Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Zagajnik
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Zagajnik
Jedna z leśnych ścieżek, prowadząca między drzewami prowadzi prosto do zagajnika. To właśnie tutaj zobaczyć można rzadkie okazy zarówno roślin jak i zwierząt, emitujące błękitną, białą magią, zdaje się bić od nich dobra energia, tak podobna do mocy patronusów. Niesamowite zjawiska można zaobserwować ledwie przez ułamki sekundy i jedynie kątem oka, jakby nie miały śmiałości pokazać się światu w całej krasie. Cierpliwość i spokój wynagradzana jest pięknymi, zachwycającymi widokami, od których ciężko oderwać spojrzenie.
| 4 kwietnia
To był piękny, kwietniowy dzień. Gwen jednak nie potrafiła się nim w pełni cieszyć. Niespełna tydzień temu panna Grey przeżyła najgorszą noc swojego dotychczasowego życia, najpierw będąc atakowana przez zbira, a następnie musząc uciekać przed policją lorda Malfoy’a, którą lekkomyślnie samodzielnie wezwała. Jakby tego było mało, musiała zostawić swoje własne mieszkanie i uciekać z Londynu. To naprawdę nie było łatwe przeżycie dla młodej i wrażliwej dziewczyny, która od tamtej pory nie potrafiła dojść do siebie.
Nie była w stanie skupić myśli. Nie potrafiła się uspokoić. Źle spała, o czym świadczyły cienie pod jej oczami. Starała się rozluźnić i odpocząć, jednak to po prostu graniczyło z cudem.
Rzuciła się więc w wir pracy. Nie do końca wiedziała jeszcze, co powinna robić w Zakonie Feniksa. Czuła, że trochę kręci się w kółko, a biorąc pod uwagę, ile na głowie mieli doświadczeni członkowie organizacji, dziewczynie było po prostu głupio prosić o pomoc. Zajmowała się wiec tymi prostymi rzeczami, do których zawsze brakowało rąk. Przecież nie łatwo było zająć się taką ilością uchodźców, która obecnie napływała z Londynu.
Biorąc wiklinowy koszyczek oraz niewielki przewodnik po ziołach i ruszyła do zagajnika. Nie miała wielkiej wiedzy na ten temat, ale jako amator-alchemik rozpoznawała proste rośliny, wykorzystując je przecież do warzenia. A bezustannie brakowało im składników. Chorych trzeba było przecież jakoś leczyć.
Wchodząc do zagajnika, czuła jego kojącą aurę. Odziana w szarą sukienkę Gwen odetchnęła pełną piersią, przymykając na chwilę oczy. To miejsce… to miejsce było dobre. Po prostu. Poczuła, jak na chwilę zwalnia jej puls, jak organizm sam się uspokaja, jakby zapominał o wydarzeniach sprzed kilku dni.
Nie mogła jednak po prostu stać i dać porwać się białej magii. Miała zadanie do wykonania i raczej nie miała czasu na nic nie robienie.
Magia jednak uspokajała jej ruchy, sprawiając, że dziewczyna poruszała się wolniej i swobodniej. Rozglądała się wokół, poszukując jakiś kwiatów. Je było najłatwiej znaleźć: w końcu nadeszła wiosna, wszystko kwitło. Nie powinna mieć problemów z ich rozpoznaniem.
Już po chwili dostrzegła kilka sasanek, cały dywan stworzony z kwiatów rumianku oraz dziką różę, która oplatała stary, wiekowy dąb. Podeszła do niej w pierwszej kolejności, wyciągając nożyk i próbując odciąć kwiat.
– Ał – mruknęła po chwili, gdy jej palec napotkał kolec. Z ranki popłynęła krew, a panna Grey odruchowo włożyła opuszek palca do ust, czując na języku metaliczny smak krwi.
To był piękny, kwietniowy dzień. Gwen jednak nie potrafiła się nim w pełni cieszyć. Niespełna tydzień temu panna Grey przeżyła najgorszą noc swojego dotychczasowego życia, najpierw będąc atakowana przez zbira, a następnie musząc uciekać przed policją lorda Malfoy’a, którą lekkomyślnie samodzielnie wezwała. Jakby tego było mało, musiała zostawić swoje własne mieszkanie i uciekać z Londynu. To naprawdę nie było łatwe przeżycie dla młodej i wrażliwej dziewczyny, która od tamtej pory nie potrafiła dojść do siebie.
Nie była w stanie skupić myśli. Nie potrafiła się uspokoić. Źle spała, o czym świadczyły cienie pod jej oczami. Starała się rozluźnić i odpocząć, jednak to po prostu graniczyło z cudem.
Rzuciła się więc w wir pracy. Nie do końca wiedziała jeszcze, co powinna robić w Zakonie Feniksa. Czuła, że trochę kręci się w kółko, a biorąc pod uwagę, ile na głowie mieli doświadczeni członkowie organizacji, dziewczynie było po prostu głupio prosić o pomoc. Zajmowała się wiec tymi prostymi rzeczami, do których zawsze brakowało rąk. Przecież nie łatwo było zająć się taką ilością uchodźców, która obecnie napływała z Londynu.
Biorąc wiklinowy koszyczek oraz niewielki przewodnik po ziołach i ruszyła do zagajnika. Nie miała wielkiej wiedzy na ten temat, ale jako amator-alchemik rozpoznawała proste rośliny, wykorzystując je przecież do warzenia. A bezustannie brakowało im składników. Chorych trzeba było przecież jakoś leczyć.
Wchodząc do zagajnika, czuła jego kojącą aurę. Odziana w szarą sukienkę Gwen odetchnęła pełną piersią, przymykając na chwilę oczy. To miejsce… to miejsce było dobre. Po prostu. Poczuła, jak na chwilę zwalnia jej puls, jak organizm sam się uspokaja, jakby zapominał o wydarzeniach sprzed kilku dni.
Nie mogła jednak po prostu stać i dać porwać się białej magii. Miała zadanie do wykonania i raczej nie miała czasu na nic nie robienie.
Magia jednak uspokajała jej ruchy, sprawiając, że dziewczyna poruszała się wolniej i swobodniej. Rozglądała się wokół, poszukując jakiś kwiatów. Je było najłatwiej znaleźć: w końcu nadeszła wiosna, wszystko kwitło. Nie powinna mieć problemów z ich rozpoznaniem.
Już po chwili dostrzegła kilka sasanek, cały dywan stworzony z kwiatów rumianku oraz dziką różę, która oplatała stary, wiekowy dąb. Podeszła do niej w pierwszej kolejności, wyciągając nożyk i próbując odciąć kwiat.
– Ał – mruknęła po chwili, gdy jej palec napotkał kolec. Z ranki popłynęła krew, a panna Grey odruchowo włożyła opuszek palca do ust, czując na języku metaliczny smak krwi.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Jeżeli myślała, że już nic nie może jej zaskoczyć to naprawdę grubo się myliła. To co się wydarzyło w ostatnim czasie było istnym szaleństwem. Samozwańczy Minister chcący oczyścić Londyn ze wszystkich czarodziejów mieszanej krwi i zwolenników Zakonu Feniksa zniszczył resztki pozornego spokoju, który w ich świecie miał miejsce. Ludzie tracili dobytki, rodziny, całe życie, na które pracowali własnym potem i ciężkim wysiłkiem. Lucinda nie mogła o tym słuchać, nie mogła na to patrzeć. Wiedziała, że do jej drzwi w końcu także zapukają magiczni policjanci chcący zabrać jej to co jeszcze swojego miała. Może i była szlachetnie urodzona, ale każdy z popleczników Czarnego Pana wiedział, że Lucinda Selwyn stoi po dobrej stronie tego starcia. Rejestrowanie różdżek, wzmożone kontrole, brak teleportacji, która w końcu zawsze ratowała czarodziejom skórę gdy było to konieczne. Najgorsze w tym wszystkim jednak było to, że tak jak Czarny Pan tak i sam Minister zdobywał coraz to więcej poparcia. Nie chodziło już tylko o arystokracje, ale przede wszystkim o czarodziejów czystej krwi, którzy nie chcąc zmieniać całkowicie swojego życia postanowili po prostu się dostosować. To było przykre, to było krzywdzące, ale chyba po części też zrozumiałe. Radykalne środki zawsze potrafiły zmusić do posłuszeństwa pewną grupę ludzi. Historia doskonale znała takie przypadki.
Lucinda w Oazie nie była zbyt częstym gościem, ale wiedziała, że teraz każda ręka do pracy po prostu się przyda. Ludzie szukający schronienia właśnie w Oazie je znajdowali, a Zakonnicy budujący to miejsce własnymi rękami często nie nadążali z przygotowywaniem wszystkiego. Przez długi czas to miejsce było dosłownie oazą spokoju. Teraz ten spokój został zastąpiony gwarem i podniesionymi głosami. Trochę ulgi, że udało się znaleźć jakiekolwiek bezpieczne miejsce, ale większość głosów było rozgoryczonych i smutnych. Kto jednak mógłby im się dziwić?
Szlachcianka weszła do Zagajnika w poszukiwaniu jakiegoś trochę silniejszego czarodzieja od niej, który pomógłby jej w sprzątnięciu jednego z miejsc, w którym powstałoby nowe miejsce do spania dla przybyłych magów. W oczy rzuciła jej się jedynie rudowłosa podobnej do niej postury. Już się odwróciła by iść szukać dalej gdy usłyszała głośniejsze „ał”. – Wszystko w porządku? –zapytała podchodząc do kobiety. Na początku nie rozpoznała czarownicy choć jej twarz od początku wydała się być znajoma. – My się znamy prawda? – i w tym samym momencie, w którym o to zapytała to sobie przypomniała. – Z zaczarowanego parku! No tak! – eureka! Szlachcianka uśmiechnęła się delikatnie.
Lucinda w Oazie nie była zbyt częstym gościem, ale wiedziała, że teraz każda ręka do pracy po prostu się przyda. Ludzie szukający schronienia właśnie w Oazie je znajdowali, a Zakonnicy budujący to miejsce własnymi rękami często nie nadążali z przygotowywaniem wszystkiego. Przez długi czas to miejsce było dosłownie oazą spokoju. Teraz ten spokój został zastąpiony gwarem i podniesionymi głosami. Trochę ulgi, że udało się znaleźć jakiekolwiek bezpieczne miejsce, ale większość głosów było rozgoryczonych i smutnych. Kto jednak mógłby im się dziwić?
Szlachcianka weszła do Zagajnika w poszukiwaniu jakiegoś trochę silniejszego czarodzieja od niej, który pomógłby jej w sprzątnięciu jednego z miejsc, w którym powstałoby nowe miejsce do spania dla przybyłych magów. W oczy rzuciła jej się jedynie rudowłosa podobnej do niej postury. Już się odwróciła by iść szukać dalej gdy usłyszała głośniejsze „ał”. – Wszystko w porządku? –zapytała podchodząc do kobiety. Na początku nie rozpoznała czarownicy choć jej twarz od początku wydała się być znajoma. – My się znamy prawda? – i w tym samym momencie, w którym o to zapytała to sobie przypomniała. – Z zaczarowanego parku! No tak! – eureka! Szlachcianka uśmiechnęła się delikatnie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Właściwie to nic takiego się nie stało. Już po chwili krew przestała lecieć, choć palec wciąż był obolały i lekko spuchnięty. Gwen nie sądziła jednak, by mogło jej grozić cokolwiek więcej. To było tylko niewielkie zranienie, które do końca dnia powinno być niemal niewidoczne.
Najwyraźniej jednak nie była w zagajniku sama, a jej ciche syknięcie zwróciło cudzą uwagę, bo już po chwili w stronę dziewczyny zmierzała jasnowłosa kobieta. Wyraźnie starsza, choć wciąż raczej młoda. Słysząc jej pytanie, rudowłosa tylko skinęła głową.
– Tak – powiedziała odruchowo, z uspokajającym uśmiechem, pokazując lady Selwyn palec. – To nic takiego, to tylko róża – wyjaśniła, kątem oka zerkając na kwiat.
Nie rozpoznała Lucindy. A przynajmniej nie, dopóki ta nie zwróciła uwagi. Widziały się ostatnio kilka miesięcy temu, w niezbyt sprzyjających okolicznościach i Gwen po prostu nie spodziewała się spotkać jej w tym miejscu. Poza tym w ciągu tych miesięcy zdarzyło się naprawdę bardzo wiele. Spotkanie z lady Selwyn, choć niekoniecznie wygodne, było tylko jednym z wielu, a twarz jasnowłosej utonęła gdzieś pod naporem innych, znacznie ważniejszych wydarzeń. Dlatego w pierwszej chwili, w której Lucinda zaczęła wyjaśniać, skąd się znają, Gwen zmarszczyła brwi, próbując znaleźć w głowie odpowiednie wspomnienie. Zajęło jej to dłuższą chwilę. Ba, prawdopodobnie gdyby kobieta nie wspomniała o parku, dziewczyna nie skojarzyłaby jej z nikim znanym.
– Eee… tak.. tak, możli… Fatycznie! – zaskoczyła malarka, kiwając głową. – Och, jeszcze raz przepraszam za tamto, byłam chyba w naprawdę złym nastroju – powiedziała, przekonana, że grzeczność wymaga ponownych przeprosin po tak feralnym spotkaniu. Nawet jeśli w gruncie rzeczy nic takiego się nie stało, zwłaszcza biorąc pod uwagę późniejsze wydarzenia.
Wzięła głęboki oddech. Nie sądziła, by obca kobieta była związana z Zakonem, a jednak! Nie wypadało jednak dopytywać się jej o szczegóły, dopóki się nie przedstawiła.
– Gwen jestem. – Wyciągnęła rękę w jej stronę. – Chyba się nie przedstawiałam? – A nawet jeśli, po takim czasie mogła zrobić to ponownie. – Właśnie szukam jakiś podstawowych ingrediencji, wysłali mnie, bo zapasy się skończyły – wyjaśniła naprędce, co robi w zagajniku.
Najwyraźniej jednak nie była w zagajniku sama, a jej ciche syknięcie zwróciło cudzą uwagę, bo już po chwili w stronę dziewczyny zmierzała jasnowłosa kobieta. Wyraźnie starsza, choć wciąż raczej młoda. Słysząc jej pytanie, rudowłosa tylko skinęła głową.
– Tak – powiedziała odruchowo, z uspokajającym uśmiechem, pokazując lady Selwyn palec. – To nic takiego, to tylko róża – wyjaśniła, kątem oka zerkając na kwiat.
Nie rozpoznała Lucindy. A przynajmniej nie, dopóki ta nie zwróciła uwagi. Widziały się ostatnio kilka miesięcy temu, w niezbyt sprzyjających okolicznościach i Gwen po prostu nie spodziewała się spotkać jej w tym miejscu. Poza tym w ciągu tych miesięcy zdarzyło się naprawdę bardzo wiele. Spotkanie z lady Selwyn, choć niekoniecznie wygodne, było tylko jednym z wielu, a twarz jasnowłosej utonęła gdzieś pod naporem innych, znacznie ważniejszych wydarzeń. Dlatego w pierwszej chwili, w której Lucinda zaczęła wyjaśniać, skąd się znają, Gwen zmarszczyła brwi, próbując znaleźć w głowie odpowiednie wspomnienie. Zajęło jej to dłuższą chwilę. Ba, prawdopodobnie gdyby kobieta nie wspomniała o parku, dziewczyna nie skojarzyłaby jej z nikim znanym.
– Eee… tak.. tak, możli… Fatycznie! – zaskoczyła malarka, kiwając głową. – Och, jeszcze raz przepraszam za tamto, byłam chyba w naprawdę złym nastroju – powiedziała, przekonana, że grzeczność wymaga ponownych przeprosin po tak feralnym spotkaniu. Nawet jeśli w gruncie rzeczy nic takiego się nie stało, zwłaszcza biorąc pod uwagę późniejsze wydarzenia.
Wzięła głęboki oddech. Nie sądziła, by obca kobieta była związana z Zakonem, a jednak! Nie wypadało jednak dopytywać się jej o szczegóły, dopóki się nie przedstawiła.
– Gwen jestem. – Wyciągnęła rękę w jej stronę. – Chyba się nie przedstawiałam? – A nawet jeśli, po takim czasie mogła zrobić to ponownie. – Właśnie szukam jakiś podstawowych ingrediencji, wysłali mnie, bo zapasy się skończyły – wyjaśniła naprędce, co robi w zagajniku.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Zdarzało jej się reagować na tego typu sytuację. W ostatnim czasie funkcjonowała ciągle na najwyższych obrotach. Czasami miała wrażenie, że coś jest jedynie wytworem jej wyobraźni i zganiała to na chroniczny już brak snu. Zdarzało się jednak, że wyostrzone zmysły wyłapywały sytuację prawdziwego zagrożenia. Może i róża do nich nie należała, ale przecież nie byłaby sobą gdyby tego zwyczajnie nie sprawdziła. Słysząc odpowiedź z ust dziewczyny uśmiechnęła się delikatnie. – No cóż… one także lubią atakować. – odpowiedziała. Czasami takie zwykłe, proste sytuacje choć przynosiły ból były też świadectwem tego, że nadal się żyje. Świadectwem, że nie wszystko w ich życiu uległo zmianie, nawet jeśli było to coś prowizorycznego. Całkowicie naturalnego.
Choć Lucinda także zapomniała już o spotkaniu z rudowłosą w Zaczarowanym Parku to jednak widząc jej twarz potrafiła dodać dwa do dwóch. Z perspektywy czasu ta sytuacja wydawała się być nawet trochę zabawna. W końcu uzmysłowiła sobie wtedy, że wciąż jest wielu ludzi chcących walczyć o prawa czarodziejów. Tych dobrych czarodziejów. Teraz prawdopodobnie nikt nie miałby odwagi tak jawnie sprzeciwić się władzy Ministerstwa Magii. Nie mogła się temu dziwić. Za mniejsze wykroczenia czekało coś o wiele gorszego niż śmierć. – Nie przepraszaj. Wbrew wszystkiemu cieszę się, że zareagowałaś właśnie w taki sposób. To odwaga, która jak widać nawet rozkwitła. – dodała puszczając dziewczynie oczko z rozbawieniem.
Ludziom ciężko było się śmiać i cieszyć. To też wcale nie było dla niej zaskoczeniem. Sama ze sobą też nie chodziła z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Wśród ludzi starała się zachować twarz by dawać im swoją siłę. Taka właśnie była i za to też płaciła jedną z najwyższych cen. – Lucinda – przedstawiła się wyciągając także rękę w stronę kobiety.
Szlachcianka wcale nie była zaskoczona widząc twarz rudowłosej w Oazie. Sojuszników Zakonu Feniksa przybywało choć statystyki nadal były przerażające. Prawdą jest, że każda różdżka była im przydatna. Każda różdżka, każda umiejętność. Tylko razem mogli jeszcze coś w magicznym świecie zmienić. Przynajmniej w to chciała wierzyć. – Pomóc ci? – zapytała. – W ogóle jak ci z nami? Radzisz sobie ze wszystkim? – dodała chcąc poznać opinię czarownicy na temat Zakonu, Zakonników i sposobu ich działania. Po ostatniej rozmowie z Keatem zdała sobie sprawę z tego, że nowe spojrzenie na stare działania mogą przynieść prawdziwą rewolucję. A przynajmniej jej wstęp.
Choć Lucinda także zapomniała już o spotkaniu z rudowłosą w Zaczarowanym Parku to jednak widząc jej twarz potrafiła dodać dwa do dwóch. Z perspektywy czasu ta sytuacja wydawała się być nawet trochę zabawna. W końcu uzmysłowiła sobie wtedy, że wciąż jest wielu ludzi chcących walczyć o prawa czarodziejów. Tych dobrych czarodziejów. Teraz prawdopodobnie nikt nie miałby odwagi tak jawnie sprzeciwić się władzy Ministerstwa Magii. Nie mogła się temu dziwić. Za mniejsze wykroczenia czekało coś o wiele gorszego niż śmierć. – Nie przepraszaj. Wbrew wszystkiemu cieszę się, że zareagowałaś właśnie w taki sposób. To odwaga, która jak widać nawet rozkwitła. – dodała puszczając dziewczynie oczko z rozbawieniem.
Ludziom ciężko było się śmiać i cieszyć. To też wcale nie było dla niej zaskoczeniem. Sama ze sobą też nie chodziła z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Wśród ludzi starała się zachować twarz by dawać im swoją siłę. Taka właśnie była i za to też płaciła jedną z najwyższych cen. – Lucinda – przedstawiła się wyciągając także rękę w stronę kobiety.
Szlachcianka wcale nie była zaskoczona widząc twarz rudowłosej w Oazie. Sojuszników Zakonu Feniksa przybywało choć statystyki nadal były przerażające. Prawdą jest, że każda różdżka była im przydatna. Każda różdżka, każda umiejętność. Tylko razem mogli jeszcze coś w magicznym świecie zmienić. Przynajmniej w to chciała wierzyć. – Pomóc ci? – zapytała. – W ogóle jak ci z nami? Radzisz sobie ze wszystkim? – dodała chcąc poznać opinię czarownicy na temat Zakonu, Zakonników i sposobu ich działania. Po ostatniej rozmowie z Keatem zdała sobie sprawę z tego, że nowe spojrzenie na stare działania mogą przynieść prawdziwą rewolucję. A przynajmniej jej wstęp.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zaśmiała się cichutko na słowa Lucindy. Właściwie chyba pierwszy raz w życiu została zaatakowana przez kwiat. Raczej nie zajmowała się ogrodem. Mieszkanie w centrum Londynu nie sprzyjało rozwojowi zdolności związanych z roślinami, szczególnie gdy człowiek przez większość czasu zajmował się nauką rysunku, a potem tworzeniem dla innych. To było naprawdę czasochłonne zajęcie. A musiała przecież rozwijać się też w magicznych dziedzinach, miała znajomych, przyjaciół… Choć Gwen była chętna do nauki i robienia absolutnie wszystkiego, do tej pory nie miała okazji, aby tak po prostu zbierać dzikie róże. Nic dziwnego, że zrobiła to niewprawnie.
