia tego zjawiska. Byli ludźmi nauki. Zaglądali również w niewyraźne odmęty przyszłości. Wiedzieli o rzeczach, które dopiero miały nadejść. Może więc los tej gwiazdy był im znany. Kobieta pytała o nadejście nowego. Nie wierzyłam w nowe. Prędzej spodziewałam się zbudzić jutro i na niebie dostrzec jedynie normalność – gładkość błękitu, zwyczajnie płynące chmury albo szarość zwiastującą burzę totalną, przez chwilę dewastującą sielski świat wiejskich krajobrazów. Nie sądziłam, by za nami ślizgały się krwiste promienie rewolucji. Właściwie im bardziej oddalałyśmy się od jeziora i gasnącego ponuraka, tym mniej poświęcałam temu myśli. Zapomnieć się całkowicie nie dało, ale powrócić na ziemię z twardym stąpnięciem owszem. Czas przecież mijał dalej. Noc wkrótce się skończy.
- Znam świat zwierząt – odparłam, kiwając nieznacznie głową, kiedy krótko opowiedziała o powodach. Widywałam aetonany, jeździłam konno, polowałam na stworzenia. I raczej nie budziłam sympatii u tych, którzy zamykali w rezerwatach to, co ja nadziewałam na swoje strzały. Była jedną z nich? Opiekunką stworzeń? – Na nic. Niczego nie mam – odpowiedziałam zupełnie beznamiętnie, niejako wskazując jej przy tym, że nie miała prawa niczego mi zarzucać. Nie niosłam przy sobie żadnego truchła, na stroju czy kuszy próżno było wyszukać plam śmiertelnej czerwieni. – Poznawałam las, oglądałam ślady – odparłam krótko, nie przystępując do żadnej żarliwej obrony. Oczywiście, że polowałam, ale nie zawsze łowy kończyły się zdobyczą. Szczególnie na nowych ziemiach musiałam najpierw dowiedzieć się, co tutaj żyło i gdzie się kryło. Na wyspach pomieszkiwały inne niż na Syberii zwierzęta. To oznaczało dodatkowe wyzwanie. Pewną ewolucję dla przetartych już schematów pracy łowcy. Lasy rzucały mi wyzwanie, kazały się rozwinąć, pogłębiać wiedzę. Byłam gotowa je przyjąć. Przed angielskimi zasadami bronić mogłam się wygodną łatką obcokrajowcy, choć raczej nie pasowało do mnie podobne wysilanie się. Nie byłam ani rozmowna, ani tym bardziej zdolna w sztuce sprytnej konwersacji. Wolałam bezpośredniość, a ta w pewnych okolicznościach bywała zgubna. Nie siliłam się też na wytworne kłamstwa. Postawiony przez nią znak zakazu polowań nie powstrzyma mnie specjalnie, kiedy wrócę tu znów. – Co to są fobie? – zapytałam niespłoszona w żaden sposób brakiem znajomości słownictwa. Gesty i wyrazy na twarzy bladły w oczach nocy, a jednak na mojej twarzy nawet w słońcu próżno byłoby odnaleźć jakąkolwiek wyraźną nić nastroju. Przystanęłam i nasunęłam na głowę kaptur płaszcza. Opadł wcześniej, zdradzając więcej mnie, niż mogłabym tego chcieć. Skręciłam lekko głowę, odszukałam jej spojrzenia. – Odejdę swoją drogą – wypowiedziałam ciszej, dając jej tym samym jasny komunikat. Nasze spotkanie dobiegało końca. Nie musiała zabierać mnie do swojego świata. I tak bym do niego nie weszła. Zamierzałam wrócić. Ona przecież nie pochwalała tutaj obecności łowców, a teraz miała na głowie sprawę spłoszonego konia.
Przyjęłam słowa nieznajomej, pewną wskazówkę dla poradzenia sobie z nową rzeczywistością. Nasze kroki rozpływały się w ciszy, jeszcze zanim przody butów odcisnęły się na nowym kawałku ziemi. W lesie widziałam swego sprzymierzeńca. Nawet jeżeli był to las angielski. Dawał mi więcej komfortu niż strachu, choć nieprzenikniona ciemność nocy potrafiła nieuważnego wpędzić do grobu. Ja jednak czuwałam, nawet teraz niespecjalnie ufając wyznaczanym przez nią kierunkom kroków.
– A jeśli nie jest tragedią? – rzuciłam również bardziej między kontury tonących w czerwieni drzew. Uważałam, że nieznane i ponure niekoniecznie musiało być złe. Mogło być obiecującym wstępem do czegoś większego. Nie zapędzałam się jednak z tymi wyobrażeniami. Wolałam porozmawiać najpierw z kuzynem i jego żoną. Z pewnością znajdą wiele mądrych słów dla określenia tego zjawiska. Byli ludźmi nauki. Zaglądali również w niewyraźne odmęty przyszłości. Wiedzieli o rzeczach, które dopiero miały nadejść. Może więc los tej gwiazdy był im znany. Kobieta pytała o nadejście nowego. Nie wierzyłam w nowe. Prędzej spodziewałam się zbudzić jutro i na niebie dostrzec jedynie normalność – gładkość błękitu, zwyczajnie płynące chmury albo szarość zwiastującą burzę totalną, przez chwilę dewastującą sielski świat wiejskich krajobrazów. Nie sądziłam, by za nami ślizgały się krwiste promienie rewolucji. Właściwie im bardziej oddalałyśmy się od jeziora i gasnącego ponuraka, tym mniej poświęcałam temu myśli. Zapomnieć się całkowicie nie dało, ale powrócić na ziemię z twardym stąpnięciem owszem. Czas przecież mijał dalej. Noc wkrótce się skończy.
- Znam świat zwierząt – odparłam, kiwając nieznacznie głową, kiedy krótko opowiedziała o powodach. Widywałam aetonany, jeździłam konno, polowałam na stworzenia. I raczej nie budziłam sympatii u tych, którzy zamykali w rezerwatach to, co ja nadziewałam na swoje strzały. Była jedną z nich? Opiekunką stworzeń? – Na nic. Niczego nie mam – odpowiedziałam zupełnie beznamiętnie, niejako wskazując jej przy tym, że nie miała prawa niczego mi zarzucać. Nie niosłam przy sobie żadnego truchła, na stroju czy kuszy próżno było wyszukać plam śmiertelnej czerwieni. – Poznawałam las, oglądałam ślady – odparłam krótko, nie przystępując do żadnej żarliwej obrony. Oczywiście, że polowałam, ale nie zawsze łowy kończyły się zdobyczą. Szczególnie na nowych ziemiach musiałam najpierw dowiedzieć się, co tutaj żyło i gdzie się kryło. Na wyspach pomieszkiwały inne niż na Syberii zwierzęta. To oznaczało dodatkowe wyzwanie. Pewną ewolucję dla przetartych już schematów pracy łowcy. Lasy rzucały mi wyzwanie, kazały się rozwinąć, pogłębiać wiedzę. Byłam gotowa je przyjąć. Przed angielskimi zasadami bronić mogłam się wygodną łatką obcokrajowcy, choć raczej nie pasowało do mnie podobne wysilanie się. Nie byłam ani rozmowna, ani tym bardziej zdolna w sztuce sprytnej konwersacji. Wolałam bezpośredniość, a ta w pewnych okolicznościach bywała zgubna. Nie siliłam się też na wytworne kłamstwa. Postawiony przez nią znak zakazu polowań nie powstrzyma mnie specjalnie, kiedy wrócę tu znów. – Co to są fobie? – zapytałam niespłoszona w żaden sposób brakiem znajomości słownictwa. Gesty i wyrazy na twarzy bladły w oczach nocy, a jednak na mojej twarzy nawet w słońcu próżno byłoby odnaleźć jakąkolwiek wyraźną nić nastroju. Przystanęłam i nasunęłam na głowę kaptur płaszcza. Opadł wcześniej, zdradzając więcej mnie, niż mogłabym tego chcieć. Skręciłam lekko głowę, odszukałam jej spojrzenia. – Odejdę swoją drogą – wypowiedziałam ciszej, dając jej tym samym jasny komunikat. Nasze spotkanie dobiegało końca. Nie musiała zabierać mnie do swojego świata. I tak bym do niego nie weszła. Zamierzałam wrócić. Ona przecież nie pochwalała tutaj obecności łowców, a teraz miała na głowie sprawę spłoszonego konia.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Coraz ociężalej stawiało jej się kolejne kroki, co tylko potwierdzało jak niemądrym posunięciem był szalony bieg do lasu tuż po minionej pełni. Irytowała ją własna słabość, szczególnie teraz, w obliczu tych wszystkich wydarzeń, które rozgrywały się wokół. Co powinna zrobić po powrocie? Nie mogła pozwolić sobie przecież na odpoczynek, którego tak bardzo pragnęła. Musiała wysłać sowę, upewnić się, że nic się nikomu nie stało. Tu było bezpiecznie, ale jak anomalia wpłynęła na inne miejscowości? Czy w ogóle gdzieś wydarzyło się coś więcej? Prychnęła kpiąco, zdenerwowana bezsilnością i niewiedzą. - Chciałabym wierzyć, że nie jest – urwała, zastanawiając się przez chwilę, próbując dobrać odpowiednie słowa. – Najlepiej byłoby, gdyby dała nam wszystkim spokój i zniknęła. Straszy zwierzęta – słowa wytoczyły się z ust Szkotki z wyrazistą zaciętością, podszyte były gniewem. Natura wyrządzała swoim dzieciom krzywdę, zsyłając na nie coś tak niespotykanego. Pamiętała, jak aetonany szalały w swoich boksach, emanując przerażeniem. Z początku przypuszczała, że może ten wielki, psopodobny twór przeszedł przez jej ziemie, ale już nad jeziorem wydawał się być zbyt słaby w skutek swoich obrażeń, by pokonać taką drogę. Najłatwiej było zrzucić winę na to, co działo się na niebie, przynajmniej dopóki nie przyjdzie skonsultować się z kimś, kto mógł wiedzieć na ten temat więcej i potwierdzić, bądź obalić obawy wysnute przez umysł.
Skupiła się na bólu, który wszedł w okolicę żeber, rozgrzewając cierpiętniczo jej skórę. Najwyraźniej przemiana nie przebiegła do końca tak, jak zwykle i tym razem ciało potrzebowało więcej czasu na regenerację. Nie widać było po niej dyskomfortu, jedynie przyspieszony oddech mogący równie dobrze wskazywać na zmęczenie Potrzebowała chwili, by przetworzyć wypowiedź kobiety, ostatecznie wysilając się na skąpe pokiwanie głową. Wierzyła jej słowom, choć gdzieś pod skórą czaił się niepokój. – Widzę i mam nadzieję, że będziesz trzymać się z dala od zamieszkałych terenów. - Mieszkało tu wiele zwierząt, niektóre gatunki były nader strachliwe i obawiała się, że gdy łowcy poczną polować zbyt blisko, to znów któryś gatunek w panicznej ucieczce stratuje ogrodzenie przynależące jej hodowli. Ostatnimi czasy naprawiła je na nowo i nie chciałaby prędko powtarzać tej uciążliwej i przede wszystkim czasochłonnej czynności. Wystarczająco szkód powodowały już same aetonany, szczególnie Arrax, który znany był z brawurowych ucieczek.
Wciąż zapominała, że to, co dla niej było proste dla innych stanowić mogło barierę. Nie czuła się winna, można powiedzieć, że ów absurd komunikacyjny nawet odrobinę ją rozbawił. - Lęki, obawy – sprecyzowała miękko. - Chodzisz nocą po gęstym, obcym ci lesie, to odważne – spłaszczyła swoją wypowiedź w nadziei, że to wystarczy. Nie martwiła się o kobietę, jej los był Szkotce całkowicie obojętny. Zdołała jednak wywołać w niej nić czegoś, co przypominało ciekawość. Skoro znalazła się tu teraz, to czy podróżowała w nocy? Las był niczym labirynt pełen naturalnych pułapek, niektóre gatunki stworzeń były niebezpieczne w zetknięciu z człowiekiem, o ile nie znało się umiejscowień siedlisk, by móc je odpowiednio omijać. Przemierzanie tych terenów nocą, bez ich znajomości, było niejako szaleństwem. Zadrżała na myśl, że gdyby nie łańcuchy, to mogłaby znaleźć się w tym lesie, krzyżując ścieżki z nieznajomą. Nie podobała jej się ta perspektywa i teraz tym bardziej nie czuła przychylności wobec obecności kobiety. Była za to, ku swojemu niezadowoleniu, bardziej niż pewna, że ta nie raz i nie dwa będzie kręcić się po tych terenach.
Skrzyżowała spojrzenie z czarownicą. – A więc tu nasze drogi się rozchodzą – skwitowała ze spokojem. – Kto wie, może nie na zawsze – wzruszyła ramionami z lekkim drgnięciem lewego kącika ust. Nigdy nie była dobra w pożegnaniach, tu też nie czuła potrzeby dodawać ani słowa więcej. Przez chwilę jeszcze podtrzymywała tę wymianę spojrzeń, by następnie odwrócić się i skierować w swoją stronę. Zapowiadał się pracowity dzień, zdecydowanie zbyt wymagający na jej aktualny stan po wyczerpującej pełni.
/zt.
Skupiła się na bólu, który wszedł w okolicę żeber, rozgrzewając cierpiętniczo jej skórę. Najwyraźniej przemiana nie przebiegła do końca tak, jak zwykle i tym razem ciało potrzebowało więcej czasu na regenerację. Nie widać było po niej dyskomfortu, jedynie przyspieszony oddech mogący równie dobrze wskazywać na zmęczenie Potrzebowała chwili, by przetworzyć wypowiedź kobiety, ostatecznie wysilając się na skąpe pokiwanie głową. Wierzyła jej słowom, choć gdzieś pod skórą czaił się niepokój. – Widzę i mam nadzieję, że będziesz trzymać się z dala od zamieszkałych terenów. - Mieszkało tu wiele zwierząt, niektóre gatunki były nader strachliwe i obawiała się, że gdy łowcy poczną polować zbyt blisko, to znów któryś gatunek w panicznej ucieczce stratuje ogrodzenie przynależące jej hodowli. Ostatnimi czasy naprawiła je na nowo i nie chciałaby prędko powtarzać tej uciążliwej i przede wszystkim czasochłonnej czynności. Wystarczająco szkód powodowały już same aetonany, szczególnie Arrax, który znany był z brawurowych ucieczek.
Wciąż zapominała, że to, co dla niej było proste dla innych stanowić mogło barierę. Nie czuła się winna, można powiedzieć, że ów absurd komunikacyjny nawet odrobinę ją rozbawił. - Lęki, obawy – sprecyzowała miękko. - Chodzisz nocą po gęstym, obcym ci lesie, to odważne – spłaszczyła swoją wypowiedź w nadziei, że to wystarczy. Nie martwiła się o kobietę, jej los był Szkotce całkowicie obojętny. Zdołała jednak wywołać w niej nić czegoś, co przypominało ciekawość. Skoro znalazła się tu teraz, to czy podróżowała w nocy? Las był niczym labirynt pełen naturalnych pułapek, niektóre gatunki stworzeń były niebezpieczne w zetknięciu z człowiekiem, o ile nie znało się umiejscowień siedlisk, by móc je odpowiednio omijać. Przemierzanie tych terenów nocą, bez ich znajomości, było niejako szaleństwem. Zadrżała na myśl, że gdyby nie łańcuchy, to mogłaby znaleźć się w tym lesie, krzyżując ścieżki z nieznajomą. Nie podobała jej się ta perspektywa i teraz tym bardziej nie czuła przychylności wobec obecności kobiety. Była za to, ku swojemu niezadowoleniu, bardziej niż pewna, że ta nie raz i nie dwa będzie kręcić się po tych terenach.
Skrzyżowała spojrzenie z czarownicą. – A więc tu nasze drogi się rozchodzą – skwitowała ze spokojem. – Kto wie, może nie na zawsze – wzruszyła ramionami z lekkim drgnięciem lewego kącika ust. Nigdy nie była dobra w pożegnaniach, tu też nie czuła potrzeby dodawać ani słowa więcej. Przez chwilę jeszcze podtrzymywała tę wymianę spojrzeń, by następnie odwrócić się i skierować w swoją stronę. Zapowiadał się pracowity dzień, zdecydowanie zbyt wymagający na jej aktualny stan po wyczerpującej pełni.
/zt.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Ja powrotu wcale nie pragnęłam. Moja droga nie skończyła się, z niezadowoleniem przyjmowałam fakt, że polowanie zostało przerwane przez znaki, których... tak naprawdę nie wolno było mi ignorować. Rozsądnie należało zaakceptować zachodzące na niebie i ziemi zmiany i nie prowokować niebezpieczeństwa. Gdzieś tam, kilka krain stąd, czekali na mnie. Spodziewali się, że wrócę. Nigdy nie lubiłam przychodzić z pustymi rękoma, ale pojmowałam, że łowca nie mógł triumfować za każdym razem, kiedy wychodził z lasu. Chyba że był moim ojcem. Nie chciałam naiwnie podążyć za młodzieńczym pragnieniem, wolałam na chłodno przenalizować sytuacje, poszukać odpowiedzi, upewnić się, że mój brat i pozostali nie doznali krzywd ze strony dziwnego zjawiska. Ten punkt, niczym przerażająca czerwona gwiazda, musiał być i dla nich widoczny. Noc jeszcze się nie kończyła, choć poranek skradał się za nami, co krok zmniejszając dystans. Odłożenie na bok ambicji wydawało się w tym momencie jedyną dopuszczalną drogą.
Usłyszałam w jej głosie nuty nieprzyjazne. Rozczarowanie wobec tej sytuacji? Oczywiście, że żadnej z nas nie podobała się nowość, która zakradła się na nocne sklepienie, niwelując naturalny porządek świata. Nie miałam innych pomysłów, żadnych przypuszczeń co do źródła ostrych dźwięków. Nawet w połączeniu z cząstkowo pojętymi zdaniami wciąż tkwiłam w tym samym punkcie. Nie zależało mi jednak specjalnie na tym, aby postać nieznajomej rozpracować całkowicie. Z tego wszystkiego w pamięci pozostawiłam najbardziej fakt, że nie lubiła, gdy stworzeniom działo się źle. Ja również wolałam, gdy nie umykały spłoszone. Tak o wiele łatwiej było zdobyć je i umieścić w nich bełt. Niepokój tych istot oznaczał nieowocne łowy. Ja jednak kobiecie tylko przytaknęłam, nie mając ani ochoty ani specjalnych słów, które cokolwiek wniosłyby do tej konwersacji. Ten kawałek przyszło nam podążyć znów w ciszy. Od mowy wolałam skupiać uwagę na otoczeniu, które skąpane w rumianej poświacie żadnej z nas nie napawało zadowoleniem. Uciec od tego się nie dało, ale może przerwanie wędrówki i zmiana otoczenia pozwoli wreszcie pozbyć się duszącego uczucia niewiedzy. Gdy jednak pozwoliłam szyi na ostry skręt, kiedy oczy pokierowałam za siebie, kiedy biodra mocno skręciły się ku temu, co opuszczałyśmy, pomyślałam, że było w tej grozie coś przyjemnego. Powietrze pachniało strachem, ludzie byli bezsilni. Uczucia tego prędko jednak pozbyłam się, spojrzeniem powracając znów przed rozciągające się przed nami rzędy drzew. Zarzucona na plecy kusza obijała się lekko, zbyt pusta i lekka, w towarzystwie kompletu bełtów, których powinno już dawno nie być. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy utknęłam przy oczach nieznajomej, dwóch, skąpanych w mroku nienormalnej nocy. Jej nadzieja była zgubna, wcale nie zamierzałam trzymać się z daleka. Powrócę, gdy tylko ucichnie gwar niedawnych zdarzeń. Nadrobię las, który wypchał mnie dzisiaj mocą tak kuriozalnych momentów. I jej niewidzialnym, odgradzającym mnie ramieniem. Komunikat był dość jasny. Nie życzyła sobie nikogo, kto zagrażał życiu zamieszkujących te tereny stworzeń. Czy jednak odgrodziła las? Czy należał do niej? Nie będzie umiała mnie powstrzymać. Nawet się nie dowie. Obiecałam sobie wrócić tu i jeszcze raz podjąć trop. Z pewną dumą wzniosłam brodę, warga nawet nie drgnęła, oczy nie rozświetliły się w żadnym znaku. Nie dostała nic prócz ciszy, którą można było zinterpretować w wieloraki sposób. Zgoda. Zmęczenie. Obojętność. Unik. Groźba. Dlatego tak lubiłam milczenie. Wrogom nie dawało jasnego sygnału, było bardziej tajemnicze od słów, choćby i skąpych, a każdy wyciągany wniosek mógł być wadliwy. Cisza była wygodna, nie można jej było zarzucić ani kłamstwa ani prawdy. Ja nie odpowiadałam, a my szłyśmy dalej. Obydwie chyba spragnione wydostania się i rozłączenia losów.
Odważne? Strach malał, kiedy umiało się poruszać wśród drzew. Bałam się, kiedy miałam kilka lat i pozostawiano mnie tu samą na długi czas. Przynajmniej wierzyłam, że wokół nie ma nikogo. Z reguły tak było. Coraz dalej i dalej. Wyrzucane na syberyjskich ziemiach młode zawsze musiały znaleźć drogę do gawry i wypracować swój własny sposób na pojednanie z krainą. Przerażające noce z czasem przeobrażały się w codzienność. Strach nie miał już wielkich oczu. Chłód był przyjemny, jaskinie stawały się drugim domem, a stworzenia zyskiwały nowych wrogów. Dawno przestałam las kojarzyć z udręką. Nawet obcy. Kiwnęłam jej jednak głową na znak, że rozumiem i akceptuję stwierdzenie, które postanowiła przyłączyć do mojej osoby. My zawsze musieliśmy być odważni i odporni. Naszą skórę dzięki temu o wiele trudniej było podrażnić. Ból stawał się mniej odczuwalny, a zmysły bardziej czujne. Jeszcze przed wkroczeniem do norweskiego zamku, musieliśmy być gotowi i odporni na wiele przeciwności.
- Żegnaj - odparłam po rosyjsku, krótko, skąpo, bez podtrzymania nadziei, która gdzieś słabo pobrzmiała w jej głosie. Zapewne w wyuczonym nawyku serdeczności. Ja tej nadziei nie miałam i nie musiałam także nigdy więcej jej spotykać. Nie była mi potrzebna, choć pewnie pozostanie przez chwilę jeszcze w pamięci. Jako towarzyszka dziwnej nocy, pod dziwną kometą.
zt
Usłyszałam w jej głosie nuty nieprzyjazne. Rozczarowanie wobec tej sytuacji? Oczywiście, że żadnej z nas nie podobała się nowość, która zakradła się na nocne sklepienie, niwelując naturalny porządek świata. Nie miałam innych pomysłów, żadnych przypuszczeń co do źródła ostrych dźwięków. Nawet w połączeniu z cząstkowo pojętymi zdaniami wciąż tkwiłam w tym samym punkcie. Nie zależało mi jednak specjalnie na tym, aby postać nieznajomej rozpracować całkowicie. Z tego wszystkiego w pamięci pozostawiłam najbardziej fakt, że nie lubiła, gdy stworzeniom działo się źle. Ja również wolałam, gdy nie umykały spłoszone. Tak o wiele łatwiej było zdobyć je i umieścić w nich bełt. Niepokój tych istot oznaczał nieowocne łowy. Ja jednak kobiecie tylko przytaknęłam, nie mając ani ochoty ani specjalnych słów, które cokolwiek wniosłyby do tej konwersacji. Ten kawałek przyszło nam podążyć znów w ciszy. Od mowy wolałam skupiać uwagę na otoczeniu, które skąpane w rumianej poświacie żadnej z nas nie napawało zadowoleniem. Uciec od tego się nie dało, ale może przerwanie wędrówki i zmiana otoczenia pozwoli wreszcie pozbyć się duszącego uczucia niewiedzy. Gdy jednak pozwoliłam szyi na ostry skręt, kiedy oczy pokierowałam za siebie, kiedy biodra mocno skręciły się ku temu, co opuszczałyśmy, pomyślałam, że było w tej grozie coś przyjemnego. Powietrze pachniało strachem, ludzie byli bezsilni. Uczucia tego prędko jednak pozbyłam się, spojrzeniem powracając znów przed rozciągające się przed nami rzędy drzew. Zarzucona na plecy kusza obijała się lekko, zbyt pusta i lekka, w towarzystwie kompletu bełtów, których powinno już dawno nie być. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy utknęłam przy oczach nieznajomej, dwóch, skąpanych w mroku nienormalnej nocy. Jej nadzieja była zgubna, wcale nie zamierzałam trzymać się z daleka. Powrócę, gdy tylko ucichnie gwar niedawnych zdarzeń. Nadrobię las, który wypchał mnie dzisiaj mocą tak kuriozalnych momentów. I jej niewidzialnym, odgradzającym mnie ramieniem. Komunikat był dość jasny. Nie życzyła sobie nikogo, kto zagrażał życiu zamieszkujących te tereny stworzeń. Czy jednak odgrodziła las? Czy należał do niej? Nie będzie umiała mnie powstrzymać. Nawet się nie dowie. Obiecałam sobie wrócić tu i jeszcze raz podjąć trop. Z pewną dumą wzniosłam brodę, warga nawet nie drgnęła, oczy nie rozświetliły się w żadnym znaku. Nie dostała nic prócz ciszy, którą można było zinterpretować w wieloraki sposób. Zgoda. Zmęczenie. Obojętność. Unik. Groźba. Dlatego tak lubiłam milczenie. Wrogom nie dawało jasnego sygnału, było bardziej tajemnicze od słów, choćby i skąpych, a każdy wyciągany wniosek mógł być wadliwy. Cisza była wygodna, nie można jej było zarzucić ani kłamstwa ani prawdy. Ja nie odpowiadałam, a my szłyśmy dalej. Obydwie chyba spragnione wydostania się i rozłączenia losów.
Odważne? Strach malał, kiedy umiało się poruszać wśród drzew. Bałam się, kiedy miałam kilka lat i pozostawiano mnie tu samą na długi czas. Przynajmniej wierzyłam, że wokół nie ma nikogo. Z reguły tak było. Coraz dalej i dalej. Wyrzucane na syberyjskich ziemiach młode zawsze musiały znaleźć drogę do gawry i wypracować swój własny sposób na pojednanie z krainą. Przerażające noce z czasem przeobrażały się w codzienność. Strach nie miał już wielkich oczu. Chłód był przyjemny, jaskinie stawały się drugim domem, a stworzenia zyskiwały nowych wrogów. Dawno przestałam las kojarzyć z udręką. Nawet obcy. Kiwnęłam jej jednak głową na znak, że rozumiem i akceptuję stwierdzenie, które postanowiła przyłączyć do mojej osoby. My zawsze musieliśmy być odważni i odporni. Naszą skórę dzięki temu o wiele trudniej było podrażnić. Ból stawał się mniej odczuwalny, a zmysły bardziej czujne. Jeszcze przed wkroczeniem do norweskiego zamku, musieliśmy być gotowi i odporni na wiele przeciwności.
- Żegnaj - odparłam po rosyjsku, krótko, skąpo, bez podtrzymania nadziei, która gdzieś słabo pobrzmiała w jej głosie. Zapewne w wyuczonym nawyku serdeczności. Ja tej nadziei nie miałam i nie musiałam także nigdy więcej jej spotykać. Nie była mi potrzebna, choć pewnie pozostanie przez chwilę jeszcze w pamięci. Jako towarzyszka dziwnej nocy, pod dziwną kometą.
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Las szepczących liści
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja