Pomnik Płaczącej Brynhildy
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Płaczącej Brynhildy
Pomnik płaczącej Brynhildy został wzniesiony na cześć matczynej miłości - która, jak każdy wie, nie posiada granic ani mierzalności. Matki kochają najmocniej, całkowicie i z całego serca, nie zwracając się przeciw własnym dzieciom. Taka sama była Brynhilda, która zmarła z rąk własnego syna, do końca swojego życia broniąc go przed innymi, wierząc w jego dobroć. Pomnik postawiono dla upamiętnienia uczucia, jednak nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego od lat niezmiennie pada wokół niego deszcz. Mawia się, że to matka roni łzy nad wyborami, których dokonał jej syn, skazany na dożywotnie więzienie za swoje zbrodnie - w którym też dokonał żywota.
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
7 czerwca jednak <3
W przeciwieństwie do niego miała na sobie pelerynę z kapturem mocno naciągniętym na głowę — padało, uznała to za pretekst, by móc się w jego cieniu ukryć. Mżawka jednak osiadła na jej twarzy, do skroni przykleiły się ciemne kosmyki wypadających do przodu włosów. Nie powinno jej tu być, a powłóczysty materiał nie sprawiał, że była dzięki temu niewidoczna. W torbie mała jednak jeszcze jedną, szczególną i bardzo rzadką. Cienki, połyskujący materiał, według zapewnień pewnego kupca miał sprawić, że naprawdę zniknie, jeśli tylko będzie potrzebowała. Miała nadzieję, że nie będą musieli jej użyć. Ani ona, ani Steffen, któremu miała dziś towarzyszyć. Podróżowanie po Londynie niosło ze sobą olbrzymie ryzyko, odkąd na ulicach zawisły listy gończe z jej podobizną. Ale nie powstrzymywało to ani jej, ani pozostałych przed patrolami, poszukiwaniem potrzebujących, czy zabezpieczaniem miejsc, które chcieli ochronić przed swoim przeciwnikami.
Kiedy dostrzegła szczupłą sylwetkę Steffena przyspieszyła kroku i przystanęła obok niego, uśmiechając się do niego lekko, blado. Serce dudniło jej w piersi, ale nie bała się. Rozejrzała się uważnie dookoła, dziwny dźwięk zaburzał ciszę już od dłuższego czasu, ale nie potrafiła go z niczym porównać.
— Jesteś pewien?— Tego co, zamierzali dziś zrobić. Miotłę przełożyła do lewej ręki, prawą upewniła się, że w niewielkiej torbie pod peleryną ma najpotrzebniejsze rzeczy. — Słyszałeś to?— Zmarszczyła brwi, obracając się przez ramię. Widząc postać jakiegoś typa, popchnęła lekko Steffena za pomnik i sama ukryła się zaraz za nim. — Czy to jakiś turysta?— Zdziwiła się, próbując przyjrzeć mężczyźnie. Czarodziej wyglądał jednak obco, trzymał za to czarodziejski aparat, którym raz po raz robił zdjęcia. Kiedy intensywne światło błysnęło w ich stronę, skuliła się i sięgnęła po różdżkę. — Co za gnida...— szepnęła, wyglądając za rzeźbę, by sprawdzić, czy zrobił to przypadkiem, czy może ich dostrzegł. Ktokolwiek to był, nie potrzebowali ani świadków, ani tym bardziej siebie uwiecznionych na ruchomych fotografiach, które mogłyby trafić do gazety.
— Musimy mu przeszkodzić. Confundus — mruknęła, celując w aparat czarodzieja z nadzieją, że ten przestanie działać.
| mam ze sobą: różdżkę, miotłę, woreczek ze skóry wsiąkiweki i eliksir lodowego płaszcza (1 porcja, stat. 28) [?]
W przeciwieństwie do niego miała na sobie pelerynę z kapturem mocno naciągniętym na głowę — padało, uznała to za pretekst, by móc się w jego cieniu ukryć. Mżawka jednak osiadła na jej twarzy, do skroni przykleiły się ciemne kosmyki wypadających do przodu włosów. Nie powinno jej tu być, a powłóczysty materiał nie sprawiał, że była dzięki temu niewidoczna. W torbie mała jednak jeszcze jedną, szczególną i bardzo rzadką. Cienki, połyskujący materiał, według zapewnień pewnego kupca miał sprawić, że naprawdę zniknie, jeśli tylko będzie potrzebowała. Miała nadzieję, że nie będą musieli jej użyć. Ani ona, ani Steffen, któremu miała dziś towarzyszyć. Podróżowanie po Londynie niosło ze sobą olbrzymie ryzyko, odkąd na ulicach zawisły listy gończe z jej podobizną. Ale nie powstrzymywało to ani jej, ani pozostałych przed patrolami, poszukiwaniem potrzebujących, czy zabezpieczaniem miejsc, które chcieli ochronić przed swoim przeciwnikami.
Kiedy dostrzegła szczupłą sylwetkę Steffena przyspieszyła kroku i przystanęła obok niego, uśmiechając się do niego lekko, blado. Serce dudniło jej w piersi, ale nie bała się. Rozejrzała się uważnie dookoła, dziwny dźwięk zaburzał ciszę już od dłuższego czasu, ale nie potrafiła go z niczym porównać.
— Jesteś pewien?— Tego co, zamierzali dziś zrobić. Miotłę przełożyła do lewej ręki, prawą upewniła się, że w niewielkiej torbie pod peleryną ma najpotrzebniejsze rzeczy. — Słyszałeś to?— Zmarszczyła brwi, obracając się przez ramię. Widząc postać jakiegoś typa, popchnęła lekko Steffena za pomnik i sama ukryła się zaraz za nim. — Czy to jakiś turysta?— Zdziwiła się, próbując przyjrzeć mężczyźnie. Czarodziej wyglądał jednak obco, trzymał za to czarodziejski aparat, którym raz po raz robił zdjęcia. Kiedy intensywne światło błysnęło w ich stronę, skuliła się i sięgnęła po różdżkę. — Co za gnida...— szepnęła, wyglądając za rzeźbę, by sprawdzić, czy zrobił to przypadkiem, czy może ich dostrzegł. Ktokolwiek to był, nie potrzebowali ani świadków, ani tym bardziej siebie uwiecznionych na ruchomych fotografiach, które mogłyby trafić do gazety.
— Musimy mu przeszkodzić. Confundus — mruknęła, celując w aparat czarodzieja z nadzieją, że ten przestanie działać.
| mam ze sobą: różdżkę, miotłę, woreczek ze skóry wsiąkiweki i eliksir lodowego płaszcza (1 porcja, stat. 28) [?]
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 35
'k100' : 35
Steffen czuł się niewidzialny dzięki swojemu talentowi, szczury wtapiały się w końcu w miejski tłum. Na pewno uspokoiłoby go za to, że Hannah zaopatrzyła się we własną pelerynę niewidkę. O ile, dość arogancko, wierzył we własną niepozorność i umiejętność przekonującego kłamania o... szukaniu czegoś zupełnie praworządnego na ulicach Londynu, o tyle teraz czuł się odpowiedzialny za towarzyszkę o zbyt znanej twarzy.
Uśmiechnął się uspokajająco - nawet jeśli na co dzień był tylko rycerzem Isabelli, to dziś miał zamiar być rycerzem Hani. Pomijając fakt, że radziła sobie z obroną przed czarną magią lepiej od niego, o czym szczęśliwie nie wiedział. Dzisiejsza wyprawa to jego pomysł i jego odpowiedzialność.
-Jestem, a Ty? - upewnił się, wiedząc, że trudniej być odważnym, gdy nie można uciec zewsząd w postaci szczura. Potem gwałtownie poderwał głowę i zmarszczył brwi. Nie kojarzył typa z "Czarownicy", ale takie aparaty często nosili dziennikarze...
-To może być reporter. - szepnął. -A o tej porze kręcą się tu tylko...gnidy. - wykrzywił gniewnie usta, sięgając po różdżkę. Nikt z plotkarskiej ani naukowej gazety nie byłby na ulicach o tej porze, a dziennikarze Proroka byliby ostrożniejsi, więc... Steffen poczuł się honorowo zobligowany do przepędzenia stąd potencjalnego pracownika "Walczącego Maga". Pomijając to, że facet mógł im bezpośrednio zagrozić, to... co on tu właściwie robił, żerował na cudzej krzywdzie?! Tak się nie godzi!
-Confundus! - syknął zaraz po Hani, kątem oka dostrzegając, że jej zaklęcie było udane i chyba celne. Zuch dziewczyna! Jemu mogła drgnąć z wrażenia ręka, ale chętnie rozwaliłby facetowi aparat całkiem... a jeśli nie wycelował, to dobrze byłoby oszołomić samego nieznajomego.
Nie było jednak czasu obserwować efektu ich starań - może i mężczyzna się ich przestraszył, ale to oni powinni bać się jego.
-W drogę, spadamy! - szepnął, ciągnąc Hanię za rękaw i wciągając ją do bocznej uliczki. Sprawdzał tą drogę wcześniej jako szczur, mogli stąd szybko dobiec do celu ich nocnej schadzki.
/zt x 2
niezależnie od wyniku zaklęcia, Hannah poradziła sobie z dziennikarzem, ale honorowo dobijam jego aparat
Uśmiechnął się uspokajająco - nawet jeśli na co dzień był tylko rycerzem Isabelli, to dziś miał zamiar być rycerzem Hani. Pomijając fakt, że radziła sobie z obroną przed czarną magią lepiej od niego, o czym szczęśliwie nie wiedział. Dzisiejsza wyprawa to jego pomysł i jego odpowiedzialność.
-Jestem, a Ty? - upewnił się, wiedząc, że trudniej być odważnym, gdy nie można uciec zewsząd w postaci szczura. Potem gwałtownie poderwał głowę i zmarszczył brwi. Nie kojarzył typa z "Czarownicy", ale takie aparaty często nosili dziennikarze...
-To może być reporter. - szepnął. -A o tej porze kręcą się tu tylko...gnidy. - wykrzywił gniewnie usta, sięgając po różdżkę. Nikt z plotkarskiej ani naukowej gazety nie byłby na ulicach o tej porze, a dziennikarze Proroka byliby ostrożniejsi, więc... Steffen poczuł się honorowo zobligowany do przepędzenia stąd potencjalnego pracownika "Walczącego Maga". Pomijając to, że facet mógł im bezpośrednio zagrozić, to... co on tu właściwie robił, żerował na cudzej krzywdzie?! Tak się nie godzi!
-Confundus! - syknął zaraz po Hani, kątem oka dostrzegając, że jej zaklęcie było udane i chyba celne. Zuch dziewczyna! Jemu mogła drgnąć z wrażenia ręka, ale chętnie rozwaliłby facetowi aparat całkiem... a jeśli nie wycelował, to dobrze byłoby oszołomić samego nieznajomego.
Nie było jednak czasu obserwować efektu ich starań - może i mężczyzna się ich przestraszył, ale to oni powinni bać się jego.
-W drogę, spadamy! - szepnął, ciągnąc Hanię za rękaw i wciągając ją do bocznej uliczki. Sprawdzał tą drogę wcześniej jako szczur, mogli stąd szybko dobiec do celu ich nocnej schadzki.
/zt x 2
niezależnie od wyniku zaklęcia, Hannah poradziła sobie z dziennikarzem, ale honorowo dobijam jego aparat
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący pod pomnikiem list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący pod pomnikiem list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Daniel Wood – pracownik Ministerstwa Magii, który w lipcu sprzeciwił się swojemu przełożonemu, gdy ten rozkazał mu fizycznie ukarać mężczyznę nieposiadającego dokumentów. Jego ciało zostało znalezione dwa dni później, nosiło na sobie ślady czarnomagicznych tortur.
- Roddy i Danielle Vause – małżeństwo botaników, znalezione martwe w swoim domu na przedmieściach Londynu. Kobieta spodziewała się dziecka. Nad budynkiem podobno można było dostrzec Mroczny Znak.
- Johnson Vanity – sprzątacz, który został zamordowany, gdy próbował ratować życie swojej dziesięcioletniej córki oraz jej mugolskiej przyjaciółki. Dziewczynki uszły z życiem. Johnson został znaleziony dwa dni później w okolicznym śmietniku przez sąsiadkę. Ciało nosiło ślady tortur.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
| 7 sierpnia
Grad opadał na pomnik, raniąc go bezlitośnie, odłupując do słabsze i bardziej wrażliwe fragmenty, które sypały się na ziemię niczym opiłki. Poza tym wieczór był cichy i raczej spokojny: nikomu nie chciało wychodzić się na zewnątrz w taką pogodę bez konkretnego powodu. Zresztą nawet jeśli ktoś szedł, to rozbijający się grad skutecznie zagłuszał jakiekolwiek kroki.
Niespodziewanie coś jakby trzasnęło, a na ulicy pojawiła się postać. Wyglądała, jakby próbowała złapać równowagę, ściskając w rękach przed sobą stary bucik. Nie udało jej się jednak i zarówno but, jak i postać, opadły na ziemię. Wokół rozległ się cichy jęk, ledwo słyszalny przez opady gradu.
Postać była ubrana w poszarzałe, brudne ubrania, które wyraźnie już dawno powinny zostać wymienione na inne. Oblepione brudem i łojem włosy w półmroku nawet nie wyglądały na rude, a zdecydowanie za szczupłe dłonie nie wytrzymały i opuściły bucik na ziemię. Niemal w tym samym czasie, gdy upadała, wokół rozległo się ciche:
– Ał!
Po chwili jedna z rąk wylądowała na głowie, jakby próbowała ją ochronić, zaś postać próbowała stanąć na nogi. Z marnym skutkiem: gdy prawa stopa wylądowała na gradowej kulce, która jakimś cudem nie rozbiła się w trakcie opadania na ziemię, poślizgnęła się po raz kolejny. Po pomruku niezadowolenia postać na chwilę zatrzymała się w bezruchu, zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich oddechów, próbując jakoś odnaleźć się w sytuacji.
Kątem oka zaczęła się powoli rozglądać. Niewiele widziała, ale to zdecydowanie nie było miejsce, w którym miała się pojawić. Przecież miała być znów w Kornwalii, wśród bezpiecznych łąk i zieleni, a nie na wybrukowanym chodniku tuż obok… co to było? Posąg? Zmarszczyła oczy, próbując się zorientować, gdzie wylądowała, ale jej umysł odmawiał posłuszeństwa. Była zmęczona, przestraszona, głodna, a teraz jeszcze obolała – grad na pewno pozostawi ciało całe posiniaczone. W desperacji jednak człowiek potrafi dokonać rzeczy niebywałych i dla samego siebie, o czym przekonała się w ciągu ostatnich lat nie raz. I jeśli teraz, po tym wszystkim, postanowiłaby, że rezygnuje, to chyba nigdy by sobie tego nie darowała. Pewnie zaś w związku z tym stałaby się kolejną Jęczącą Martą, a to napawało ją chyba jeszcze większą grozą, niż trafienie w śliskie łapska Czarnego Pana. Czy innego śmierdziela.
Grad opadał na pomnik, raniąc go bezlitośnie, odłupując do słabsze i bardziej wrażliwe fragmenty, które sypały się na ziemię niczym opiłki. Poza tym wieczór był cichy i raczej spokojny: nikomu nie chciało wychodzić się na zewnątrz w taką pogodę bez konkretnego powodu. Zresztą nawet jeśli ktoś szedł, to rozbijający się grad skutecznie zagłuszał jakiekolwiek kroki.
Niespodziewanie coś jakby trzasnęło, a na ulicy pojawiła się postać. Wyglądała, jakby próbowała złapać równowagę, ściskając w rękach przed sobą stary bucik. Nie udało jej się jednak i zarówno but, jak i postać, opadły na ziemię. Wokół rozległ się cichy jęk, ledwo słyszalny przez opady gradu.
Postać była ubrana w poszarzałe, brudne ubrania, które wyraźnie już dawno powinny zostać wymienione na inne. Oblepione brudem i łojem włosy w półmroku nawet nie wyglądały na rude, a zdecydowanie za szczupłe dłonie nie wytrzymały i opuściły bucik na ziemię. Niemal w tym samym czasie, gdy upadała, wokół rozległo się ciche:
– Ał!
Po chwili jedna z rąk wylądowała na głowie, jakby próbowała ją ochronić, zaś postać próbowała stanąć na nogi. Z marnym skutkiem: gdy prawa stopa wylądowała na gradowej kulce, która jakimś cudem nie rozbiła się w trakcie opadania na ziemię, poślizgnęła się po raz kolejny. Po pomruku niezadowolenia postać na chwilę zatrzymała się w bezruchu, zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich oddechów, próbując jakoś odnaleźć się w sytuacji.
Kątem oka zaczęła się powoli rozglądać. Niewiele widziała, ale to zdecydowanie nie było miejsce, w którym miała się pojawić. Przecież miała być znów w Kornwalii, wśród bezpiecznych łąk i zieleni, a nie na wybrukowanym chodniku tuż obok… co to było? Posąg? Zmarszczyła oczy, próbując się zorientować, gdzie wylądowała, ale jej umysł odmawiał posłuszeństwa. Była zmęczona, przestraszona, głodna, a teraz jeszcze obolała – grad na pewno pozostawi ciało całe posiniaczone. W desperacji jednak człowiek potrafi dokonać rzeczy niebywałych i dla samego siebie, o czym przekonała się w ciągu ostatnich lat nie raz. I jeśli teraz, po tym wszystkim, postanowiłaby, że rezygnuje, to chyba nigdy by sobie tego nie darowała. Pewnie zaś w związku z tym stałaby się kolejną Jęczącą Martą, a to napawało ją chyba jeszcze większą grozą, niż trafienie w śliskie łapska Czarnego Pana. Czy innego śmierdziela.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 13.08.23 21:51, w całości zmieniany 1 raz
Wojna paskudnie dobierała się do trzewi zabiedzonego mężczyzny, mącąc nieprzyjemnie w odmętach ostatku wszelkiej moralności. Sierpniowy upał dawał się we znaki, finalnie zwiastując nieprzyjemnością spadającego bezwładnie gradu. Snuł się w tych okolicach nie bez celu, ledwie parę dni wcześniej zgodził się wszakże załatwić podobnego sobie oszusta dobrze znaną im obojgu bronią. Złodziej miał okraść złodzieja, a najlepiej wydać go jeszcze w ręce poznanej w Parszywym kobiety. Dojrzałej, majestatycznej, zachwycającą urodą, ale też wzburzającą krew w powszechności niewiedzy i nienormalnego lęku. Miała nad nim przewagę pieniądza, miała też przewagę silnego nazwiska i sposobności, by za jednym kiwnięciem paluszka zgnieść go doszczętnie za trochę niesubordynacji. W ramach wynagrodzenia wzgardził jednak proponowanym złotem, zamiast niego żądając zawadiacko enigmatycznej przysługi. Nic konkretnego nie majaczyło, jak na razie, w młodzieńczym umyśle, ale za jakiś czas mógłby nieprzyjemnie przypomnieć się reminiscencją drażniącego długu. Ona nie zgodziła się jednakże przystać na taką propozycję, bo trącała zbyteczną niepewnością; nie dziwił się sprzeciwowi, choć szczerze wierzył, że wynegocjuje lepsze warunki zawieranej umowy. Zwłaszcza, że nie był losowym, ulicznym oprychem, tylko nie lada specjalistą w fachu, który po łajdacku wydać miał nie tak bardzo szkodliwą hienę cmentarną. Knypek nie zasłużył na swój los, ale Michael nie miał straszyć go przecież zupełnie na serio. Chciał dostać w swoje ręce kosztowności, odebrane nieboszczykowi z grzęznącego głęboko pod ziemią grobu; gdyby cwaniak stawiał się zanadto, o miejscu jego kryjówki szepnie jeszcze słówko niewinne swojej zleceniodawczyni. Stał się bezwzględny, pozbawiony już chyba doszczętnie empatii, bo cały ten chaos odebrał mu uczucie swobody i znajome, ważne dla duszy twarzyczki. Nie pojawiały się w porcie już od dłuższego czasu, więc naturalnie spisał ich wszystkich na straty. Nie lada zaskoczenie sięgnęło snującej się w napięciu statury, zdeterminowanej w imieniu powierzonej misji, zarazem zgoła niepewnej, co do zbliżającej się rychło konfrontacji; niedaleko za plecami, w dominującym hałasie kapryśnej pogody, dosłyszał alarmujący trzask teleportacji. Naturalnie złapał za różdżkę, zaraz przyległ do znajdującego się nieopodal muru, jakby w wierze, że nie przyjdzie mu mierzyć się z domniemanym wrogiem. Wścibsko obejrzał się jednak za siebie, nie mogąc usidlić własnej ciekawości; majacząca sylwetka wyglądała dość niewinnie, a nawet rozczulająco żałośnie. Bynajmniej nie przypominała mu narwanych urzędasów, gotowych trafić go zaraz zmyślną inkantacją; bynajmniej nie przypominała zagrażających życiu figur śmierdzących nikczemnością. Słusznie też przypomniał sobie o rozejmie, który chronił tyłki wszystkich; polityczna wydmuszka zdawała się jednak narastać z wolna niepewnością, aż wreszcie przyjdzie wybuchnąć jej w pełnej stanowczości. Nigdy wcześniej nie lękał się przyszłości aż tak bardzo; z jakiegoś powodu sądził wszakże, że i jego niebawem bardziej dotkliwie dosięgną skutki prowadzonego konfliktu. Nawet jeśli konsekwentnie zarzekał się, że cały ten zamęt go nie dotyczył. W wyrazie nienormalnej empatii zbliżył się jednak do niewyglądającej groźnie kobiety; bliżej dopiero ujrzał burzę rudych włosów, znajome rysy twarzy, kojarzącą się z konkretnym imieniem manierę. Niemożliwe.
— Gwen? — spytał niepewnie, bo mogła zawodzić go pamięć. Albo oczy. — Co ty tu robisz? — dodał zaraz, poszukując sensownej odpowiedzi na zastałą okoliczność. Londyn śmierdział wciąż trupami mugoli; niesłusznie pojawiała się w tym miejscu, choć w trakcie zawieszenia broni nic jej teoretycznie nie groziło. Wyglądała okropnie. — Nie powinno cię tu być — stwierdził po chwili namysłu, jakby sterczenie przy pomniku w samym sercu stolicy trącało nierozsądkiem. Po co tyle ryzykowała?
— Gwen? — spytał niepewnie, bo mogła zawodzić go pamięć. Albo oczy. — Co ty tu robisz? — dodał zaraz, poszukując sensownej odpowiedzi na zastałą okoliczność. Londyn śmierdział wciąż trupami mugoli; niesłusznie pojawiała się w tym miejscu, choć w trakcie zawieszenia broni nic jej teoretycznie nie groziło. Wyglądała okropnie. — Nie powinno cię tu być — stwierdził po chwili namysłu, jakby sterczenie przy pomniku w samym sercu stolicy trącało nierozsądkiem. Po co tyle ryzykowała?
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Tkwiła w stanie apatii przez kilka dłuższych chwil, mając wrażenie, że jest w jakimś złym śnie, w którym zaraz pojawi się pozbawiony butów trup. W ostatnim czasie śniła o nim często, ale wcale nie najczęściej. Jej mroczne wizje najczęściej przedstawiały bliskich, tych, za którymi tak bardzo tęskniła, pozbawionych życia, w najróżniejszych, najstraszliwszych konfiguracjach. Sny już dawno przestały być przystanią spokoju dla młodej panny Grey.
Z tego dziwnego stanu wyrwał ją dopiero głos. Męski, jakby… znajomy? Choć w pierwszej chwili nie potrafiła go przypasować do żadnej znajomej twarzy. Dopiero gdy pojawił się w zasięgu jej wzroku zorientowała się, komu udało się na nią natrafić.
– Micheal? – spytała słabym tonem. – Gdzie… tu…? Nie powinno… – Wciąż trzymała się za głowę, mrużąc oczy i wyraźnie walcząc ze swoim ciałem, próbując jakoś poskładać je do kupy i zmusić do jakiegokolwiek zintegrowanego działania. Nie dało się jednak ukryć, że przysparzało jej to co najmniej dużą trudność.
Zamknęła oczy jeszcze na chwilę, pozwalając odpowiednim wspomnieniom wskoczyć na swoje miejsce. Ostatnim razem widzieli się ze Scalettą w marcu. Ale nie w tym, w zeszłym, minęła już przecież wiosna, prawda? To było jeszcze w innym świecie, w innej rzeczywistości i… Na Merlina, skoro on tu był, to musiała być przecież w…
– LONDYN – wydobyło się z jej gardła jednym tchem, a całe ciało dziewczyny podskoczyło. Zaczęła wstawać, zdecydowanie gwałtowniej, niż powinna, chwiejąc się. – Michael… ja… jak… co ja robię… w Londynie? – Zielono-niebieskie oczy panny Grey były szeroko otwarte i wpatrywały się w Scalettę tak, jakby rzeczywiście miał odpowiedź na to pytanie.
W końcu leżący na posadzce but, świstoklik, miał być bezpiecznym środkiem transportu. Miał od razu zabrać ją do Kornwalii, tam, gdzie nic jej nie groziło, tam, gdzie od razu mogłaby się skryć w bezpiecznym domostwie Macmillanów, przytulając swojego ukochanego psa na powitanie i opowiadając Heathowi ciepłą bajkę na dobranoc. Ten jednak postanowił spłatać jej figla, zabierając ją zdecydowanie nie tam, gdzie powinien. Dlaczego? Czy się zepsuł w trakcie? Czy jego data ważności minęła? Czy w ogóle świstokliki mają coś takiego, jak data ważności? Albo od początku był wadliwy?
Z tego dziwnego stanu wyrwał ją dopiero głos. Męski, jakby… znajomy? Choć w pierwszej chwili nie potrafiła go przypasować do żadnej znajomej twarzy. Dopiero gdy pojawił się w zasięgu jej wzroku zorientowała się, komu udało się na nią natrafić.
– Micheal? – spytała słabym tonem. – Gdzie… tu…? Nie powinno… – Wciąż trzymała się za głowę, mrużąc oczy i wyraźnie walcząc ze swoim ciałem, próbując jakoś poskładać je do kupy i zmusić do jakiegokolwiek zintegrowanego działania. Nie dało się jednak ukryć, że przysparzało jej to co najmniej dużą trudność.
Zamknęła oczy jeszcze na chwilę, pozwalając odpowiednim wspomnieniom wskoczyć na swoje miejsce. Ostatnim razem widzieli się ze Scalettą w marcu. Ale nie w tym, w zeszłym, minęła już przecież wiosna, prawda? To było jeszcze w innym świecie, w innej rzeczywistości i… Na Merlina, skoro on tu był, to musiała być przecież w…
– LONDYN – wydobyło się z jej gardła jednym tchem, a całe ciało dziewczyny podskoczyło. Zaczęła wstawać, zdecydowanie gwałtowniej, niż powinna, chwiejąc się. – Michael… ja… jak… co ja robię… w Londynie? – Zielono-niebieskie oczy panny Grey były szeroko otwarte i wpatrywały się w Scalettę tak, jakby rzeczywiście miał odpowiedź na to pytanie.
W końcu leżący na posadzce but, świstoklik, miał być bezpiecznym środkiem transportu. Miał od razu zabrać ją do Kornwalii, tam, gdzie nic jej nie groziło, tam, gdzie od razu mogłaby się skryć w bezpiecznym domostwie Macmillanów, przytulając swojego ukochanego psa na powitanie i opowiadając Heathowi ciepłą bajkę na dobranoc. Ten jednak postanowił spłatać jej figla, zabierając ją zdecydowanie nie tam, gdzie powinien. Dlaczego? Czy się zepsuł w trakcie? Czy jego data ważności minęła? Czy w ogóle świstokliki mają coś takiego, jak data ważności? Albo od początku był wadliwy?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Apatyczna sylwetka rudowłosej kobiety majaczyła niewiadomą i dość nikłym wspomnieniem dawnych czasów. Tych jeszcze sprzed wojny, kiedy grzesznie odważyli się rozmawiać o polityce pośród milczących wymownie regałów biblioteki; tych jeszcze sprzed fatalnego rozlewu krwi, kiedy jej największym zmartwieniem było wypędzenie z własnej klitki paru irytujących własną obecnością bahanek. Rzeczywistość zmieniła się jednak znacząco, czerwieniąc się matowym blaskiem przelewanej bez sensu krwi. Z Tamizy wyłaził smród dogorywających na dnie topielców; zewsząd łypały nań zburzone mury starych kamienic; w rowie spokoju szukały zbezczeszczone szczątki tutejszych mugoli. Na ulicy cudze kieszenie dudniły przykrą pustką; żołądek regularnie wywracał mu się do góry nogami, gdy naiwną myślą pragnął odciągnąć od świadomości drażniące uczucie głodu. Jedno zaledwie się nie zmieniło — powszedniość skurwysyństwa, do którego sam zresztą dokładał osobistą cegiełkę. Szczęśliwie nie miała o tym pojęcia, w innym wypadku, być może, spojrzałaby na niego z odrazą, czającą się w oczach jako łaskawy prezent od zdegradowanej istnieniem dziewczyny. Kobiety, która niczym nie zasłużyła sobie na istnienie w czeluściach kolejnych kryjówek; młodej czarownicy, dla której świat z dnia na dzień runął obliczem trwogi. Tylko dlatego, że miała nieczystą krew; tylko dlatego, że popieprzeni rasiści nie dawali jej przestrzeni do funkcjonowania. Tak po prostu. On wątpił wszakże, by żądała od świata więcej. Przyniesione z odległych krańców kraju siniaki były świadectwem walki o życie, może też wynikiem heroicznej walki o przyszłość innych uciśnionych. Jego ten konflikt nie dotyczył, ze stabilną głową na karku dbał jedynie o własne przetrwanie. Dość egoistycznie, ale żadna motywacja nie ciągnęła go w stronę rychłej śmierci. Nie szukał kata dla następującej niegodnie egzekucji; sam rozliczał się bowiem z osobistych grzechów, kwestie odbycia stosownej kary pozostawiwszy na inny dogodny termin. Pokornie chylił czoła przed jarzmem własnych wyrzutów, ale wciąż nie ulegał im doszczętnie. W chwili kryzysu wolał odurzyć się beznamiętnie podłym rumem albo narkotycznym szajsem, miast bić się cierpiętniczo w pierś. Starość miała być kresem, i zarazem początkiem, podjętej pokuty. Wpierw należało jednak tej leciwości w ogóle dożyć.
— Dobrze się czujesz? — spytał retorycznie, znając przecież odpowiedź, choć w tonie głosu kryła się niespotykana troska. Coś na wzór trącającego litością przejęcia. Nie potrzebował ściągać na siebie kłopotów, równie zbędna byłaby kolejna twarz kwitnąca powszechną obawą, ale nieludzkim byłoby porzucić ją tu teraz. Zwłaszcza, gdy w popłochu dziwacznego haju i zalewającym miasto gradzie niemo próbowała odnaleźć bezpieczeństwo. I chyba samą siebie. Ostatnie miesiące nie mogły jej służyć; wyglądała nędznie, ponuro, źle. Śmierć i obłęd iskrzyły w jej tęczówkach, ale tylko przez chwilę; zaraz odzyskała wszakże utracony rezon i zaczęła mówić. Bardziej zrozumiale, w jawnej potrzebie komunikacji, z wycieńczeniem sytuacją między drżącymi wargami.
— Nie wiem, Gwen. Jest rozejm, ale... — wydusił, wzrokiem lustrując leżącego nieopodal buta. Wadliwy świstoklik zapędził ją w samo epicentrum morderczej zagłady. Zawieszenie broni było jednak ideologiczną wydmuszką, gotową pęknąć katastrofalnie w sprzyjającej chwili. Nie powinno cię tu być. — Chodź. — Podał jej dłoń i zaciągnął w pobliski zaułek. Coby pogodowa fanaberia nie obijała im nieznośnie głów, a ona poskładała się wreszcie z myślami. Czy mógł jej jakkolwiek pomóc?
— Dobrze się czujesz? — spytał retorycznie, znając przecież odpowiedź, choć w tonie głosu kryła się niespotykana troska. Coś na wzór trącającego litością przejęcia. Nie potrzebował ściągać na siebie kłopotów, równie zbędna byłaby kolejna twarz kwitnąca powszechną obawą, ale nieludzkim byłoby porzucić ją tu teraz. Zwłaszcza, gdy w popłochu dziwacznego haju i zalewającym miasto gradzie niemo próbowała odnaleźć bezpieczeństwo. I chyba samą siebie. Ostatnie miesiące nie mogły jej służyć; wyglądała nędznie, ponuro, źle. Śmierć i obłęd iskrzyły w jej tęczówkach, ale tylko przez chwilę; zaraz odzyskała wszakże utracony rezon i zaczęła mówić. Bardziej zrozumiale, w jawnej potrzebie komunikacji, z wycieńczeniem sytuacją między drżącymi wargami.
— Nie wiem, Gwen. Jest rozejm, ale... — wydusił, wzrokiem lustrując leżącego nieopodal buta. Wadliwy świstoklik zapędził ją w samo epicentrum morderczej zagłady. Zawieszenie broni było jednak ideologiczną wydmuszką, gotową pęknąć katastrofalnie w sprzyjającej chwili. Nie powinno cię tu być. — Chodź. — Podał jej dłoń i zaciągnął w pobliski zaułek. Coby pogodowa fanaberia nie obijała im nieznośnie głów, a ona poskładała się wreszcie z myślami. Czy mógł jej jakkolwiek pomóc?
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Po pierwszym szoku organizm powoli dochodził do siebie. Wciąż była osłabiona, a jej ciało drżało, jednak była już w stanie lepiej określić, co i gdzie boli, co jest nie tak. Posiniaczona okolica żeber sprawiała ból przy każdym oddechu, o czym Michael nie mógł wiedzieć. Na jej kościstych nadgarstkach wykwitły siniaki, a podarte, znoszone spodnie sugerowały, że i kolana rudowłosej nie są w całości. Czuła w tym miejscu pieczenie. Skacząc w stronę świstoklika, chwytając się go jak ostatniej deski ratunku (którą nomen omen przecież był) musiała je poharatać. Powoli zaczynały pulsować bólem. W tym wszystkim nie pomagał grad, który co rusz uderzał w niczym nie chronioną głowę dziewczyny.
Nie była w stanie dłużej ustać samodzielnie. Oparła się ciężarem o ramię Michaela, próbując złapać równowagę. Ciepło cudzego ciała, nawet w tak niesprzyjających okolicznościach przyrody, od razu przyniosło odrobinę ulgi. Teraz, nawet jeśli coś się stanie, to przynajmniej nie będą w tym sami. Nie będą, prawda? Michael nie mógłby… nie doniósłby na nią, prawda? Przez chwilę umysł Gwendolyn pracował na zwiększonych obrotach, zmuszając się do szybkiej analizy sytuacji. Nie byli nigdy najbliższymi przyjaciółmi, ale lubiła go. Ufała mu… prawda? A może jednak nie? Nie widzieli się przecież od tak dawna. Od dawnego świata, od apokalipsy, od chwili, gdy wszystko się zmieniło. On też mógł się zmienić. Albo nawet nie, mogła go po prostu nie poznać wystarczająco i…
Dość. Gwen, dość – powiedziała sama do siebie. Zdecydowałaś się mu kiedyś zaufać, jeśli chodzi o bahanki, więc czemu nie możesz teraz, w nagłej potrzebie? Być może to głupota, być może naiwność, ale czasem po prostu trzeba mieć nadzieję, że przyjaciele, nawet ci z innego, lepszego świata, nie zamierzają cię skrzywdzić. Lepiej odejść, zranionym przez tego, któremu się zaufało, niż całe życie żyć w samotności, prawda?
Poza tym nie żebyś miała teraz jakiś szczególny wybór. Jeśli odejdziesz, jeśli odrzucisz pomoc, pewnie wywrócisz się tuż za rogiem, niezdolna do wezwania jakiejkolwiek pomocy.
Pokręciła głową, słysząc pytanie.
– Zejdźmy z tego gradu – mówiła tak cicho, że niemal szeptała, jej głos łamał się z braku sił. – Tylko but… trzeba wziąć… świstoklik – wydusiła z siebie. – Rozejm? – dodała jeszcze ciszej, ledwo słyszalnie, kiedy Michael zaczął prowadzić ją pod zadaszenie, między wąskie, niemal klaustrofobiczne przejście.
Oparła się o chłodną ścianę, odciążając ramię złodziejaszka (o których niecnych uczynkach nie dowiedziała się jednak nigdy). Wzięła głęboki oddech, próbując nie starcić równowagi. Przymknęła na chwilę oczy, pozwalając sobie na cieszenie się przynajmniej chwilową ulgą. Dźwięk gradu uderzającego o ziemię zdawał się być teraz wręcz uspokajający, choć Grey wciąż czuła miejsca, w które uderzyły ją największe kule.
– Rozejm. Jaki rozejm, Michael? Co się ostatnio działo? – spytała, nie otwierając oczu. Mówiła spokojniej, głośniej, powoli ważąc słowa, jednak jej głos wciąż drżał.
Nie była w stanie dłużej ustać samodzielnie. Oparła się ciężarem o ramię Michaela, próbując złapać równowagę. Ciepło cudzego ciała, nawet w tak niesprzyjających okolicznościach przyrody, od razu przyniosło odrobinę ulgi. Teraz, nawet jeśli coś się stanie, to przynajmniej nie będą w tym sami. Nie będą, prawda? Michael nie mógłby… nie doniósłby na nią, prawda? Przez chwilę umysł Gwendolyn pracował na zwiększonych obrotach, zmuszając się do szybkiej analizy sytuacji. Nie byli nigdy najbliższymi przyjaciółmi, ale lubiła go. Ufała mu… prawda? A może jednak nie? Nie widzieli się przecież od tak dawna. Od dawnego świata, od apokalipsy, od chwili, gdy wszystko się zmieniło. On też mógł się zmienić. Albo nawet nie, mogła go po prostu nie poznać wystarczająco i…
Dość. Gwen, dość – powiedziała sama do siebie. Zdecydowałaś się mu kiedyś zaufać, jeśli chodzi o bahanki, więc czemu nie możesz teraz, w nagłej potrzebie? Być może to głupota, być może naiwność, ale czasem po prostu trzeba mieć nadzieję, że przyjaciele, nawet ci z innego, lepszego świata, nie zamierzają cię skrzywdzić. Lepiej odejść, zranionym przez tego, któremu się zaufało, niż całe życie żyć w samotności, prawda?
Poza tym nie żebyś miała teraz jakiś szczególny wybór. Jeśli odejdziesz, jeśli odrzucisz pomoc, pewnie wywrócisz się tuż za rogiem, niezdolna do wezwania jakiejkolwiek pomocy.
Pokręciła głową, słysząc pytanie.
– Zejdźmy z tego gradu – mówiła tak cicho, że niemal szeptała, jej głos łamał się z braku sił. – Tylko but… trzeba wziąć… świstoklik – wydusiła z siebie. – Rozejm? – dodała jeszcze ciszej, ledwo słyszalnie, kiedy Michael zaczął prowadzić ją pod zadaszenie, między wąskie, niemal klaustrofobiczne przejście.
Oparła się o chłodną ścianę, odciążając ramię złodziejaszka (o których niecnych uczynkach nie dowiedziała się jednak nigdy). Wzięła głęboki oddech, próbując nie starcić równowagi. Przymknęła na chwilę oczy, pozwalając sobie na cieszenie się przynajmniej chwilową ulgą. Dźwięk gradu uderzającego o ziemię zdawał się być teraz wręcz uspokajający, choć Grey wciąż czuła miejsca, w które uderzyły ją największe kule.
– Rozejm. Jaki rozejm, Michael? Co się ostatnio działo? – spytała, nie otwierając oczu. Mówiła spokojniej, głośniej, powoli ważąc słowa, jednak jej głos wciąż drżał.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Od zawsze powtarzał, że to nie jego wojna. Że polityka go szczerze nie obchodzi, zwłaszcza taka; że segregacja rasowa go nie dotyczy, bo choć nosił nazwisko po mugolskim ojcu, we krwi mieszały jeszcze czyste geny matki, której wyjątkowo dawno nie odwiedzał. Jeszcze kilka dni temu beztrosko snuł się po jarmarcznym polu Festiwalu Miłości, pośród roześmianych twarzy, tęskniących za minionym spokojem i porządkiem; jeszcze kilka dni temu zawisł w punkcie nienormalnego niedbalstwa, chciwie sięgając łapami do każdej możliwej kieszeni. W tłumie ofiar pozbawił jednej — równie płomiennorudej — dziewczyny lichego medalika; potem głupkowato zwiewał jej sprzed nosa, ślepo poszukując kryjówek przed jej histerią. Całkiem jak za dawnych czasów, gdy kradło się w imię jakiejś dziwacznej rozrywki, nie w formule przetrwania. Materialistyczny łeb nie cieszył się jednak samą czynnością, a raczej radował tym, że przez następne dni będzie miał co włożyć do garnka. Spoglądałaby na niego równie przychylnym wzrokiem znając dobitną prawdę jego grzechów? Nie zamierzał jej w tym względzie oświecać, choć każda bystrzejsza głowa doszłaby do podobnych konkluzji. Głodował, choć nie umierał; nie pracował, a znikał gdzieś godzinami. Właśnie teraz zmierzał do mieszkania jednej cmentarnej hieny, coby zagrozić mu palcem i odebrać wszystko to, co do niego nie należało. Skurwysyństwem byłoby jednak nie pochylić się nad znajomą staturą, dogorywającą cicho po Bóg wie czym, wywleczoną w sam środek niebezpiecznej stolicy, gdzie wciąż mogło ją spotkać wiele niedobrego. Rozejm trwał w najlepsze, na niebie wisiała czerwona kometa, gdzieś w kraju szeptano o złowrogich siłach cieni; wszystko to miało się jednak wkrótce wyklarować, a ona z pewnością nie powinna w tym uczestniczyć. Nie w Londynie, na zimnym bruku, skąpanym w gradzie i pozostałościach po rozniesionych na strzępy niemagach. Obudził się w nim dziwny instynkt troskliwości, albo niedawna rozmowa z psychiatrą dostatecznie mocno namieszała mu we łbie, że zdecydował się teraz dotknąć sedna cudzych problemów.
Muszę jej jakoś pomóc.
Pozostawiwszy ją pod wąskim dachem ciemnej alejki wrócił bez zawahania pod pomnik płaczącej kobiety; zabrał szybko wadliwego świstoklika i wrócił do styranej towarzyszki. W tym świetle wyglądała jeszcze gorzej; każdy siniak wykwitł jeszcze intensywniejszą barwą, każde zadrapanie majaczyło świeżą czerwienią. Każda rana, nawet ta zabliźniona, zdawała się krzyczeć głucho echem cierpienia. Gdzie do tej pory była? Co ją tam spotkało? Chciałby spytać, ale nie to było w tej chwili najważniejsze.
— Od lipca trwa zawieszenie broni. W teorii nikt teraz nie walczy — wyjaśnił pokrótce, spokojnie, dając jej chwilę na przetworzenie informacji. — Ale pomimo tego nie jesteś tu bezpieczna. Londyn w pełni należy już do zbrodniarzy — dodał zaraz, rozglądając się badawczo po okolicy. Znikąd nie wyłoniła się choćby jedna żywa dusza, ale ostrożności nigdy za wiele. — Masz gdzie się podziać? — dopytał wreszcie, bo o jej przyszłe losy rozchodziła się cała ta gadka. Średnio cieszyła go myśl nowego lokatora, bo to była tylko kolejna gęba do wykarmienia, ale chwilowo zmiękło mu chyba serce. Gotów był jej pomóc, przynajmniej przez kilka dni, dopóki sama nie odnajdzie się w tym całym absurdzie.
Muszę jej jakoś pomóc.
Pozostawiwszy ją pod wąskim dachem ciemnej alejki wrócił bez zawahania pod pomnik płaczącej kobiety; zabrał szybko wadliwego świstoklika i wrócił do styranej towarzyszki. W tym świetle wyglądała jeszcze gorzej; każdy siniak wykwitł jeszcze intensywniejszą barwą, każde zadrapanie majaczyło świeżą czerwienią. Każda rana, nawet ta zabliźniona, zdawała się krzyczeć głucho echem cierpienia. Gdzie do tej pory była? Co ją tam spotkało? Chciałby spytać, ale nie to było w tej chwili najważniejsze.
— Od lipca trwa zawieszenie broni. W teorii nikt teraz nie walczy — wyjaśnił pokrótce, spokojnie, dając jej chwilę na przetworzenie informacji. — Ale pomimo tego nie jesteś tu bezpieczna. Londyn w pełni należy już do zbrodniarzy — dodał zaraz, rozglądając się badawczo po okolicy. Znikąd nie wyłoniła się choćby jedna żywa dusza, ale ostrożności nigdy za wiele. — Masz gdzie się podziać? — dopytał wreszcie, bo o jej przyszłe losy rozchodziła się cała ta gadka. Średnio cieszyła go myśl nowego lokatora, bo to była tylko kolejna gęba do wykarmienia, ale chwilowo zmiękło mu chyba serce. Gotów był jej pomóc, przynajmniej przez kilka dni, dopóki sama nie odnajdzie się w tym całym absurdzie.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W dłoni Michaela znalazł się but. Nie miała pojęcia, co chciała z nim zrobić, ale czuła, ze nie powinna go zostawiać. Choć może… Co jeśli świstoklik spłata kolejny figiel i zabierz gdzieś Scalettę? Może ktoś nałożył na niego jakąś paskudną klątwę albo umyślnie zepsuł? Gwen nie znała się szczególnie dobrze na dokładnym działaniu takich przedmiotów. Wiedziała, jak ich użyć, ale nigdy ich nie tworzyła. Michael jednak dotykał przedmiotu i przynajmniej na razie nic mu się nie działo.
Starała się głęboko oddychać, próbując uspokoić organizm. Nie była przecież w aż tak wielkim niebezpieczeństwie, to tylko Londyn, jej miasto, wspaniałe miasto, w którym w ostatnim czasie doszło do masowych rzezi niewinnych. To nie tak, że każda chwila tutaj mogła wiązać się z potencjalną kontrolą, która mogłaby skończyć się jej śmiercią? Jej i kto wie, może też Scaletty, jeśli nie udałoby mu się uciec. Ona, w tym stanie, na pewno nie byłaby w stanie odpowiednio się bronić.
Czarne myśli wcale nie pomagały w uspakajaniu się, dlatego spróbowała się z nich wyrwać, słuchając słów młodego mężczyzny.
— Od lipca… — powtórzyła. — Czyli teraz mamy sierpień? Zbyt ciepło i jasno na wrzesień… — mówiła cichym i wciąż dość słabym głosem.
Słysząc kolejne słowa chłopaka, poczuła, jakby coś zamroziło ją od wewnątrz. Na kilka sekund przestała oddychać.
— Tu… tu już nie ma oporu? — spytała niepewnym tonem. — Ja… nie… nie wiem — dodała, wlepiając wzrok w martwy punkt gdzieś przed sobą.
Naprawdę nie wiedziała. W Anglii nie działała teleportacja, więc nawet nie próbowała się jej podejmować. Zresztą, była na to zbyt słaba. Nie miała też ze sobą sowy, a wejście na pocztę raczej odpadało, zwłaszcza gdy była w tym stanie. Skąd zresztą miała więc wiedzieć, do kogo napisać? Kto żył, kto chciałby ją jeszcze wspierać, kto po takim czasie uznałby ją za zdrajczynie? Johnatan? Być może i żył, być może siedział gdzieś, łajza, w tym Londynie, ale pewnie w takim ścieku, że i tak prędko go nie odnajdzie.
— Nie byłam w mieszkaniu od roku — odezwała się po chwili. — Ale to chyba nie jest dobre miejsce. Nie wiem, Michael, nie wiem, co się dzieje. — Zakryła twarz dłońmi, biorąc głęboki oddech i próbując się opanować przed kolejnym wybuchem emocji. Na Merlina, była w niebezpieczeństwie. Nie mogła się tak zachowywać.
Starała się głęboko oddychać, próbując uspokoić organizm. Nie była przecież w aż tak wielkim niebezpieczeństwie, to tylko Londyn, jej miasto, wspaniałe miasto, w którym w ostatnim czasie doszło do masowych rzezi niewinnych. To nie tak, że każda chwila tutaj mogła wiązać się z potencjalną kontrolą, która mogłaby skończyć się jej śmiercią? Jej i kto wie, może też Scaletty, jeśli nie udałoby mu się uciec. Ona, w tym stanie, na pewno nie byłaby w stanie odpowiednio się bronić.
Czarne myśli wcale nie pomagały w uspakajaniu się, dlatego spróbowała się z nich wyrwać, słuchając słów młodego mężczyzny.
— Od lipca… — powtórzyła. — Czyli teraz mamy sierpień? Zbyt ciepło i jasno na wrzesień… — mówiła cichym i wciąż dość słabym głosem.
Słysząc kolejne słowa chłopaka, poczuła, jakby coś zamroziło ją od wewnątrz. Na kilka sekund przestała oddychać.
— Tu… tu już nie ma oporu? — spytała niepewnym tonem. — Ja… nie… nie wiem — dodała, wlepiając wzrok w martwy punkt gdzieś przed sobą.
Naprawdę nie wiedziała. W Anglii nie działała teleportacja, więc nawet nie próbowała się jej podejmować. Zresztą, była na to zbyt słaba. Nie miała też ze sobą sowy, a wejście na pocztę raczej odpadało, zwłaszcza gdy była w tym stanie. Skąd zresztą miała więc wiedzieć, do kogo napisać? Kto żył, kto chciałby ją jeszcze wspierać, kto po takim czasie uznałby ją za zdrajczynie? Johnatan? Być może i żył, być może siedział gdzieś, łajza, w tym Londynie, ale pewnie w takim ścieku, że i tak prędko go nie odnajdzie.
— Nie byłam w mieszkaniu od roku — odezwała się po chwili. — Ale to chyba nie jest dobre miejsce. Nie wiem, Michael, nie wiem, co się dzieje. — Zakryła twarz dłońmi, biorąc głęboki oddech i próbując się opanować przed kolejnym wybuchem emocji. Na Merlina, była w niebezpieczeństwie. Nie mogła się tak zachowywać.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Gradobicie nie ustawało na krok, przed jego bolesną obecnością skrywało ich zaledwie liche zadaszenie; dzierżony w dłoniach but jako wadliwy świstoklik przyniósł ją nieszczęściem w sam środek mieszczańskiej degradacji, z wolna pochłaniającej od miesięcy podobnych jej czarodziejów. Brudna krew gorszyła tutejszych prominentów, brudna krew stawiała tych splamionych jej śladem na równi z robactwem, które zwykło zalęgać się w niezadbanych, portowych pokoikach. Zdeptać ich, zadusić jak karalucha, wybrzmiewało w propagandowej sieczce głośnych nagłówków gazet; zamordować ich, albo wydać, jaśniało niebezpośrednim rozkazem powinności tego zepsutego społeczeństwa. Jakże przyjemnym byłoby ogołocić właśnie tych cynicznych, wysoko urodzonych paniczyków; jakże satysfakcjonującym było oglądać czeznących w frustracji burżujów, gdy ci orientowali się, że jakiś byle chłystek pozbawił ich przed chwilą portfela. Być może nie odbierał im majątku, być może parę z tych leciwych galeonów nie robiło tym skurwysynom różnicy, ale i tak zacierał ręce w akcie desperackiej uciechy. Dziwnym spostrzeżeniem zdawało się bowiem, że oni wszyscy, podtopieni we własnym złocie, z nieskrywaną oszczędnością traktowali codzienność. Najwyraźniej taka była recepta na bogactwo ― ściskać w kieszeni podłego węża chciwości. Może powinien równie trzeźwo traktować swoje jestestwo? Chyba będzie musiał, chyba taka konieczność najdzie go właśnie teraz, bo biedne, znajome dziewczę nie miało gdzie się podziać. Nie wypuści jej przecież dalej w świat, nie w takim stanie, nie bez środków do życia i psychicznej siły, by szukać swojego miejsca w całym tym bajzlu; serce trącane było dylematem, bo niepotrzebny był mu przecież żaden gość. W niewielkiej kawalerce nie było przestrzeni dla stałej towarzyszki, w pustych szafkach ciasnej kuchni znaleźć można było co najwyżej pozostałości po ohydnej herbacie albo kilka zwietrzałych herbatników. W jednym z kątów leniwie dogorywał jeszcze ten okropny sierściuch, kolejne z jego zbędnych zobowiązań; rok temu, na diablim haju, przygarnął tę wygłodniałą znajdę w odmęty osobistej klitki. I tak już został, gubił futro, miauczał irytująco, odbierał pieniężne rezerwy, ale czasem też chyba cieszył oko i uśmierzał samotność. Z nią miało być tak samo, bo obudziła się w nim nienormalna litość.
― Tak ― potwierdził cicho, dziwiąc się jej brakiem orientacji. Musiało dziać się u niej dużo złego, skoro nie ogarniała już dni i miesięcy. Streszczeniem tej historii mogła się jednak zająć po odpowiedniej dawce snu, kojącej kąpieli i sycącym obiedzie. Najpierw ciało, potem psychika. Na wypowiedziane drżącym głosem pytania przytaknął tylko niemo, nie chcąc już wchodzić w polityczne szczegóły. Wojenne niesnaski odebrały już zbyt wiele twarzy. Słuch zaginął nie tylko po Bojczuku; Philippa wyjechała i nie odpisywała na listy, mieszkająca w tej samej dzielnicy Alex zniknęła z dnia na dzień, Frances żyła sobie gdzieś pewnie w spokoju, z nowym, zapewniającym bezpieczeństwo nazwiskiem. Podobnych zjaw było więcej. Nie musiał i chyba nie chciał skazywać ją teraz na coś analogicznego.
― Spokojnie ― zaczął beznamiętnie, wcale nie w akcie pocieszenia. Po chwili w końcu wykrzesał z siebie to zastygłe w duszy zobowiązanie. Inaczej być nie mogło. ― Zamieszkasz u mnie. Dopóki nie wymyślimy, co zrobić dalej.
― Tak ― potwierdził cicho, dziwiąc się jej brakiem orientacji. Musiało dziać się u niej dużo złego, skoro nie ogarniała już dni i miesięcy. Streszczeniem tej historii mogła się jednak zająć po odpowiedniej dawce snu, kojącej kąpieli i sycącym obiedzie. Najpierw ciało, potem psychika. Na wypowiedziane drżącym głosem pytania przytaknął tylko niemo, nie chcąc już wchodzić w polityczne szczegóły. Wojenne niesnaski odebrały już zbyt wiele twarzy. Słuch zaginął nie tylko po Bojczuku; Philippa wyjechała i nie odpisywała na listy, mieszkająca w tej samej dzielnicy Alex zniknęła z dnia na dzień, Frances żyła sobie gdzieś pewnie w spokoju, z nowym, zapewniającym bezpieczeństwo nazwiskiem. Podobnych zjaw było więcej. Nie musiał i chyba nie chciał skazywać ją teraz na coś analogicznego.
― Spokojnie ― zaczął beznamiętnie, wcale nie w akcie pocieszenia. Po chwili w końcu wykrzesał z siebie to zastygłe w duszy zobowiązanie. Inaczej być nie mogło. ― Zamieszkasz u mnie. Dopóki nie wymyślimy, co zrobić dalej.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Gwen wyobrażała sobie te lata, w trakcie których będzie wchodzić w dorosłość zupełnie inaczej. Myślała, że będzie zajmować się sztuką i pięknem. Że będzie cieszyć się światem pełnym pokoju i radości. Wyjechała z Francji, uciekła od matki i ojczyma z nadzieją, że zmierza ku lepszemu życiu. Przez chwilę nawet wydawało jej się, że zaczęła takie znajdować. Miała przecież przyjaciół, miała pracę, jej magiczne umiejętności wzrastały. Zaczynała kwitnąć i stawać się kobietą, stawiając pierwsze kroki w poszukiwaniu prawdziwej miłości. Owszem, Longbottom ją zawiódł, ale przecież nie jedna młoda panna przeżyła podobny zawód. To była tylko część tego procesu, czyż nie?
A potem wszystko runęło, pozostawiając tylko śmierć, gruz i pył. I jak na razie wcale nie zapowiadało się, by miało być lepiej.
Najwyraźniej jednak nawet w tych najciemniejszych chwilach można było liczyć na pomoc i bliskość. Właśnie takie bezinteresowne zachowanie jak niespodziewana dłoń wyciągnięta w jej stronę sprawiało, że w jej sercu dalej tlił się wieczny płomień, który nie mógł nigdy zgasnąć. Bo jeśli coś miało pokonać zło i pozwolić na to, by dobro i sprawiedliwość ponownie mogły zatriumfować to była to właśnie ona — nadzieja.
Dlatego też, gdy do jej uszu dotarły słowa Michaela, oczy Gwen zaszkliły się, choć już nie ze smutku czy bólu.
— Dziękuję — powiedziała, zbliżając się do chłopaka i obejmując go delikatnie. Odsunęła się po krótkiej chwili, nie mając zamiaru przekraczać jego gościnności: — Nie chce ci sprawiać kłopotu, wyniosę się jak najszybciej. Ale muszę… muszę pomyśleć. — Gdy kończyła mówić, przez niepewne zadaszenie przedostała się gradowa kula. Gwen skrzywiła się, chwytając się za głowę w miejsce uderzenia. Wydała z siebie ciche syknięcie. — A stąd chyba naprawdę najlepiej sobie pójść.
Czy mogła jakkolwiek odwdzięczyć się Michaelowi za okazywaną dobroć? Miała nadzieję, że tak, choć w obecnej sytuacji nie miała bladego pojęcia, w jaki sposób będzie to możliwe. W końcu mogło się okazać, że nawet nie będzie miała gdzie i do kogo wracać. Nie była jednak pewna, czy byłaby w stanie przeżyć aż tak złe wieści. Wystarczająco trudną informacją była ta o upadku Londynu.
A potem wszystko runęło, pozostawiając tylko śmierć, gruz i pył. I jak na razie wcale nie zapowiadało się, by miało być lepiej.
Najwyraźniej jednak nawet w tych najciemniejszych chwilach można było liczyć na pomoc i bliskość. Właśnie takie bezinteresowne zachowanie jak niespodziewana dłoń wyciągnięta w jej stronę sprawiało, że w jej sercu dalej tlił się wieczny płomień, który nie mógł nigdy zgasnąć. Bo jeśli coś miało pokonać zło i pozwolić na to, by dobro i sprawiedliwość ponownie mogły zatriumfować to była to właśnie ona — nadzieja.
Dlatego też, gdy do jej uszu dotarły słowa Michaela, oczy Gwen zaszkliły się, choć już nie ze smutku czy bólu.
— Dziękuję — powiedziała, zbliżając się do chłopaka i obejmując go delikatnie. Odsunęła się po krótkiej chwili, nie mając zamiaru przekraczać jego gościnności: — Nie chce ci sprawiać kłopotu, wyniosę się jak najszybciej. Ale muszę… muszę pomyśleć. — Gdy kończyła mówić, przez niepewne zadaszenie przedostała się gradowa kula. Gwen skrzywiła się, chwytając się za głowę w miejsce uderzenia. Wydała z siebie ciche syknięcie. — A stąd chyba naprawdę najlepiej sobie pójść.
Czy mogła jakkolwiek odwdzięczyć się Michaelowi za okazywaną dobroć? Miała nadzieję, że tak, choć w obecnej sytuacji nie miała bladego pojęcia, w jaki sposób będzie to możliwe. W końcu mogło się okazać, że nawet nie będzie miała gdzie i do kogo wracać. Nie była jednak pewna, czy byłaby w stanie przeżyć aż tak złe wieści. Wystarczająco trudną informacją była ta o upadku Londynu.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pomnik Płaczącej Brynhildy
Szybka odpowiedź