Nie był to jednak pierwszy raz, gdy została zaatakowana przez roślinę. Drgnęła delikatnie, przypominając sobie tę noc, w której Johnatan zabrał ją do zaczarowanego zamku, w którym została zaatakowana przez nieznane sobie rośliny.
Zarumieniła się na słowa lady Selwyn, nie czując się godna takiej pochwały. Takie zachowanie powinno być przecież zupełnie normalne! Nie wiedząc, jak powinna zareagować popranie, nerwowo dotknęła włosów.
– Eeemmm… eee… dziękuję – powiedziała po prostu po dłuższej chwili, wciąż z rumieńcami na buzi.
Na całe szczęście już chwilę później kobieta skupiła się na czymś nieco innym. Panna Grey zaczęła się więc nieco uspokajać (ostatnie dni były nerwowe i ogólnie rzecz ujmując, nieprzyjemne oraz męczące. Była więc bardziej drażliwa niż zwykle). Przekrzywiła głowę, słysząc propozycję Luciny.
– Ja… chyba sobie daje radę. – Uśmiechnęła się delikatnie. – Ale właściwie… pójdzie szybciej, we dwie. Muszę zebrać kilka podstawowych składników, zabrakło nam do eliksirów. I właściwie… nie wiem, do kogo z tym pójść, ale chyba przydałoby się jakieś zadaszone miejsce, by móc je warzyć? W każdym razie… tam są sasanki, na pewno się przydadzą. – Wskazała palcem. – A ja tylko rozprawie się z tymi różami – dodała, sięgając po nożyk i tym razem sprawnie odcinając kilka kwiatów, które prędko znalazły się w koszyku.
Westchnęła, słysząc kolejne pytanie kobiety. Właściwie… co mogła na nie odpowiedzieć? Wzięła głęboki oddech i zerkając w stronę blondynki, otworzyła usta:
– Chyba… chyba dobrze, tak, staram się – powiedziała, nieco nieskładnie: – Ja… przepraszam, spytaj mnie za kilka tygodni. Ostatnie dni nie były lekkie, nie mogę dojść do siebie. – Posłała kobiecie przepraszający uśmiech.
Nie był to jednak pierwszy raz, gdy została zaatakowana przez roślinę. Drgnęła delikatnie, przypominając sobie tę noc, w której Johnatan zabrał ją do zaczarowanego zamku, w którym została zaatakowana przez nieznane sobie rośliny.
Zarumieniła się na słowa lady Selwyn, nie czując się godna takiej pochwały. Takie zachowanie powinno być przecież zupełnie normalne! Nie wiedząc, jak powinna zareagować popranie, nerwowo dotknęła włosów.
– Eeemmm… eee… dziękuję – powiedziała po prostu po dłuższej chwili, wciąż z rumieńcami na buzi.
Na całe szczęście już chwilę później kobieta skupiła się na czymś nieco innym. Panna Grey zaczęła się więc nieco uspokajać (ostatnie dni były nerwowe i ogólnie rzecz ujmując, nieprzyjemne oraz męczące. Była więc bardziej drażliwa niż zwykle). Przekrzywiła głowę, słysząc propozycję Luciny.
– Ja… chyba sobie daje radę. – Uśmiechnęła się delikatnie. – Ale właściwie… pójdzie szybciej, we dwie. Muszę zebrać kilka podstawowych składników, zabrakło nam do eliksirów. I właściwie… nie wiem, do kogo z tym pójść, ale chyba przydałoby się jakieś zadaszone miejsce, by móc je warzyć? W każdym razie… tam są sasanki, na pewno się przydadzą. – Wskazała palcem. – A ja tylko rozprawie się z tymi różami – dodała, sięgając po nożyk i tym razem sprawnie odcinając kilka kwiatów, które prędko znalazły się w koszyku.
Westchnęła, słysząc kolejne pytanie kobiety. Właściwie… co mogła na nie odpowiedzieć? Wzięła głęboki oddech i zerkając w stronę blondynki, otworzyła usta:
– Chyba… chyba dobrze, tak, staram się – powiedziała, nieco nieskładnie: – Ja… przepraszam, spytaj mnie za kilka tygodni. Ostatnie dni nie były lekkie, nie mogę dojść do siebie. – Posłała kobiecie przepraszający uśmiech.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Sama nadal doskonale pamiętała swoje początki w Zakonie Feniksa. Czuła, że podejmuje właściwą decyzje, ale przez długi czas żyła w niepewności. Ludzie, których znała pomagali jej się w tym wszystkim odnaleźć, ale samo stawienie czoła wojnie było dla niej wyzwaniem, z którym średnio sobie radziła. Szlachcianka zawsze pomagała ludziom. Nawet nie będąc w organizacji próbowała na własną rękę wspierać ich w tym trudnym okresie. Dlatego właśnie doskonale potrafiła zrozumieć Gwen, która dopiero wdrążała się w to co Zakon jej oferował i tego czego od niej oczekiwał. Teraz było to wszystko jeszcze trudniejsze. Razem z wyborem dołączenia do Zakonu dziewczyna straciła dom i bliskich. Na pewno wiele w ostatnim czasie przeszła i Lucinda chciałaby zrobić coś co pomogłoby jej łatwiej przez to wszystko przejść. Może potrzebna była pomoc fizyczna, może jedynie wsparcie jakie mogła jej zaoferować. Widząc jednak jej zakłopotanie całą sytuacją wiedziała, że nie do końca radzi sobie w tym miejscu i niekoniecznie ma się do kogo z tym zgłosić. Na podziękowania dziewczyny blondynka uśmiechnęła się delikatnie. Taka była prawda. Niewiele osób miało teraz odwagę by stanąć przeciw Ministerstwu i Voldemortowi. To był wybór, który naznaczał na zawsze. Czasami nie było odwrotu.
- Myślę, że powinnaś znaleźć Charlene Leighton. Taka drobna blondyneczka. To ona zajmuje się głównie alchemią dla Zakonu więc na pewno będzie wiedzieć gdzie zanieść te wszystkie składniki i co z nimi zrobić. Dla mnie niestety to jest czarna magia i chociaż chciałabym ci pomóc znaleźć takie miejsce to po prostu nie wiem jakie byłoby odpowiednie. – odparła mając nadzieje, że chociaż te pojedyncze informacje pomogą jej w odnalezieniu się tutaj w Oazie.
Szlachcianka poszła za poleceniem czarownicy i skierowała się w stronę wskazanych sasanek. – Wyobrażam sobie jak trudne to jest. Mieszkasz tu? W Oazie? – zapytała zdając sobie sprawę jak ciężkie jest porzucenie własnego mieszkania. Dorobku całego życia. – Ludzie są dla ciebie mili? Pomagają? – może to było głupie pytanie, ale każdy potrzebował kogoś kto pokieruje, powie co robić, jak się odnaleźć w tym wszystkim. Jeżeli zadawała zbyt wiele pytań to miała nadzieje, że Gwen ją upomni by tego nie robiła. Nie chciała być przecież wścibska. Nigdy taka nie była.
- Myślę, że powinnaś znaleźć Charlene Leighton. Taka drobna blondyneczka. To ona zajmuje się głównie alchemią dla Zakonu więc na pewno będzie wiedzieć gdzie zanieść te wszystkie składniki i co z nimi zrobić. Dla mnie niestety to jest czarna magia i chociaż chciałabym ci pomóc znaleźć takie miejsce to po prostu nie wiem jakie byłoby odpowiednie. – odparła mając nadzieje, że chociaż te pojedyncze informacje pomogą jej w odnalezieniu się tutaj w Oazie.
Szlachcianka poszła za poleceniem czarownicy i skierowała się w stronę wskazanych sasanek. – Wyobrażam sobie jak trudne to jest. Mieszkasz tu? W Oazie? – zapytała zdając sobie sprawę jak ciężkie jest porzucenie własnego mieszkania. Dorobku całego życia. – Ludzie są dla ciebie mili? Pomagają? – może to było głupie pytanie, ale każdy potrzebował kogoś kto pokieruje, powie co robić, jak się odnaleźć w tym wszystkim. Jeżeli zadawała zbyt wiele pytań to miała nadzieje, że Gwen ją upomni by tego nie robiła. Nie chciała być przecież wścibska. Nigdy taka nie była.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czy jej działania były odwagą? Nie wiedziała, czy zgodziłaby się z taką tezą. Przez pochodzenie niebezpieczeństwo groziło jej tak czy siak. Członkostwo w organizacji przynosiło może pewne ryzyko oraz obowiązki, ale z drugiej strony dawało Gwen poczucie, że nie jest sama. Że w razie czego ktoś przyjdzie jej z pomocą, że wie, do kogo powinna się zwrócić i przy kim może być szczera. To naprawdę uspokajało. W Oazie mogła mówić i poruszać się swobodnie, nie musiała bać się swojego cienia… gdy przebywając gdziekolwiek indziej, zawsze musiała zachować ostrożność.
Drgnęła, gdy usłyszała imię i nazwisko Charlie. Przekrzywiła głowę, nieco zdziwiona i zaciekawiona.
– Charlie? Charlie jest w Zakonie? – spytała. – Ja… znam ją, ale nie widziałam jej tu jeszcze – wyjaśniła.
Znajomość z Charlie była dla Gwen trudna do określenia. Zaczęła się w szalony sposób. Alchemiczka, w kociej formie, trafiła do mieszkania malarki, bo ta obawiała się o pozostawione na deszczu zwierzę. A potem… potem było trochę zaciskania więzi. Wspólne warzenie, wycieczka do kina, rozmowy. Mimo jednak, że rudowłosa była gotowa zaakceptować Charlie jako bliską koleżanką, a nawet może przyjaciółkę, bezustannie czuła, że panna Leighton trochę się od niej dystansuje. Zawsze była miła i sympatyczna, nigdy nie chciała urazić Gwen… ale jednocześnie wciąż wydawała się czasem zachowywać jak obca osoba, a nie jak ktoś, kogo malarka znała już ponad pół roku.
A taką Frances spotkała ponownie dopiero w marcu. I chociaż panna Burrougs była o wiele bardziej elegancką osobą od Charlie, to właśnie ona zgadzała się nawet na te szalone pomysły, to ona nie miała nic przeciwko wspólnym zakupom, to ona wydawała się lepiej rozumieć Gwen, mimo że przynajmniej pozornie, dwie dziewczyny różniło znacznie więcej.
To jednak nie było przecież aż tak istotne w tej chwili, czyż nie? A Gwen musiała skupić się na pracy, dlatego po ścięciu kilku róż, podeszła do kolejnej rośliny.
Pokręciła głową, słysząc pytanie Lucindy.
– Nie, przynajmniej na razie nie muszę – wyjaśniła, uśmiechając się grzecznie. – Tak, wszyscy się starają. Chociaż bywają też szorstcy, ale… rozumiem. To taka sytuacja. – Wzruszyła ramionami.
Naprawdę zdawała sobie sprawę, że inni też byli tylko ludźmi, a w trakcie wojny trudno bezustannie zachowywać zimną krew.
– A… a ty… długo jesteś w… Zakonie? – spytała niepewnie, nie wiedząc, czy w ogóle wypada o to pytać.
Drgnęła, gdy usłyszała imię i nazwisko Charlie. Przekrzywiła głowę, nieco zdziwiona i zaciekawiona.
– Charlie? Charlie jest w Zakonie? – spytała. – Ja… znam ją, ale nie widziałam jej tu jeszcze – wyjaśniła.
Znajomość z Charlie była dla Gwen trudna do określenia. Zaczęła się w szalony sposób. Alchemiczka, w kociej formie, trafiła do mieszkania malarki, bo ta obawiała się o pozostawione na deszczu zwierzę. A potem… potem było trochę zaciskania więzi. Wspólne warzenie, wycieczka do kina, rozmowy. Mimo jednak, że rudowłosa była gotowa zaakceptować Charlie jako bliską koleżanką, a nawet może przyjaciółkę, bezustannie czuła, że panna Leighton trochę się od niej dystansuje. Zawsze była miła i sympatyczna, nigdy nie chciała urazić Gwen… ale jednocześnie wciąż wydawała się czasem zachowywać jak obca osoba, a nie jak ktoś, kogo malarka znała już ponad pół roku.
A taką Frances spotkała ponownie dopiero w marcu. I chociaż panna Burrougs była o wiele bardziej elegancką osobą od Charlie, to właśnie ona zgadzała się nawet na te szalone pomysły, to ona nie miała nic przeciwko wspólnym zakupom, to ona wydawała się lepiej rozumieć Gwen, mimo że przynajmniej pozornie, dwie dziewczyny różniło znacznie więcej.
To jednak nie było przecież aż tak istotne w tej chwili, czyż nie? A Gwen musiała skupić się na pracy, dlatego po ścięciu kilku róż, podeszła do kolejnej rośliny.
Pokręciła głową, słysząc pytanie Lucindy.
– Nie, przynajmniej na razie nie muszę – wyjaśniła, uśmiechając się grzecznie. – Tak, wszyscy się starają. Chociaż bywają też szorstcy, ale… rozumiem. To taka sytuacja. – Wzruszyła ramionami.
Naprawdę zdawała sobie sprawę, że inni też byli tylko ludźmi, a w trakcie wojny trudno bezustannie zachowywać zimną krew.
– A… a ty… długo jesteś w… Zakonie? – spytała niepewnie, nie wiedząc, czy w ogóle wypada o to pytać.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Lucinda nie wiedziała ile powinno się sojusznikom zdradzać. Dla niej każdy kto zdecydował się by podjąć różdżkę w imię Zakonu Feniksa zasługiwał na zaufanie. Zdawała sobie jednak sprawę z tego jakim towarem deficytowym w ostatnim czasie było właśnie zaufanie. Ludzie oddawali wiarę w innych ludzi, a Lucinda była tego żywym przykładem. Kiedyś myślała, że ludzie nie rodzą się dobrzy albo źli. Uważała, że w ogóle powinno się rozpatrywać człowieka w podobnych kategoriach. Teraz jednak wiedziała, że w każdym drzemie i jedno i drugie i tylko sytuacja pokazuje, w którą stronę ktoś się przechyli. Może Gwen robiła to jedynie dla siebie. Może Oaza dawała jej bezpieczeństwo, którego potrzebowała by móc nadal normalnie funkcjonować. Bez względu na wszystko była im potrzebna. Obie strony ciągnęły od siebie korzyści i nie było w tym nic złego.
Szlachcianka uśmiechnęła się delikatnie widząc zaskoczenie malujące się na twarzy czarownicy. – Ah czyli się znacie – odparła wcale nie będąc tym faktem zaskoczona. Wiele razy widziała już podobne spojrzenie gdy ludzie dowiadywali się, że ich bliscy już od dawna stoją po odpowiedniej stronie. Przychodziło zmieszanie, zaskoczenie, czasami nawet złość o narażanie życia. Sprawa wyglądała o wiele trudniej kiedy w grę wchodziła druga strona frontu. Na własnej skórze przekonała się jak to jest gdy osoba, którą się kocha walczy po stronie wroga niosąc przy tym wiele cierpienia i śmierci. Nie życzyła tego nikomu. – Na pewno gdzieś ją tutaj znajdziesz. A skoro się znacie to na pewno łatwiej będzie ci się w tej alchemicznej kwestii dogadać. Jeśli potrzebujesz jeszcze kogoś znaleźć to pytaj śmiało. – Zakonnicy stali za sobą murem chociaż nie szczędzili sobie przykrych słów. Może właśnie dlatego w ostatnim czasie ci wszyscy ludzie byli dla niej jak rodzina. Na swoją przecież nie mogła liczyć.
Blondynka zerwała to o co poprosiła ją Gwen. – Co jeszcze potrzebujesz? – zapytała. Lucinda nigdy nie była dobra z zielarstwa. Kiedy ktoś pokazywał jej palcem co ma zrobić to bez problemów to robiła. Gdyby jednak sama miała znaleźć odpowiednią roślinę to mogłoby być po prostu ciężko. – Nie bierz tego do siebie. – zaczęła uśmiechając się do czarownicy delikatnie. – Jeszcze wiele zobaczysz i wielu rzeczy będziesz świadkiem. Emocje się z nas po prostu wylewają. Czasami jest głośno, krzykliwie, czasami jest cisza przed burzą. Nie ma co się w sumie dziwić, bo ile głów tyle pomysłów, a te lubią się ze sobą kłócić. – dodała jeszcze. Nie chciała, żeby Gwen od razu się zniechęciła. W końcu nie o to tutaj chodziło. Grunt, że rozumiała, iż obecna sytuacja może na ludzi mocno wpływać.
Dopiero słysząc pytanie z ust kobiety zdała sobie sprawę z tego, że przynależy do Zakonu Feniksa już od roku. Z jednej strony miała wrażenie, że była jego częścią od zawsze, nie pamiętała już swojego życia przed tym. Z drugiej strony to wszystko minęło tak szybko. Tyle rzeczy się zmieniło. – W maju będzie rok – odparła mając w pamięci tą przeklętą burzę, która szalała nad Londynem. To właśnie tej nocy przyszedł do niej Alex chcąc dać jej wybór co do przynależności. Nie wahała się nawet przez sekundę.
Szlachcianka uśmiechnęła się delikatnie widząc zaskoczenie malujące się na twarzy czarownicy. – Ah czyli się znacie – odparła wcale nie będąc tym faktem zaskoczona. Wiele razy widziała już podobne spojrzenie gdy ludzie dowiadywali się, że ich bliscy już od dawna stoją po odpowiedniej stronie. Przychodziło zmieszanie, zaskoczenie, czasami nawet złość o narażanie życia. Sprawa wyglądała o wiele trudniej kiedy w grę wchodziła druga strona frontu. Na własnej skórze przekonała się jak to jest gdy osoba, którą się kocha walczy po stronie wroga niosąc przy tym wiele cierpienia i śmierci. Nie życzyła tego nikomu. – Na pewno gdzieś ją tutaj znajdziesz. A skoro się znacie to na pewno łatwiej będzie ci się w tej alchemicznej kwestii dogadać. Jeśli potrzebujesz jeszcze kogoś znaleźć to pytaj śmiało. – Zakonnicy stali za sobą murem chociaż nie szczędzili sobie przykrych słów. Może właśnie dlatego w ostatnim czasie ci wszyscy ludzie byli dla niej jak rodzina. Na swoją przecież nie mogła liczyć.
Blondynka zerwała to o co poprosiła ją Gwen. – Co jeszcze potrzebujesz? – zapytała. Lucinda nigdy nie była dobra z zielarstwa. Kiedy ktoś pokazywał jej palcem co ma zrobić to bez problemów to robiła. Gdyby jednak sama miała znaleźć odpowiednią roślinę to mogłoby być po prostu ciężko. – Nie bierz tego do siebie. – zaczęła uśmiechając się do czarownicy delikatnie. – Jeszcze wiele zobaczysz i wielu rzeczy będziesz świadkiem. Emocje się z nas po prostu wylewają. Czasami jest głośno, krzykliwie, czasami jest cisza przed burzą. Nie ma co się w sumie dziwić, bo ile głów tyle pomysłów, a te lubią się ze sobą kłócić. – dodała jeszcze. Nie chciała, żeby Gwen od razu się zniechęciła. W końcu nie o to tutaj chodziło. Grunt, że rozumiała, iż obecna sytuacja może na ludzi mocno wpływać.
Dopiero słysząc pytanie z ust kobiety zdała sobie sprawę z tego, że przynależy do Zakonu Feniksa już od roku. Z jednej strony miała wrażenie, że była jego częścią od zawsze, nie pamiętała już swojego życia przed tym. Z drugiej strony to wszystko minęło tak szybko. Tyle rzeczy się zmieniło. – W maju będzie rok – odparła mając w pamięci tą przeklętą burzę, która szalała nad Londynem. To właśnie tej nocy przyszedł do niej Alex chcąc dać jej wybór co do przynależności. Nie wahała się nawet przez sekundę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pokiwała głową, uśmiechając się blado.
– Raz wzięłam kota z deszczu, by nie moknął na dworze… to były te okropne ulewy… i okazało się, że to ona – powiedziała.
To właściwie był całkiem ciekawy początek znajomości. I w przypadku wielu innych osób, mógłby rozpocząć głęboką przyjaźń. W Charlie zaś było coś nieuchwytnego, co przeszkadzało pannie Grey w zbudowaniu z nią mocniejszych więzi.
– Jak tylko ją zobaczę to do niej podejdę – obiecała, kiwając głową z grzecznym uśmiechem na ustach. – Ja… właściwie… jest jakaś… nie wiem… lista członków Zakonu? Chętnie bym się z nią zapoznała, by wiedzieć, ile osób znam. Jak się okazuje, chyba jest ich trochę – przyznała, wzdychając.
Steffen, Bertie, Charlie, Marcella… To wszystko nie były osoby, z którymi widziała się raz, przypadkowo. Współpracowała z nimi, spotykała się z nimi. Bertie pomagał jej w treningu, Steffen zaciągnął do pracy w „Czarownicy”, Marcelli pomagała w poszukiwaniu zaginionego chłopca. Znali się nie od dziś. Ilu jeszcze z jej znajomych zasilało szeregi organizacji? Chętnie by to sprawdziła, by wiedzieć, przy kim może czuć się swobodnie.
– Emm… tamte kwiatki też możesz zerwać – powiedziała, zerkając na chwilę do książeczki, którą wzięła ze sobą. – Też się przydadzą. Dziękuję.
Gwen też nie była specjalistką w dziedzinie zielarstwa. Warzyła jednak na tyle dużo, że opatrzyła się z tymi podstawowymi składnikami i wiedziała, do których eliksirów powinna je wrzucać. To była dla niej wystarczająca wiedza. Nie czuła się na tyle zafascynowana roślinami, aby je uprawiać, ale skoro były potrzebne w Oazie, mogła część z nich przecież pozrywać.
Westchnęła.
– Naprawdę się nie dziwię – przyznała. – Trudno zachować zimną krew w… w takiej sytuacji. Ja… właściwie… mogłabym pomóc… nie tylko pracując tutaj. Tylko boję się, że… ech, nigdy nie byłam najlepsza w czarach. Teraz… teraz jest chyba lepiej, nawet wygrałam ostatnio kilka pojedynków. Ale boję się, że gdybym miała pomagać gdzieś w terenie, tylko bym przeszkadzała – wyznała. Bała się, że sparaliżowałby ją strach. Że to ją trzeba byłoby ratować, gdzie przecież mogła siedzieć grzecznie w Oazie. Że ktoś popełni przez nią błąd. Może na razie powinna naprawdę skupić się tylko na pomocy w tym miejscu? Na razie to było wystarczające, ale znała siebie. Jeśli pozna tych ludzi bardziej i jeśli zaczną jej bardziej ufać… Będzie się źle czuła, siedząc jedynie na miejscu i zbierając kwiaty do wiklinowego koszyka.
Kiwnęła głową.
– To… dość długo – stwierdziła z delikatnym uśmiechem i zerknęła na niemal wypełniony koszyk: – Chyba na razie więcej nie będzie nam potrzebne.
| zt dla Gwen
– Raz wzięłam kota z deszczu, by nie moknął na dworze… to były te okropne ulewy… i okazało się, że to ona – powiedziała.
To właściwie był całkiem ciekawy początek znajomości. I w przypadku wielu innych osób, mógłby rozpocząć głęboką przyjaźń. W Charlie zaś było coś nieuchwytnego, co przeszkadzało pannie Grey w zbudowaniu z nią mocniejszych więzi.
– Jak tylko ją zobaczę to do niej podejdę – obiecała, kiwając głową z grzecznym uśmiechem na ustach. – Ja… właściwie… jest jakaś… nie wiem… lista członków Zakonu? Chętnie bym się z nią zapoznała, by wiedzieć, ile osób znam. Jak się okazuje, chyba jest ich trochę – przyznała, wzdychając.
Steffen, Bertie, Charlie, Marcella… To wszystko nie były osoby, z którymi widziała się raz, przypadkowo. Współpracowała z nimi, spotykała się z nimi. Bertie pomagał jej w treningu, Steffen zaciągnął do pracy w „Czarownicy”, Marcelli pomagała w poszukiwaniu zaginionego chłopca. Znali się nie od dziś. Ilu jeszcze z jej znajomych zasilało szeregi organizacji? Chętnie by to sprawdziła, by wiedzieć, przy kim może czuć się swobodnie.
– Emm… tamte kwiatki też możesz zerwać – powiedziała, zerkając na chwilę do książeczki, którą wzięła ze sobą. – Też się przydadzą. Dziękuję.
Gwen też nie była specjalistką w dziedzinie zielarstwa. Warzyła jednak na tyle dużo, że opatrzyła się z tymi podstawowymi składnikami i wiedziała, do których eliksirów powinna je wrzucać. To była dla niej wystarczająca wiedza. Nie czuła się na tyle zafascynowana roślinami, aby je uprawiać, ale skoro były potrzebne w Oazie, mogła część z nich przecież pozrywać.
Westchnęła.
– Naprawdę się nie dziwię – przyznała. – Trudno zachować zimną krew w… w takiej sytuacji. Ja… właściwie… mogłabym pomóc… nie tylko pracując tutaj. Tylko boję się, że… ech, nigdy nie byłam najlepsza w czarach. Teraz… teraz jest chyba lepiej, nawet wygrałam ostatnio kilka pojedynków. Ale boję się, że gdybym miała pomagać gdzieś w terenie, tylko bym przeszkadzała – wyznała. Bała się, że sparaliżowałby ją strach. Że to ją trzeba byłoby ratować, gdzie przecież mogła siedzieć grzecznie w Oazie. Że ktoś popełni przez nią błąd. Może na razie powinna naprawdę skupić się tylko na pomocy w tym miejscu? Na razie to było wystarczające, ale znała siebie. Jeśli pozna tych ludzi bardziej i jeśli zaczną jej bardziej ufać… Będzie się źle czuła, siedząc jedynie na miejscu i zbierając kwiaty do wiklinowego koszyka.
Kiwnęła głową.
– To… dość długo – stwierdziła z delikatnym uśmiechem i zerknęła na niemal wypełniony koszyk: – Chyba na razie więcej nie będzie nam potrzebne.
| zt dla Gwen
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Niestety chyba takiej listy nie prowadzimy – odpowiedziała, bo choć nie była pewna czy Zakonnicy prowadzą swój własny spis to jednak trochę w to wątpiła. Gwen wszystkich na pewno pozna kiedy zacznie częściej bywać w Oazie. A skoro teraz tutaj mieszka to nie będzie miała z tym żadnego problemu. W końcu prowadzenie takiej listy było bardzo niebezpieczne. Owszem, personalia większości Zakonników są już znane dla większości społeczeństwa, ale byli jednak ci, którzy pozostawali anonimowi i zdaniem Lucindy tacy też powinni pozostać. Dla własnego bezpieczeństwa. – Nie martw się. Na pewno każdemu kto znajduje się w Oazie możesz zaufać choć zdaje sobie sprawę, że po tym wszystkim co ostatnio się wydarzyło to o zaufanie jest po prostu ciężko. – dodała. Jej samej przychodziło z trudem zaufanie. Chciałaby aby mogli nadal funkcjonować tak funkcjonowali wcześniej, ale niestety to było niemożliwe. Nawet po wojnie ludzie nie wrócą do tego co było. To czego doświadczyli zmieniło ich życie w diametralny sposób.
Idąc za poleceniem czarownicy Lucinda zaczęła zrywać także kwiaty. – Na pewno dziwnie jest widzieć znajome tutaj znajome twarze. Ludzie, których może byś nie posądziła o bycie częścią Zakonu. Wbrew wszystkiemu to chyba dobre zaskoczenie, prawda? Dobrze jest wiedzieć, że ludzie, których znamy mają serce po dobrej stronie. – dodała uśmiechając się delikatnie do kobiety.
Lucinda zdążyła już zauważyć, że Gwen była skrytą osobą. Z jednej strony chciała wiedzieć, ale z drugiej nie miała śmiałości by pytać. Czuła się skrępowana słysząc komplementy z ust blondynki. Sama nie wiedziała jak powinna się zachowywać wśród tak naprawdę obcych ludzi. Szlachcianka potrafiła to zrozumieć dlatego nie chciała na siłę zmuszać kobiety do wyznań czy pytań. Może następnym razem otworzy się bardziej. – Nie ma przecież nic złego w tym, że się boisz. Może kiedyś się przełamiesz i pójdziesz na jakąś misję by zdać sobie sprawę, że wszystko zależy tylko od nas. Owszem bywa czasem niebezpiecznie i jak już się na to zdecydujesz to nie możesz później zrezygnować, bo narazisz innych, ale to wszystko jest do przyswojenia, Gwen. Może kiedyś sama się o tym przekonasz. – dla Lucindy liczyła się każda różdżka. Bez względu na to czy czarodziej stał w pierwszym szeregu ich zmagań czy zaopatrywał Zakon w eliksiry. Działali w jeden sprawie bez względu na powierzone zadania.
Szlachcianka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu. – No to się zbierajmy. Odprowadzę cię, a przy okazji poszukam jakiegoś siłacza do pomocy. – dodała kierując się w stronę niedawno postawionych chat.
zt.
Idąc za poleceniem czarownicy Lucinda zaczęła zrywać także kwiaty. – Na pewno dziwnie jest widzieć znajome tutaj znajome twarze. Ludzie, których może byś nie posądziła o bycie częścią Zakonu. Wbrew wszystkiemu to chyba dobre zaskoczenie, prawda? Dobrze jest wiedzieć, że ludzie, których znamy mają serce po dobrej stronie. – dodała uśmiechając się delikatnie do kobiety.
Lucinda zdążyła już zauważyć, że Gwen była skrytą osobą. Z jednej strony chciała wiedzieć, ale z drugiej nie miała śmiałości by pytać. Czuła się skrępowana słysząc komplementy z ust blondynki. Sama nie wiedziała jak powinna się zachowywać wśród tak naprawdę obcych ludzi. Szlachcianka potrafiła to zrozumieć dlatego nie chciała na siłę zmuszać kobiety do wyznań czy pytań. Może następnym razem otworzy się bardziej. – Nie ma przecież nic złego w tym, że się boisz. Może kiedyś się przełamiesz i pójdziesz na jakąś misję by zdać sobie sprawę, że wszystko zależy tylko od nas. Owszem bywa czasem niebezpiecznie i jak już się na to zdecydujesz to nie możesz później zrezygnować, bo narazisz innych, ale to wszystko jest do przyswojenia, Gwen. Może kiedyś sama się o tym przekonasz. – dla Lucindy liczyła się każda różdżka. Bez względu na to czy czarodziej stał w pierwszym szeregu ich zmagań czy zaopatrywał Zakon w eliksiry. Działali w jeden sprawie bez względu na powierzone zadania.
Szlachcianka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu. – No to się zbierajmy. Odprowadzę cię, a przy okazji poszukam jakiegoś siłacza do pomocy. – dodała kierując się w stronę niedawno postawionych chat.
zt.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
24 IV 1957
Czuł satysfakcję, gdy przyglądał się skończonym już domom, do których powstania przyłożył rękę. W jednym postawił ściany nośne, w drugim wykończył pierwsze piętro, a w tym leżącym na samym końcu szeregu położył dach. Tak wiele udało się dokonać Zakonowi w ciągu czterech miesięcy. Sam czasem dziwił się temu, w jak szybkim tempie niegdyś martwa wyspa stała się domem dla osób, które uciekły przed represjami ze strony bestialskiej władzy. Ale jeszcze bardziej zadziwiająco było to, że w mgnieniu oka powstała społeczność gotowa wieść żywot oparty na współpracy, co dowodziło tego, że w ludziach wiele jest dobra. Poczucie bezpieczeństwa rosło, powstawały kolejne ważne ośrodki dla mieszkańców Oazy – to mała lecznica, to magazynek na ingrediencje, a jeden z ocalałych postanowił stworzyć małą bibliotekę w przydzielonej mu chacie i nawet Kieran przyniósł jakieś stare książki, w tym dawne podręcznik swoich dzieci z Hogwartu. Niby nie było to zbyt wiele, ale takie małe rzeczy sprawiały, że utrzymywał względną równowagę w tym trudnym dla siebie czasie. Wiedział, że nie może się rozpaść z żalu, póki wciąż był potrzebny. Łatwiej było mu znieść samotność w domowej przestrzeni, gdy musiał skupić się na zrobieniu czegoś.
Znów przydzielił sobie zadanie i zaciągnął do roboty kogoś jeszcze, aby łatwiej uporać się z robotą. Po szybkim obchodzie pomiędzy chatami stanął przy tej wciąż niedokończonej i czekał. List z wezwaniem posłał do kogoś, na wciąż nie potrafił spojrzeć przychylnie i ufnie. Nie miał żadnego prawa stawiać się w roli sędziego, bo sam popełnił w życiu wiele błędów, ale trudno było mu zdobyć się na zrozumienie. Osoba Percivala budziła w nim mieszane odczucia. Opuścił szeregi Rycerzy Walpurgii, ale przecież wcześniej z jakichś powodów do tej całej sekty przystąpił. Kiedy mu się odwidziało i dlaczego? Co sprawiło, że wyparł się wartości, które ród wtłaczał mu do głowy od kołyski? Moralność wygrała nad wychowaniem. Nie potrafił zapomnieć co Blake zrobił dla Jackie, gdy przyniósł ją nieprzytomną do rodzinnego domu i oddał zszokowanemu ojcu w progu. Choćby z tego powodu powinien dać mu chociaż szansę, atuty czarodzieja poznając dopiero na ostatnim spotkaniu. Oklumenta, smokolog, naturalny talent w rzucaniu uroków. Tym bardziej musieli nauczyć się jak ze sobą współpracować, a przynajmniej Rineheart tej lekcji niebywale potrzebował. Podczas treningowego pojedynku zbyt szybko zapomniałby o tym, że to nie wróg znajduje się przed nim a pełnoprawny członek Zakonu. Kieran musiał przekonać się, że stoją po tej samej stronie, razem tworzą jeden front przeciw ewidentnym zwyrodnialcom. Okazją do nabrania takiego przekonania mogło być włączenie się razem w dalszą rozbudowę Oazy. Musiał tylko poczekać na przybycie towarzysza. Lepiej, żeby nastawił się na ciężką pracę.
W końcu się zjawił, choć listownie nie omówili żadnych szczegółów. Zresztą, co tu było omawiać, zadania związane z prowadzonymi budowami były oczywiste i już chyba wszystkim dobrze znane. Tak naprawdę stawianie drewnianych konstrukcji nie jest trudne, a potrzebną do tego wiedzą najlepiej zdobywa się w praktyce. – Jesteś – stwierdził krótko, przeszywając Percivala wręcz ponaglającym spojrzeniem, jakby zarzucał mu spóźnienie, którego nie było. Rineheart mimo wszystko wolał od razu ustanowić między nimi dystans, nie zamierzał się spoufalać. – Musimy skończyć strop i postawić ściany na piętrze tak, aby dać podstawę pod dach. Oczywiście wspomożemy się zaklęciami, ale elementy poszczególne konstrukcji lepiej będzie łączyć własnymi rękami, żebyśmy mieli pewność, że nic nie spieprzyliśmy – jego towarzysz nie mógł pamiętać tego, jak bez magii odbudowywano Starą Chatę, wtedy nawet najcięższe belki, zwłaszcza te stropowe, unosić musieli siłą własnych mięśni. Co prawda czarodziej przed nim wydawał się całkiem krzepki, ale to i tak lepiej, że nie przyjdzie im się nadwyrężać. – Jak wszystko jasne, to bierzmy się do roboty.
Kieran ściągnął z siebie płaszcz i odrzucił na bok, następnie podwinął rękawy szarej koszuli.
Czuł satysfakcję, gdy przyglądał się skończonym już domom, do których powstania przyłożył rękę. W jednym postawił ściany nośne, w drugim wykończył pierwsze piętro, a w tym leżącym na samym końcu szeregu położył dach. Tak wiele udało się dokonać Zakonowi w ciągu czterech miesięcy. Sam czasem dziwił się temu, w jak szybkim tempie niegdyś martwa wyspa stała się domem dla osób, które uciekły przed represjami ze strony bestialskiej władzy. Ale jeszcze bardziej zadziwiająco było to, że w mgnieniu oka powstała społeczność gotowa wieść żywot oparty na współpracy, co dowodziło tego, że w ludziach wiele jest dobra. Poczucie bezpieczeństwa rosło, powstawały kolejne ważne ośrodki dla mieszkańców Oazy – to mała lecznica, to magazynek na ingrediencje, a jeden z ocalałych postanowił stworzyć małą bibliotekę w przydzielonej mu chacie i nawet Kieran przyniósł jakieś stare książki, w tym dawne podręcznik swoich dzieci z Hogwartu. Niby nie było to zbyt wiele, ale takie małe rzeczy sprawiały, że utrzymywał względną równowagę w tym trudnym dla siebie czasie. Wiedział, że nie może się rozpaść z żalu, póki wciąż był potrzebny. Łatwiej było mu znieść samotność w domowej przestrzeni, gdy musiał skupić się na zrobieniu czegoś.
Znów przydzielił sobie zadanie i zaciągnął do roboty kogoś jeszcze, aby łatwiej uporać się z robotą. Po szybkim obchodzie pomiędzy chatami stanął przy tej wciąż niedokończonej i czekał. List z wezwaniem posłał do kogoś, na wciąż nie potrafił spojrzeć przychylnie i ufnie. Nie miał żadnego prawa stawiać się w roli sędziego, bo sam popełnił w życiu wiele błędów, ale trudno było mu zdobyć się na zrozumienie. Osoba Percivala budziła w nim mieszane odczucia. Opuścił szeregi Rycerzy Walpurgii, ale przecież wcześniej z jakichś powodów do tej całej sekty przystąpił. Kiedy mu się odwidziało i dlaczego? Co sprawiło, że wyparł się wartości, które ród wtłaczał mu do głowy od kołyski? Moralność wygrała nad wychowaniem. Nie potrafił zapomnieć co Blake zrobił dla Jackie, gdy przyniósł ją nieprzytomną do rodzinnego domu i oddał zszokowanemu ojcu w progu. Choćby z tego powodu powinien dać mu chociaż szansę, atuty czarodzieja poznając dopiero na ostatnim spotkaniu. Oklumenta, smokolog, naturalny talent w rzucaniu uroków. Tym bardziej musieli nauczyć się jak ze sobą współpracować, a przynajmniej Rineheart tej lekcji niebywale potrzebował. Podczas treningowego pojedynku zbyt szybko zapomniałby o tym, że to nie wróg znajduje się przed nim a pełnoprawny członek Zakonu. Kieran musiał przekonać się, że stoją po tej samej stronie, razem tworzą jeden front przeciw ewidentnym zwyrodnialcom. Okazją do nabrania takiego przekonania mogło być włączenie się razem w dalszą rozbudowę Oazy. Musiał tylko poczekać na przybycie towarzysza. Lepiej, żeby nastawił się na ciężką pracę.
W końcu się zjawił, choć listownie nie omówili żadnych szczegółów. Zresztą, co tu było omawiać, zadania związane z prowadzonymi budowami były oczywiste i już chyba wszystkim dobrze znane. Tak naprawdę stawianie drewnianych konstrukcji nie jest trudne, a potrzebną do tego wiedzą najlepiej zdobywa się w praktyce. – Jesteś – stwierdził krótko, przeszywając Percivala wręcz ponaglającym spojrzeniem, jakby zarzucał mu spóźnienie, którego nie było. Rineheart mimo wszystko wolał od razu ustanowić między nimi dystans, nie zamierzał się spoufalać. – Musimy skończyć strop i postawić ściany na piętrze tak, aby dać podstawę pod dach. Oczywiście wspomożemy się zaklęciami, ale elementy poszczególne konstrukcji lepiej będzie łączyć własnymi rękami, żebyśmy mieli pewność, że nic nie spieprzyliśmy – jego towarzysz nie mógł pamiętać tego, jak bez magii odbudowywano Starą Chatę, wtedy nawet najcięższe belki, zwłaszcza te stropowe, unosić musieli siłą własnych mięśni. Co prawda czarodziej przed nim wydawał się całkiem krzepki, ale to i tak lepiej, że nie przyjdzie im się nadwyrężać. – Jak wszystko jasne, to bierzmy się do roboty.
Kieran ściągnął z siebie płaszcz i odrzucił na bok, następnie podwinął rękawy szarej koszuli.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Oaza, do której zdawał się przychodzić coraz częściej, była wyjątkowym, nieodkrytym wręcz miejscem. Każdy element bajecznego, przyrodniczego krajobrazu był przepełniony jakąś wyjątkową, nieposkromioną i niezidentyfikowaną magią. Wszystkie istoty żywe były tu po prostu szczęśliwe; rozłożyste korony drzew pięły się do błękitnego nieba, bujna trawa wyrastała poza normę, kwiaty zachwycały różnorodnością barw; mieniły się niesamowitym blaskiem. Dzikie zwierzęta bez lęku wychodziły naprzeciw ludzkiej obecności. Od razu to zaobserwował. Rozglądał się po fenomenalnym krajobrazie, zapamiętując drogę, wyłapując drobne szczególiki. Pierwszy raz przybył tu w towarzystwie Justinie. Sprawczyni całego ambarasu zdradziła niezwykłą tajemnicę. Wyjawiła informacje, których przecież wcale się nie spodziewał. Lecz od pewnego momentu czuł, iż coś jest na rzeczy. Ludzie zachowywali się nienaturalnie. Chodzili wokół niego zbyt ostrożnie. Mówili o czymś, wracali z bestialskiej walki, wspominali o jakimś zgrupowaniu, nie nazywając rzeczy prosto, po imieniu. Czyżby mu nie ufali? Nie zdawał sobie sprawy, że prawie całe, bliskie środowisko angażowało się w partyzancką, niebezpieczną walkę. Przeszłość, którą opuścił jednego dnia, wróciła szybko, bardzo gwałtownie. Codziennie ryzykowali swój cenny, młody żywot, aby uratować obcych przedstawicieli uciemiężonego miasta. Nie bali się konsekwencji, rozlewu krwi, nieodwracalnych ran. Przeciwstawiali się absurdalnej wyższości nie dla siebie – tylko dla innych. Wielu aspektów jeszcze nie rozumiał. Pytania kłębiły się w chłonnej podświadomości czekając na odpowiedni moment. Każdego dnia bił się z myślami, zastanawiał czy podjęta decyzja była naprawdę właściwa. Niekompatybilne poglądy gryzły się z męską naturą. Musiał coś poczuć, coś sobie udowodnić, jednakże nie wiedział jak. Żądny wrażeń chciał ruszyć do działania, wykazania się nabytą wiedzą, umiejętnościami, doświadczeniem. Czy dostanie tę szansę? Miał się przekonać już wkrótce.
Idąc powolnie między gęstymi zaroślami, co chwilę zatrzymywał się przy bardziej interesującym, roślinnym okazie. Oglądał go, podziwiał rzadkość, chciał dotknąć, poznać i wypróbować w swojej nowej, osobistej pracowni. Nie znał tej odmiany, najchętniej zostałby tutaj, aby rozszyfrować tajemniczy organizm. Rozmarzył się wzdychając ciężko. Urwał ździebło długiej trawy i unosząc głowę napotkał przenikliwy wzrok zadziwionej blondynki. W mechanizmie obronnym, nie zwalniając kroku odpowiedział: – No co? Tylko patrzę. – wyjaśnił pospiesznie. Czasami zapomniał się pośród pasji, niewypowiedzianych fascynacji. Wakacje motywowały do naukowych zapędów, wzmożonych działań. Coraz częściej łapał się na tym, że cały dzień pożytkował na pracę. Od rana do wieczora. Zmarszczył brwi: – Po prostu ciekawią mnie te rośliny tutaj… Są jakieś takie inne. – wąski pas zieleni obracał się między długimi palcami. Wyprzedził dziewczynę i odwrócił się do niej przodem. Popatrzył zawadiacko i uśmiechając się kącikiem ust zapytał: – Jaką tym razem masz tam misję Hensley? Będziesz coś budować, naprawiać, a może z kimś rozmawiać? – był po prostu ciekawy. Azyl powstawał na bieżąco, na ich oczach. Ludzie organizowali się samodzielnie. Nowe jednostki przybywały każdego dnia. Potrzebowali rak do pracy, materiałów, rzeczy do użytku codziennego. Nie spodziewał się, że Zakon jest w posiadaniu czegoś takiego. Kim był ich przewodnik? Jakim cudem spinał to wszystko? Pytania, pytania i jeszcze raz pytania. Gdzie podziały się odpowiedzi?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Łatwo podziwiało się Oazę. Był tu spokój, którego nie można było znaleźć nigdzie indziej. Zachwycała krajobrazem, bujną roślinnością, a przede wszystkim dawała schronienie wszystkim tym, którzy tego schronienia potrzebowali. Lucinda doskonale wiedziała jak to jest poszukiwać bezpieczeństwa w przepełnionym wrogością świecie. Choć Oaza była ich wspólnym sukcesem to jednak nie dało się zapomnieć o tym co znajdowało się tutaj wcześniej. Ogarnięty anomalią Azkaban nie przywoływał tak dobrych wspomnień. Zdarzyło się tam wiele, a ona omal nie straciła życia walcząc z tym co sami wypuścili na ten świat. Nadal ciężko było jej uwierzyć, że to przepełnione białą magią miejsce jeszcze jakiś czas temu wcale tak nie wyglądało.
Spotykając się tutaj z Vincentem czuła się naprawdę dziwnie. Nie chodziło o to, że nie powinno go tu być, bo Oaza miała być miejscem dla każdego potrzebującego schronienia czarodzieja. Chodziło bardziej o fakt, że dopiero wrócił. Dopiero ponownie pojawił się w jej życiu, a już tak wiele zdążyło się zmienić. Mężczyzna podjął decyzje, która miała wpłynąć na jego życie już na zawsze. Oczywiście nie było tak, że go nie doceniała. Uważała, że Zakon otrzyma bardzo znaczącego sojusznika. Był w końcu wspaniałym czarodziejem, a dodatkowo znał się na ingrediencjach i tak jak ona łamał klątwy. Gdyby miała patrzeć na to jedynie z punktu widzenia Zakonniczki to byłaby zachwycona. Niestety nie mogła. Nie mogła też mu tego zabronić. Jako przyjaciółka musiała zaakceptować decyzję, którą podjął. Nie chciała być hipokrytką. Nic nie mogła jednak poradzić na to, że przyjdzie jej się o niego martwić. Prawdopodobnie tak samo jak on się będzie martwił o nią. Tak to już wyglądało na świecie.
Blondynka patrzyła jak przyjaciel z zainteresowaniem przygląda się jednej ze znajdujących się w zagajniku roślin. Czasami zapominała jak to jest fascynować się czymś tak bardzo by oderwać się od rzeczywistości. Uniosła kącik ust w zaczepnym uśmiechu. – Nic, nic – odparła od razu unosząc dłonie w obronnym geście. – Jeśli chcesz mogę zostawić was samych – dodała jeszcze już nie kryjąc szczerego uśmiechu.
- Oaza jest skupiskiem białej i czystej magii. Nie znam się zbytnio na roślinach, ale myślę, że tu wszystko sprzyja rozwojowi. Mogą być tu gatunki, których nie spotkasz nigdzie indziej. Ciekawe czy tak by wyglądał nasz świat, gdyby tworzyła go tylko biała magia. Tylko dobro. – dodała lekko rozmarzona. Nie udawała, że myśl o życiu bez wojny i cierpienia dawała jej jakąś nadzieje. Uśmiechnęła się i wzruszyła delikatnie ramionami. Naprawdę rozumiała jego zafascynowanie tym miejscem. Sama na początku miała podobnie – jej chyba było po prostu ciężko w to wszystko uwierzyć.
Kiedy mężczyzna wyprzedził ją szybkim krokiem nie zatrzymała się. Zawadiacki uśmiech mężczyzny przypominał jej czasy Hogwartu. Wtedy widywała go niemal codziennie. – Zwolnij, kowboju – zaczęła niby całkowicie poważnie. – Nie za dużo chcesz wiedzieć na samym początku? – dodała unosząc brew w pytającym geście. Szybko jednak jej poważny wyraz twarzy uciekł, a jego miejsce zajął szeroki uśmiech. – Prowadzę badania i musiałam sprawdzić jedną istotną kwestię. – odpowiedziała rozglądając się po Zagajniku. – Mam wrażenie, że dziś tu jakoś pusto. Gdzie są wszyscy? – to pytanie było bardziej retoryczne zważając na fakt, że mężczyzna nie mógł wiedzieć, gdzie podziali się domownicy.
- Co myślisz? – zapytała poruszając ponownie temat Zakonu. To wszystko było przecież świeże. – Jakieś oczekiwania? Pierwsze plany? – dodała z westchnieniem. No przecież wiedział, że musi sobie trochę rozpaczać i pokomentować.
Spotykając się tutaj z Vincentem czuła się naprawdę dziwnie. Nie chodziło o to, że nie powinno go tu być, bo Oaza miała być miejscem dla każdego potrzebującego schronienia czarodzieja. Chodziło bardziej o fakt, że dopiero wrócił. Dopiero ponownie pojawił się w jej życiu, a już tak wiele zdążyło się zmienić. Mężczyzna podjął decyzje, która miała wpłynąć na jego życie już na zawsze. Oczywiście nie było tak, że go nie doceniała. Uważała, że Zakon otrzyma bardzo znaczącego sojusznika. Był w końcu wspaniałym czarodziejem, a dodatkowo znał się na ingrediencjach i tak jak ona łamał klątwy. Gdyby miała patrzeć na to jedynie z punktu widzenia Zakonniczki to byłaby zachwycona. Niestety nie mogła. Nie mogła też mu tego zabronić. Jako przyjaciółka musiała zaakceptować decyzję, którą podjął. Nie chciała być hipokrytką. Nic nie mogła jednak poradzić na to, że przyjdzie jej się o niego martwić. Prawdopodobnie tak samo jak on się będzie martwił o nią. Tak to już wyglądało na świecie.
Blondynka patrzyła jak przyjaciel z zainteresowaniem przygląda się jednej ze znajdujących się w zagajniku roślin. Czasami zapominała jak to jest fascynować się czymś tak bardzo by oderwać się od rzeczywistości. Uniosła kącik ust w zaczepnym uśmiechu. – Nic, nic – odparła od razu unosząc dłonie w obronnym geście. – Jeśli chcesz mogę zostawić was samych – dodała jeszcze już nie kryjąc szczerego uśmiechu.
- Oaza jest skupiskiem białej i czystej magii. Nie znam się zbytnio na roślinach, ale myślę, że tu wszystko sprzyja rozwojowi. Mogą być tu gatunki, których nie spotkasz nigdzie indziej. Ciekawe czy tak by wyglądał nasz świat, gdyby tworzyła go tylko biała magia. Tylko dobro. – dodała lekko rozmarzona. Nie udawała, że myśl o życiu bez wojny i cierpienia dawała jej jakąś nadzieje. Uśmiechnęła się i wzruszyła delikatnie ramionami. Naprawdę rozumiała jego zafascynowanie tym miejscem. Sama na początku miała podobnie – jej chyba było po prostu ciężko w to wszystko uwierzyć.
Kiedy mężczyzna wyprzedził ją szybkim krokiem nie zatrzymała się. Zawadiacki uśmiech mężczyzny przypominał jej czasy Hogwartu. Wtedy widywała go niemal codziennie. – Zwolnij, kowboju – zaczęła niby całkowicie poważnie. – Nie za dużo chcesz wiedzieć na samym początku? – dodała unosząc brew w pytającym geście. Szybko jednak jej poważny wyraz twarzy uciekł, a jego miejsce zajął szeroki uśmiech. – Prowadzę badania i musiałam sprawdzić jedną istotną kwestię. – odpowiedziała rozglądając się po Zagajniku. – Mam wrażenie, że dziś tu jakoś pusto. Gdzie są wszyscy? – to pytanie było bardziej retoryczne zważając na fakt, że mężczyzna nie mógł wiedzieć, gdzie podziali się domownicy.
- Co myślisz? – zapytała poruszając ponownie temat Zakonu. To wszystko było przecież świeże. – Jakieś oczekiwania? Pierwsze plany? – dodała z westchnieniem. No przecież wiedział, że musi sobie trochę rozpaczać i pokomentować.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gdy po raz pierwszy usłyszał genezę ów miejsca, mocno się zadziwił. Pojedyncze wzmianki o bezczeszczących cały otaczający świat anomaliach wydawały się czymś nierealnym, wręcz niemożliwym. Każdy, kolejny dzień był dla mieszkańców potencjalnym, nieodwracalnym zagrożeniem. Przychodziły nagle ingerując w zdrowie, zachowanie, wygląd czy bezpieczne miejsce zamieszkania. W nieodwracalny sposób zmieniały miastowy krajobraz przekształcając pojedyncze ulice w bajkową utopię, lub rozdrobniony koszmar. Jeszcze przez długi czas pomiędzy alejkami szeptano złowrogie historie traktujące przebieg odchyleń w konkretnej rodzinie czy zaprzyjaźnionym domostwie. W tym przypadku unicestwiony, więzienny budynek dał fundamenty wspaniałej inicjatywie. Należąca do Zakonu, niesamowita wyspa zachwycała swym tajemniczym umiejscowieniem, przesileniem i natężeniem nieskazitelnie czystej magii. Stanowiła schronienie dla wszystkich utrapionych i zagubionych dusz. Dawała nadzieję na rychły koniec krwawej wojny, na lepszą egzystencję wśród współgrających jednostek. Niezwykła wdzięczność unosiła się w letnim powietrzu. Ludzie pomagali sobie nawzajem bezinteresownie z gromkim uśmiechem na zaróżowionej twarzy. I choć dzielni wojownicy, kilka miesięcy temu balansowali na granicy śmierci walcząc o nietypowe zalążki ziemi, widoczny i świadomy rozwój Oazy musiał całkowicie wynagrodzić to heroiczne poświęcenie. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Przyjmując nieoczekiwane wtajemniczenie do rebelianckiej organizacji nie zastanawiał się nad konsekwencjami. Po raz pierwszy od wielu lat nie rozkładał ryzykownej propozycji na drobne czynniki pierwsze. Owszem, potrzebował czasu, aby oswoić się z zupełnie nową świadomością, przywrócić zaufanie istotnej, kobiecej persony, jednakże konkretna decyzja pojawiła się nagle; poczuł absolutną, wewnętrzną zgodność. Nie robił tego dla siebie. Odbiegał od utartych standardów. Wybór zdecydowanie kłócił się z prezentowaną postawą, wyznawanymi poglądami. Posiadał ogrom sprzecznych przemyśleń oraz krytycznych pytań. Jego umysł wyrażał niezrozumienie, sprzeciw wobec tematu prowadzonej wojny, bezmyślnej propagandy niszczącej niszowe społeczeństwo czarodziejów. Cała bezmyślna świta obecnego Ministra wyznawała iluzoryczne postulaty, wartości, rozporządzenia wyniszczające kraj, a przede wszystkim napędzającą gospodarkę. Za kilka miesięcy cofnął się w czasie do zaściankowego średniowiecza.
Długie palce musnęły strukturę rośliny. Wydawała się wibrować nieznacznie, wydziałała przyjemny, słodkawy zapach. Jak mogła się nazywać? Przypomniała krzyżówkę alabastrowej lilii połączonej z pospolitym okazem rozłożystej lilii wodnej. Pierwsze, nieznane owady zakręciły się wokół kuszącego kielicha, gdy mężczyzna z oporem i lekkim rozbawieniem odrywał się od pasjonującego okazu: – Może następnym razem. – odrzekł próbując zdobyć się na całkowitą pewność głosu. Odchrząknął wymownie, otarł ręce o nogawki ciemnych spodni i ruszył przed siebie w skupieniu, wsłuchany w słowa przyjaciółki: – Myślisz, że mógłbym je odkrywać? Mam na myśli przeprowadzenie jakichś badań, wydobycie informacji na temat ich pochodzenia, właściwości zastosowania. Nawet nie wiem czy mają jakąś nazwę… – zauważył rozmyślając na głos. Podrapał się po brodzie: – Są przecież tak niesamowite. Jak to możliwe, że biała magia stworzyła coś takiego? A odpowiadając na twoje pytanie… – przeciągnął lokując błękit tęczówek na jaśniejącej twarzy współrozmówczyni: – Świat na pewno przypominałby wtedy raj. – stwierdził lakonicznie płynnie przesuwając się do przodu. Dziwna myśl nawiedziła jego skronie; czy nadmiar przeciwnej magii doprowadziłby do całkowitego wyniszczenia?
Miał dobry humor. Fascynująca aura mistycznego terenu napawała optymizmem, beztroską, niewidzialnymi strużkami prawdziwego szczęścia. Czy był to tylko przejściowy stan? Wyprzedził ją. Odwrócony przodem do Zakonniczki parł przed siebie biorąc udział w wyimaginowanym wyścigu: – Nie kochana, to ty się pośpiesz. – ponaglił, a w tym samym momencie o mały włos nie runął na soczyście zielone przestworza. Zaśmiał się w głos i zatrzymał wdychając świeże, orzeźwiające powietrze. Pochylił się pod kątem prostym. Dłonie oparł na kolanach. Dość siłowym tonem wyrzucił na powierzchnię kilka krótkich zdań: – Marną mam kondycję. A co do wiedzy, jej nigdy za wiele. Chyba coś o tym wiesz, prawda? – zagaił zaczepnie i podniósł się do pionu. Nadal szedł odwrócony, lecz teraz zdecydowanie spokojniej. Gdy dziewczyna poruszyła temat domniemanych badań, uniósł brew w wyraźnym zaciekawieniu, a głos przybrał ton podekscytowania i zachwytu: – Robisz badania? Jakie badania? Co chcesz sprawdzić? Powiedz coś więcej! Potrzebujesz może tęgiej głowy do współpracy? – wskazał na siebie i poruszył zachęcająco brwiami. W ostatnim czasie poświęcał się naukowej pracy ze zdwojoną siłą. Złapał smykałkę, zdobył zlecenie, był prawdziwym fascynatem. – Co? – wyjąkał i tak samo jak towarzyszka rozejrzał się po zagajniku. Wzruszył ramionami: – A teraz nie ma przypadkiem pory obiadowej? Może wszyscy są w swoich chatach. – zauważył przechodząc dalej, muskając wystające ździebła wysokich kolorowych traw. Na kolejne pytania zmarszczył brwi i zamyślił się na chwilę. Postanowił poprosić o doprecyzowanie: – Co myślę na temat organizacji? – nie wiele wiedział. Nie miał okazji do wzięcia udziału w poważnym zadaniu. Od czasu do czasu pomagał w głównej części Oazy. Praca zajmowała niemalże całość upływających dni: – Nie wiem Lucindo. Nie wiem czego mam się spodziewać. Czy mam się wychylać, jeśli tak to przed kim. Czekam na swoją kolej, naa zadanie, takie dla mnie? – rozłożył ręce. – Nie czuję się tu jeszcze zbyt pewnie. Nie znam ludzi, nie znam ich nastrojów. Dobrze wiesz, że jest tu moja rodzina, ojciec, dawni znajomi… Jaki mają do mnie stosunek. Nie wiem. - westchnął ciężko. - Może ty opowiedz mi swoją perspektywę i swoje początki? Porównamy przemyślenia. – zaproponował z ciężkim sercem. A może tak naprawdę wcale tu nie pasował?
Przyjmując nieoczekiwane wtajemniczenie do rebelianckiej organizacji nie zastanawiał się nad konsekwencjami. Po raz pierwszy od wielu lat nie rozkładał ryzykownej propozycji na drobne czynniki pierwsze. Owszem, potrzebował czasu, aby oswoić się z zupełnie nową świadomością, przywrócić zaufanie istotnej, kobiecej persony, jednakże konkretna decyzja pojawiła się nagle; poczuł absolutną, wewnętrzną zgodność. Nie robił tego dla siebie. Odbiegał od utartych standardów. Wybór zdecydowanie kłócił się z prezentowaną postawą, wyznawanymi poglądami. Posiadał ogrom sprzecznych przemyśleń oraz krytycznych pytań. Jego umysł wyrażał niezrozumienie, sprzeciw wobec tematu prowadzonej wojny, bezmyślnej propagandy niszczącej niszowe społeczeństwo czarodziejów. Cała bezmyślna świta obecnego Ministra wyznawała iluzoryczne postulaty, wartości, rozporządzenia wyniszczające kraj, a przede wszystkim napędzającą gospodarkę. Za kilka miesięcy cofnął się w czasie do zaściankowego średniowiecza.
Długie palce musnęły strukturę rośliny. Wydawała się wibrować nieznacznie, wydziałała przyjemny, słodkawy zapach. Jak mogła się nazywać? Przypomniała krzyżówkę alabastrowej lilii połączonej z pospolitym okazem rozłożystej lilii wodnej. Pierwsze, nieznane owady zakręciły się wokół kuszącego kielicha, gdy mężczyzna z oporem i lekkim rozbawieniem odrywał się od pasjonującego okazu: – Może następnym razem. – odrzekł próbując zdobyć się na całkowitą pewność głosu. Odchrząknął wymownie, otarł ręce o nogawki ciemnych spodni i ruszył przed siebie w skupieniu, wsłuchany w słowa przyjaciółki: – Myślisz, że mógłbym je odkrywać? Mam na myśli przeprowadzenie jakichś badań, wydobycie informacji na temat ich pochodzenia, właściwości zastosowania. Nawet nie wiem czy mają jakąś nazwę… – zauważył rozmyślając na głos. Podrapał się po brodzie: – Są przecież tak niesamowite. Jak to możliwe, że biała magia stworzyła coś takiego? A odpowiadając na twoje pytanie… – przeciągnął lokując błękit tęczówek na jaśniejącej twarzy współrozmówczyni: – Świat na pewno przypominałby wtedy raj. – stwierdził lakonicznie płynnie przesuwając się do przodu. Dziwna myśl nawiedziła jego skronie; czy nadmiar przeciwnej magii doprowadziłby do całkowitego wyniszczenia?
Miał dobry humor. Fascynująca aura mistycznego terenu napawała optymizmem, beztroską, niewidzialnymi strużkami prawdziwego szczęścia. Czy był to tylko przejściowy stan? Wyprzedził ją. Odwrócony przodem do Zakonniczki parł przed siebie biorąc udział w wyimaginowanym wyścigu: – Nie kochana, to ty się pośpiesz. – ponaglił, a w tym samym momencie o mały włos nie runął na soczyście zielone przestworza. Zaśmiał się w głos i zatrzymał wdychając świeże, orzeźwiające powietrze. Pochylił się pod kątem prostym. Dłonie oparł na kolanach. Dość siłowym tonem wyrzucił na powierzchnię kilka krótkich zdań: – Marną mam kondycję. A co do wiedzy, jej nigdy za wiele. Chyba coś o tym wiesz, prawda? – zagaił zaczepnie i podniósł się do pionu. Nadal szedł odwrócony, lecz teraz zdecydowanie spokojniej. Gdy dziewczyna poruszyła temat domniemanych badań, uniósł brew w wyraźnym zaciekawieniu, a głos przybrał ton podekscytowania i zachwytu: – Robisz badania? Jakie badania? Co chcesz sprawdzić? Powiedz coś więcej! Potrzebujesz może tęgiej głowy do współpracy? – wskazał na siebie i poruszył zachęcająco brwiami. W ostatnim czasie poświęcał się naukowej pracy ze zdwojoną siłą. Złapał smykałkę, zdobył zlecenie, był prawdziwym fascynatem. – Co? – wyjąkał i tak samo jak towarzyszka rozejrzał się po zagajniku. Wzruszył ramionami: – A teraz nie ma przypadkiem pory obiadowej? Może wszyscy są w swoich chatach. – zauważył przechodząc dalej, muskając wystające ździebła wysokich kolorowych traw. Na kolejne pytania zmarszczył brwi i zamyślił się na chwilę. Postanowił poprosić o doprecyzowanie: – Co myślę na temat organizacji? – nie wiele wiedział. Nie miał okazji do wzięcia udziału w poważnym zadaniu. Od czasu do czasu pomagał w głównej części Oazy. Praca zajmowała niemalże całość upływających dni: – Nie wiem Lucindo. Nie wiem czego mam się spodziewać. Czy mam się wychylać, jeśli tak to przed kim. Czekam na swoją kolej, naa zadanie, takie dla mnie? – rozłożył ręce. – Nie czuję się tu jeszcze zbyt pewnie. Nie znam ludzi, nie znam ich nastrojów. Dobrze wiesz, że jest tu moja rodzina, ojciec, dawni znajomi… Jaki mają do mnie stosunek. Nie wiem. - westchnął ciężko. - Może ty opowiedz mi swoją perspektywę i swoje początki? Porównamy przemyślenia. – zaproponował z ciężkim sercem. A może tak naprawdę wcale tu nie pasował?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Zagajnik
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda