Pomnik Płaczącej Brynhildy
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Pomnik Płaczącej Brynhildy
Pomnik płaczącej Brynhildy został wzniesiony na cześć matczynej miłości - która, jak każdy wie, nie posiada granic ani mierzalności. Matki kochają najmocniej, całkowicie i z całego serca, nie zwracając się przeciw własnym dzieciom. Taka sama była Brynhilda, która zmarła z rąk własnego syna, do końca swojego życia broniąc go przed innymi, wierząc w jego dobroć. Pomnik postawiono dla upamiętnienia uczucia, jednak nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego od lat niezmiennie pada wokół niego deszcz. Mawia się, że to matka roni łzy nad wyborami, których dokonał jej syn, skazany na dożywotnie więzienie za swoje zbrodnie - w którym też dokonał żywota.
7.04
Tydzień, koszmarny tydzień bez odpowiedzi, bez znaku życia. Dlatego nie lubił sów, choć nie był pewien, czy był wściekły na sowę czy, irracjonalnie, na nią. Od pierwszego kwietnia się zamartwiał, choć przecież to nie jej wina, choć nie mogła o tym wiedzieć... nie był przecież nawet pewien, czy choć trochę go lubi. Czy w ogóle uznaje go za kogoś na tyle przyzwoitego, że przejął się obecną sytuacją. Czasami wyobrażał sobie, że brunetka jest gdzieś daleko, bardzo daleko, nie przejmując się nikim i niczym, a już na pewno nie jego skromną osobą. W tych wyobrażeniach siedziała gdzieś na francuskiej łące i sączyła białe wino. Wolał je od drugiego rodzaju myśli, tych które nachodziły go nocą, gdy bezsennie wpatrywał się w sufit swojego mieszkania. Półsennych wizji jej pustych oczu, bladej twarzy i zesztywniałego ciała. Nie mógł i nie chciał spać, lękając się koszmarów, więc od kilku dni chodził niewyspany i rozdrażniony.
Jedyne pocieszenie odnajdywał, paradoksalnie, we wróżbach. Jennifer nic nie widziała, choć jej matka potrafiła przepowiedzieć śmierć Matyldy z zaskakującą dokładnością. Ale za to gwiazdy na Sylwestrze... desperacko pragnął wierzyć, że to, co wziął za idiotyczny żart organizatorów, było prawdziwym podszeptem przeznaczenia. Przeznaczenie nie podsuwałoby mu przecież kogoś, kto miał umrzeć w durnej zawierusze politycznej.
W jego myślach najrzadziej gościła błądzaca sowa, więc prozaiczny powód nieobecności Clearwater przyjął z mieszaniną ulgi i gorzkiego rozbawienia. Czytał list raz po raz, jako namacalny dowód tego, że opłacało mu się pozostać w mieście.
Dla niej.
Zjawił się pod pomnikiem jeszcze przed czasem, nerwowo krążąc wokół figury płaczącej matki. Choć deszcz padał mu na głowę, zrezygnował z kaptura - jeśil Maeve się ukrywa, pewnie będzie chciała wypatrzyć z daleka jego twarz z charakterystycznym wąsem.
Co jakiś czas rozglądał się uważnie, łypiąc spode łba na okolicę. Londyn oszalał, wydarzenia z Isle of Dogs wciąż powracały pod jego powieki gdy tylko przymykał oczy, ale i na jawie pełno było trupów, gruzów, pożarów i patroli.
Najbardziej jednak pragnął wypatrzeć ją.
-Veritas Claro. - szepnął, zaciskając palce na różdżce i podejrzliwie przyglądając się każdemu z przechodniów.
Tydzień, koszmarny tydzień bez odpowiedzi, bez znaku życia. Dlatego nie lubił sów, choć nie był pewien, czy był wściekły na sowę czy, irracjonalnie, na nią. Od pierwszego kwietnia się zamartwiał, choć przecież to nie jej wina, choć nie mogła o tym wiedzieć... nie był przecież nawet pewien, czy choć trochę go lubi. Czy w ogóle uznaje go za kogoś na tyle przyzwoitego, że przejął się obecną sytuacją. Czasami wyobrażał sobie, że brunetka jest gdzieś daleko, bardzo daleko, nie przejmując się nikim i niczym, a już na pewno nie jego skromną osobą. W tych wyobrażeniach siedziała gdzieś na francuskiej łące i sączyła białe wino. Wolał je od drugiego rodzaju myśli, tych które nachodziły go nocą, gdy bezsennie wpatrywał się w sufit swojego mieszkania. Półsennych wizji jej pustych oczu, bladej twarzy i zesztywniałego ciała. Nie mógł i nie chciał spać, lękając się koszmarów, więc od kilku dni chodził niewyspany i rozdrażniony.
Jedyne pocieszenie odnajdywał, paradoksalnie, we wróżbach. Jennifer nic nie widziała, choć jej matka potrafiła przepowiedzieć śmierć Matyldy z zaskakującą dokładnością. Ale za to gwiazdy na Sylwestrze... desperacko pragnął wierzyć, że to, co wziął za idiotyczny żart organizatorów, było prawdziwym podszeptem przeznaczenia. Przeznaczenie nie podsuwałoby mu przecież kogoś, kto miał umrzeć w durnej zawierusze politycznej.
W jego myślach najrzadziej gościła błądzaca sowa, więc prozaiczny powód nieobecności Clearwater przyjął z mieszaniną ulgi i gorzkiego rozbawienia. Czytał list raz po raz, jako namacalny dowód tego, że opłacało mu się pozostać w mieście.
Dla niej.
Zjawił się pod pomnikiem jeszcze przed czasem, nerwowo krążąc wokół figury płaczącej matki. Choć deszcz padał mu na głowę, zrezygnował z kaptura - jeśil Maeve się ukrywa, pewnie będzie chciała wypatrzyć z daleka jego twarz z charakterystycznym wąsem.
Co jakiś czas rozglądał się uważnie, łypiąc spode łba na okolicę. Londyn oszalał, wydarzenia z Isle of Dogs wciąż powracały pod jego powieki gdy tylko przymykał oczy, ale i na jawie pełno było trupów, gruzów, pożarów i patroli.
Najbardziej jednak pragnął wypatrzeć ją.
-Veritas Claro. - szepnął, zaciskając palce na różdżce i podejrzliwie przyglądając się każdemu z przechodniów.
Self-made man
The member 'Daniel Wroński' has done the following action : Rzut kością
#1 'Londyn' :
--------------------------------
#2 'k100' : 79
#1 'Londyn' :
--------------------------------
#2 'k100' : 79
| tu się przemieniłam
Przemierzała ulice Londynu szybkim, nerwowym krokiem; nie widziała sensu w udawaniu, że tylko spaceruje, nie kiedy z oddali dobiegały ją odgłosy walki, przepełnione bólem i rozpaczą krzyki. W prawej dłoni ściskała różdżkę - nie chowała jej do kieszeni, zamiast tego trzymała na widoku, by w razie potrzeby móc zareagować możliwie jak najszybciej, w drugiej zaś - klatkę z osłabioną, pohukującą co jakiś czas sową. Łudziła się, że ktoś odpowiednio rozeznany w zwierzęcej medycynie będzie jej w stanie pomóc, to jednak musiało poczekać do czasu, aż opuści to przeklęte miasto.
Wciąż nie była pewna, czy pojawienie się pod pomnikiem płaczącej matki było rozsądne. Nie wiedziała, czy Wroński miał zamiar przystać na tę propozycję, ani czy list nie został przechwycony - równie dobrze mogła się tam natknąć na kolejny patrol ministerstwa, wpaść w łapy popleczników Malfoya. Nie wiedziała, czy naprawdę musiała się ich bać, czy jej nagłe zniknięcie zostało w ogóle zauważone, lecz wolała dmuchać na zimne, omijać ich szerokim łukiem. Po tym, co zobaczyła wraz z Tonks w dokach, wciąż pracujący dla ministerstwa czarodzieje wywoływali u niej mdłości, wprawiali w złość. Cześć z nich mogła chcieć zachować dotychczasową pracę, niekoniecznie zgadzać się z ostatnimi rozporządzeniami, lecz wciąż... Ona już tak dłużej nie mogła. Odczuwała fizyczny ból na myśl o uginaniu karku pod jarzmem zaślepionych nienawiścią arystokratów czy ich sługusów.
Nie potrafiła nie myśleć o tym, czy Wrońskiego w ogóle obchodziło to, co działo się na ulicach, czy przyłączył się do polowań na niemagicznych lub tych o nie aż tak czystej krwi. Jeśli nie była w błędzie, to zaoferował jej pomoc, nie interesując się przy tym, czy jej rodzice byli czarodziejami z dziada pradziada, czy Clearwaterowie odnaleźli w sobie magię ledwie pokolenie temu. Jednak to nie musiało o niczym świadczyć - równie dobrze mógł wyświadczyć jej przysługę ze względu na sentyment, na ich niedawne, zupełnie przypadkowe spotkanie... Lecz czy znów nie zaczęła spoglądać na niego przez pryzmat rzeczy, które istniały tylko i wyłącznie w jej głowie? Chciała wierzyć, że Nokturn był jedynie przypadkiem, że Daniel nie zaliczał się do grona pozbawionych skrupułów czarnoksiężników, którzy tak bardzo upodobali sobie tamte rewiry; nie bez powodu tak trudno było się tam zapuścić, również pracownikom departamentu przestrzegania prawa. Nie chciała przy tym, by obraz ich obecnej sytuacji został zniekształcony przez wspomnienia dawnych czasów, snutych w skrytości serca planów.
W końcu dotarła w okolice pomnika i dostrzegła majaczącą pod figurą Brynhildy postać; to musiał być on, nawet z tej odległości poznawała jego rosłą sylwetkę, charakterystyczne wąsy. Przyśpieszyła, czując jak serce znów przyśpiesza, a żołądek ściska nerwowość mieszająca się z odczuwaną mimowolnie ulgą. Chętnie złapałaby go za rękę, by poczuć się odrobinę bezpieczniej, pewniej, lecz to nie był dobry pomysł, wiedziała o tym. Wtedy też jej uwagę przykuł zmierzający ku niej ostatkiem sił czarodziej - dopiero po chwili zrozumiała, że próbuje on uciec przed podążającym jego śladem dementorem. Zatrzymała się w pół kroku i niewiele myśląc zaczęła przywoływać wspomnienia dawnych lat, kiedy jeszcze ona i jej bracia mieszkali jeszcze z rodzicami na przedmieściach, bawili się w ogrodzie i wysłuchiwali opowieści ojca o najróżniejszych magicznych stworzeniach. Zanim Caleb został zabity, zanim nadeszła wojna. Lecz czy nadal potrafiła wykrzesać z siebie wystarczająco dużo radości, by przywołać patronusa? - Expecto Patronum! - chciała mówić stanowczo, pewnie, jednak głos jej zadrżał, gdy wypowiadała inkantację celując przy tym w zbliżającego się dementora.
Przemierzała ulice Londynu szybkim, nerwowym krokiem; nie widziała sensu w udawaniu, że tylko spaceruje, nie kiedy z oddali dobiegały ją odgłosy walki, przepełnione bólem i rozpaczą krzyki. W prawej dłoni ściskała różdżkę - nie chowała jej do kieszeni, zamiast tego trzymała na widoku, by w razie potrzeby móc zareagować możliwie jak najszybciej, w drugiej zaś - klatkę z osłabioną, pohukującą co jakiś czas sową. Łudziła się, że ktoś odpowiednio rozeznany w zwierzęcej medycynie będzie jej w stanie pomóc, to jednak musiało poczekać do czasu, aż opuści to przeklęte miasto.
Wciąż nie była pewna, czy pojawienie się pod pomnikiem płaczącej matki było rozsądne. Nie wiedziała, czy Wroński miał zamiar przystać na tę propozycję, ani czy list nie został przechwycony - równie dobrze mogła się tam natknąć na kolejny patrol ministerstwa, wpaść w łapy popleczników Malfoya. Nie wiedziała, czy naprawdę musiała się ich bać, czy jej nagłe zniknięcie zostało w ogóle zauważone, lecz wolała dmuchać na zimne, omijać ich szerokim łukiem. Po tym, co zobaczyła wraz z Tonks w dokach, wciąż pracujący dla ministerstwa czarodzieje wywoływali u niej mdłości, wprawiali w złość. Cześć z nich mogła chcieć zachować dotychczasową pracę, niekoniecznie zgadzać się z ostatnimi rozporządzeniami, lecz wciąż... Ona już tak dłużej nie mogła. Odczuwała fizyczny ból na myśl o uginaniu karku pod jarzmem zaślepionych nienawiścią arystokratów czy ich sługusów.
Nie potrafiła nie myśleć o tym, czy Wrońskiego w ogóle obchodziło to, co działo się na ulicach, czy przyłączył się do polowań na niemagicznych lub tych o nie aż tak czystej krwi. Jeśli nie była w błędzie, to zaoferował jej pomoc, nie interesując się przy tym, czy jej rodzice byli czarodziejami z dziada pradziada, czy Clearwaterowie odnaleźli w sobie magię ledwie pokolenie temu. Jednak to nie musiało o niczym świadczyć - równie dobrze mógł wyświadczyć jej przysługę ze względu na sentyment, na ich niedawne, zupełnie przypadkowe spotkanie... Lecz czy znów nie zaczęła spoglądać na niego przez pryzmat rzeczy, które istniały tylko i wyłącznie w jej głowie? Chciała wierzyć, że Nokturn był jedynie przypadkiem, że Daniel nie zaliczał się do grona pozbawionych skrupułów czarnoksiężników, którzy tak bardzo upodobali sobie tamte rewiry; nie bez powodu tak trudno było się tam zapuścić, również pracownikom departamentu przestrzegania prawa. Nie chciała przy tym, by obraz ich obecnej sytuacji został zniekształcony przez wspomnienia dawnych czasów, snutych w skrytości serca planów.
W końcu dotarła w okolice pomnika i dostrzegła majaczącą pod figurą Brynhildy postać; to musiał być on, nawet z tej odległości poznawała jego rosłą sylwetkę, charakterystyczne wąsy. Przyśpieszyła, czując jak serce znów przyśpiesza, a żołądek ściska nerwowość mieszająca się z odczuwaną mimowolnie ulgą. Chętnie złapałaby go za rękę, by poczuć się odrobinę bezpieczniej, pewniej, lecz to nie był dobry pomysł, wiedziała o tym. Wtedy też jej uwagę przykuł zmierzający ku niej ostatkiem sił czarodziej - dopiero po chwili zrozumiała, że próbuje on uciec przed podążającym jego śladem dementorem. Zatrzymała się w pół kroku i niewiele myśląc zaczęła przywoływać wspomnienia dawnych lat, kiedy jeszcze ona i jej bracia mieszkali jeszcze z rodzicami na przedmieściach, bawili się w ogrodzie i wysłuchiwali opowieści ojca o najróżniejszych magicznych stworzeniach. Zanim Caleb został zabity, zanim nadeszła wojna. Lecz czy nadal potrafiła wykrzesać z siebie wystarczająco dużo radości, by przywołać patronusa? - Expecto Patronum! - chciała mówić stanowczo, pewnie, jednak głos jej zadrżał, gdy wypowiadała inkantację celując przy tym w zbliżającego się dementora.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
expecto patronum
Veritas Claro zadziałało - Wroński nie widział jeszcze nikogo, ale poczuł moc magii rozlewającą się po jego ciele i przyjemne mrowienie gdzieś za gałkami ocznymi. Tak, jak uczono go na kursie. Nie używał tego zaklęcia dawno, nie było potrzeby. Zadowolony, że chociaż to się udało, rozejrzał się po ulicy i...
... zrobiło mu się zimno, nie tyle z powodu obecności dementora, to gdy uświadomił sobie na co patrzy. Panicznie pomknął wzrokiem od upiornego stworzenia do słabnącego czarodzieja. Czy to...?
Na szczęście, Veritas działało, a on rozpoznał męską sylwetkę. To nie Maeve.
Z wahaniem zacisnął palce na różdżce, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Nieprzemyślana, bezinteresowna pomoc nie była przecież w jego w stylu. Surowe wychowanie w domu Wrońskich i nauka życia na Nokturnie wpoiły mu, że każda decyzja powinna być poparta kalkulacją. Wiedział jednak, że nie może i nie chce stąd uciekać, że będzie tu czekał na Clearwater choćby całą noc - a zatem najlepiej, jakby dementor stąd zniknął. Wytężył wzrok i wtedy dojrzał jeszcze jedną postać - zasłaniał ją czarodziej, nie mógł rozpoznać sylwetki ani rysów twarzy, ale i nieznajomy i dementor zmierzali w jej stronę. Momentalnie przestał kalkulować i uniósł różdżkę.
-Expecto Patronum! - lękając się o Maeve, zgromadził w sobie na tyle siły i determinacji by podporządkować sobie magię, ale coś poszło nie tak. Sięgnął pamięcią ku dziecięcym zabawom z bratem, ale wspomnienie było przecież skażone tym, że od ponad dekady nie utrzymywał z młodszym Wrońskim kontaktu - nawet w obliczu kwietniowej czystki mugoli. Desperacko spróbował więc sobie przypomnieć pewien zimowy bal, walca, jasną suknię, kolczyki nie do pary i błysk miedzi w jej włosach... wizja zlała się jednak z niepokojem minionych dni, z najgorszymi wyobrażeniami, które podsuwał mu umysł w obliczu braku odpowiedzi na list. Z różdżki Wrońskiego uleciała tylko srebrna mgła, ale w tym momencie ku dementorowi pomknął świetlisty łabądź, z przeciwnej strony. Dementor, z obrzydliwym skrzekiem, uciekł w boczną ulicę. Czarodziej otrząsnął się, ale strach wygrał w nim z wdzięcznością - ruszył biegiem w przeciwną stronę niż dementor. Daniel nie miał zamiaru upewniać się, co u nieznajomego frajera - pamiętał tego łabędzia, kiedyś, jeszcze w Hogwarcie szarmancko zaoferował, że da jej korki z obrony przed czarną magią (choć wcale ich nie potrzebowała).
Ruszył biegiem w kierunku Clearwater, a dzięki magii widział jej prawdziwą twarz i mokre kosmyki ciemnych włosów na czole. Pod pomnikiem Brunhildy padało, jak zwykle - on sam zdążył już przemknąć, ale to akurat najmniej się liczyło.
-Maeve. - wydyszał, odruchowo sięgając po klatkę ze zmarniałą sową (po co Clearwater wzięła tu to bezużyteczne, spóźnialskie zwierzę?), brunetka była dostatecznie obładowana swoim własnym dobytkiem.
Wolną ręką przyciągnął dziewczynę do siebie, podświadomie chcąc się upewnić, że jest cała, żywa, prawdziwa. Przytulił ją mocno (czy stojąc tak blisko czuła, jak szybko bije jego serce?), dłoń wplatając w jej włosy, nachylając się tak, aby oprzeć czoło o czoło.
Z niepokojem szukał wzrokiem jej spojrzenia, a równocześnie zaczęła go zalewać ulga. Od nocy pierwszego kwietnia czuł nieustający niepokój i dobijającą bezsilność, a nade wszystko nienawidziłi bał się bezsilności. Teraz wreszcie mógł odetchnąć, a jego wargi mimowolnie wygięły się w szerokim, szczerym uśmiechu.
-Jesteś cała... - szepnął półprzytomnie, ale na szczęście ustrzegł się od kolejnych żenujących wyznań cisnących mu się na usta (martwiłemsię, naprawdęnieodpisałaśzpowodusowy, tenpatronusjestrówniepięknyjakty), bo bez większego namysłu (a może właśnie zachował trochę rozsądku, heroicznie nie szukając ustami jej ust), pocałował pobladłą Maeve w czoło. Jesteś bezpieczna.
Veritas Claro zadziałało - Wroński nie widział jeszcze nikogo, ale poczuł moc magii rozlewającą się po jego ciele i przyjemne mrowienie gdzieś za gałkami ocznymi. Tak, jak uczono go na kursie. Nie używał tego zaklęcia dawno, nie było potrzeby. Zadowolony, że chociaż to się udało, rozejrzał się po ulicy i...
... zrobiło mu się zimno, nie tyle z powodu obecności dementora, to gdy uświadomił sobie na co patrzy. Panicznie pomknął wzrokiem od upiornego stworzenia do słabnącego czarodzieja. Czy to...?
Na szczęście, Veritas działało, a on rozpoznał męską sylwetkę. To nie Maeve.
Z wahaniem zacisnął palce na różdżce, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Nieprzemyślana, bezinteresowna pomoc nie była przecież w jego w stylu. Surowe wychowanie w domu Wrońskich i nauka życia na Nokturnie wpoiły mu, że każda decyzja powinna być poparta kalkulacją. Wiedział jednak, że nie może i nie chce stąd uciekać, że będzie tu czekał na Clearwater choćby całą noc - a zatem najlepiej, jakby dementor stąd zniknął. Wytężył wzrok i wtedy dojrzał jeszcze jedną postać - zasłaniał ją czarodziej, nie mógł rozpoznać sylwetki ani rysów twarzy, ale i nieznajomy i dementor zmierzali w jej stronę. Momentalnie przestał kalkulować i uniósł różdżkę.
-Expecto Patronum! - lękając się o Maeve, zgromadził w sobie na tyle siły i determinacji by podporządkować sobie magię, ale coś poszło nie tak. Sięgnął pamięcią ku dziecięcym zabawom z bratem, ale wspomnienie było przecież skażone tym, że od ponad dekady nie utrzymywał z młodszym Wrońskim kontaktu - nawet w obliczu kwietniowej czystki mugoli. Desperacko spróbował więc sobie przypomnieć pewien zimowy bal, walca, jasną suknię, kolczyki nie do pary i błysk miedzi w jej włosach... wizja zlała się jednak z niepokojem minionych dni, z najgorszymi wyobrażeniami, które podsuwał mu umysł w obliczu braku odpowiedzi na list. Z różdżki Wrońskiego uleciała tylko srebrna mgła, ale w tym momencie ku dementorowi pomknął świetlisty łabądź, z przeciwnej strony. Dementor, z obrzydliwym skrzekiem, uciekł w boczną ulicę. Czarodziej otrząsnął się, ale strach wygrał w nim z wdzięcznością - ruszył biegiem w przeciwną stronę niż dementor. Daniel nie miał zamiaru upewniać się, co u nieznajomego frajera - pamiętał tego łabędzia, kiedyś, jeszcze w Hogwarcie szarmancko zaoferował, że da jej korki z obrony przed czarną magią (choć wcale ich nie potrzebowała).
Ruszył biegiem w kierunku Clearwater, a dzięki magii widział jej prawdziwą twarz i mokre kosmyki ciemnych włosów na czole. Pod pomnikiem Brunhildy padało, jak zwykle - on sam zdążył już przemknąć, ale to akurat najmniej się liczyło.
-Maeve. - wydyszał, odruchowo sięgając po klatkę ze zmarniałą sową (po co Clearwater wzięła tu to bezużyteczne, spóźnialskie zwierzę?), brunetka była dostatecznie obładowana swoim własnym dobytkiem.
Wolną ręką przyciągnął dziewczynę do siebie, podświadomie chcąc się upewnić, że jest cała, żywa, prawdziwa. Przytulił ją mocno (czy stojąc tak blisko czuła, jak szybko bije jego serce?), dłoń wplatając w jej włosy, nachylając się tak, aby oprzeć czoło o czoło.
Z niepokojem szukał wzrokiem jej spojrzenia, a równocześnie zaczęła go zalewać ulga. Od nocy pierwszego kwietnia czuł nieustający niepokój i dobijającą bezsilność, a nade wszystko nienawidził
-Jesteś cała... - szepnął półprzytomnie, ale na szczęście ustrzegł się od kolejnych żenujących wyznań cisnących mu się na usta (martwiłemsię, naprawdęnieodpisałaśzpowodusowy, tenpatronusjestrówniepięknyjakty), bo bez większego namysłu (a może właśnie zachował trochę rozsądku, heroicznie nie szukając ustami jej ust), pocałował pobladłą Maeve w czoło. Jesteś bezpieczna.
Self-made man
Nie miała pewności, czy przywołane wspomnienie okaże się wystarczająco silne; zwykle sięgała właśnie do lat dziecięcych, gdy wraz z braćmi bawili się nad okolicznym jeziorem, pełni beztroski i miłości do życia... Obawiała się jednak, że śmierć Caleba, a raczej wiążące się z nią palące emocje i wszechogarniająca, przytłaczająca pustka, która po nich nastała, skutecznie zanieczyściły w niej wszystko to, co dobre. Że mimo szczerych chęci pomocy zbłąkanemu, słaniającemu się na nogach mężczyźnie, nie podoła przyzwaniu patronusa. Czy tak właśnie miało się to skończyć? Czy dementor miał ich dopaść, a później odebrać resztki człowieczeństwa, wyssać dusze...? Rozchylone wargi zadrżały w przejęciu, głos nie wybrzmiał tak silnie, jakby mógł, lecz ruch nadgarstkiem był bezbłędny, płynny, jak na zajęciach z obrony przed czarną magią. Z jej różdżki nie wydobyła się byle mgiełka, a promień, który prędko uformował się w postać łabędzia - takiego samego, jakie podglądała dawno temu, w innym życiu, na obrzeżach Londynu. Z otwartymi szeroko oczami obserwowała zwierzę, które dzielnie stanęło między tym, który odbierał wszelką nadzieję, a atakowanym czarodziejem, a później - jak skutecznie odpędza przerażające stworzenie, kładąc tym samym kres przenikającemu do szpiku kości zimnu, obezwładniającej niemocy. Nie zdążyła się odezwać, wciąż zbyt zaskoczona tym, do czego przed chwilą doszło, a nieznajomy, wyraźnie spanikowany, ruszył biegiem w przeciwną stronę. Instynkt musiał zwyciężyć ze zbędnym w tej chwili dobrym wychowaniem.
Dopiero po chwili dotarło do niej, że nie była jedyną, która sięgnęła po tę inkantację; umysł strażniczki działał na zwolnionych obrotach, nie wiedziała tylko, czy ze stresu, czy z powodu osłabienia, które pozostawił po sobie atak dementora. Oddychała dużo szybciej niż zwykle, wyraźnie drżąc na całym ciele, gdy w końcu odnalazła Wrońskiego poruszonym wzrokiem. Nie zwracała uwagi na wszędobylski deszcz, na dobiegające z oddali odgłosy walki czy piękny w swym tragizmie pomnik Brynhildy. Widziała tylko jego - widmo z przeszłości, niespełnioną obietnicę, ale i namiastkę stałości, której tak bardzo teraz potrzebowała, a która mogła uratować ją przez rozpadnięciem się wraz z całą resztą prowadzonego do tej pory życia. Bezwolnie oddała mężczyźnie trzymaną w dłoni klatkę, jedynie przelotnie przypominając sobie o rannej sowie, szybko na powrót skupiając się na swym towarzyszu. Zdziwił ją, kiedy znów, jak w Dolinie Godryka, zwrócił się do niej po imieniu, porzucając tym samym tradycję dbania o odpowiedni dystans, lecz prawdziwie zaskoczył przyciągając blisko, jeszcze bliżej, zanurzając dłoń w jej mokrych już włosach. Wtedy też w głowie strażniczki zaświtała nieoczekiwana myśl - skąd wiedział, że to ona? Pamiętał formę patronusa? A może odmieniła się pod wpływem emocji, przestała przypominać niepozorną blondynkę...? To nie było jednak aż tak ważne, nie teraz. Obezwładniała ją nieoczekiwana intymność chwili; nie pamiętała, kiedy ostatnio została przytulona, a już na pewno nie tak, z niewysłowioną ulgą, z bijącym szaleńczo sercem. Posłusznie podchwytując spojrzenie górującego nad nią wzrostem Wrońskiego, łapczywie wdychając towarzyszący mu zapach, powoli odnalazła jego plecy uwolnioną od klatki dłonią, nieśmiało uczepiając się palcami materiału szaty. Była roztrzęsiona, wytrącona z równowagi, a ciepło powitania tylko spotęgowało z trudem utrzymywane na uwięzi nerwy. Wygięła usta w płaczliwym grymasie, a jej pierś zafalowała wyraźniej od kłębiących się w niej uczuć; po policzkach spłynęły pierwsze łzy, mieszając się z wciąż padającym na nich deszczem. Kiedy złożył na jej czole pocałunek, zadrżała jeszcze wyraźniej, całkowicie bezbronna, lecz już nie aż tak samotna. Czy nadal powinna kwestionować jego motywy...? Wątpić w chęć pomocy? Żałowała przeszłości, a jednocześnie dziękowała losowi, który zetknął ich ze sobą w trakcie zabawy sylwestrowej.
Przez dłuższą chwilę nie potrafiła wydobyć z siebie głosu, w końcu jednak spróbowała, cicho i z niedookreśloną emocją. - J-jesteś - odpowiedziała, zaklinając w tym jednym słowie wszystkie swe obawy. Nie wiedziała przecież, czy się zjawi, czy nadal przebywał w mieście, czy jeszcze mu zależało. Nie wiedziała też, do czego był zdolny, czym zajmował się na tym przeklętym Nokturnie, lecz może dzięki temu czuła się przy nim jeszcze bezpieczniej. Wierzyła, że byłby w stanie ją obronić - teraz, kiedy jej samej brakowało siły i zdecydowania. - Gdzie... Gdzie twoje rzeczy? - zapytała niewiele później, powoli odzyskując nad sobą kontrolę, a przynajmniej namiastkę kontroli, próbując przy tym wyczytać z jego znajomo zielonych oczu coś, co odegnałoby pojawiające się wraz z tym spostrzeżeniem obawy. Czy to znaczyło, że...? - Nie uciekasz? - dodała z wyraźnym zdziwieniem, ale i nutą troski w głosie, unosząc przy tym brwi do góry. Wciąż nie odsuwała się, nie uciekała, choć wiedziała, że tak nie wypadało. Krążący w krwioobiegu alkohol tylko utrudniał podejmowanie racjonalnych decyzji, wysuwając silne, tłumione latami sentymenty na pierwszy plan. Przygryzła bezwiednie wargę, nie potrafiąc udawać opanowania. Dlaczego miałby chcieć tu zostać? - Myślałam, że... - urwała, nie do końca wiedząc, jak miałaby zakończyć zdanie bez wychodzenia na kompletną idiotkę.
Dopiero po chwili dotarło do niej, że nie była jedyną, która sięgnęła po tę inkantację; umysł strażniczki działał na zwolnionych obrotach, nie wiedziała tylko, czy ze stresu, czy z powodu osłabienia, które pozostawił po sobie atak dementora. Oddychała dużo szybciej niż zwykle, wyraźnie drżąc na całym ciele, gdy w końcu odnalazła Wrońskiego poruszonym wzrokiem. Nie zwracała uwagi na wszędobylski deszcz, na dobiegające z oddali odgłosy walki czy piękny w swym tragizmie pomnik Brynhildy. Widziała tylko jego - widmo z przeszłości, niespełnioną obietnicę, ale i namiastkę stałości, której tak bardzo teraz potrzebowała, a która mogła uratować ją przez rozpadnięciem się wraz z całą resztą prowadzonego do tej pory życia. Bezwolnie oddała mężczyźnie trzymaną w dłoni klatkę, jedynie przelotnie przypominając sobie o rannej sowie, szybko na powrót skupiając się na swym towarzyszu. Zdziwił ją, kiedy znów, jak w Dolinie Godryka, zwrócił się do niej po imieniu, porzucając tym samym tradycję dbania o odpowiedni dystans, lecz prawdziwie zaskoczył przyciągając blisko, jeszcze bliżej, zanurzając dłoń w jej mokrych już włosach. Wtedy też w głowie strażniczki zaświtała nieoczekiwana myśl - skąd wiedział, że to ona? Pamiętał formę patronusa? A może odmieniła się pod wpływem emocji, przestała przypominać niepozorną blondynkę...? To nie było jednak aż tak ważne, nie teraz. Obezwładniała ją nieoczekiwana intymność chwili; nie pamiętała, kiedy ostatnio została przytulona, a już na pewno nie tak, z niewysłowioną ulgą, z bijącym szaleńczo sercem. Posłusznie podchwytując spojrzenie górującego nad nią wzrostem Wrońskiego, łapczywie wdychając towarzyszący mu zapach, powoli odnalazła jego plecy uwolnioną od klatki dłonią, nieśmiało uczepiając się palcami materiału szaty. Była roztrzęsiona, wytrącona z równowagi, a ciepło powitania tylko spotęgowało z trudem utrzymywane na uwięzi nerwy. Wygięła usta w płaczliwym grymasie, a jej pierś zafalowała wyraźniej od kłębiących się w niej uczuć; po policzkach spłynęły pierwsze łzy, mieszając się z wciąż padającym na nich deszczem. Kiedy złożył na jej czole pocałunek, zadrżała jeszcze wyraźniej, całkowicie bezbronna, lecz już nie aż tak samotna. Czy nadal powinna kwestionować jego motywy...? Wątpić w chęć pomocy? Żałowała przeszłości, a jednocześnie dziękowała losowi, który zetknął ich ze sobą w trakcie zabawy sylwestrowej.
Przez dłuższą chwilę nie potrafiła wydobyć z siebie głosu, w końcu jednak spróbowała, cicho i z niedookreśloną emocją. - J-jesteś - odpowiedziała, zaklinając w tym jednym słowie wszystkie swe obawy. Nie wiedziała przecież, czy się zjawi, czy nadal przebywał w mieście, czy jeszcze mu zależało. Nie wiedziała też, do czego był zdolny, czym zajmował się na tym przeklętym Nokturnie, lecz może dzięki temu czuła się przy nim jeszcze bezpieczniej. Wierzyła, że byłby w stanie ją obronić - teraz, kiedy jej samej brakowało siły i zdecydowania. - Gdzie... Gdzie twoje rzeczy? - zapytała niewiele później, powoli odzyskując nad sobą kontrolę, a przynajmniej namiastkę kontroli, próbując przy tym wyczytać z jego znajomo zielonych oczu coś, co odegnałoby pojawiające się wraz z tym spostrzeżeniem obawy. Czy to znaczyło, że...? - Nie uciekasz? - dodała z wyraźnym zdziwieniem, ale i nutą troski w głosie, unosząc przy tym brwi do góry. Wciąż nie odsuwała się, nie uciekała, choć wiedziała, że tak nie wypadało. Krążący w krwioobiegu alkohol tylko utrudniał podejmowanie racjonalnych decyzji, wysuwając silne, tłumione latami sentymenty na pierwszy plan. Przygryzła bezwiednie wargę, nie potrafiąc udawać opanowania. Dlaczego miałby chcieć tu zostać? - Myślałam, że... - urwała, nie do końca wiedząc, jak miałaby zakończyć zdanie bez wychodzenia na kompletną idiotkę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rozchylił lekko usta, poważniejąc, całkowicie bezbronny wobec kobiecego płaczu i nie umiejący znaleźć słów pocieszenia. Czy przeżyła już w Londynie coś okropnego (na samą myśl gorąco uderzyło mu do mózgu, szybko zdławione dojmującym poczuciem bezsilności wobec wszystkich stróżów "prawa"), czy to dementor tak ją rozstroił?
-Jestem przy tobie. - spróbował ją uspokoić aby przynajmniej poczuła się mniej sama i bardziej chroniona. Jedną ręką nadal muskał mokre włosy Maeve, więc ostrożnie odstawił na ziemię klatkę z marudną sową i wolną dłoń odruchowo podniósł do policzka dziewczyny. Musnął delikatnie jej skórę, chcąc otrzeć łzy, ale przecież to bezcelowe, przecież padał deszcz. A w jej oczach nadal malował się lęk i...
...troska?
Jego rzeczy?
Rozszerzył oczy, przez kilka sekund przyswajając te niedomówienia, urwane zresztą w zarodku przez samą, dziwnie zakłopotaną Clearwater. Wiedział, jak sam się czuje - a przynajmniej już to wiedział, targający nim od tygodnia niepokój był zbyt silny, by mógł go zdusić i by nadal mógł wmawiać sobie, że nic nigdy nie łączyło go z brunetką, albo chociaż, że dawno temu się w niej odkochał.
Ale ona sama, ze swoją pokerową twarzą i wyniosłą nieśmiałością, nigdy (a szczególnie na Sylwestrze) nie dała mu odczuć, że... mogłaby się o niego martwić.
Propozycja wspólnej ucieczki była zbyt szalona, by Wroński odważył się w nią uwierzyć, ale sama troska w tonie Maeve dała mu jeszcze bardziej szaloną nadzieję i wystarczyła, by znów się uśmiechnął.
W normalnej sytuacji zastanowiłby się, czy zaraz będzie tego żałował. Były w końcu takie dziewczyny przy których nie żałowało się niczego, takie przy których trzeba było rozważyć za i przeciw i liczyć się z policzkiem, a w końcu była Maeve Clearwater - zagadkowa, niedostępna i niepasująca do żadnej znanych z Danielowi kategorii, więc od zawsze obchodził się z nią jak z jajkiem, które może pęknąć (albo raczej, zamienić się w kamień) przy niewłaściwym geście.
Teraz jednak stali w deszczu w zniszczonym przez wojnę Londynie, tydzień temu sam Dan otarł się o aresztowanie lub śmierć, od tygodnia zastanawiał się czy Maeve w ogóle żyje, a dzisiaj musiał się liczyć z tym, że jego plan wyjścia z miasta wciąż ma w sobie wiele dziur i pechowy patrol policji może skończyć się bardzo źle. Po mieście biegały zresztą dementory, do cholery.
Spoglądając na zmartwioną twarzyczkę Maeve, zadziałał więc instynktownie (w głębi duszy wiedząc, że będzie żałował jeśli tego nie zrobi), ponaglany świadomością, że Veritas Claro niedługo przestanie działać - a chciał przecież widzieć teraz prawdziwą Maeve, a nie obcą twarz. Zdecydowanie skrócił niewielki dystans dzielący usta jego i Maeve i pocałował ją - Merlinie, miał na to ochotę przez ponad d e k a d ę - czule i delikatnie, przelewając w swój gest troskę, sentiment i chęć pocieszeniai coś jeszcze, czego nie umiałby nazwać, a nie pustą namiętność, której mogłaby się spodziewać po… kimś takim jak on.
-Czy to rozsądne przemykać po mieście z dwoma zestawami walizek? - wreszcie oderwał się od dziewczyny i zażartował, bo nie mógłby teraz znieść napięcia i milczeniai oczekiwania na jej naganę, a poza tym chciał jakoś przywołać na jej twarz cień uśmiechu.
-O mnie się nie martw. - dodał poważniej, łagodnie. -Zarejestrowałem różdżkę, nic mi nie zrobią. - przyznał bez dumy, uciekając na moment wzrokiem, zażenowany nieco tym rozsądnym konformizmem. -I jeszcze nie myślałem, co planuję, na razie wydostańmy stąd Ciebie. - dodał szczerze. -Znam trasę do przejścia, którym można wyjść z miasta i z zasięgu barier teleportacyjnych, znam też… ewentualne schronienie. - w jego głosie mogła przez sekundę wyczuć lekkie wahanie, nie zdążył w końcu przekonać się, czy schronienie naprawdę było bezpieczne i puste. Odchrząknął, wiedząc, że musi być pewny siebie i silny, dla niej.
-Jeśli na kogoś się natkniemy, będziesz milczeć. Jesteś moją kuzynką Marią z Polski, wymawia się jak Marie, ale z wyraźnym „a”, musisz wrócić do domu, nie znasz angielskiego, Wrońscy mają czystą krew, nic nam nie zrobią. - pouczył na jednym wydechu.
-Jestem przy tobie. - spróbował ją uspokoić aby przynajmniej poczuła się mniej sama i bardziej chroniona. Jedną ręką nadal muskał mokre włosy Maeve, więc ostrożnie odstawił na ziemię klatkę z marudną sową i wolną dłoń odruchowo podniósł do policzka dziewczyny. Musnął delikatnie jej skórę, chcąc otrzeć łzy, ale przecież to bezcelowe, przecież padał deszcz. A w jej oczach nadal malował się lęk i...
...troska?
Jego rzeczy?
Rozszerzył oczy, przez kilka sekund przyswajając te niedomówienia, urwane zresztą w zarodku przez samą, dziwnie zakłopotaną Clearwater. Wiedział, jak sam się czuje - a przynajmniej już to wiedział, targający nim od tygodnia niepokój był zbyt silny, by mógł go zdusić i by nadal mógł wmawiać sobie, że nic nigdy nie łączyło go z brunetką, albo chociaż, że dawno temu się w niej odkochał.
Ale ona sama, ze swoją pokerową twarzą i wyniosłą nieśmiałością, nigdy (a szczególnie na Sylwestrze) nie dała mu odczuć, że... mogłaby się o niego martwić.
Propozycja wspólnej ucieczki była zbyt szalona, by Wroński odważył się w nią uwierzyć, ale sama troska w tonie Maeve dała mu jeszcze bardziej szaloną nadzieję i wystarczyła, by znów się uśmiechnął.
W normalnej sytuacji zastanowiłby się, czy zaraz będzie tego żałował. Były w końcu takie dziewczyny przy których nie żałowało się niczego, takie przy których trzeba było rozważyć za i przeciw i liczyć się z policzkiem, a w końcu była Maeve Clearwater - zagadkowa, niedostępna i niepasująca do żadnej znanych z Danielowi kategorii, więc od zawsze obchodził się z nią jak z jajkiem, które może pęknąć (albo raczej, zamienić się w kamień) przy niewłaściwym geście.
Teraz jednak stali w deszczu w zniszczonym przez wojnę Londynie, tydzień temu sam Dan otarł się o aresztowanie lub śmierć, od tygodnia zastanawiał się czy Maeve w ogóle żyje, a dzisiaj musiał się liczyć z tym, że jego plan wyjścia z miasta wciąż ma w sobie wiele dziur i pechowy patrol policji może skończyć się bardzo źle. Po mieście biegały zresztą dementory, do cholery.
Spoglądając na zmartwioną twarzyczkę Maeve, zadziałał więc instynktownie (w głębi duszy wiedząc, że będzie żałował jeśli tego nie zrobi), ponaglany świadomością, że Veritas Claro niedługo przestanie działać - a chciał przecież widzieć teraz prawdziwą Maeve, a nie obcą twarz. Zdecydowanie skrócił niewielki dystans dzielący usta jego i Maeve i pocałował ją - Merlinie, miał na to ochotę przez ponad d e k a d ę - czule i delikatnie, przelewając w swój gest troskę, sentiment i chęć pocieszenia
-Czy to rozsądne przemykać po mieście z dwoma zestawami walizek? - wreszcie oderwał się od dziewczyny i zażartował, bo nie mógłby teraz znieść napięcia i milczenia
-O mnie się nie martw. - dodał poważniej, łagodnie. -Zarejestrowałem różdżkę, nic mi nie zrobią. - przyznał bez dumy, uciekając na moment wzrokiem, zażenowany nieco tym rozsądnym konformizmem. -I jeszcze nie myślałem, co planuję, na razie wydostańmy stąd Ciebie. - dodał szczerze. -Znam trasę do przejścia, którym można wyjść z miasta i z zasięgu barier teleportacyjnych, znam też… ewentualne schronienie. - w jego głosie mogła przez sekundę wyczuć lekkie wahanie, nie zdążył w końcu przekonać się, czy schronienie naprawdę było bezpieczne i puste. Odchrząknął, wiedząc, że musi być pewny siebie i silny, dla niej.
-Jeśli na kogoś się natkniemy, będziesz milczeć. Jesteś moją kuzynką Marią z Polski, wymawia się jak Marie, ale z wyraźnym „a”, musisz wrócić do domu, nie znasz angielskiego, Wrońscy mają czystą krew, nic nam nie zrobią. - pouczył na jednym wydechu.
Self-made man
Wstydziła się płakać, tym bardziej wstydziła się płakać przy nim, lecz jednocześnie nie potrafiła nad sobą zapanować. Samo pojawienie się dementora byłoby wystarczającym powodem, by być poruszoną, lecz przywoływanie wspomnień z dzieciństwa boleśnie przypomniało o odejściu Caleba, o ziejącej pustką dziurze, której nigdy nie uda jej się zapełnić. Nieznacznie skinęła głową, wciąż nie puszczając szaty Wrońskiego, kurczowo ściskając materiał między palcami wolnej dłoni; był przy niej, jako jedyny, zupełnie nieoczekiwanie niosąc pomoc w tym niespokojnym czasie. Wyraźnie drgnęła, gdy dotknął jednego z zaróżowionych od płaczu policzków, bo choć przecież już ją do siebie przyciskał, zamykał w klatce ramion, to nie spodziewała się tego gestu, zadziwiająco czułego i niewinnego. Próbowała wyczytać coś z jego twarzy, zrozumieć, czy popełniła głupstwo, przekroczyła niepisaną granicę, lecz łzy skutecznie utrudniały skupienie na nim wzroku i dostrzeżenie czegokolwiek, co mogłoby okazać się podpowiedzią. Pociągnęła nosem, niedbale przecierając oczy rękawem – może i dobrze, że te wstrętne bahanki pożarły jej kosmetyki, przez co nie miała się czym umalować. Raz jeszcze powiodła wzrokiem od ust mężczyzny do poprzyklejanych do czoła kosmyków włosów, tę krótką wędrówkę kończąc na jego oczach; czyżby dostrzegła w nich zdziwienie? Mijały kolejne sekundy, a on milczał, nic nie odpowiadał – dlaczego? Urwała, nie dokończyła myśli, lecz to dlatego, że sama nie wiedziała już, co chciała powiedzieć. Że uciekną razem? Poniekąd to robili, wspólnie wymykali się poza obłożony zaklęciami Londyn, a przynajmniej taki mieli plan, lecz co miałoby nastąpić później – starała się o tym nie myśleć. Minęła dekada, odkąd pozwolili zaistnieć tej przedziwnej relacji, a później bezradnie patrzyli, jak umiera, pozornie bezboleśnie. Oboje byli zbyt dumni, by zapomnieć o Hogsmeade, później zaś nie spotkali się na ministerialnych korytarzach, choć przez jakiś czas łudziła się, że praca w tym samym departamencie może ich do siebie zbliżyć, że Wroński w końcu zrozumie… Zniknął, zniknął nie tylko z kursu na aurora, ale i z jej życia, ona zaś skupiła się na pracy, próbując udowodnić coś nie tylko sobie, ale i całemu światu.
Nie rozumiała, dlaczego jego wargi wygięły się w uśmiechu, skąd wzięła się ta nagła wesołość; rozbawiła go? Otworzyła usta, jak gdyby chciała coś powiedzieć, zaprzeczyć, wycofać się, lecz nie wydobył się z nich żaden, choćby najcichszy dźwięk; była na siebie zła, już wcześniej powinna się zamknąć, zrobić wszystko, by zachować bezpieczny dystans. Nie ufała mu za czasów szkoły, nie powinna ufać i teraz, pamiętając o jego podstępnej wężowej naturze. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, w kierunku pomnika zapłakanej matki, wtedy jednak Wroński odważnie skrócił dystans, który dzielił ich usta, odbierając tym samym dech, wprawiając w osłupienie. Nie miała gdzie uciekać, nie chciała uciekać; jednocześnie nie była gotowa, ale i skrycie pragnęła skonfrontować młodzieńcze wyobrażenia z rzeczywistością, od wielu długich lat zastanawiając się, jakby to było, gdyby do tego doszło. Przymknęła powieki, zaskoczona delikatnością gestu, z początku pozostając bierną i spiętą, dopiero po chwili nieporadnie odwzajemniając pocałunek. Nie trwał on jednak długo, w mgnieniu oka stając się przeszłością, ona zaś poczuła się, jak gdyby brutalnie obudzono ją ze snu. Czarownego i pięknego, utkanego z niedopowiedzeń snu, który nie miał prawa bytu, a który zawrócił jej w głowie.
Powoli odsunęła się, dopiero teraz odrywając dłoń od szaty mężczyzny, uparcie unikając przy tym jego wzroku. Nie wiedziała, co powinna o tym myśleć, ani czy w ogóle powinna na to pozwolić, mimowolnie przypominając sobie o Pancy i wszystkich innych dziewczynach, które za czasów szkoły ulegały urokowi Wrońskiemu, a o których zawsze myślała w dość niepochlebny sposób. Czy mogła łudzić się, że teraz postępował inaczej…? Nie miała przecież zamiaru być jego kaprysem; w Dolinie Godryka sam zdradził się z tym, co planował w Hogsmeade i może to był klucz do zrozumienia jego pobudek. Skorzystał z okazji, możliwe, że ostatniej, chcąc raz na zawsze zamknąć tamten rozdział… Spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy wspomniał o dwóch zestawach walizek. Nie tylko jej nie rozbawił, ale i sprawił, że ściągnęła brwi; oczekiwała poważnej odpowiedzi na poważne pytanie. We wzroku strażniczki pojawiła się przygana. Nawet nie spostrzegła, kiedy skrzyżowała ramiona na piersi, odruchowo przyjmując pozycję obronną, stając w przyzwoitej odległości. – Zarejestrowałeś różdżkę? Uważasz, że to bezpieczne? – odezwała się od razu, prawie wchodząc mu w słowo, próbując już, zgodnie z jego życzeniem przecież, nie brzmieć na zmartwioną. – W porządku – dodała z rezygnacją, nie chcąc ciągnąć Wrońskiego za język, rozwodzić się nad tym, że pozostawanie w Londynie było szaleństwem. Kto wie, może na Nokturnie był bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej, doskonale wiedząc, czego może spodziewać się po mieszkających tam opryszkach i łachudrach. A może był to jedynie przejaw naiwności, ślepej wiary w to, że czystsza krew zapewniała nietykalność. – Schronienie? – zapytała jeszcze, bo choć miała skontaktować się z Jaydenem, to nie wiedziała, jak i kiedy opuszczą miasto, ani w jakim stanie. Możliwe, że będzie, będą, potrzebować odpoczynku. Podskórnie bała się jednak, co towarzysz miał na myśli. Pokiwała krótko głową, gdy przedstawił jej plan działania, a przynajmniej jedną z jego części. Poprawiła pasek przewieszonego przez plecy tobołka, przygryzając przy tym wargę. – Maria – powtórzyła po nim, ćwicząc wspomniane imię, próbując naśladować obcobrzmiący akcent, który wdarł się w wypowiedziane przez mężczyznę zgłoski. – Będę milczeć – dodała też niczym obietnicę. – Mam tylko nadzieję, że nikt nie widział, jak całujesz własną kuzynkę, Wroński – mruknęła cicho, złośliwie, nim ugryzła się w język. Nie potrafiła rozmawiać o takich rzeczach, do tego czuła się, jak gdyby wystawiła się na atak, wolała więc wbić szpilę pierwsza, chociażby po to, by sprowokować go do poruszenia tematu albo wymownego przemilczenia. – Prowadź – dodała jeszcze, już bez zbędnych emocji, odwracając się i spoglądając w kierunku odchodzących od placu z pomnikiem uliczek. Powinna być wdzięczna, że zaoferował pomoc. I naprawdę powinna się już zamknąć, by przypadkiem nie zmienił zdania.
Nie rozumiała, dlaczego jego wargi wygięły się w uśmiechu, skąd wzięła się ta nagła wesołość; rozbawiła go? Otworzyła usta, jak gdyby chciała coś powiedzieć, zaprzeczyć, wycofać się, lecz nie wydobył się z nich żaden, choćby najcichszy dźwięk; była na siebie zła, już wcześniej powinna się zamknąć, zrobić wszystko, by zachować bezpieczny dystans. Nie ufała mu za czasów szkoły, nie powinna ufać i teraz, pamiętając o jego podstępnej wężowej naturze. Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, w kierunku pomnika zapłakanej matki, wtedy jednak Wroński odważnie skrócił dystans, który dzielił ich usta, odbierając tym samym dech, wprawiając w osłupienie. Nie miała gdzie uciekać, nie chciała uciekać; jednocześnie nie była gotowa, ale i skrycie pragnęła skonfrontować młodzieńcze wyobrażenia z rzeczywistością, od wielu długich lat zastanawiając się, jakby to było, gdyby do tego doszło. Przymknęła powieki, zaskoczona delikatnością gestu, z początku pozostając bierną i spiętą, dopiero po chwili nieporadnie odwzajemniając pocałunek. Nie trwał on jednak długo, w mgnieniu oka stając się przeszłością, ona zaś poczuła się, jak gdyby brutalnie obudzono ją ze snu. Czarownego i pięknego, utkanego z niedopowiedzeń snu, który nie miał prawa bytu, a który zawrócił jej w głowie.
Powoli odsunęła się, dopiero teraz odrywając dłoń od szaty mężczyzny, uparcie unikając przy tym jego wzroku. Nie wiedziała, co powinna o tym myśleć, ani czy w ogóle powinna na to pozwolić, mimowolnie przypominając sobie o Pancy i wszystkich innych dziewczynach, które za czasów szkoły ulegały urokowi Wrońskiemu, a o których zawsze myślała w dość niepochlebny sposób. Czy mogła łudzić się, że teraz postępował inaczej…? Nie miała przecież zamiaru być jego kaprysem; w Dolinie Godryka sam zdradził się z tym, co planował w Hogsmeade i może to był klucz do zrozumienia jego pobudek. Skorzystał z okazji, możliwe, że ostatniej, chcąc raz na zawsze zamknąć tamten rozdział… Spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy wspomniał o dwóch zestawach walizek. Nie tylko jej nie rozbawił, ale i sprawił, że ściągnęła brwi; oczekiwała poważnej odpowiedzi na poważne pytanie. We wzroku strażniczki pojawiła się przygana. Nawet nie spostrzegła, kiedy skrzyżowała ramiona na piersi, odruchowo przyjmując pozycję obronną, stając w przyzwoitej odległości. – Zarejestrowałeś różdżkę? Uważasz, że to bezpieczne? – odezwała się od razu, prawie wchodząc mu w słowo, próbując już, zgodnie z jego życzeniem przecież, nie brzmieć na zmartwioną. – W porządku – dodała z rezygnacją, nie chcąc ciągnąć Wrońskiego za język, rozwodzić się nad tym, że pozostawanie w Londynie było szaleństwem. Kto wie, może na Nokturnie był bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej, doskonale wiedząc, czego może spodziewać się po mieszkających tam opryszkach i łachudrach. A może był to jedynie przejaw naiwności, ślepej wiary w to, że czystsza krew zapewniała nietykalność. – Schronienie? – zapytała jeszcze, bo choć miała skontaktować się z Jaydenem, to nie wiedziała, jak i kiedy opuszczą miasto, ani w jakim stanie. Możliwe, że będzie, będą, potrzebować odpoczynku. Podskórnie bała się jednak, co towarzysz miał na myśli. Pokiwała krótko głową, gdy przedstawił jej plan działania, a przynajmniej jedną z jego części. Poprawiła pasek przewieszonego przez plecy tobołka, przygryzając przy tym wargę. – Maria – powtórzyła po nim, ćwicząc wspomniane imię, próbując naśladować obcobrzmiący akcent, który wdarł się w wypowiedziane przez mężczyznę zgłoski. – Będę milczeć – dodała też niczym obietnicę. – Mam tylko nadzieję, że nikt nie widział, jak całujesz własną kuzynkę, Wroński – mruknęła cicho, złośliwie, nim ugryzła się w język. Nie potrafiła rozmawiać o takich rzeczach, do tego czuła się, jak gdyby wystawiła się na atak, wolała więc wbić szpilę pierwsza, chociażby po to, by sprowokować go do poruszenia tematu albo wymownego przemilczenia. – Prowadź – dodała jeszcze, już bez zbędnych emocji, odwracając się i spoglądając w kierunku odchodzących od placu z pomnikiem uliczek. Powinna być wdzięczna, że zaoferował pomoc. I naprawdę powinna się już zamknąć, by przypadkiem nie zmienił zdania.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nigdy nie widział płaczącej Clearwater Maeve. Odkąd pamiętał, chroniła się za tarczą powściągliwego opanowania, może przed wszystkimi, ale na pewno szczególnie przed nim. Niektórzy Ślizgoni uważali, że doprowadzenie jej do płaczu podczas Zimowego Balu będzie dowcipem roku, a on zawiódł ich oczekiwania, gdy uświadomił sobie, że nie zniesie jej łez.
A teraz stała przed nim zapłakana i speszona, opuściwszy wreszcie gardę. Pragnienie, by przestała płakać, mieszało się w nim z irracjonalnym ukłuciem satysfakcji, że to właśnie jego szaty się teraz kurczowo trzyma, że z miasta wyprowadza ją on, a nie żaden nadęty gryfoński narzeczony lub inny kujon z Krukolandu (ilekroć wyobrażał sobie jak wiedzie się Clearwater w Ministerstwie, z nagłą irytacją przypominał sobie przecież o muskularnych bufonach z policji albo pretensjonalnych intelektualistach z działu badaczy run) .
Może i ktoś rozsądny uznałby dzisiejsze spotkanie za szczęśliwy zbieg okoliczności i zwykły dobry uczynek, ale Daniel był zbyt przesądny aby zapomnieć o sylwestrowej wróżbie, ujrzanej w tafli jeziora.Zaś jego słowiańska dusza była zbyt romantyczna, by po prostu, bez walki, dopuścić do siebie prawdę, że ta zagadkowa i urocza dziewczyna z Hogwartu może już być całkowicie inną kobietą i miała pełne prawo o nim zapomnieć, że może chwyta się go teraz tylko jako ostatniej deski ratunku.
Spojrzał jej w oczy z nieznaną sobie wcześniej tkliwością, a ona już uciekła wzrokiem, już chwytała za tarczę - idealnie wybrał moment na pocałunek, bo był to przecież ostatni moment. Było delikatnie i pośpiesznie, deszczowo i gorąco, oboje czuli dziwne onieśmielenie, a za rogiem mogły czaić się dementory, ale serce i tak zabiło mu szybciej i niczego nie żałował.
No, prawie niczego - po sekundzie przestał być upojony własną odwagą i zaczął z niepokojem próbować pochwycić spojrzenie Maeve, nieprzeniknionej jak zawsze. Jaka szkoda, że nikt nie wynalazł bezbolesnej legilimencji, która pozwoliłaby odczytywać emocje kobiet! A właściwie jednej kobiety - większość innych Daniel czytał jakoś bez trudu, ale nudził się nimi tym szybciej, im częściej trzepotały rzęsami. Jej uśmiechy były zaś cenne (i rzadkie) jak perły, a ściągnięte brwi budziły frustrację. Maeve odsunęła się, a choć właściwie się tego spodziewał, to i tak zerknął na nią z odruchowym zdziwieniem. Aż tak zepsuło mu się poczucie humoru?
A może po prostu źle ocenił moment? Nic dziwnego, że na głowie siedziała jej polityka i konieczność opuszczenia miasta, a nie... dawny adorator.
-Nie wiem. - odparł równie szybko, również krzyżując ręce na ramionach. Miał być dzisiaj podporą, nie lubił przyznawać się do niewiedzy, a bezsilności wręcz nienawidził. Przez lata wypracował sobie Nokturnowe schematy i z pozornego poczucia nietykalności wytrąciły go dopiero anomalie, a teraz ten przeklęty chaos w Londynie.
-Ale... - szukałem w Ministerstwie Ciebie -Zwiększymy nasze szanse z choć jedną zarejestrowaną różdżką, na wypadek patroli. - odchrząknął, starając się zamaskować nerwowość. Starcie w portowych kanałach otworzyło mu oczy. Ci fanatycy nie wahali się atakować nawet dzieci, nie łudził się więc, że jego czysta krew zapewni im bezpieczeństwo. Chwytał się jedynie nadziei, że personalia praworządnego (o, ironio!) obywatela uchronią ich od niechcianych podejrzeń, podobnie jak bajeczka o cudzoziemskiej kuzynce.
-Mój... - stary -Moja rodzina ma letni domek za miastem, pusty o tej porze roku. Bez problemu dolecimy tam na miotłach. - dziwne onieśmielenie po wcześniejszej, może zbyt pośpiesznie okazanej czułości nie mijało, więc rzucał planami jak z rękawa, czując, że jest Maeve winny fakty i wyjaśnienia. Byli w końcu partnerami w jej (ich?) ucieczce.
W odpowiedzi na powtórzone imię (ładnie brzmiał w jej ustach ten udawany polski) i obietnicę, posłał jej szybki, pokrzepiający uśmiech, choć podświadomie uciekał wzrokiem w kierunku uliczek, nie chcąc dłużej frustrować się jej nieprzeniknioną miną. Aż...
Zerknął na Maeve, prostując się odruchowo w odpowiedzi na złośliwość. Nagle zrobiło mu się lżej na sercu, bo wszystko wróciło do normy. Uśmiechnął się krzywo, w oczach rozbłysły łobuzerskie iskierki.
-Bez obaw, Wrońscy często żenią się z kuzynkami. - wypalił, zanim zdążył pomyśleć. Prawda o aranżowanym związku rodziców była w końcu zbyt naturalna by się nad nią zastanawiał, ot uboga kuzynka przybyła do bogatego krewnegoi zaszła w ciążę z jakimś anonimowym gnojkiem, przynajmniej czystokrwistym, bo widać była wybredna i wszyscy byli zadowoleni.
Dopiero po sekundzie dotarło do niego, że riposta wcale nie była ani mądra ani doskonała, a wręcz...
-Uhm...dalekimi kuzynkami. - uściślił dziwnie zachrypniętym głosem, choć wcale nie słowem "kuzynka" zdążył się przejąć.
-Chodźmy. - zadecydował szybko, choć przecież się nie paliło. W jednej ręce nadal miał nieszczęsną sowę, a drugą wyciągnął po torbę Maeve (tą, która wyglądała na cięższą), przy okazji muskając lekko jej dłoń. Było ciemno i był rozkojarzony, a przecież musiał się skupić. Zresztą, nie będzie mu dane trwać w bezpiecznym milczeniu ani rycerskiej adrenalinie, bo czekał ich jeszcze co najmniej kilkunastominutowy spacer do granicy miasta, a choć rozglądali się bacznie, to na ulicach nie było żywego ducha.
A teraz stała przed nim zapłakana i speszona, opuściwszy wreszcie gardę. Pragnienie, by przestała płakać, mieszało się w nim z irracjonalnym ukłuciem satysfakcji, że to właśnie jego szaty się teraz kurczowo trzyma, że z miasta wyprowadza ją on, a nie żaden nadęty gryfoński narzeczony lub inny kujon z Krukolandu (ilekroć wyobrażał sobie jak wiedzie się Clearwater w Ministerstwie, z nagłą irytacją przypominał sobie przecież o muskularnych bufonach z policji albo pretensjonalnych intelektualistach z działu badaczy run) .
Może i ktoś rozsądny uznałby dzisiejsze spotkanie za szczęśliwy zbieg okoliczności i zwykły dobry uczynek, ale Daniel był zbyt przesądny aby zapomnieć o sylwestrowej wróżbie, ujrzanej w tafli jeziora.
Spojrzał jej w oczy z nieznaną sobie wcześniej tkliwością, a ona już uciekła wzrokiem, już chwytała za tarczę - idealnie wybrał moment na pocałunek, bo był to przecież ostatni moment. Było delikatnie i pośpiesznie, deszczowo i gorąco, oboje czuli dziwne onieśmielenie, a za rogiem mogły czaić się dementory, ale serce i tak zabiło mu szybciej i niczego nie żałował.
No, prawie niczego - po sekundzie przestał być upojony własną odwagą i zaczął z niepokojem próbować pochwycić spojrzenie Maeve, nieprzeniknionej jak zawsze. Jaka szkoda, że nikt nie wynalazł bezbolesnej legilimencji, która pozwoliłaby odczytywać emocje kobiet! A właściwie jednej kobiety - większość innych Daniel czytał jakoś bez trudu, ale nudził się nimi tym szybciej, im częściej trzepotały rzęsami. Jej uśmiechy były zaś cenne (i rzadkie) jak perły, a ściągnięte brwi budziły frustrację. Maeve odsunęła się, a choć właściwie się tego spodziewał, to i tak zerknął na nią z odruchowym zdziwieniem. Aż tak zepsuło mu się poczucie humoru?
A może po prostu źle ocenił moment? Nic dziwnego, że na głowie siedziała jej polityka i konieczność opuszczenia miasta, a nie... dawny adorator.
-Nie wiem. - odparł równie szybko, również krzyżując ręce na ramionach. Miał być dzisiaj podporą, nie lubił przyznawać się do niewiedzy, a bezsilności wręcz nienawidził. Przez lata wypracował sobie Nokturnowe schematy i z pozornego poczucia nietykalności wytrąciły go dopiero anomalie, a teraz ten przeklęty chaos w Londynie.
-Ale... - szukałem w Ministerstwie Ciebie -Zwiększymy nasze szanse z choć jedną zarejestrowaną różdżką, na wypadek patroli. - odchrząknął, starając się zamaskować nerwowość. Starcie w portowych kanałach otworzyło mu oczy. Ci fanatycy nie wahali się atakować nawet dzieci, nie łudził się więc, że jego czysta krew zapewni im bezpieczeństwo. Chwytał się jedynie nadziei, że personalia praworządnego (o, ironio!) obywatela uchronią ich od niechcianych podejrzeń, podobnie jak bajeczka o cudzoziemskiej kuzynce.
-Mój... - stary -Moja rodzina ma letni domek za miastem, pusty o tej porze roku. Bez problemu dolecimy tam na miotłach. - dziwne onieśmielenie po wcześniejszej, może zbyt pośpiesznie okazanej czułości nie mijało, więc rzucał planami jak z rękawa, czując, że jest Maeve winny fakty i wyjaśnienia. Byli w końcu partnerami w jej (ich?) ucieczce.
W odpowiedzi na powtórzone imię (ładnie brzmiał w jej ustach ten udawany polski) i obietnicę, posłał jej szybki, pokrzepiający uśmiech, choć podświadomie uciekał wzrokiem w kierunku uliczek, nie chcąc dłużej frustrować się jej nieprzeniknioną miną. Aż...
Zerknął na Maeve, prostując się odruchowo w odpowiedzi na złośliwość. Nagle zrobiło mu się lżej na sercu, bo wszystko wróciło do normy. Uśmiechnął się krzywo, w oczach rozbłysły łobuzerskie iskierki.
-Bez obaw, Wrońscy często żenią się z kuzynkami. - wypalił, zanim zdążył pomyśleć. Prawda o aranżowanym związku rodziców była w końcu zbyt naturalna by się nad nią zastanawiał, ot uboga kuzynka przybyła do bogatego krewnego
Dopiero po sekundzie dotarło do niego, że riposta wcale nie była ani mądra ani doskonała, a wręcz...
-Uhm...dalekimi kuzynkami. - uściślił dziwnie zachrypniętym głosem, choć wcale nie słowem "kuzynka" zdążył się przejąć.
-Chodźmy. - zadecydował szybko, choć przecież się nie paliło. W jednej ręce nadal miał nieszczęsną sowę, a drugą wyciągnął po torbę Maeve (tą, która wyglądała na cięższą), przy okazji muskając lekko jej dłoń. Było ciemno i był rozkojarzony, a przecież musiał się skupić. Zresztą, nie będzie mu dane trwać w bezpiecznym milczeniu ani rycerskiej adrenalinie, bo czekał ich jeszcze co najmniej kilkunastominutowy spacer do granicy miasta, a choć rozglądali się bacznie, to na ulicach nie było żywego ducha.
Self-made man
Uparcie próbowała ignorować ciepło, które pojawiło się wraz z pocałunkiem, a następnie powoli rozlało się po całym ciele, by w końcu zapiec nie tylko w policzki, ale i czubki uszu; na Merlina, czy właśnie zaczęła się odmieniać...? Unikała Wrońskiego wzrokiem, wykorzystując tę chwilę, by uspokoić oddech, a także ukradkiem chwycić między palce jeden z mokrych pukli włosów, sprawdzić czy nadal była drobną i niepozorną blondynką, czy może głupio afiszowała się ze swą prawdziwą twarzą na środku ulicy, gdzie mógł ich zobaczyć dosłownie każdy. Wyglądało jednak na to, że dziwne uczucie - uczucie, które zdawało się poruszyć przemienionym w kamień sercem - miało zgoła inne źródło, źródło nad którym nie chciała się teraz zastanawiać; to nie był odpowiedni czas, ani odpowiednie ku temu miejsce. Odruchowo splotła na piersi ręce, uważając przy tym na trzymaną w dłoni różdżkę, i zgarbiła ramiona, rzucając Wrońskiemu krytyczne spojrzenie zmrużonych, nie tylko ze względu na padający deszcz, wciąż zaczerwienionych od płaczu oczu. Nie rozbawiła jej żartobliwa uwaga o dwóch zestawach walizek, przecież nie musiałby brać ze sobą wiele, najpotrzebniejsze rzeczy mógłby zmniejszyć odpowiednim zaklęciem, tak jak ona... Ukłucie irytacji zniknęło równie szybko jak szybko się pojawiło. Nie znała szczegółów dotyczących procesu rejestracji różdżki, wiedziała tyle, ile napisano w Proroku i ujęto w rozsyłanej przez ministerstwo broszurze, jednak nie wierzyła, by nowej władzy chodziło jedynie o wyeliminowanie jednostek stanowiących potencjalne zagrożenie. By ci, którzy wypełnili odpowiednie druczki i dostali swoje certyfikaty, mogli spać spokojnie. – Mam nadzieję, że masz rację – odpowiedziała bez większego entuzjazmu, nie zamierzając się o to kłócić. To był jego wybór; wybór, który chętnie skrytykowałaby, lecz jednocześnie nie miała do tego prawa. Nie znali się, nie tak naprawdę i nie powinna o tym zapominać. – Natknąłeś się już na jakiś patrol? – dodała cicho, dostrzegając w jego zachowaniu znamiona nerwowości. Nie wiedziała, czym była grupa, na którą wpadły tydzień temu z Tonks w porcie, wciąż jednak nie mogła zapomnieć o leżących na londyńskim bruku trupach, o zagonionych do budynku, duszących się od Garoty mugolach… Chciałaby usłyszeć jednoznaczną, uspokajającą deklarację, lecz zadowoliłaby się czymkolwiek, co zasugerowałoby, jaki jej towarzysz ma stosunek do najnowszych rozporządzeń Malfoya. Że nie zaprowadzi wprost do paszczy lwa, tylko ku bezpiecznej przystani. Pokiwała krótko głową, po czym spróbowała podchwycić spojrzenie górującego nad nią wzrostem mężczyzny, kiedy urwał, zawahał się, mówiąc o wspomnianej chwilę wcześniej kryjówce. – Dziękuję – odpowiedziała lakonicznie, już bez śladu nerwów; wciąż nie zachowywała się zupełnie swobodnie, nie mogąc zignorować dziwnego napięcia, które między nimi było, tej niezręczności niewiadomego pochodzenia. Bała się zadawać pytania, by nie popełnić nieodwracalnego błędu, a jednocześnie nie mogła wyzbywać się wrodzonej ciekawości. Dlatego też z ostrożnością dobierała kolejne słowa, nie chcąc być wścibską, ale i nie chcąc pozostawić niektórych tematów samym sobie. – Twoja rodzina mieszka w Londynie? Wiedzą, że zamierzasz z niego skorzystać? – upewniła się cicho, ostrożnie oglądając się przez ramię; zdawało jej się, że usłyszała coś, kogoś, lecz nie dostrzegła żadnej obcej sylwetki, ani tym bardziej kolejnego dementora. To wystarczyło jednak, żeby spięła się, zacisnęła mocniej palce na drewienku różdżki; nie powinni tutaj dłużej zostawać.
Niepewnie odwzajemniła uśmiech, nie po raz pierwszy i nie ostatni zastanawiając się, w jaki sposób dorobił się blizny na policzku czy tej przecinającej łuk brwiowy. Co się z nim działo przez te wszystkie lata. Dlaczego, na Merlina, ją pocałował, tak nagle i bez ostrzeżenia. I dlaczego dopiero teraz. Lecz zamiast tego zareagowała w jedyny sposób, w jaki potrafiła – złośliwością, przytykiem, kpiną. Mimo to nie odpowiedział złością, nie dał wyprowadzić się z równowagi. Dostrzegła w nim to, co dekadę temu; zaczepność i łobuzerskość, najwidoczniej niektóre rzeczy się nie zmieniały mimo upływu czasu. Nie mogła jednak nie zdziwić się na jego słowa. – Żenią? Z kuzynkami? Jak... szlachta? – odpowiedziała powoli, unosząc przy tym brwi do góry, niedbale poprawiając przyklejające się do czoła i szyi włosy. Jeśli tak, to gdzie była jego kuzynka? Nie dostrzegła na palcu Wrońskiego obrączki, lecz kto powiedział, że musiałby ją nosić? A może wcale nie o to mu chodziło, może...? – Oczywiście, dalekimi kuzynkami – powtórzyła po nim z powątpiewaniem, choć niby to pojednawczo; sama również nie czuła się komfortowo z tym tematem, tematem więzów małżeńskich Wrońskich czy ślubów w ogóle, dlatego przez krótką chwilę znów unikała go wzrokiem. Takimi jak Maria, pomyślała jeszcze, bez słowa sprzeciwu oddając mu torbę. Drgnęła, gdy musnął przy tym jej dłoń – z zimna? Z nadmiaru emocji? – Dziękuję – mruknęła pod nosem, po czym posłusznie ruszyła z miejsca, próbując dotrzymać mężczyźnie kroku, choć ze względu na swój obecny wzrost było to jeszcze trudniejsze niż zwykle. Powoli rozpoznawała kolejne budynki, z wysiłkiem odnajdując się w labiryncie uliczek, mimo to nie wiedziała, gdzie dokładnie zmierzają. Czy naprawdę prowadził ją ku wyjściu. Czy uda im się opuścić Londyn.
– Stój – syknęła nagle po kilku minutach marszu, wykonując przy tym gwałtowny ruch dłonią, gdy mieli już wyjść zza zakrętu. Serce momentalnie przyśpieszyło swój bieg, utrudniając tym samym nasłuchiwanie, była jednak niemalże pewna, że słyszała jakieś głosy. I to stosunkowo niedaleko.
Niepewnie odwzajemniła uśmiech, nie po raz pierwszy i nie ostatni zastanawiając się, w jaki sposób dorobił się blizny na policzku czy tej przecinającej łuk brwiowy. Co się z nim działo przez te wszystkie lata. Dlaczego, na Merlina, ją pocałował, tak nagle i bez ostrzeżenia. I dlaczego dopiero teraz. Lecz zamiast tego zareagowała w jedyny sposób, w jaki potrafiła – złośliwością, przytykiem, kpiną. Mimo to nie odpowiedział złością, nie dał wyprowadzić się z równowagi. Dostrzegła w nim to, co dekadę temu; zaczepność i łobuzerskość, najwidoczniej niektóre rzeczy się nie zmieniały mimo upływu czasu. Nie mogła jednak nie zdziwić się na jego słowa. – Żenią? Z kuzynkami? Jak... szlachta? – odpowiedziała powoli, unosząc przy tym brwi do góry, niedbale poprawiając przyklejające się do czoła i szyi włosy. Jeśli tak, to gdzie była jego kuzynka? Nie dostrzegła na palcu Wrońskiego obrączki, lecz kto powiedział, że musiałby ją nosić? A może wcale nie o to mu chodziło, może...? – Oczywiście, dalekimi kuzynkami – powtórzyła po nim z powątpiewaniem, choć niby to pojednawczo; sama również nie czuła się komfortowo z tym tematem, tematem więzów małżeńskich Wrońskich czy ślubów w ogóle, dlatego przez krótką chwilę znów unikała go wzrokiem. Takimi jak Maria, pomyślała jeszcze, bez słowa sprzeciwu oddając mu torbę. Drgnęła, gdy musnął przy tym jej dłoń – z zimna? Z nadmiaru emocji? – Dziękuję – mruknęła pod nosem, po czym posłusznie ruszyła z miejsca, próbując dotrzymać mężczyźnie kroku, choć ze względu na swój obecny wzrost było to jeszcze trudniejsze niż zwykle. Powoli rozpoznawała kolejne budynki, z wysiłkiem odnajdując się w labiryncie uliczek, mimo to nie wiedziała, gdzie dokładnie zmierzają. Czy naprawdę prowadził ją ku wyjściu. Czy uda im się opuścić Londyn.
– Stój – syknęła nagle po kilku minutach marszu, wykonując przy tym gwałtowny ruch dłonią, gdy mieli już wyjść zza zakrętu. Serce momentalnie przyśpieszyło swój bieg, utrudniając tym samym nasłuchiwanie, była jednak niemalże pewna, że słyszała jakieś głosy. I to stosunkowo niedaleko.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wytrwale pilnował, by nie wyginać ust w uśmiechu, bo Clearwater zdawał się irytować jego swobodny nastrój. Nic dziwnego, uciekali w końcu z miasta, to sprawa życia i śmierci. Sam do niedawna był równie podenerwowany, a na błahe sprawy reagował wybuchami gniewu intensywnymi nawet jak na jego zwyczajowy temperament. Wizyta w Ministerstwie była prawdziwą próbą dla jego cierpliwości, wbrew sąsiedzkiej życzliwości nawrzeszczał na jakiegoś smarkacza, który obściskiwał się z ciemnowłosą dziewczyną na jego klatce schodowej, miał nawet ochotę rozgonić łabędzie w londyńskim parku (co one tam robiły, głupie - jest wojna!). Podły nastrój zmienił się jednak w szampański, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, na widok pewnego srebrnego łabędzia.
Wiedział, że musi zachować czujność i że na prawdziwą ulgę może sobie pozwolić dopiero, gdy bezpiecznie wyprowadzi dziewczynę z Londynu i przekona się, że letniskowy domek faktycznie stoi pusty. Słuchał przecież własnego rozsądku, w jego fachu podstawą były zimna krew i szybkie kalkulacje - a jednak usta nadal mrowiły go wspomnieniem pocałunku, ich kąciki uparcie wyginały się do góry, a wzrokiem mimowolnie szukał Maeve, chcąc się na nią napatrzeć zanim miną efekty Veritas Claro. Znał ją przecież na tyle, by przewidzieć, że dzisiaj się przemieniła. Zawsze była taka... ostrożna.
-Nie, dzisiaj jest czysto. Oby tak dalej. - uspokoił dziewczynę szybko i odruchowo, z rozpędu nie wychwytując w jej tonie niezadanego pytania. Zresztą, czy oni kiedykolwiek rozmawiali o polityce? Nawet jako szczyl w Hogawarcie miał na tyle przytomności umysłu, by nie opowiadać o swojej fascynacji czarną magią i konserwatywnych poglądach ojca dziewczyniektóra mu się strasznie podobała, której bracia byli typowymi Gryfonami. Po sekundzie nadal czuł jednak na sobie jej przenikliwe spojrzenie i zorientował się, że może Maeve spodziewa się jakiejś elaboracji.
-Przedwczoraj sprawdzali tylko dokumenty, tylko pierwszego kwietnia... - zmarszczył lekko brwi, a potem odegnał od siebie żenujące wspomnienie z kanałów -...było inaczej. - dokończył szorstko, podświadomie żałując, że się tak rozpędził. Clearwater zawsze umiała ciągnąć go za język, zaskakująco wiele przy tym milcząc.
-A ty, co ze sobą robiłaś przez ten tydzień? - dodał ciszej, łagodniej. Nie był pewien, ile zechce mu zdradzać i w teorii nie miał pojęcia, w co takiego się wpakowała. W akcie desperacji sięgnął jednak po Proroka Codziennego i dowiedział się, że aurorzy i inni pracownicy odmówili wykonania rozkazów. Znał Maeve na tyle dobrze (a przynajmniej tak mu się wydawało), by wysnuć logiczny wniosek, że nie podniosłaby różdżki na mugoli. Pozostawało mu mieć nadzieję, że nie było jej wtedy w Ministerstwie ani na ulicach miasta, że nie zrobiła niczego głupiego, że nie była aurorką. To ostatnie godziłoby zresztą w dumę o wiele młodszego Daniela, kursanta, którego w Hogsmeade wcale nie spytała o radę, któremu po prostu obwieściła swoje zaskakujące plany zawodowe - choć do starszego Daniela powoli docierało, że po prostu nie dał jej wtedy szansy nic powiedzieć i chyba wcale nie chciał jej wysłuchać. Korciło go, by spytać, co robiła ze sobą przez tą dekadę, albo chociaż gdzie pracowała, ale przezornie trzymał język za zębami. Miał teraz przed sobą prawdopodobnie bezrobotną uciekinierkę, raczej nie była w nastroju do pogaduszek.
Zamilkł, nasłuchując, ale Maeve zaczęła zadawać całkowicie rozsądne pytania, na które wcale nie miał ochoty odpowiadać. Drgnął lekko, po twarzy przebiegł mu jakiś cień -dreszcz zniecierpliwienia, a może zmartwienia? - ale szybko się opanował, nie zamierzając jej straszyć. W każdej innej sytuacji zbyłby pytania o cholerny klan Wrońskich, ale przyzwoitość kazała mu nie igrać z przestraszoną dziewczyną na gruzach Londynu.
-Mhm. - mieszkają, mieszkali, nie miał pojęcia i nie chciał wiedzieć. Czasem, po dużej ilości wódki, walczył z pokusą napisania do brata, ale potem ogarniał go sprawiedliwy gniew. Ponad osiem lat bez żadnej kartki, brak zaproszenia na pogrzeb matki, niech wszyscy szczezną. Teraz liczyła się dla niego tylko wieczna siedziba pani Wrońskiej, a adres dawnej posiadłości po raz pierwszy okazał się użyteczny. Ojciec by jej nie sprzedał, był zbyt przywiązany do idei przekazywania nieruchomości kolejnym pokoleniom - tłumaczył sobie, nie zamierzając dopuścić do siebie możliwości luk we własnym planie zaprowadzenia Maeve do cudzego domu. Na myśl, że ostatni tydzień spędził na martwieniu i złoszczeniu się na przemian, ogarniał go zresztą pewien wstyd. Mógł przez ten czas opracować jakiś lepszy plan, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
-Nie jeżdżą na wakacje w kwietniu, nawet nie zauważą. Mam to pod kontrolą. - zacisnął lekko szczękę, nie zamierzając się tłumaczyć. Prawie zapomniał już o (z pozoru) rozpieszczonym chłopaku w drogich galowych szatach, którego Clearwater pamiętała z Hogwartu, a wspomnienie rodzinnych bogactw napełniało go niezrozumiałą goryczą. Podobnie jak wspominanie rodzinnych dziejów i polityki matrymonialnej.
-Eee... - odruchowo rozdziawił lekko usta, bezradnie obserwując jak Maeve bezlitośnie obraca jego własną kpinę przeciwko niemu. Jeszcze chwilę temu wydawała się poważna i przestraszona, a teraz chyba słyszał w jej głosie kpinębo przecież nie zazdrość, choć nie mogła wiedzieć, że bękart nie miałby co liczyć na dalszą kuzynkę i nie rozumiał, co się tak uczepiła tych kuzynek.
-Szlachtą nie jesteśmy od wieków, a nigdy nie byliśmy taką jak brytyjska... dobra, to wycieczka po oblężonym Londynie, a nie wykład z historii magii. - zaczął z nieśmiałą rezygnacją, ale w połowie zdania uświadomił sobie, że po pierwsze brzmi jak własny ojciec, a po drugie się tłumaczy. Zakończył więc kąśliwą nutą, chcąc ratować resztki honoru. Chyba tylko prawdziwa Krukonka była w stanie przejść od żarliwego pocałunku do wypytywania o historię rodu.
Prawdziwy cel tych spytków oczywiście mu umknął, bo nawet mężczyzna o słowiańskiej fantazji nigdy nie pojmie wszelkich kreatywnych sposobów, jakie potrafią wymyślić kobiety aby podpytać o cudzą obrączkę (bądź jej brak).
Szli na tyle szybko, na ile mogli bez robienia hałasu, wytężając wzrok i słuch. Zaalarmowany gwałtownym ostrzeżeniem Maeve, Daniel pobladł odruchowo postąpił jeszcze krok do przodu, zasłaniając ją własnym ciałem. Dopiero wtedy przystanął, wziął głębszy wdech i rozejrzał się po ulicy. Wśród głosów nie byli w stanie wyłowić poszczególnych słów, ale nagle dotarło do nich echo nieco pijackiego śmiechu. Dan wypuścił z płuc powietrze i odezwał się szeptem:
-Dwie ulice dalej jest pub. - sam zbyt często w nim bywał. Skinął Maeve głową i ruszył w przeciwną stronę niż uliczny zgiełk, prowadząc dziewczynę w stronę ciemności i ciszy.
Po kilkunastu minutach zniknęli w labiryncie tylnich uliczek, docierając w końcu na obrzeża miasta, aż Daniel przystanął pod furtkę do ogrodu jakiegoś opuszczonego domu. Tę trasę akurat przygotował, puste lokale od dawna nie były dla niego tajemnicą. Tylko ogrodzenie dzieliło ich od podziurawionego muru, przez który mogli uciec poza bariery teleportacyjne. Nie zamierzał zresztą ryzykować teleportacji, pod osłoną nocy wystarczą im miotły.
-To tu.Homenum Revelio. - wymamrotał, nie dając po sobie poznać nerwów. Już przecież tak niewiele dzieliło ich od względnego bezpieczeństwa.
Wiedział, że musi zachować czujność i że na prawdziwą ulgę może sobie pozwolić dopiero, gdy bezpiecznie wyprowadzi dziewczynę z Londynu i przekona się, że letniskowy domek faktycznie stoi pusty. Słuchał przecież własnego rozsądku, w jego fachu podstawą były zimna krew i szybkie kalkulacje - a jednak usta nadal mrowiły go wspomnieniem pocałunku, ich kąciki uparcie wyginały się do góry, a wzrokiem mimowolnie szukał Maeve, chcąc się na nią napatrzeć zanim miną efekty Veritas Claro. Znał ją przecież na tyle, by przewidzieć, że dzisiaj się przemieniła. Zawsze była taka... ostrożna.
-Nie, dzisiaj jest czysto. Oby tak dalej. - uspokoił dziewczynę szybko i odruchowo, z rozpędu nie wychwytując w jej tonie niezadanego pytania. Zresztą, czy oni kiedykolwiek rozmawiali o polityce? Nawet jako szczyl w Hogawarcie miał na tyle przytomności umysłu, by nie opowiadać o swojej fascynacji czarną magią i konserwatywnych poglądach ojca dziewczynie
-Przedwczoraj sprawdzali tylko dokumenty, tylko pierwszego kwietnia... - zmarszczył lekko brwi, a potem odegnał od siebie żenujące wspomnienie z kanałów -...było inaczej. - dokończył szorstko, podświadomie żałując, że się tak rozpędził. Clearwater zawsze umiała ciągnąć go za język, zaskakująco wiele przy tym milcząc.
-A ty, co ze sobą robiłaś przez ten tydzień? - dodał ciszej, łagodniej. Nie był pewien, ile zechce mu zdradzać i w teorii nie miał pojęcia, w co takiego się wpakowała. W akcie desperacji sięgnął jednak po Proroka Codziennego i dowiedział się, że aurorzy i inni pracownicy odmówili wykonania rozkazów. Znał Maeve na tyle dobrze (a przynajmniej tak mu się wydawało), by wysnuć logiczny wniosek, że nie podniosłaby różdżki na mugoli. Pozostawało mu mieć nadzieję, że nie było jej wtedy w Ministerstwie ani na ulicach miasta, że nie zrobiła niczego głupiego, że nie była aurorką. To ostatnie godziłoby zresztą w dumę o wiele młodszego Daniela, kursanta, którego w Hogsmeade wcale nie spytała o radę, któremu po prostu obwieściła swoje zaskakujące plany zawodowe - choć do starszego Daniela powoli docierało, że po prostu nie dał jej wtedy szansy nic powiedzieć i chyba wcale nie chciał jej wysłuchać. Korciło go, by spytać, co robiła ze sobą przez tą dekadę, albo chociaż gdzie pracowała, ale przezornie trzymał język za zębami. Miał teraz przed sobą prawdopodobnie bezrobotną uciekinierkę, raczej nie była w nastroju do pogaduszek.
Zamilkł, nasłuchując, ale Maeve zaczęła zadawać całkowicie rozsądne pytania, na które wcale nie miał ochoty odpowiadać. Drgnął lekko, po twarzy przebiegł mu jakiś cień -dreszcz zniecierpliwienia, a może zmartwienia? - ale szybko się opanował, nie zamierzając jej straszyć. W każdej innej sytuacji zbyłby pytania o cholerny klan Wrońskich, ale przyzwoitość kazała mu nie igrać z przestraszoną dziewczyną na gruzach Londynu.
-Mhm. - mieszkają, mieszkali, nie miał pojęcia i nie chciał wiedzieć. Czasem, po dużej ilości wódki, walczył z pokusą napisania do brata, ale potem ogarniał go sprawiedliwy gniew. Ponad osiem lat bez żadnej kartki, brak zaproszenia na pogrzeb matki, niech wszyscy szczezną. Teraz liczyła się dla niego tylko wieczna siedziba pani Wrońskiej, a adres dawnej posiadłości po raz pierwszy okazał się użyteczny. Ojciec by jej nie sprzedał, był zbyt przywiązany do idei przekazywania nieruchomości kolejnym pokoleniom - tłumaczył sobie, nie zamierzając dopuścić do siebie możliwości luk we własnym planie zaprowadzenia Maeve do cudzego domu. Na myśl, że ostatni tydzień spędził na martwieniu i złoszczeniu się na przemian, ogarniał go zresztą pewien wstyd. Mógł przez ten czas opracować jakiś lepszy plan, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
-Nie jeżdżą na wakacje w kwietniu, nawet nie zauważą. Mam to pod kontrolą. - zacisnął lekko szczękę, nie zamierzając się tłumaczyć. Prawie zapomniał już o (z pozoru) rozpieszczonym chłopaku w drogich galowych szatach, którego Clearwater pamiętała z Hogwartu, a wspomnienie rodzinnych bogactw napełniało go niezrozumiałą goryczą. Podobnie jak wspominanie rodzinnych dziejów i polityki matrymonialnej.
-Eee... - odruchowo rozdziawił lekko usta, bezradnie obserwując jak Maeve bezlitośnie obraca jego własną kpinę przeciwko niemu. Jeszcze chwilę temu wydawała się poważna i przestraszona, a teraz chyba słyszał w jej głosie kpinę
-Szlachtą nie jesteśmy od wieków, a nigdy nie byliśmy taką jak brytyjska... dobra, to wycieczka po oblężonym Londynie, a nie wykład z historii magii. - zaczął z nieśmiałą rezygnacją, ale w połowie zdania uświadomił sobie, że po pierwsze brzmi jak własny ojciec, a po drugie się tłumaczy. Zakończył więc kąśliwą nutą, chcąc ratować resztki honoru. Chyba tylko prawdziwa Krukonka była w stanie przejść od żarliwego pocałunku do wypytywania o historię rodu.
Prawdziwy cel tych spytków oczywiście mu umknął, bo nawet mężczyzna o słowiańskiej fantazji nigdy nie pojmie wszelkich kreatywnych sposobów, jakie potrafią wymyślić kobiety aby podpytać o cudzą obrączkę (bądź jej brak).
Szli na tyle szybko, na ile mogli bez robienia hałasu, wytężając wzrok i słuch. Zaalarmowany gwałtownym ostrzeżeniem Maeve, Daniel pobladł odruchowo postąpił jeszcze krok do przodu, zasłaniając ją własnym ciałem. Dopiero wtedy przystanął, wziął głębszy wdech i rozejrzał się po ulicy. Wśród głosów nie byli w stanie wyłowić poszczególnych słów, ale nagle dotarło do nich echo nieco pijackiego śmiechu. Dan wypuścił z płuc powietrze i odezwał się szeptem:
-Dwie ulice dalej jest pub. - sam zbyt często w nim bywał. Skinął Maeve głową i ruszył w przeciwną stronę niż uliczny zgiełk, prowadząc dziewczynę w stronę ciemności i ciszy.
Po kilkunastu minutach zniknęli w labiryncie tylnich uliczek, docierając w końcu na obrzeża miasta, aż Daniel przystanął pod furtkę do ogrodu jakiegoś opuszczonego domu. Tę trasę akurat przygotował, puste lokale od dawna nie były dla niego tajemnicą. Tylko ogrodzenie dzieliło ich od podziurawionego muru, przez który mogli uciec poza bariery teleportacyjne. Nie zamierzał zresztą ryzykować teleportacji, pod osłoną nocy wystarczą im miotły.
-To tu.Homenum Revelio. - wymamrotał, nie dając po sobie poznać nerwów. Już przecież tak niewiele dzieliło ich od względnego bezpieczeństwa.
Self-made man
Ostatnio zmieniony przez Daniel Wroński dnia 22.04.20 7:19, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Daniel Wroński' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Widziała przecież, że Wroński na przemian to wyginał usta w uśmiechu, to zmuszał się do powagi, co chwila badawczo spoglądając w jej stronę - lecz czy powinna się dziwić? Sama była rozdarta między niewysłowioną wdzięcznością, namiastką poczucia bezpieczeństwa, a strachem o to, czy uda im się wydostać z miasta. Cały czas nie mogła się również pozbyć wrażenia, że zrobiła, zrobili, coś nieodpowiedniego, że nieopatrznie opuściła gardę, co będzie rzutować nie tylko na przebieg tego spotkania, ale i całą późniejszą relację. O ile oczywiście spotkają się jeszcze kiedykolwiek, o ile nie pocałował jej właśnie dlatego, że miała to być ostatnia taka okazja - nim znów zniknie lub wybuduje mur, który mógłby bezpowrotnie przekreślić wszelkie szanse na nawiązanie dialogu.
Mimowolnie potarła ramiona, bardziej po to, by się uspokoić niż w celu ogrzania się, choć niewątpliwie im dłużej stali pod pomnikiem, tym bardziej byli przemoczeni; stale pilnowała się, by nie zdawać zbyt wielu pytań, nie zniechęcić towarzysza do rozmowy, lecz niektórych nawyków nie mogła i nie chciała się pozbyć - nie robiła tego świadomie, nie traktowała go przecież jak przesłuchiwanego podejrzanego, a mimo to odruchowo śledziła jego ruchy uważnym, nienachalnym wzrokiem, szukając w mimice twarzy i mowie ciała wskazówek. - Inaczej? - powtórzyła powoli, nie przejmując się szorstkością, która wybrzmiała w głosie czarodzieja. Im bardziej niechętnie o tym mówił, tym mocniej rozpalał jej ciekawość. Nie miała - nie mogła mieć - pojęcia, że i on był na ulicach Londynu wspomnianej nocy. Myślała raczej, że zaszywał się wtedy na bezpiecznym Nokturnie; bo przecież tam Ministerstwo nie powinno szukać czarodziejów mugolskiego pochodzenia... prawda? Tam nie powinno dochodzić do walk. - Możemy o tym porozmawiać jak już się stąd wydostaniemy - zaproponowała miękko, przelotnie odwracając wzrok w kierunku odchodzących od placu uliczek. Nie chciała go rozgniewać, a jednocześnie nie miała zamiaru dać temu tematowi umrzeć. Czego szukał pierwszego kwietnia poza domem? I czy doświadczył czegoś równie wstrząsającego, co one? A co najważniejsze - kogo wspomógł swą różdżką...? Nie brzmiał, jak gdyby był szczególnie zadowolony z utrudnień, jakie wynikały z przeczesujących miasto patroli, a mimo to dał się zarejestrować... Wtedy jednak Wroński odbił piłeczkę, skutecznie utrudniając skupienie się na rozważeniu wszelkich za i przeciw, podsumowaniu zebranych do tej pory informacji. - Ja? - Na krótką chwilę wyraz twarzy strażniczki uległ zmianie; wygięła usta w brzydkim grymasie, niechętnie przypominając sobie, na czym upłynęły jej ostatnie dni. - Dochodziłam do siebie. Szykowałam się do ucieczki. Próbowałam uciec... Nie mam tu już czego szukać. - Z każdym kolejnym słowem narastały w niej silne, z trudem utrzymywane na wodzy emocje. Nie wiedziała, dlaczego mu to mówi. Ani czy nie powinna rozwinąć tematu, czy chciała go rozwijać. Musiał pamiętać, że pracowała w departamencie przestrzegania prawa czarodziejów, departamencie, który doznał rozłamu. Teraz zaś otrzymał potwierdzenie, po której opowiedziała się stronie. Nie potrafiłaby podporządkować się nowej władzy, przyłożyć ręki do zainicjowanej przez Malfoya czystki... Nawet jeśli utrata pracy i postawienie pod znakiem zapytania całej dotychczasowej kariery bolało jeszcze gorzej niż... niż połamanie wszystkich żeber. Może miał rację, może wszyscy mieli rację, że to nie było zajęcie dla niej.
Dostrzegła cień, który przemknął przez twarz Wrońskiego, jej uwadze nie umknęło też niechętne mruknięcie czy zaciśnięta ostrzegawczo szczęka. Spuściła wzrok, w ten sposób dając mu chwilę czy dwie na opanowanie zdradliwych odruchów. - Masz rację, to było głupie z mojej strony - odpowiedziała pojednawczo, nie zastanawiając się nawet, kiedy i jak spędzali chwile wolne czarodzieje pokroju Wrońskich. Co prawda na początku zaznaczył, że domek letniskowy powinien być pusty o tej porze roku, lecz skoro Londyn nie był już taki bezpieczny jak jeszcze kilka tygodni temu, czy jego bliscy nie mogli szukać w nim schronienia...? Zaraz jednak rozmowa zeszła na inny, lecz wciąż powiązany z rodziną Daniela temat. - Ale byliście, kiedyś? - zainteresowała się z mieszanymi uczuciami, łudząc się, że dzięki temu zrozumie jego sytuację trochę lepiej. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi; pamiętała go z czasów szkoły, pamiętała też, że nie mógł narzekać na za krótkie, podniszczone szaty czy spędzanie całych wakacji w czterech ścianach, mimo to nie podejrzewała, by wywodzący się z odległego kraju Wrońscy mieli korzenie sięgające wyższych sfer. Bez znajomości kultury tamtego kraju nie była w stanie w pełni zrozumieć tego, o czym zaczął mówić. - Oczywiście - dodała, kiedy już obruszył się i uciął temat. Do tego też mogą wrócić później.
Zamarła w bezruchu i spięła się w reakcji na dosłyszane hałasy. Ostrzegła mężczyznę, a ten postąpił krok do przodu, oddzielając ją tym samym od ewentualnego zagrożenia. Nie była nawet w stanie oponować, w ciszy oczekując dalszego rozwoju sytuacji... I naprawdę głupio poczuła się dopiero wtedy, gdy przypomniał jej, że niedaleko stąd znajdował się bar, że to nie siły Ministerstwa, a zbłąkany pijaczek, który najwidoczniej niewiele robił sobie z faktu, że w każdej chwili mógł natknąć się na dementora czy patrol. Pokiwała krótko głową, po czym posłusznie ruszyła we wskazanym kierunku, stale trzymając się blisko Wrońskiego. Resztę drogi przebyła w ciszy, kurczowo ściskając różdżkę, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu zagrożenia. Po pełnym nerwów kwadransie dotarli na obrzeża miasta, przed opuszczony dom, który podobno miał być ich drogą na wolność. - Jesteśmy sami? - zapytała szeptem w reakcji na rzucone przez towarzysza zaklęcie. A kiedy już upewnili się, że są bezpieczni, ostrożnie podążyła za nim aż do dziury w murze prowadzącej poza bariery teleportacyjne.
| 2xzt
Mimowolnie potarła ramiona, bardziej po to, by się uspokoić niż w celu ogrzania się, choć niewątpliwie im dłużej stali pod pomnikiem, tym bardziej byli przemoczeni; stale pilnowała się, by nie zdawać zbyt wielu pytań, nie zniechęcić towarzysza do rozmowy, lecz niektórych nawyków nie mogła i nie chciała się pozbyć - nie robiła tego świadomie, nie traktowała go przecież jak przesłuchiwanego podejrzanego, a mimo to odruchowo śledziła jego ruchy uważnym, nienachalnym wzrokiem, szukając w mimice twarzy i mowie ciała wskazówek. - Inaczej? - powtórzyła powoli, nie przejmując się szorstkością, która wybrzmiała w głosie czarodzieja. Im bardziej niechętnie o tym mówił, tym mocniej rozpalał jej ciekawość. Nie miała - nie mogła mieć - pojęcia, że i on był na ulicach Londynu wspomnianej nocy. Myślała raczej, że zaszywał się wtedy na bezpiecznym Nokturnie; bo przecież tam Ministerstwo nie powinno szukać czarodziejów mugolskiego pochodzenia... prawda? Tam nie powinno dochodzić do walk. - Możemy o tym porozmawiać jak już się stąd wydostaniemy - zaproponowała miękko, przelotnie odwracając wzrok w kierunku odchodzących od placu uliczek. Nie chciała go rozgniewać, a jednocześnie nie miała zamiaru dać temu tematowi umrzeć. Czego szukał pierwszego kwietnia poza domem? I czy doświadczył czegoś równie wstrząsającego, co one? A co najważniejsze - kogo wspomógł swą różdżką...? Nie brzmiał, jak gdyby był szczególnie zadowolony z utrudnień, jakie wynikały z przeczesujących miasto patroli, a mimo to dał się zarejestrować... Wtedy jednak Wroński odbił piłeczkę, skutecznie utrudniając skupienie się na rozważeniu wszelkich za i przeciw, podsumowaniu zebranych do tej pory informacji. - Ja? - Na krótką chwilę wyraz twarzy strażniczki uległ zmianie; wygięła usta w brzydkim grymasie, niechętnie przypominając sobie, na czym upłynęły jej ostatnie dni. - Dochodziłam do siebie. Szykowałam się do ucieczki. Próbowałam uciec... Nie mam tu już czego szukać. - Z każdym kolejnym słowem narastały w niej silne, z trudem utrzymywane na wodzy emocje. Nie wiedziała, dlaczego mu to mówi. Ani czy nie powinna rozwinąć tematu, czy chciała go rozwijać. Musiał pamiętać, że pracowała w departamencie przestrzegania prawa czarodziejów, departamencie, który doznał rozłamu. Teraz zaś otrzymał potwierdzenie, po której opowiedziała się stronie. Nie potrafiłaby podporządkować się nowej władzy, przyłożyć ręki do zainicjowanej przez Malfoya czystki... Nawet jeśli utrata pracy i postawienie pod znakiem zapytania całej dotychczasowej kariery bolało jeszcze gorzej niż... niż połamanie wszystkich żeber. Może miał rację, może wszyscy mieli rację, że to nie było zajęcie dla niej.
Dostrzegła cień, który przemknął przez twarz Wrońskiego, jej uwadze nie umknęło też niechętne mruknięcie czy zaciśnięta ostrzegawczo szczęka. Spuściła wzrok, w ten sposób dając mu chwilę czy dwie na opanowanie zdradliwych odruchów. - Masz rację, to było głupie z mojej strony - odpowiedziała pojednawczo, nie zastanawiając się nawet, kiedy i jak spędzali chwile wolne czarodzieje pokroju Wrońskich. Co prawda na początku zaznaczył, że domek letniskowy powinien być pusty o tej porze roku, lecz skoro Londyn nie był już taki bezpieczny jak jeszcze kilka tygodni temu, czy jego bliscy nie mogli szukać w nim schronienia...? Zaraz jednak rozmowa zeszła na inny, lecz wciąż powiązany z rodziną Daniela temat. - Ale byliście, kiedyś? - zainteresowała się z mieszanymi uczuciami, łudząc się, że dzięki temu zrozumie jego sytuację trochę lepiej. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi; pamiętała go z czasów szkoły, pamiętała też, że nie mógł narzekać na za krótkie, podniszczone szaty czy spędzanie całych wakacji w czterech ścianach, mimo to nie podejrzewała, by wywodzący się z odległego kraju Wrońscy mieli korzenie sięgające wyższych sfer. Bez znajomości kultury tamtego kraju nie była w stanie w pełni zrozumieć tego, o czym zaczął mówić. - Oczywiście - dodała, kiedy już obruszył się i uciął temat. Do tego też mogą wrócić później.
Zamarła w bezruchu i spięła się w reakcji na dosłyszane hałasy. Ostrzegła mężczyznę, a ten postąpił krok do przodu, oddzielając ją tym samym od ewentualnego zagrożenia. Nie była nawet w stanie oponować, w ciszy oczekując dalszego rozwoju sytuacji... I naprawdę głupio poczuła się dopiero wtedy, gdy przypomniał jej, że niedaleko stąd znajdował się bar, że to nie siły Ministerstwa, a zbłąkany pijaczek, który najwidoczniej niewiele robił sobie z faktu, że w każdej chwili mógł natknąć się na dementora czy patrol. Pokiwała krótko głową, po czym posłusznie ruszyła we wskazanym kierunku, stale trzymając się blisko Wrońskiego. Resztę drogi przebyła w ciszy, kurczowo ściskając różdżkę, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu zagrożenia. Po pełnym nerwów kwadransie dotarli na obrzeża miasta, przed opuszczony dom, który podobno miał być ich drogą na wolność. - Jesteśmy sami? - zapytała szeptem w reakcji na rzucone przez towarzysza zaklęcie. A kiedy już upewnili się, że są bezpieczni, ostrożnie podążyła za nim aż do dziury w murze prowadzącej poza bariery teleportacyjne.
| 2xzt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
25 maja?
Padało, jak zwykle przed tą okropną rzeźbą. Steffen, naiwnie nawet tego nie zauważył, bo przybył na miejsce jako szczur i zazwyczaj miał lepsze rzeczy do roboty niż wystawanie pod pomnikiem Brungundy, czy tam Brynhilundy. Przemienił się kilka ulic od punktu zbiórki, a potem ruszył na miejsce z podniesioną głową i wmawiając sobie, że mżawka wcale nie psuje mu fryzury. Nie chciał zakładać na razie kaptura, żeby nie wyglądać podejrzanie. Był w końcu praworządnym obywatelem, pracownikiem banku, zwyczajnym szarakiem z zarejestrowaną różdżką.
Tyle, że czekał tutaj na kogoś, kto wcale nie powinien kręcić się po Londynie. Dopiero przy pomniku naszły go lekkie wyrzuty sumienia - może nigdy nie powinien wysnuwać tego pomysłu? Z drugiej strony - czas to pieniądz, wszyscy byli dorośli, a on nie mógł bezustannie prosić o pomoc tych samych osób. Usiłował sobie wmówić, że wszystko będzie w porządku, ale wiedział przecież, że Londyn nie jest zupełnie bezpieczny. Dlatego czujnie rozglądał się po okolicy, czekając na umówione spotkanie. W razie kłopotów gotów albo ostrzec swoją towarzyszkę albo uciekać, ale w głębi serca liczył na spokojną noc i możliwość kontynuowania celu dzisiejszego spotkania. Głupio byłoby kończyć lekcję transmutacji jeszcze zanim się zaczęła.
Stercząc pod Brunhuhildą czy jak jej tam, uświadomił sobie, że dawno nie chodził po mieście po zmroku. Odkąd kupił dom w Dolinie Godryka, ewakuował się tam zaraz po zakończeniu zmiany w Gringottcie - ostatnio zresztą samo szkolenie dla nowego specjalisty odbywało się zresztą w terenie. Steff wolał więc starannie omijać stolicę Anglii (zarówno fizycznie, jak i w swoich myślach) i nie konfrontować się ze strachem, jaki pozostał w nim po Bezksiężycowej Nocy. Był szczęściarzem, że nic mu się wtedy nie stało, że nie był celem ataku, ale przed oczyma nadal widział leżące na ulicach trupy, nadal pamiętał śmierć swojej sąsiadki z kamienicy, nadal czuł się bezsilny... Dość. Czas stawić temu czoła.
ekwipunek: Kameleon (1 porcja, stat. 31), Eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 30, moc +15), Eliksir Garota (1 porcja, stat. 31), Płynne srebro (1 porcja, stat. 31), różdżka [R], złoto leprekonusów, woreczek ze skóry wsiąkiewki, brzękadło, łajnobomba
Padało, jak zwykle przed tą okropną rzeźbą. Steffen, naiwnie nawet tego nie zauważył, bo przybył na miejsce jako szczur i zazwyczaj miał lepsze rzeczy do roboty niż wystawanie pod pomnikiem Brungundy, czy tam Brynhilundy. Przemienił się kilka ulic od punktu zbiórki, a potem ruszył na miejsce z podniesioną głową i wmawiając sobie, że mżawka wcale nie psuje mu fryzury. Nie chciał zakładać na razie kaptura, żeby nie wyglądać podejrzanie. Był w końcu praworządnym obywatelem, pracownikiem banku, zwyczajnym szarakiem z zarejestrowaną różdżką.
Tyle, że czekał tutaj na kogoś, kto wcale nie powinien kręcić się po Londynie. Dopiero przy pomniku naszły go lekkie wyrzuty sumienia - może nigdy nie powinien wysnuwać tego pomysłu? Z drugiej strony - czas to pieniądz, wszyscy byli dorośli, a on nie mógł bezustannie prosić o pomoc tych samych osób. Usiłował sobie wmówić, że wszystko będzie w porządku, ale wiedział przecież, że Londyn nie jest zupełnie bezpieczny. Dlatego czujnie rozglądał się po okolicy, czekając na umówione spotkanie. W razie kłopotów gotów albo ostrzec swoją towarzyszkę albo uciekać, ale w głębi serca liczył na spokojną noc i możliwość kontynuowania celu dzisiejszego spotkania. Głupio byłoby kończyć lekcję transmutacji jeszcze zanim się zaczęła.
Stercząc pod Brunhuhildą czy jak jej tam, uświadomił sobie, że dawno nie chodził po mieście po zmroku. Odkąd kupił dom w Dolinie Godryka, ewakuował się tam zaraz po zakończeniu zmiany w Gringottcie - ostatnio zresztą samo szkolenie dla nowego specjalisty odbywało się zresztą w terenie. Steff wolał więc starannie omijać stolicę Anglii (zarówno fizycznie, jak i w swoich myślach) i nie konfrontować się ze strachem, jaki pozostał w nim po Bezksiężycowej Nocy. Był szczęściarzem, że nic mu się wtedy nie stało, że nie był celem ataku, ale przed oczyma nadal widział leżące na ulicach trupy, nadal pamiętał śmierć swojej sąsiadki z kamienicy, nadal czuł się bezsilny... Dość. Czas stawić temu czoła.
ekwipunek: Kameleon (1 porcja, stat. 31), Eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 30, moc +15), Eliksir Garota (1 porcja, stat. 31), Płynne srebro (1 porcja, stat. 31), różdżka [R], złoto leprekonusów, woreczek ze skóry wsiąkiewki, brzękadło, łajnobomba
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Pomnik Płaczącej Brynhildy
Szybka odpowiedź