Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Łąka białych kwiatów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Łąka białych kwiatów
Przyjemnie miejsce, dostępne jedynie dla niewielu, za dnia niewyróżniające się niczym, poza sporym zagęszczeniem kwiatów o bielących się płatkach. Dopiero nocą, gdy nieśmiałe światło księżyca pada na nie, zyskuje swój prawowity urok. Łąka zdaje się pełna niewinności i czystości, dobroci, której echa dostrzec można było już za dnia. Wokół roznosi się przyjemny zapach kwiatów. W powietrzu czuć spokój, któremu chce się naprawdę uwierzyć i pozwolić sobie na chwilę odpoczynku. Od końca czerwca na środku łąki znajduje się surowa szczelina. Wokół niech rozciągało się zimno, nic także nie rosło na nagich skałach. Po spojrzeniu w dół można było dostrzec wodę — była tak samo słona jak morska.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 26.09.22 18:40, w całości zmieniany 1 raz
– Aha. Dokładnie tak – przytaknął, terminologia, do której odnosiła się Justine, nie była skomplikowana; nazwy poszczególnych elementów mówiły same za siebie. – Nie p-p-potrzebujesz, chyba – zgodził się, odrywając już od niej spojrzenie, w międzyczasie przenosząc uwagę na układane na ziemi belki. Przykucnął przy pierwszej z nich, po czym kątem oka zerknął na szczelinę – i raz jeszcze na belkę. Poprawił ją nieco, przesuwając tak, żeby leżała w miarę równolegle do wyrwy. Chciał dobrze ocenić potrzebną długość, żeby nie pozwolić sobie na marnotrawstwo nawet kilkunastu centymetrów materiału; w Oazie niezmiennie wszystkiego brakowało, a drewno było drogie. Nawet to pochodzące z odzysku mogło komuś posłużyć. – Porta creare – wtrącił, przywołując z pamięci inkantację zaklęcia wspomnianego przez Tonks. – Masz rację. Zamknięte drzwi zawsze bardziej k-k-kuszą – potwierdził z namysłem, przenosząc na moment ciężar ciała na pięty, a dłonią pocierając krawędź żuchwy. Nieco ostrożniej niż zwykle, lewa strona twarzy wciąż była nieprzyjemnie tkliwa, sprawiając, że wzdrygał się za każdym razem, gdy przypadkowo podrapał się po policzku. Kiwnął jeszcze głową, jakby do własnych myśli, nie podejmując już kwestii schodzenia do Azkabanu – bo, prawdę mówiąc, wolał wierzyć, że nigdy nie zostaną do tego ponownie zmuszeni.
Przesunął się, robiąc jej miejsce; w reakcji na pytanie uśmiechnął się odruchowo, kącik ust drgnął mu w górę w rozbawieniu. – Możesz nogami – zażartował, zerkając na nią krótko, jakby kontrolnie; od czasu ich feralnej kłótni pilnował, żeby ostrożniej dobierać słowa w rozmowach z Justine, choć tamte gwałtowne emocje chyba już szczęśliwie ostygły i okrzepły. – Ustawiamy ją t-t-tam, zaraz przy tej drugiej belce – chodź – pokierował, cofając się powoli, uważając, by nie szarpnąć za mocno. – Dobra i teraz – w dół. Uważaj na p-p-palce – ostrzegł, nie raz i nie dwa boleśnie przytrzasnął sobie w ten sposób opuszki. – W p-p-porządku. I teraz – przytrzymaj jeszcze chwilę. O tak – poprosił. Sam sięgnął po torbę z narzędziami, żeby wyciągnąć z niej młotek; jeden z magicznie wzmocnionych gwoździ wsunął między palce, a drugi przytrzymał zębami. Przesunął się, ustawiając się wygodniej nad belką. Ustawiając drewniane łączenia i przybijając je do podłużnicy, słuchał słów Tonks w milczeniu, skupiając się zarówno na pracy, jak i na tym, co mówiła. Podzielność uwagi nie była problemem, mechaniczne czynności nie wymagały jej wiele. – Farto – przytaknął, nieco sepleniąc, bo w ustach wciąż zaciskał gwóźdź. Wyciągnął go, obrócił i przystawił do belki. – Chyba p-p-prędko nie będzie kolejnej okazji, nie? – rzucił, właściwie nie oczekując odpowiedzi. Wiedział, że czekał ich ciężki okres; że wojna miała rozgorzeć na nowo, wzmocniona jedynie wydarzeniami, których jeszcze nie rozumieli. Snujące się po kraju cienie spędzały mu nadal sen z powiek, podobnie jak wisząca nad głowami kometa; zwiastun czegoś okropnego, jak twierdzili niektórzy. Czego – bał się zgadywać.
– Myślę, że m-m-mógłbym – stwierdził przekornie, podnosząc się, żeby pójść po następny element; kontrolnie obejrzał się w stronę szczeliny, oceniając, ile jeszcze brakowało – a później pochylił się nad odłożonym starannie drewnem, wybierając belkę, która najbardziej odpowiadała mu długością. Położył ją obok podłużnicy i przystawił do węższej krawędzi. – P-p-przytrzymasz? Tak samo, jak wcześniej – poprosił, opierając się z drugiej strony. – Mówił mi – wspomniał. Uśmiechnął się, zupełnie szczerze – pamiętał tamten wieczór, kiedy Michael opowiadał mu o Adrianie. Już wtedy odniósł wrażenie, że Tonksowi na niej zależy, a list o zaręczynach tylko to potwierdził. – Podobno biorą ślub na festiwalu? – Opuścił wzrok na łącznik, przesunął dłoń i uderzył kilka razy, wbijając gwóźdź w twarde drewno.
– Tak – przytaknął, cofając się o krok i również wyciągając różdżkę. Stanął po przeciwnej stronie długiej belki, śledząc ruchy Justine – i kiedy machnęła nadgarstkiem, zrobił to samo. – Wingardium leviosa – rzucił, skupiając się na ostrożnym kontrolowaniu ruchów dłoni. Podłużnica uniosła się na kilka centymetrów nad trawę, dźwignięta siłą magicznego zaklęcia. – Dobra, teraz p-p-powoli – przenosimy ją nad szczelinę. Co najmniej trzydzieści centymetrów musi zostać poza nią – zaznaczył, wydawało mu się, że taki punkt podparcia powinien wystarczyć. Przesunął się, zbliżając się ku wyrwie – dostosowując tempo do kroków Tonks i uparcie starając się nie spoglądać w dół. Pamiętał tamto nawoływanie – a chociaż dzisiaj jedynym głosem, jaki słyszał, był ten należący do Justine, to wolał nie kusić losu. – Trochę w lewo – powiedział, ledwie ułamek sekundy później się reflektując. – Moje lewo. Twoje p-p-prawo – poprawił się. Zmarszczył brwi, oceniając położenie elementu. – I w dół – kontynuował, wypuszczając z płuc powietrze dopiero, gdy belka z cichym stuknięciem uderzyła o skałę. – Dobra. Sp-p-próbuję teraz ją trochę odciążyć – zajmie mi to chwilę. Mogłabyś w międzyczasie wybrać stamtąd belki, które ułożymy w poprzek? P-p-powinny być mniej więcej tej długości – wyjaśnił, rozkładając ręce na boki, żeby zobrazować, o jaką odległość mu chodziło.
Potem zamilkł – skupiając się w pełni magii konstrukcyjnej; ta, po którą sięgnął, nie była wybitnie skomplikowana, ale element był spory – a jego doświadczenie opierało się póki co głównie na operowaniu na tych mniejszych. Odciążenie podłużnicy miało zmniejszyć działające w niej siły, jednocześnie pozwalając jej przenieść większy ciężar; polegało na transmutowaniu materiału tak, by powstały w nim niewielkie pęcherzyki – zamiast powietrza spojone magią. To pozwalało na znaczne zniwelowanie wagi elementu, przy jednoczesnym zachowaniu jego wytrzymałości – w teorii; w praktyce jeśli przesadziło się w jedną lub w drugą stronę, można było zniszczyć całą konstrukcję. Wstrzymał powietrze, uważnie kreśląc precyzyjne linie, powolnym krokiem przemieszczając się od jednej strony szczeliny do drugiej; transmutując centymetr po centymetrze.
| nośność elementu: 12 (7 z kości + 5 za II poziom konstrukcji magicznych)
próbuję odciążyć konstrukcję zaklęciem odciążającym, jest to platforma, więc poziom II - ST 15; zaklęcie obciąża konstrukcję 3 punktami nośności (12-3=9)
tu rzucałem na wingardium leviosa
Przesunął się, robiąc jej miejsce; w reakcji na pytanie uśmiechnął się odruchowo, kącik ust drgnął mu w górę w rozbawieniu. – Możesz nogami – zażartował, zerkając na nią krótko, jakby kontrolnie; od czasu ich feralnej kłótni pilnował, żeby ostrożniej dobierać słowa w rozmowach z Justine, choć tamte gwałtowne emocje chyba już szczęśliwie ostygły i okrzepły. – Ustawiamy ją t-t-tam, zaraz przy tej drugiej belce – chodź – pokierował, cofając się powoli, uważając, by nie szarpnąć za mocno. – Dobra i teraz – w dół. Uważaj na p-p-palce – ostrzegł, nie raz i nie dwa boleśnie przytrzasnął sobie w ten sposób opuszki. – W p-p-porządku. I teraz – przytrzymaj jeszcze chwilę. O tak – poprosił. Sam sięgnął po torbę z narzędziami, żeby wyciągnąć z niej młotek; jeden z magicznie wzmocnionych gwoździ wsunął między palce, a drugi przytrzymał zębami. Przesunął się, ustawiając się wygodniej nad belką. Ustawiając drewniane łączenia i przybijając je do podłużnicy, słuchał słów Tonks w milczeniu, skupiając się zarówno na pracy, jak i na tym, co mówiła. Podzielność uwagi nie była problemem, mechaniczne czynności nie wymagały jej wiele. – Farto – przytaknął, nieco sepleniąc, bo w ustach wciąż zaciskał gwóźdź. Wyciągnął go, obrócił i przystawił do belki. – Chyba p-p-prędko nie będzie kolejnej okazji, nie? – rzucił, właściwie nie oczekując odpowiedzi. Wiedział, że czekał ich ciężki okres; że wojna miała rozgorzeć na nowo, wzmocniona jedynie wydarzeniami, których jeszcze nie rozumieli. Snujące się po kraju cienie spędzały mu nadal sen z powiek, podobnie jak wisząca nad głowami kometa; zwiastun czegoś okropnego, jak twierdzili niektórzy. Czego – bał się zgadywać.
– Myślę, że m-m-mógłbym – stwierdził przekornie, podnosząc się, żeby pójść po następny element; kontrolnie obejrzał się w stronę szczeliny, oceniając, ile jeszcze brakowało – a później pochylił się nad odłożonym starannie drewnem, wybierając belkę, która najbardziej odpowiadała mu długością. Położył ją obok podłużnicy i przystawił do węższej krawędzi. – P-p-przytrzymasz? Tak samo, jak wcześniej – poprosił, opierając się z drugiej strony. – Mówił mi – wspomniał. Uśmiechnął się, zupełnie szczerze – pamiętał tamten wieczór, kiedy Michael opowiadał mu o Adrianie. Już wtedy odniósł wrażenie, że Tonksowi na niej zależy, a list o zaręczynach tylko to potwierdził. – Podobno biorą ślub na festiwalu? – Opuścił wzrok na łącznik, przesunął dłoń i uderzył kilka razy, wbijając gwóźdź w twarde drewno.
– Tak – przytaknął, cofając się o krok i również wyciągając różdżkę. Stanął po przeciwnej stronie długiej belki, śledząc ruchy Justine – i kiedy machnęła nadgarstkiem, zrobił to samo. – Wingardium leviosa – rzucił, skupiając się na ostrożnym kontrolowaniu ruchów dłoni. Podłużnica uniosła się na kilka centymetrów nad trawę, dźwignięta siłą magicznego zaklęcia. – Dobra, teraz p-p-powoli – przenosimy ją nad szczelinę. Co najmniej trzydzieści centymetrów musi zostać poza nią – zaznaczył, wydawało mu się, że taki punkt podparcia powinien wystarczyć. Przesunął się, zbliżając się ku wyrwie – dostosowując tempo do kroków Tonks i uparcie starając się nie spoglądać w dół. Pamiętał tamto nawoływanie – a chociaż dzisiaj jedynym głosem, jaki słyszał, był ten należący do Justine, to wolał nie kusić losu. – Trochę w lewo – powiedział, ledwie ułamek sekundy później się reflektując. – Moje lewo. Twoje p-p-prawo – poprawił się. Zmarszczył brwi, oceniając położenie elementu. – I w dół – kontynuował, wypuszczając z płuc powietrze dopiero, gdy belka z cichym stuknięciem uderzyła o skałę. – Dobra. Sp-p-próbuję teraz ją trochę odciążyć – zajmie mi to chwilę. Mogłabyś w międzyczasie wybrać stamtąd belki, które ułożymy w poprzek? P-p-powinny być mniej więcej tej długości – wyjaśnił, rozkładając ręce na boki, żeby zobrazować, o jaką odległość mu chodziło.
Potem zamilkł – skupiając się w pełni magii konstrukcyjnej; ta, po którą sięgnął, nie była wybitnie skomplikowana, ale element był spory – a jego doświadczenie opierało się póki co głównie na operowaniu na tych mniejszych. Odciążenie podłużnicy miało zmniejszyć działające w niej siły, jednocześnie pozwalając jej przenieść większy ciężar; polegało na transmutowaniu materiału tak, by powstały w nim niewielkie pęcherzyki – zamiast powietrza spojone magią. To pozwalało na znaczne zniwelowanie wagi elementu, przy jednoczesnym zachowaniu jego wytrzymałości – w teorii; w praktyce jeśli przesadziło się w jedną lub w drugą stronę, można było zniszczyć całą konstrukcję. Wstrzymał powietrze, uważnie kreśląc precyzyjne linie, powolnym krokiem przemieszczając się od jednej strony szczeliny do drugiej; transmutując centymetr po centymetrze.
| nośność elementu: 12 (7 z kości + 5 za II poziom konstrukcji magicznych)
próbuję odciążyć konstrukcję zaklęciem odciążającym, jest to platforma, więc poziom II - ST 15; zaklęcie obciąża konstrukcję 3 punktami nośności (12-3=9)
tu rzucałem na wingardium leviosa
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 1
'k10' : 1
- No i spoko. - orzekła bez udawania, że te całe podłużnice czy poprzecznice ją jakoś mocniej interesowały. Nie interesowały - a pojęcie o nich miała dokładnie takie, jakie właśnie przekazał jej Billy. Jeśli twierdził, że nie musiała się dokładnie orientować w nazwach a jedynie słuchać za które łapać i które lewitować, to uwierzyła, że tyle naprawdę wystarczy. Przystanęła obok belek z dłońmi w kieszeniach nie odzywając się i milcząc, kiedy zdawał się planować coś w konstrukcji, która znajdowała się w jego głowie. Zastanowiła się na głos, nad padającym pytaniem, a kiedy wypadła nazwa inkantacji potaknęła. - Brzmi jakoś tak właśnie. - zgodziła się a kolejne słowa skwitowała podciągnięciem na chwilę kącików ust w górę. Zamknięte drzwi, bardziej niż brak drzwi. A otwarte mocniej zapraszają niż zamknięte. Znów zamknięte pozostawiają wrażenie, że coś może tam być. Dla dzieciaków coś do okrycia, zobaczenia, jakaś tajemnica. Wybrana decyzja była dobra - Zakon był w stanie sobie poradzić przy każdej z tych opcji. Zawołają Susanne albo Cattermola, albo sami spróbują, zaklęcie chyba należało do tych, które kiedyś sama rzucała - ale kiedy to było nie potrafiła sobie teraz przypomnieć.
- Mam słabe mięśnie nóg. - odcięła mu się, wyciągając ręce z kieszeni nachyliła się, ale nim złapała przesunęła spojrzenie, żeby spojrzeć na miejsce które wskazywał. W końcu dźwignęła belkę, zaciskając usta. Cóż, siły nie miała za wiele, ale chyba posiadana ilość była wystarczająca. Stawiała kolejne kroki wytyczane przez Moora. W dół. Dobra, uważać na palcę. Trzy i… jest. Okej. Wyprostowała się a zaraz pochyliła, żeby przytrzymać deskę tak jak sobie tego życzył. Belki - a może drewno - kojarzyło jej się z ojcem i jego warsztatem w garażu. Zapachem drewna i godzinach, które tam spełniał. Kącik ust drgnął jej wsuwając na jej wargi uśmiech, szczery, choć odrobinę smutny. Nie dlatego, że się nie cieszyła ich szczęściem - cieszyła. Hannah zasługiwała na miłość, miłość tego, kogo kochała - ale jednocześnie wiedziała, że niepewność spoglądająca na nich z boku była duża. - Cóż, może ktoś się hajtnie i tym razem, zaprosi nas na ślub. - wypuściła z ust przytyk odnosząc się do cichego ślubu, który Moore wziął z jej przyjaciółką. Żartowała - Hannah mówiła, że to było wszystko to, czego chciała i Justine jej wierzyła. Nie miała do niej żalu - nie było o co.
- Oświeć mnie więc. - nie poddała tej walki o miano najgorszego wyciągacza na wianki. Kto mógł być od niej gorszy? Hannah za dobrze ją znała, żeby uwierzyć że naprawdę chce go puścić. Z dwa lata temu sama ją niemal siłą na nie wyciągnęła. Cóż, wianki jakoś nie potrafiły jej się kojarzyć całkowicie dobrze. Jedne, miała miłe - choć i wtedy walczyli z wężem morskim. - Potrzymasz. - potwierdziła, przenosząc dłonie, żeby ułożyć je na przyniesionej belce. - Yhym. - potwierdziła. - Całe szczęście. - dodała wywracając oczami. - Mój brat prawie pozbawił tą szaloną kobietę możliwości wyboru przez własne głupoty. - wyjawiła trzymając belkę, kiedy Billy coś tam przy niej majstrował. Cóż, do trzymania i przesuwania nadawała się całkiem nieźle. - Znasz ją - Ade? - zapytała, sama właściwie nie miała zbyt wielu okazji by się z nią spotkać. Podniosła się zgodnie z kolejnymi poleceniami, wypowiadając zaklęcie, by przelewitować wspólnie z Moorem wybraną deskę. Powoli, okej, potaknęła głową, kierując zaklęciem - a raczej deską nad szczelinę, dokładnie tak jak chciał. - Mów: już. - odezwała się, bo skąd niby miała wiedzieć ile to jest trzydzieści centymetrów? W sensie, no z jakąś linijką pewnie dałaby radę, ale tak na oko? Powoli przesuwała się w stronę szczeliny, pilnując, żeby nie przerwać zaklęcia. Trochę w lewo. Potaknęła głową, zaraz potaknęła nią drugi raz marszcząc mocniej brwi. Jednak prawo - okej, niech będzie. Zacisnęła mocniej usta, dobra, w dół. Opuszczała powoli ramiona razem z przedmiotem. Wyciągnęła dłonie, żeby zmierzyć miarę, którą jej pokazał - tak lepiej zapamięta, jeśli jej mięśnie w miarę zapamiętają. - Dobra. - zgodziła się ruszając w stronę desek. - Co daje to całe odciążanie? Bo jak będzie za lekkie, to wiatr nam tego nie zwieje? - zadała kolejne z pytań ruszając w stronę desek, żeby zacząć wybierać te o długości którą wskazał jej Billy. Jedna - ułożyła na biodrach dłonie, marszcząc brwi, żeby zastanowić się i znaleźć następną. Układała je obok siebie, żeby mieć pewność, że są podobnej długości. - Ile ich ma być? - zapytała Moora, kiedy znalazła już kilka z nich.
- Mam słabe mięśnie nóg. - odcięła mu się, wyciągając ręce z kieszeni nachyliła się, ale nim złapała przesunęła spojrzenie, żeby spojrzeć na miejsce które wskazywał. W końcu dźwignęła belkę, zaciskając usta. Cóż, siły nie miała za wiele, ale chyba posiadana ilość była wystarczająca. Stawiała kolejne kroki wytyczane przez Moora. W dół. Dobra, uważać na palcę. Trzy i… jest. Okej. Wyprostowała się a zaraz pochyliła, żeby przytrzymać deskę tak jak sobie tego życzył. Belki - a może drewno - kojarzyło jej się z ojcem i jego warsztatem w garażu. Zapachem drewna i godzinach, które tam spełniał. Kącik ust drgnął jej wsuwając na jej wargi uśmiech, szczery, choć odrobinę smutny. Nie dlatego, że się nie cieszyła ich szczęściem - cieszyła. Hannah zasługiwała na miłość, miłość tego, kogo kochała - ale jednocześnie wiedziała, że niepewność spoglądająca na nich z boku była duża. - Cóż, może ktoś się hajtnie i tym razem, zaprosi nas na ślub. - wypuściła z ust przytyk odnosząc się do cichego ślubu, który Moore wziął z jej przyjaciółką. Żartowała - Hannah mówiła, że to było wszystko to, czego chciała i Justine jej wierzyła. Nie miała do niej żalu - nie było o co.
- Oświeć mnie więc. - nie poddała tej walki o miano najgorszego wyciągacza na wianki. Kto mógł być od niej gorszy? Hannah za dobrze ją znała, żeby uwierzyć że naprawdę chce go puścić. Z dwa lata temu sama ją niemal siłą na nie wyciągnęła. Cóż, wianki jakoś nie potrafiły jej się kojarzyć całkowicie dobrze. Jedne, miała miłe - choć i wtedy walczyli z wężem morskim. - Potrzymasz. - potwierdziła, przenosząc dłonie, żeby ułożyć je na przyniesionej belce. - Yhym. - potwierdziła. - Całe szczęście. - dodała wywracając oczami. - Mój brat prawie pozbawił tą szaloną kobietę możliwości wyboru przez własne głupoty. - wyjawiła trzymając belkę, kiedy Billy coś tam przy niej majstrował. Cóż, do trzymania i przesuwania nadawała się całkiem nieźle. - Znasz ją - Ade? - zapytała, sama właściwie nie miała zbyt wielu okazji by się z nią spotkać. Podniosła się zgodnie z kolejnymi poleceniami, wypowiadając zaklęcie, by przelewitować wspólnie z Moorem wybraną deskę. Powoli, okej, potaknęła głową, kierując zaklęciem - a raczej deską nad szczelinę, dokładnie tak jak chciał. - Mów: już. - odezwała się, bo skąd niby miała wiedzieć ile to jest trzydzieści centymetrów? W sensie, no z jakąś linijką pewnie dałaby radę, ale tak na oko? Powoli przesuwała się w stronę szczeliny, pilnując, żeby nie przerwać zaklęcia. Trochę w lewo. Potaknęła głową, zaraz potaknęła nią drugi raz marszcząc mocniej brwi. Jednak prawo - okej, niech będzie. Zacisnęła mocniej usta, dobra, w dół. Opuszczała powoli ramiona razem z przedmiotem. Wyciągnęła dłonie, żeby zmierzyć miarę, którą jej pokazał - tak lepiej zapamięta, jeśli jej mięśnie w miarę zapamiętają. - Dobra. - zgodziła się ruszając w stronę desek. - Co daje to całe odciążanie? Bo jak będzie za lekkie, to wiatr nam tego nie zwieje? - zadała kolejne z pytań ruszając w stronę desek, żeby zacząć wybierać te o długości którą wskazał jej Billy. Jedna - ułożyła na biodrach dłonie, marszcząc brwi, żeby zastanowić się i znaleźć następną. Układała je obok siebie, żeby mieć pewność, że są podobnej długości. - Ile ich ma być? - zapytała Moora, kiedy znalazła już kilka z nich.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
– Spoko? – powtórzył bez zrozumienia, rzucając Tonks pytające spojrzenie, smakując w ustach obco brzmiące słowo. Zdanie brzmiało jak potaknięcie, ale nie był pewien, czy rzeczywiście tak było. – T-t-to jakiś aurorski żargon? – dodał, szczerze zainteresowany; uśmiechnął się, po cichu podejrzewał, że Justine chciała w ten sposób odpłacić mu się za używanie tej całej terminologii. Zrozumiał przytyk – a przynajmniej tak mu się wydawało, więc po chwili wzruszył ramionami. – Dobra, dobra, p-p-przyjąłem – żadnych podłużnic i p-po-poprzecznic – zgodził się, drapiąc się w kark – a później skupiając uwagę na (istniejącej na razie tylko w jego wyobraźni) konstrukcji. W odpowiedzi na komentarz o mięśniach nóg zaśmiał się cicho, wypuszczając powietrze przez nos – zduszając jednak cisnącą się na język ripostę, w ostatnim momencie decydując, że nie wypadało mu komentować ani nóg, ani rąk Tonks. Niedługo później jego myśli i dłonie zajęło zresztą coś zupełnie innego, to jest: najdłuższy element mającej zakryć szczelinę pokrywy. Przesuwał się wzdłuż niego, zbijając ze sobą kolejne belki – bardzo szybko odnajdując znajomy, spokojny rytm.
– Nie organizowaliśmy przyjęcia – wtrącił, bez trudu wyłapując kryjący się w słowach Justine przytyk. Zerknął na nią przelotnie, nie przerywając pracy – wydawało mu się, że nie była zła, ale i tak czuł jakąś wewnętrzną potrzebę usprawiedliwienia się. Zdawał sobie sprawę z tego, że ślub jego i Hannah był czymś, w czym ich przyjaciele i rodzina chcieliby uczestniczyć, ale nie żałował decyzji, którą wspólnie podjęli. Nie tylko dlatego, że z oczywistych względów nie mogli czekać zbyt długo, bo stan Hannah miał lada chwila stać się widoczny – ale głównie dlatego, że czekać wcale nie chciał. I tak zbyt wiele momentów już stracili, a tocząca się w kraju wojna sprawiała, że nie mogli mieć pewności, ile ich jeszcze im zostało; trzęsienie ziemi w Oazie i późniejsze spotkanie z Rosierem udowodniło mu, jak kruche było życie. – Myśleliśmy o jakiejś niewielkiej uroczystości p-p-później, ale… – Zawahał się. – Dużo się ostatnio działo – dokończył koślawo. Nie chciał mówić o tym teraz, ani o przerażającej klątwie, która na przeszło miesiąc odebrała mu zmysły, ani o Śmierciożercy, który prawie odebrał mu o wiele więcej. Cofanie się myślami do tamtego popołudnia wciąż sprawiało, że targały nim gwałtowne emocje, a skoncentrowanie się na czymkolwiek stawało się niemożliwe. Wciągnął do płuc powietrze, po czym wypuścił je powoli; dłonie na parę sekund zamarły mu nad drewnianym łączeniem, ale zmuszenie się do prozaicznych czynności pomogło mu w opanowaniu nerwów – uderzył młotkiem w gwóźdź, przybijając ostatni fragment podłużnicy.
Wzruszył ramionami, nie odpowiadając Justine od razu; właściwie to nie miał nikogo konkretnego na myśli, zastanowił się więc przez sekundę. – Moja siostra byłaby chyba godną rywalką w tej k-k-konkurencji – stwierdził, ale bez złośliwości; uśmiechnął się za to ciepło na wspomnienie Liddy. Kochał ją tak, jak tylko brat mógł kochać siostrę, ale nie mógł nie zauważyć, że zamiast pleść wianki wolała fotografować wodne stwory. – Co? – wyrwało mu się, miał wrażenie, że nie słyszał tej części historii. Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, co właściwie Michael mówił mu o swojej relacji z Addą, ale ich wspólnie spędzony w pubie wieczór pogrążony był w gęstej mgle częściowej niepamięci. – Jakie g-g-głupoty? – zapytał. Na ostatnich sylabach zatańczyło wahanie, czuł się trochę źle z faktem, że rozmawiał o Mike’u, kiedy go tu nie było. Odgarnął włosy z czoła, po czym odsunął się nieco dalej. – Rozmawialiśmy kilka razy – przytaknął, nie mógł powiedzieć, że tak naprawdę znał Adrianę – ale nie była mu też zupełnie obca. – P-p-przekazywałem dla niej wiadomości – dodał, postanawiając niewinnie pominąć kwestię okoliczności, w jakich się wtedy spotkali; zaklęte, krwiożercze trzewiki miały być jego wstydliwą tajemnicą. – No i mijamy się czasem w Plymouth – wspomniał, przypominając sobie poranną rozmowę przy budce z kawą. – Wydaje się w p-p-porządku. Lubię jej poczucie humoru. – Odłożył młotek na bok, podnosząc się i otrzepując dłonie. – A wy? P-p-poznałyście się już? – zagadnął; nie był pewien, czy Michael zdążył przedstawić narzeczoną rodzinie, ale nawet jeśli nie, to demimozy i aurorzy chyba często pracowali razem.
– Już! – krzyknął, zanim opuścili prostokątną belkę; schylił się jeszcze, próbując poruszyć nią dłonią, sprawdzając, czy nie ślizgała się na nagiej skale. – Nie zwieje, bo rzucę na k-k-konstrukcję nośną zaklęcie stabilizujące – wyjaśnił, odpowiadając na pytanie Justine. – Za to im całość będzie lżejsza, tym mniej p-p-podpór będzie potrzebnych, i tym będą mogły być mniejsze – dodał. Gdyby nie musiał przejmować się zużyciem materiału, nie zwracałby sobie głowy odciążaniem, ale w Oazie nie było miejsca na marnotrawstwo; jeśli coś mógł zastąpić magią, to musiał to zrobić.
Problem polegał na tym, że wciąż się uczył, a zderzenie teorii z praktyką okazało się w tym przypadku bolesne. Nie wiedział, gdzie popełnił błąd – czy źle rozłożył magiczne siły, czy zrobił to za mało precyzyjnie – ale niepokojące skrzypnięcie, które wydobyło się z podłużnicy wystarczyło, by zrozumiał, że coś poszło nie tak. Konstrukcja nie zapadła się, oparta o twarde kamienie nie mogła tego zrobić, ale nie dało się nie zauważyć, że wygięła się na środku – co oznaczało, że jej ciężar musiał znacząco się zwiększyć. Nie na tyle, by pękła, ale wystarczająco, żeby oparcie na niej pokrywy wyglądało ryzykownie. – Psidwacza mać – zaklął. Potarł dłonią krawędź żuchwy, po czym wyprostował się, przyglądając się przez chwilę belce trochę bezradnie. Pytanie Tonks odwróciło jego uwagę. – Szesnaście – odpowiedział, odwracając się na moment do tyłu. – Nie, chwila – osiemnaście. Będziemy p-p-potrzebować dwóch dodatkowych – zawyrokował, nie było już mowy, żeby odciążył konstrukcję całkowicie. Musiał jednak chociaż trochę spróbować naprawić błąd, więc powróciwszy na drugą stronę wyrwy, zaczął proces od początku, skupiając się na zniwelowaniu nadmiarowego ciężaru i zmniejszeniu gęstości drewna, wypełniając powstające, maleńkie pęcherzyki magią. Częściowo mu się to udało, widział jak jedna strona podłużnicy podnosi się lekko – ale jednocześnie jak środek ciężkości przenosi się mocniej na prawo.
Co do cholery?
Westchnął głośno, z coraz mocniej szarpiącą zakończeniami nerwowymi frustracją. – Coś mi tu nie gra – ta p-p-przeklęta szczelina zaburza chyba działanie magii – podzielił się swoimi spostrzeżeniami z Justine, choć po cichu dopuszczał też do siebie opcję, że to on był nadal w kiepskiej formie. Przez długi czas po spotkaniu z Rosierem nawet trzymanie różdżki było dla niego wyzwaniem; męczył się szybciej, rozpraszał łatwiej. Bliskość znajdującego się dosłownie pod ich stopami Azkabanu również nie pomagała, jego wzrok raz po raz uciekał w stronę ziejącej w ziemi wyrwy. – Ale dobra, pracujemy na tym, co mamy. Trzeba będzie po p-p-prostu dać więcej belek po tej stronie – zadecydował, wskazując na lewo. To powinno wyrównać obciążenie.
Podszedł do Tonks, zerkając na wybrane przez nią elementy. Podniósł pierwszy z nich, po czym ruszył z nim w stronę szczeliny; wychylił się ostrożnie i opuścił belkę tak, żeby jeden jej koniec opierał się na podłużnicy, a drugi na ziemi. – Musimy rozłożyć je po obu st-t-tronach – mogłabyś zająć się drugą? Tak, żeby te poprzeczne stykały się na tej najdłuższej – wyjaśnił, pokazując palcem na odpowiednie kawałki drewna. Wrócił na polanę, żeby wepchnąć pod pachę kolejne dwa; układał je proporcjonalnie, w równych odstępach, zagęszczając je nieco po jednej stronie, żeby zniwelować swój wcześniejszy błąd. Później znów wziął do ręki młotek i kilka gwoździ, i ostrożnie – łapiąc równowagę – wszedł na podłużnicę, żeby przybić do niej póki co ułożone luźno belki. Ta podłużna nie była na tyle cienka, żeby musiał balansować niczym akrobata, ale wystarczyło, by raz spojrzał w dół, a po jego plecach przemknęły nieprzyjemne ciarki. To tam widział ostatnim razem Rodericka; mógł przywołać jego wspomnienie nawet teraz, z taką dokładnością, jakby wypalono mu je pod powiekami. – Zaczniesz wybierać deski? – poprosił, kątem oka zauważając, kiedy Justine skończyła układać swoją stronę. Przykucnął, przytrzymując się jednej belki, żeby przybić drugą. – Te p-p-płaskie, szersze – mogą być jakiejkolwiek długości, nie zależy nam na estetyce – wyjaśnił, skupiając się w pełni na zadaniu; na kark wstąpił mu pot, choć wcale nie było mu ciepło – z wyrwy wciąż ział przenikliwy chłód. – Co słychać u Kerstin? – zapytał, trochę dlatego, że naprawdę chciał wiedzieć – Michael wspominał mu, że po incydencie z cieniami nie czuła się najlepiej – a trochę po to, żeby rozproszyć się rozmową; nie pozwolić rozbudzić się wspomnieniom i wyobraźni.
Przesuwał się wzdłuż belki w miarę sprawnie, ostatnie poprzecznice przybijając już ze stabilnej, skalnej krawędzi; kiedy skończył, otrzepał dłonie i sięgnął po przytroczoną do pasa różdżkę. – Ustabilizuję ją, zanim zabierzemy się za p-p-przybijanie desek – wspomniał. Wypuścił powoli powietrze z płuc, starając się uspokoić również serce – bijące jeszcze odrobinę za szybko. Przyklęknął tuż przy szczelinie, żeby znaleźć się na wysokości konstrukcji, po czym uniósł różdżkę – i wypowiadając magiczne inkantacje, zaczął tkać niewidzialne połączenia pomiędzy poszczególnymi elementami, wprowadzając magiczne podpory i rozpory, starając się sprawić, by całość stała się niepodatna na drgania; zarówno te pochodzące z wnętrza ziemi, jak i zewnętrzne, jak wiatr.
| tu rzuciłem na zaklęcie odciążające, starając się poprawić swój błąd; do sukcesu zabrakło 3 oczek, a więc konstrukcja jest odciążona, ale nierównomiernie - w poście próbuję wyrównać obciążenie rozkładem poprzeczek
rzucam k10 na zaklęcie stabilizujące (ST 15); zaklęcie obciąża konstrukcję 3 punktami (12-3-3=6, jesteśmy po bezpiecznej stronie)
– Nie organizowaliśmy przyjęcia – wtrącił, bez trudu wyłapując kryjący się w słowach Justine przytyk. Zerknął na nią przelotnie, nie przerywając pracy – wydawało mu się, że nie była zła, ale i tak czuł jakąś wewnętrzną potrzebę usprawiedliwienia się. Zdawał sobie sprawę z tego, że ślub jego i Hannah był czymś, w czym ich przyjaciele i rodzina chcieliby uczestniczyć, ale nie żałował decyzji, którą wspólnie podjęli. Nie tylko dlatego, że z oczywistych względów nie mogli czekać zbyt długo, bo stan Hannah miał lada chwila stać się widoczny – ale głównie dlatego, że czekać wcale nie chciał. I tak zbyt wiele momentów już stracili, a tocząca się w kraju wojna sprawiała, że nie mogli mieć pewności, ile ich jeszcze im zostało; trzęsienie ziemi w Oazie i późniejsze spotkanie z Rosierem udowodniło mu, jak kruche było życie. – Myśleliśmy o jakiejś niewielkiej uroczystości p-p-później, ale… – Zawahał się. – Dużo się ostatnio działo – dokończył koślawo. Nie chciał mówić o tym teraz, ani o przerażającej klątwie, która na przeszło miesiąc odebrała mu zmysły, ani o Śmierciożercy, który prawie odebrał mu o wiele więcej. Cofanie się myślami do tamtego popołudnia wciąż sprawiało, że targały nim gwałtowne emocje, a skoncentrowanie się na czymkolwiek stawało się niemożliwe. Wciągnął do płuc powietrze, po czym wypuścił je powoli; dłonie na parę sekund zamarły mu nad drewnianym łączeniem, ale zmuszenie się do prozaicznych czynności pomogło mu w opanowaniu nerwów – uderzył młotkiem w gwóźdź, przybijając ostatni fragment podłużnicy.
Wzruszył ramionami, nie odpowiadając Justine od razu; właściwie to nie miał nikogo konkretnego na myśli, zastanowił się więc przez sekundę. – Moja siostra byłaby chyba godną rywalką w tej k-k-konkurencji – stwierdził, ale bez złośliwości; uśmiechnął się za to ciepło na wspomnienie Liddy. Kochał ją tak, jak tylko brat mógł kochać siostrę, ale nie mógł nie zauważyć, że zamiast pleść wianki wolała fotografować wodne stwory. – Co? – wyrwało mu się, miał wrażenie, że nie słyszał tej części historii. Zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć, co właściwie Michael mówił mu o swojej relacji z Addą, ale ich wspólnie spędzony w pubie wieczór pogrążony był w gęstej mgle częściowej niepamięci. – Jakie g-g-głupoty? – zapytał. Na ostatnich sylabach zatańczyło wahanie, czuł się trochę źle z faktem, że rozmawiał o Mike’u, kiedy go tu nie było. Odgarnął włosy z czoła, po czym odsunął się nieco dalej. – Rozmawialiśmy kilka razy – przytaknął, nie mógł powiedzieć, że tak naprawdę znał Adrianę – ale nie była mu też zupełnie obca. – P-p-przekazywałem dla niej wiadomości – dodał, postanawiając niewinnie pominąć kwestię okoliczności, w jakich się wtedy spotkali; zaklęte, krwiożercze trzewiki miały być jego wstydliwą tajemnicą. – No i mijamy się czasem w Plymouth – wspomniał, przypominając sobie poranną rozmowę przy budce z kawą. – Wydaje się w p-p-porządku. Lubię jej poczucie humoru. – Odłożył młotek na bok, podnosząc się i otrzepując dłonie. – A wy? P-p-poznałyście się już? – zagadnął; nie był pewien, czy Michael zdążył przedstawić narzeczoną rodzinie, ale nawet jeśli nie, to demimozy i aurorzy chyba często pracowali razem.
– Już! – krzyknął, zanim opuścili prostokątną belkę; schylił się jeszcze, próbując poruszyć nią dłonią, sprawdzając, czy nie ślizgała się na nagiej skale. – Nie zwieje, bo rzucę na k-k-konstrukcję nośną zaklęcie stabilizujące – wyjaśnił, odpowiadając na pytanie Justine. – Za to im całość będzie lżejsza, tym mniej p-p-podpór będzie potrzebnych, i tym będą mogły być mniejsze – dodał. Gdyby nie musiał przejmować się zużyciem materiału, nie zwracałby sobie głowy odciążaniem, ale w Oazie nie było miejsca na marnotrawstwo; jeśli coś mógł zastąpić magią, to musiał to zrobić.
Problem polegał na tym, że wciąż się uczył, a zderzenie teorii z praktyką okazało się w tym przypadku bolesne. Nie wiedział, gdzie popełnił błąd – czy źle rozłożył magiczne siły, czy zrobił to za mało precyzyjnie – ale niepokojące skrzypnięcie, które wydobyło się z podłużnicy wystarczyło, by zrozumiał, że coś poszło nie tak. Konstrukcja nie zapadła się, oparta o twarde kamienie nie mogła tego zrobić, ale nie dało się nie zauważyć, że wygięła się na środku – co oznaczało, że jej ciężar musiał znacząco się zwiększyć. Nie na tyle, by pękła, ale wystarczająco, żeby oparcie na niej pokrywy wyglądało ryzykownie. – Psidwacza mać – zaklął. Potarł dłonią krawędź żuchwy, po czym wyprostował się, przyglądając się przez chwilę belce trochę bezradnie. Pytanie Tonks odwróciło jego uwagę. – Szesnaście – odpowiedział, odwracając się na moment do tyłu. – Nie, chwila – osiemnaście. Będziemy p-p-potrzebować dwóch dodatkowych – zawyrokował, nie było już mowy, żeby odciążył konstrukcję całkowicie. Musiał jednak chociaż trochę spróbować naprawić błąd, więc powróciwszy na drugą stronę wyrwy, zaczął proces od początku, skupiając się na zniwelowaniu nadmiarowego ciężaru i zmniejszeniu gęstości drewna, wypełniając powstające, maleńkie pęcherzyki magią. Częściowo mu się to udało, widział jak jedna strona podłużnicy podnosi się lekko – ale jednocześnie jak środek ciężkości przenosi się mocniej na prawo.
Co do cholery?
Westchnął głośno, z coraz mocniej szarpiącą zakończeniami nerwowymi frustracją. – Coś mi tu nie gra – ta p-p-przeklęta szczelina zaburza chyba działanie magii – podzielił się swoimi spostrzeżeniami z Justine, choć po cichu dopuszczał też do siebie opcję, że to on był nadal w kiepskiej formie. Przez długi czas po spotkaniu z Rosierem nawet trzymanie różdżki było dla niego wyzwaniem; męczył się szybciej, rozpraszał łatwiej. Bliskość znajdującego się dosłownie pod ich stopami Azkabanu również nie pomagała, jego wzrok raz po raz uciekał w stronę ziejącej w ziemi wyrwy. – Ale dobra, pracujemy na tym, co mamy. Trzeba będzie po p-p-prostu dać więcej belek po tej stronie – zadecydował, wskazując na lewo. To powinno wyrównać obciążenie.
Podszedł do Tonks, zerkając na wybrane przez nią elementy. Podniósł pierwszy z nich, po czym ruszył z nim w stronę szczeliny; wychylił się ostrożnie i opuścił belkę tak, żeby jeden jej koniec opierał się na podłużnicy, a drugi na ziemi. – Musimy rozłożyć je po obu st-t-tronach – mogłabyś zająć się drugą? Tak, żeby te poprzeczne stykały się na tej najdłuższej – wyjaśnił, pokazując palcem na odpowiednie kawałki drewna. Wrócił na polanę, żeby wepchnąć pod pachę kolejne dwa; układał je proporcjonalnie, w równych odstępach, zagęszczając je nieco po jednej stronie, żeby zniwelować swój wcześniejszy błąd. Później znów wziął do ręki młotek i kilka gwoździ, i ostrożnie – łapiąc równowagę – wszedł na podłużnicę, żeby przybić do niej póki co ułożone luźno belki. Ta podłużna nie była na tyle cienka, żeby musiał balansować niczym akrobata, ale wystarczyło, by raz spojrzał w dół, a po jego plecach przemknęły nieprzyjemne ciarki. To tam widział ostatnim razem Rodericka; mógł przywołać jego wspomnienie nawet teraz, z taką dokładnością, jakby wypalono mu je pod powiekami. – Zaczniesz wybierać deski? – poprosił, kątem oka zauważając, kiedy Justine skończyła układać swoją stronę. Przykucnął, przytrzymując się jednej belki, żeby przybić drugą. – Te p-p-płaskie, szersze – mogą być jakiejkolwiek długości, nie zależy nam na estetyce – wyjaśnił, skupiając się w pełni na zadaniu; na kark wstąpił mu pot, choć wcale nie było mu ciepło – z wyrwy wciąż ział przenikliwy chłód. – Co słychać u Kerstin? – zapytał, trochę dlatego, że naprawdę chciał wiedzieć – Michael wspominał mu, że po incydencie z cieniami nie czuła się najlepiej – a trochę po to, żeby rozproszyć się rozmową; nie pozwolić rozbudzić się wspomnieniom i wyobraźni.
Przesuwał się wzdłuż belki w miarę sprawnie, ostatnie poprzecznice przybijając już ze stabilnej, skalnej krawędzi; kiedy skończył, otrzepał dłonie i sięgnął po przytroczoną do pasa różdżkę. – Ustabilizuję ją, zanim zabierzemy się za p-p-przybijanie desek – wspomniał. Wypuścił powoli powietrze z płuc, starając się uspokoić również serce – bijące jeszcze odrobinę za szybko. Przyklęknął tuż przy szczelinie, żeby znaleźć się na wysokości konstrukcji, po czym uniósł różdżkę – i wypowiadając magiczne inkantacje, zaczął tkać niewidzialne połączenia pomiędzy poszczególnymi elementami, wprowadzając magiczne podpory i rozpory, starając się sprawić, by całość stała się niepodatna na drgania; zarówno te pochodzące z wnętrza ziemi, jak i zewnętrzne, jak wiatr.
| tu rzuciłem na zaklęcie odciążające, starając się poprawić swój błąd; do sukcesu zabrakło 3 oczek, a więc konstrukcja jest odciążona, ale nierównomiernie - w poście próbuję wyrównać obciążenie rozkładem poprzeczek
rzucam k10 na zaklęcie stabilizujące (ST 15); zaklęcie obciąża konstrukcję 3 punktami (12-3-3=6, jesteśmy po bezpiecznej stronie)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 2
'k10' : 2
- Aha. - potwierdziła skinieniem głowy zerkając na Moore’a, ale kiedy dostrzegła, że w jego twarzy nie ma za grosz zrozumienia uniosła brwi ku górze. Kolejne słowa jedynie potwierdziły jej przypuszczenie, że nie wiedział co mówiła. Przekrzywiła trochę głowę. Naprawdę nie wiedział? Zmrużyła lekko oczy. - To takie okej, dobra, fajnie. - powiedziała mu więc, wzruszając ramionami. A kolejne potwierdzenie przyjęła z uśmiechem ust i potaknięciem głową. Pochyliła się przytrzymując deski, albo przesuwając je, kiedy o to poprosił. Nie przerywała jakoś szczególnie, pozwalając mu skupiać się i mówić, kiedy tego chciał wypuszczając jeden przytyk między nich.
- Nie organizowaliście. - zgodziła się powtarzając jego słowa, potakując głową. Przecież wiedziała. Wieść o tym, że Hannah wyszła za Moora była zaskakująca. Jeszcze bardziej to, co przed nią tak ukrywała - to co stało się powodem ich kłótni rozdzielając je ze sobą. Nie było jej łatwo. Cieszyła się ze szczęścia przyjaciółki, jednocześnie zazdroszcząc że ta posiadała wszystko, czego sama wewnątrz siebie pragnęła. Czego pragnęła, ale i co przehandlowała za moc którą otrzymała. Los przypomniał jej o tym okrutnie, a Vincent… Vincent nie potrafił jej przekonać, że to on ma rację. Odpuścił, pozostawiając ją z poczuciem, że to, że oni, trzymali się głównie dlatego, że to ona ich trzymała. Że wystarczyła jedna myśl w drugą stronę a on uniósł dłonie w geście poddania, wyrzucając, że nigdy go nie chciała - jego, czy dziecka, nie miało znaczenia. Zabolało, wdarło się mocno i okrutnie, dołączając do tego, że właściwie nie umiała spojrzeć mu w oczy wiedząc, że zawiodła jako kobieta. - Jeszcze trochę zawsze będzie dużo. - orzekła, wzruszając ramionami, przesuwając ręce do kolejnej deski żeby ją podtrzymać kiedy on chyba zbijał ją z tą przedłużką - czy jak jej tam było. - Nie jestem zła, Moore. - wyjaśniła, bo podstawy ich sojuszu po jej ostatnim wybuchu nadal były kruche. Wzruszyła ramionami. - Jakbym chciała się hajtnąć zrobiłabym to od razu. Rineheart gadał, że powinno być jak należy. - przyznała odwracając na bok tęczówki. Pozwoliła mu na to, bo nie robiło jej to różnicy. Odwróciła tęczówki na bok. Może i lepiej, że nie zrobili tego w pierwszym momencie w którym oznajmiła, że muszą się pobrać. Może właśnie tu leżał problem, że właściwie wymusiła na nim zaręczyny. A może to nie było problemem, a szansą, bo teraz sprawy byłby jeszcze bardziej skomplikowane, gdyby byli już po słowie. Nie przeszkadzała mu, kiedy pochylał się nad deskami mocniej, jedynie skrupulatnie je przytrzymując tak, jak potrzebował. Na padające stwierdzenie o siostrze zaśmiała się.
- Lidia, tak? - przypomniała sobie marszcząc na chwilę nos, była młodziutka. - Chętnie zmierzę się o miano najgorszego wianka. Bardziej problem leży w tym, że twoja żona nie uwierzy, że naprawdę mam chęć je rzucać. - orzekła wracając wzrokiem do desek. Hanka za dobrze ją znała, żeby nie potrafiła przez nią przejrzeć w tym temacie. Pewnie pojawi się puścić wianek - ale bardziej jako rebeliantka Justine Tonks, dać zapewnienie że była, że żyła i że zawieszenie broni było prawdziwe. Nie jako kobieta, wyglądająca na brzegu romantycznego uniesienia.
- Zastanawiał się czy jest sens, rozumiesz? - zapytała, zerkając na Moora. - Głupek próbował być mną, choć zarzeka się że nie. Bu hu, jestem aurorem nie kogutem domowym. Kto mu broni być jednym i drugim? - rzuciła w przestrzeń wypuszczając w irytacji powietrze przez nos. - No, ale chyba przegadałam mu do głowy, jak jednak stwierdził, że może. - orzekła po chwili. Zdawała sobie sprawę, że może brzmieć jak cholerna hipokrytka. Ale dla niej, dla niej sprawy wyglądały inaczej. Michael nie związał się tak jak ona - mógł mieć wszystko i nie musiał rezygnować z czegokolwiek. Uniosła zaciekawione spojrzenie znad desek. - Ehm, cóż, kiedyś na nich wpadłam… lata temu… jak wiesz. - uniosła sugestywnie brwi. - Gadałyśmy na początku lipca. - wzruszyła ramionami. - Mike bywa naiwny; jak Kerrie zaczyna płakać to nie wie co robić, gotów zgodzić się na wszystko byleby przestała. Musiałam sprawdzić czy traktuje go poważnie i czy zamierza uczynić go tym co najważniejsze, zanim wpuściłam ją do domu. - nie czuła się źle, że to zrobiła, że poprowadziła rozmowę z nią w taki a nie inny sposób. Mike jej wybaczył i ją kochał, ale dla niej, ważniejszy był jej brat, nie kobieta, która kiedyś go nie wybrała.
Opuściła deskę lewitowaną zaklęciem zgodnie w momencie kiedy przestrzeń przecięło polecenie zakonnika zadając jedno z kolejnych pytań. Cóż, wolała się upewnić - dlatego pytała. Potaknęła głową po prostu przyjmując jego słowa. Nie znała się na tym w ogóle. Ta mamtematyka i zależności niewiele jej mówiły, ale potwierdziła że rozumie jeszcze raz głową. Nagłe przekleństwo uniosło jej tęczówki znad desek, które wybierała. Ale że nie zwracał się do niej skupiła się na wyborze desek. Szesnaście, okej. Osiemnaście, dobra. Niech więc będzie chociaż nie wiedziała skąd się wzięła zmieniona liczba. - Po co? - zapytała, skoro sam wspomniał o tym, że będą potrzebować dwóch dodatkowych. Kiedy wybrała je już, zaczęła ja przynosić bliżej, żeby były pod ręką i mógł po nie sięgać. Kiedy słowa znów wypadły między nich zatrzymała się przy nim na chwilę układając ręce na biodrach. - Cóż - wypadło z jej ust - istnieje taka możliwość. Duże nagromadzenie magii w jednym miejscu może wpływać na otoczenie i próby użycia jej w pobliżu. Te wnioski wyciągnęliśmy już po anomaliach. - określiła spokojnie - bo przecież właśnie tak było. - Dobra. - zgodziła się, podając mu kolejne deski patrząc, jak powoli zaczyna rosnąć konstrukcja którą składał. - Jasne. - zgodziła się, zerkając na to, jak ułożył belkę nad szczeliną opierając ją o leżącą już deskę - przedłużnicę? - zabierając się do rozkładania ich w taki sposób po drugiej stronie. - Yhym. - potwierdziła, przygryzając kącik dolnej prawej wargi, kiedy się skupiała układając kolejne belki. Podniosła się, patrząc jak lawiruje na grubej desce, przybijając kolejne. - Okej. - kolejne krótkie potwierdzenie, po którym zaczęła wybierać płaskie, szersze deski i przynosić i składać niedaleko tworzącej się konstrukcji. Kiedy pytanie o Kerstin wypadło między nich na krótką chwilę zamarła. - Em… - wypowiedziała krótkim mruknięciem próbując znaleźć sobie czas na odpowiedź. - Dochodzi do siebie, jak myślę. Wystawiłam ją na działanie czarnej magii, a nie ma naszej odporności. - przyznała z poważną twarzą. Nie powinna wtedy teleportować się do domu - ale też, nie była w stanie przewidzieć, że cienie są w stanie ruszyć za nią. Nie mogła. Gdyby wiedziała, teleportowałaby się gdzieś, a potem skorzystała z umiejętności Zakonu. - Spieprzyłam. - przyznała, powstrzymując wzruszenie ramionami. - Ale nadal nie wiem, jakim cudem te cienie poszły za mną. - przyznała zgodnie z prawdą, spoglądając na krótką chwilę w niebo. Zaraz jednak drgnęła sięgając po kolejną z desek, którą przyniosła bliżej. - Tyle? - zapytała po jakimś czasie. A kiedy Billy zajął się ustabilizowaniem wszystkiego doniosła jeszcze kilka - tak na wszelki wypadek. - To co, przybijamy a potem zabezpieczamy? Czy do przybijania mnie nie potrzebujesz to zajmę się zabezpieczeniem. - zapytała, gotowa mu trzymać deski, albo podawać gwoździe czy co tam i jak tam będzie chciał, albo potrzebował. Była pomocnikiem dzisiaj. Giermkiem dla rycerza czy coś tam w tym stylu.
- Nie organizowaliście. - zgodziła się powtarzając jego słowa, potakując głową. Przecież wiedziała. Wieść o tym, że Hannah wyszła za Moora była zaskakująca. Jeszcze bardziej to, co przed nią tak ukrywała - to co stało się powodem ich kłótni rozdzielając je ze sobą. Nie było jej łatwo. Cieszyła się ze szczęścia przyjaciółki, jednocześnie zazdroszcząc że ta posiadała wszystko, czego sama wewnątrz siebie pragnęła. Czego pragnęła, ale i co przehandlowała za moc którą otrzymała. Los przypomniał jej o tym okrutnie, a Vincent… Vincent nie potrafił jej przekonać, że to on ma rację. Odpuścił, pozostawiając ją z poczuciem, że to, że oni, trzymali się głównie dlatego, że to ona ich trzymała. Że wystarczyła jedna myśl w drugą stronę a on uniósł dłonie w geście poddania, wyrzucając, że nigdy go nie chciała - jego, czy dziecka, nie miało znaczenia. Zabolało, wdarło się mocno i okrutnie, dołączając do tego, że właściwie nie umiała spojrzeć mu w oczy wiedząc, że zawiodła jako kobieta. - Jeszcze trochę zawsze będzie dużo. - orzekła, wzruszając ramionami, przesuwając ręce do kolejnej deski żeby ją podtrzymać kiedy on chyba zbijał ją z tą przedłużką - czy jak jej tam było. - Nie jestem zła, Moore. - wyjaśniła, bo podstawy ich sojuszu po jej ostatnim wybuchu nadal były kruche. Wzruszyła ramionami. - Jakbym chciała się hajtnąć zrobiłabym to od razu. Rineheart gadał, że powinno być jak należy. - przyznała odwracając na bok tęczówki. Pozwoliła mu na to, bo nie robiło jej to różnicy. Odwróciła tęczówki na bok. Może i lepiej, że nie zrobili tego w pierwszym momencie w którym oznajmiła, że muszą się pobrać. Może właśnie tu leżał problem, że właściwie wymusiła na nim zaręczyny. A może to nie było problemem, a szansą, bo teraz sprawy byłby jeszcze bardziej skomplikowane, gdyby byli już po słowie. Nie przeszkadzała mu, kiedy pochylał się nad deskami mocniej, jedynie skrupulatnie je przytrzymując tak, jak potrzebował. Na padające stwierdzenie o siostrze zaśmiała się.
- Lidia, tak? - przypomniała sobie marszcząc na chwilę nos, była młodziutka. - Chętnie zmierzę się o miano najgorszego wianka. Bardziej problem leży w tym, że twoja żona nie uwierzy, że naprawdę mam chęć je rzucać. - orzekła wracając wzrokiem do desek. Hanka za dobrze ją znała, żeby nie potrafiła przez nią przejrzeć w tym temacie. Pewnie pojawi się puścić wianek - ale bardziej jako rebeliantka Justine Tonks, dać zapewnienie że była, że żyła i że zawieszenie broni było prawdziwe. Nie jako kobieta, wyglądająca na brzegu romantycznego uniesienia.
- Zastanawiał się czy jest sens, rozumiesz? - zapytała, zerkając na Moora. - Głupek próbował być mną, choć zarzeka się że nie. Bu hu, jestem aurorem nie kogutem domowym. Kto mu broni być jednym i drugim? - rzuciła w przestrzeń wypuszczając w irytacji powietrze przez nos. - No, ale chyba przegadałam mu do głowy, jak jednak stwierdził, że może. - orzekła po chwili. Zdawała sobie sprawę, że może brzmieć jak cholerna hipokrytka. Ale dla niej, dla niej sprawy wyglądały inaczej. Michael nie związał się tak jak ona - mógł mieć wszystko i nie musiał rezygnować z czegokolwiek. Uniosła zaciekawione spojrzenie znad desek. - Ehm, cóż, kiedyś na nich wpadłam… lata temu… jak wiesz. - uniosła sugestywnie brwi. - Gadałyśmy na początku lipca. - wzruszyła ramionami. - Mike bywa naiwny; jak Kerrie zaczyna płakać to nie wie co robić, gotów zgodzić się na wszystko byleby przestała. Musiałam sprawdzić czy traktuje go poważnie i czy zamierza uczynić go tym co najważniejsze, zanim wpuściłam ją do domu. - nie czuła się źle, że to zrobiła, że poprowadziła rozmowę z nią w taki a nie inny sposób. Mike jej wybaczył i ją kochał, ale dla niej, ważniejszy był jej brat, nie kobieta, która kiedyś go nie wybrała.
Opuściła deskę lewitowaną zaklęciem zgodnie w momencie kiedy przestrzeń przecięło polecenie zakonnika zadając jedno z kolejnych pytań. Cóż, wolała się upewnić - dlatego pytała. Potaknęła głową po prostu przyjmując jego słowa. Nie znała się na tym w ogóle. Ta mamtematyka i zależności niewiele jej mówiły, ale potwierdziła że rozumie jeszcze raz głową. Nagłe przekleństwo uniosło jej tęczówki znad desek, które wybierała. Ale że nie zwracał się do niej skupiła się na wyborze desek. Szesnaście, okej. Osiemnaście, dobra. Niech więc będzie chociaż nie wiedziała skąd się wzięła zmieniona liczba. - Po co? - zapytała, skoro sam wspomniał o tym, że będą potrzebować dwóch dodatkowych. Kiedy wybrała je już, zaczęła ja przynosić bliżej, żeby były pod ręką i mógł po nie sięgać. Kiedy słowa znów wypadły między nich zatrzymała się przy nim na chwilę układając ręce na biodrach. - Cóż - wypadło z jej ust - istnieje taka możliwość. Duże nagromadzenie magii w jednym miejscu może wpływać na otoczenie i próby użycia jej w pobliżu. Te wnioski wyciągnęliśmy już po anomaliach. - określiła spokojnie - bo przecież właśnie tak było. - Dobra. - zgodziła się, podając mu kolejne deski patrząc, jak powoli zaczyna rosnąć konstrukcja którą składał. - Jasne. - zgodziła się, zerkając na to, jak ułożył belkę nad szczeliną opierając ją o leżącą już deskę - przedłużnicę? - zabierając się do rozkładania ich w taki sposób po drugiej stronie. - Yhym. - potwierdziła, przygryzając kącik dolnej prawej wargi, kiedy się skupiała układając kolejne belki. Podniosła się, patrząc jak lawiruje na grubej desce, przybijając kolejne. - Okej. - kolejne krótkie potwierdzenie, po którym zaczęła wybierać płaskie, szersze deski i przynosić i składać niedaleko tworzącej się konstrukcji. Kiedy pytanie o Kerstin wypadło między nich na krótką chwilę zamarła. - Em… - wypowiedziała krótkim mruknięciem próbując znaleźć sobie czas na odpowiedź. - Dochodzi do siebie, jak myślę. Wystawiłam ją na działanie czarnej magii, a nie ma naszej odporności. - przyznała z poważną twarzą. Nie powinna wtedy teleportować się do domu - ale też, nie była w stanie przewidzieć, że cienie są w stanie ruszyć za nią. Nie mogła. Gdyby wiedziała, teleportowałaby się gdzieś, a potem skorzystała z umiejętności Zakonu. - Spieprzyłam. - przyznała, powstrzymując wzruszenie ramionami. - Ale nadal nie wiem, jakim cudem te cienie poszły za mną. - przyznała zgodnie z prawdą, spoglądając na krótką chwilę w niebo. Zaraz jednak drgnęła sięgając po kolejną z desek, którą przyniosła bliżej. - Tyle? - zapytała po jakimś czasie. A kiedy Billy zajął się ustabilizowaniem wszystkiego doniosła jeszcze kilka - tak na wszelki wypadek. - To co, przybijamy a potem zabezpieczamy? Czy do przybijania mnie nie potrzebujesz to zajmę się zabezpieczeniem. - zapytała, gotowa mu trzymać deski, albo podawać gwoździe czy co tam i jak tam będzie chciał, albo potrzebował. Była pomocnikiem dzisiaj. Giermkiem dla rycerza czy coś tam w tym stylu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
– Jeszcze trochę – przytaknął cicho, zdawał sobie z tego sprawę – czasami myśląc, że to trochę miało stać się jego zawsze. Wojna trwała już tak długo, że coraz trudniej było mieć nadzieję: na to, że dotrwają do jej końca, i że ta szansa, o którą walczyli – na normalność, na życie bez strachu – miała przypaść im. Nie wątpił w to, że Zakon Feniksa zwycięży, ta pewność ani razu się w nim nie zachwiała – ale nie wiedział, czy jemu to zwycięstwo będzie dane zobaczyć. Odłożył na moment młotek, żeby otrzeć brew wierzchem dłoni. – P-p-powinno być. Jak należy – powiedział. W tej kwestii zgadzał się z Vincentem. Powinien podejść do tego właściwie, poprosić ojca Hannah o jej rękę, zadbać o obrączki, o uroczystość, o to, by wszyscy najbliżsi im ludzie mogli w niej uczestniczyć. Obiecał sobie, że kiedyś jej to wynagrodzi. – Ale nic nie jest. Mama Hannah i mój ojciec są za granicą, sp-p-prowadzenie ich tutaj byłoby lekkomyślne. – Byli mugolami; w ogarniętej wojną Wielkiej Brytanii nie było dla nich bezpiecznego miejsca. – Joe nie daje znaku życia. Nie wiadomo, co dzieje się z B-b-benem. Teda spotkałem dopiero niedawno, a Theo – zawahał się – nie wiem, czy by przyszedł, nawet gdybyśmy go zap-p-prosili – wyliczył. Byli też inni, ich przyjaciele, którzy przez ostatnie miesiące zapadli się pod ziemię; chciał wierzyć, że się ukrywali albo udało im się uciec – ale nie był pewien.
Otworzył usta, chcąc zadać pytanie, które odruchowo nasuwało mu się na usta – a nie chciałaś? – ale zdusił je, orientując się w ostatniej chwili, że być może rozdrapywanie tej rany nie było najlepszym pomysłem. Był zapewne ostatnią osobą, której Tonks miałaby ochotę się zwierzać, ostatnim razem próba przekroczenia delikatnej granicy skończyła się tragicznie – a trwające pomiędzy nimi zawieszenie broni wydawało się jeszcze bardziej kruche niż to ogłoszone między Zakonem a Rycerzami Walpurgii. Skupił się na pracy, udając, że poprawienie jednej z belek wymagało jego pełnej uwagi, przez chwilę nie mówiąc nic – rozpogadzając się nieco na wspomnienie siostry.
– Aha – potwierdził, kiwając głową. Słysząc kolejne słowa Justine, zmarszczył brwi, jakby namyślał się nad czymś głęboko. – W takim razie – zadecydował, znów biorąc do ręki młotek – będę musiał wyciągnąć cięższe działa. Amelce na p-p-pewno nie odmówi – dodał z uśmiechem. On sam nie był w stanie odmówić córce niczego, choć gdyby ktoś zasugerował, że owinęła go sobie wokół małego palca, stanowczo by zaprzeczył.
Chwycił wolną dłonią za drewniany łącznik, próbując nim poruszać, żeby upewnić się, że trzymał stabilnie resztę konstrukcji. – Hm – mruknął, trochę przytakująco, trochę na znak, że słuchał; zastanawiał się przez moment, czy powinien podjąć temat, ale rozmowa, którą odbyli z Michaelem w pubie, wydawała mu się poufna; zdecydował się więc zachować ją dla siebie. Nie udawał, że zdania padające z ust Tonks go zaskoczyły – Mike nakreślił przed nim podobne wątpliwości – ale również ich nie potwierdził, mówiąc jedynie: – To d-d-dobrze. Że mu doradziłaś. – Przerwał na chwilę pracę, żeby unieść wzrok i się uśmiechnąć. Udzielił Michaelowi podobnych rad. – Och – wyrwało mu się niedługo potem. Przeniósł uwagę z powrotem na konstrukcję. – Mike ma głowę na karku – wtrącił, jakoś nie mogąc wyobrazić sobie u aurora tej naiwności, o której mówiła Tonks; jeśli miałby opisać przyjaciela, to naiwny byłoby chyba ostatnim słowem, jakie przyszłoby mu do głowy. Z drugiej strony: Justine znała go znacznie dłużej. – I do jakich wniosków d-d-doszłaś? – zapytał, choć fakt, że Michael planował wziąć ślub w trakcie festiwalu, sam w sobie stanowił chyba odpowiedź.
Porażka związana z nieudanym odciążeniem podłużnicy wypełniła jego żyły frustracją jedynie na chwilę, załamywanie rąk nie miało sensu – musiał skupić się na wprowadzeniu poprawek, a wnioski z własnych błędów wyciągnąć później. – Coś p-p-poszło nie tak, główna belka jest źle wyważona. Muszę dołożyć dwie poprzeczki po tej stronie, żeby wyrównać ciężar – wyjaśnił, kiedy Justine zapytała o dodatkowe elementy. Słowa potwierdzenia poprawiły mu trochę humor, chociaż tak naprawdę wcale nie był pewien, czy to kapryśna magia pokrzyżowała mu szyki. Ostatnio nie był sobą, zbyt łatwo się rozpraszał, tracił skupienie; zapominał o rzeczach, które miał zrobić albo podskakiwał w reakcji na każdy głośniejszy dźwięk, o ile nie był w stanie natychmiast zlokalizować jego źródła. Zaklęcie działające nie tak, jak zamierzał, mogło być zwyczajnie sygnałem, że wciąż jeszcze nie wrócił do pełnej sprawności – ale było to wyjaśnienie, którego nie chciał zaakceptować. Potrzebował przekonania, że mógł być w czymś przydatny; zbyt długo tkwił już w bezruchu i bezużyteczności.
Przynajmniej w siłę własnych rąk mógł nadal wierzyć; zbicie szkieletu platformy obyło się bez większych niespodzianek, a ignorowanie rozciągającej się tuż pod nim przepaści skutecznie zajęło całą przestrzeń jego myśli. Wrócił do rozmowy dopiero, gdy jego stopy znów znalazły się na stabilnym gruncie. – Niczego nie sp-p-pieprzyłaś – zaprzeczył, zatrzymując się w pół drogi pomiędzy szczeliną a stertą desek, żeby odwrócić się w stronę Justine i na nią spojrzeć. – To nie twoja wina, tylko ich. Nie mogłaś przewidzieć, jak się zachowają. – On też dał się zaskoczyć, kiedy Rosier rozkazał cienistym mackom przytrzymać go w miejscu; taka potęga nie powinna znajdować się w zasięgu nikogo, a jednak – był naocznym świadkiem tego, że się znajdowała. Może nie powinno go to dziwić, zło wszak ciągnęło do złego. – Najważniejsze, że jest teraz bezp-p-pieczna, wróci do siebie – powiedział. Czy on też?
Kiedy skończył nakładać zaklęcie stabilizujące, był już niemal pewien, że magię tuż nad szczeliną coś zakłócało; magiczne sploty, którymi połączył poszczególne elementy, wypaczyły się i wykrzywiły, prawdopodobnie czyniąc całość nieco jednak podatną na silniejsze drżenia – ale wydawało mu się, że o ile ziemia wokół nie popęka, to pokrywa powinna wytrzymać. – Tak, wystarczy, dzięki – potwierdził, sięgając po naręcze desek. – To p-p-proste zabezpieczenie, chyba nie ma sensu, żebyśmy nakładali je we dwoje. Zresztą – i tak zrobisz to lepiej. – Poza tym trochę nie wierzył już dziś w swoje umiejętności – Zajmę się przykryciem – zadecydował, i tak też zrobił – wracając do szczeliny i zaczynając przybijać deski do zbitego już wcześniej szkieletu.
Otworzył usta, chcąc zadać pytanie, które odruchowo nasuwało mu się na usta – a nie chciałaś? – ale zdusił je, orientując się w ostatniej chwili, że być może rozdrapywanie tej rany nie było najlepszym pomysłem. Był zapewne ostatnią osobą, której Tonks miałaby ochotę się zwierzać, ostatnim razem próba przekroczenia delikatnej granicy skończyła się tragicznie – a trwające pomiędzy nimi zawieszenie broni wydawało się jeszcze bardziej kruche niż to ogłoszone między Zakonem a Rycerzami Walpurgii. Skupił się na pracy, udając, że poprawienie jednej z belek wymagało jego pełnej uwagi, przez chwilę nie mówiąc nic – rozpogadzając się nieco na wspomnienie siostry.
– Aha – potwierdził, kiwając głową. Słysząc kolejne słowa Justine, zmarszczył brwi, jakby namyślał się nad czymś głęboko. – W takim razie – zadecydował, znów biorąc do ręki młotek – będę musiał wyciągnąć cięższe działa. Amelce na p-p-pewno nie odmówi – dodał z uśmiechem. On sam nie był w stanie odmówić córce niczego, choć gdyby ktoś zasugerował, że owinęła go sobie wokół małego palca, stanowczo by zaprzeczył.
Chwycił wolną dłonią za drewniany łącznik, próbując nim poruszać, żeby upewnić się, że trzymał stabilnie resztę konstrukcji. – Hm – mruknął, trochę przytakująco, trochę na znak, że słuchał; zastanawiał się przez moment, czy powinien podjąć temat, ale rozmowa, którą odbyli z Michaelem w pubie, wydawała mu się poufna; zdecydował się więc zachować ją dla siebie. Nie udawał, że zdania padające z ust Tonks go zaskoczyły – Mike nakreślił przed nim podobne wątpliwości – ale również ich nie potwierdził, mówiąc jedynie: – To d-d-dobrze. Że mu doradziłaś. – Przerwał na chwilę pracę, żeby unieść wzrok i się uśmiechnąć. Udzielił Michaelowi podobnych rad. – Och – wyrwało mu się niedługo potem. Przeniósł uwagę z powrotem na konstrukcję. – Mike ma głowę na karku – wtrącił, jakoś nie mogąc wyobrazić sobie u aurora tej naiwności, o której mówiła Tonks; jeśli miałby opisać przyjaciela, to naiwny byłoby chyba ostatnim słowem, jakie przyszłoby mu do głowy. Z drugiej strony: Justine znała go znacznie dłużej. – I do jakich wniosków d-d-doszłaś? – zapytał, choć fakt, że Michael planował wziąć ślub w trakcie festiwalu, sam w sobie stanowił chyba odpowiedź.
Porażka związana z nieudanym odciążeniem podłużnicy wypełniła jego żyły frustracją jedynie na chwilę, załamywanie rąk nie miało sensu – musiał skupić się na wprowadzeniu poprawek, a wnioski z własnych błędów wyciągnąć później. – Coś p-p-poszło nie tak, główna belka jest źle wyważona. Muszę dołożyć dwie poprzeczki po tej stronie, żeby wyrównać ciężar – wyjaśnił, kiedy Justine zapytała o dodatkowe elementy. Słowa potwierdzenia poprawiły mu trochę humor, chociaż tak naprawdę wcale nie był pewien, czy to kapryśna magia pokrzyżowała mu szyki. Ostatnio nie był sobą, zbyt łatwo się rozpraszał, tracił skupienie; zapominał o rzeczach, które miał zrobić albo podskakiwał w reakcji na każdy głośniejszy dźwięk, o ile nie był w stanie natychmiast zlokalizować jego źródła. Zaklęcie działające nie tak, jak zamierzał, mogło być zwyczajnie sygnałem, że wciąż jeszcze nie wrócił do pełnej sprawności – ale było to wyjaśnienie, którego nie chciał zaakceptować. Potrzebował przekonania, że mógł być w czymś przydatny; zbyt długo tkwił już w bezruchu i bezużyteczności.
Przynajmniej w siłę własnych rąk mógł nadal wierzyć; zbicie szkieletu platformy obyło się bez większych niespodzianek, a ignorowanie rozciągającej się tuż pod nim przepaści skutecznie zajęło całą przestrzeń jego myśli. Wrócił do rozmowy dopiero, gdy jego stopy znów znalazły się na stabilnym gruncie. – Niczego nie sp-p-pieprzyłaś – zaprzeczył, zatrzymując się w pół drogi pomiędzy szczeliną a stertą desek, żeby odwrócić się w stronę Justine i na nią spojrzeć. – To nie twoja wina, tylko ich. Nie mogłaś przewidzieć, jak się zachowają. – On też dał się zaskoczyć, kiedy Rosier rozkazał cienistym mackom przytrzymać go w miejscu; taka potęga nie powinna znajdować się w zasięgu nikogo, a jednak – był naocznym świadkiem tego, że się znajdowała. Może nie powinno go to dziwić, zło wszak ciągnęło do złego. – Najważniejsze, że jest teraz bezp-p-pieczna, wróci do siebie – powiedział. Czy on też?
Kiedy skończył nakładać zaklęcie stabilizujące, był już niemal pewien, że magię tuż nad szczeliną coś zakłócało; magiczne sploty, którymi połączył poszczególne elementy, wypaczyły się i wykrzywiły, prawdopodobnie czyniąc całość nieco jednak podatną na silniejsze drżenia – ale wydawało mu się, że o ile ziemia wokół nie popęka, to pokrywa powinna wytrzymać. – Tak, wystarczy, dzięki – potwierdził, sięgając po naręcze desek. – To p-p-proste zabezpieczenie, chyba nie ma sensu, żebyśmy nakładali je we dwoje. Zresztą – i tak zrobisz to lepiej. – Poza tym trochę nie wierzył już dziś w swoje umiejętności – Zajmę się przykryciem – zadecydował, i tak też zrobił – wracając do szczeliny i zaczynając przybijać deski do zbitego już wcześniej szkieletu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- Jak należy jest tak jak wam leży. - orzekła z westchnieniem wzruszając łagodnie ramionami. Dla niej, to nie wesele było ważne, ba, nawet ślub jako taki nie był ważny. Nie potrzebowała przysięg. Ale w społeczeństwie w którym żyli, nie chciała nakładać na barki dziecka piętna bękarta którego ojciec nie uznał. Bo z dzieckiem, nie chodziło już tylko o to, co mówią o niej. A o niej, mówiono wiele - od dawna. Budziła kontrowersje od kiedy pamiętała jeszcze jako ratowniczka dostając skargi na siebie, czy wykluczenie w którym któryś z lordów odmawiał ratunku z jej strony przez wzgląd na kolor jej włosów czy krew. - Jak się mają? Wasi rodzice. - sprostowała, poważniej chwilę później. Jej ojciec też był w w Kornwalii. - Od Skamander, Rinhearta i Weasleya też nie ma informacji. - powiedziała spoglądając gdzieś w bok pochmurniejąc. Kwestię Teda przemilczała, Theo właściwie kojarzyła z imienia i opowieści. Zmarszczyła brwi. - Czemu miałby odmówić? - zapytała nieświadoma sytuacji, która miałaby do odmowy doprowadzić. Pochyliła głowę, przesuwając dłonie do kolejnej deski którą przytrzymała, by mógł je zbić ze sobą.
- Ooooooo. - wymknęło się z jej ust w pomruku aprobaty. - Temu się nie oprze. - zgodziła się, potakując lekko głową. Nawet sama nie odmówiła by małej dziewczynce, a co dopiero Hannah, którą teraz pewnie kierowały już rozpościerające się uczucia. Zresztą, od zawsze była ciepła i kochająca - od lat jej wybaczała, zawsze i znów, cierpliwie i - czasem z okrutną prawdą - trwając obok niej.
Nie wtrącała się - a może bardziej starała się mu za bardzo nie przeszkadzać a pomagać, kiedy tego potrzebował.
- Od tego są siostry czy coś. - mruknęła, wzruszając lekko ramionami. Znała brata - czasem miałam wrażenie, że lepiej, niż on sam znał siebie. Wiedziała kiedy odwleka tematy, kiedy osiada na nim zwątpienie. Widziała też, kiedy błądził - a w tym wypadku niepotrzebnie skupiał się na tym, co tak naprawdę nie miało znaczenia. Zaśmiała się lekko na stwierdzenie Moore’a.
- Ma. - zgodziła się potakując głową. - Jako auror. - dodała poważnie. - Mięknie okropnie przy tych, których kocha. - nie było w tym nic złego, ale jednocześnie nie chciała, żeby ktoś go zranił i wykorzystał. - Hmmm… - wypadło z jej warg kiedy się zastanawiało. - Dałam jej plusa za to, że nie ugięła się pode mną. - przyznała otwarcie wydymając usta. - Odpowiednio określiła swoje priorytety więc dam jej szansę. - orzekła po krótkim zastanowieniu.
- Yhym, okej. - zgodziła się po padających wyjaśnieniach. Cóż więcej mogła na nie powiedzieć? Zapytała z ciekawości - w całej reszcie zawierzając głównemu konstruktorowi. Trudno, żeby się mądrzyła w tym temacie, skoro nie miała w tym wiedzy. Na trochę oboje zamilkli skupiając się na pracy. Cóż, przynajmniej trzymając deski niewiele mogła spieprzyć. Wykrzywiła łagodnie usta na zaprzeczenie padające z ust Moore’a, bardziej niedowierzajace niż dziękujące.
- Nie mogłam. - zgodziła się, spoglądając na niebo. Nachyliła się trochę, jej oczy się zmieniło w niebieskich tęczówkach zalśniła pewność. - Mogę go pokonać, Billy. - powiedziała mu mrużąc trochę oczy. - Naprawdę. - dodała jeszcze, bo tego jednego była pewna. Była w stanie tego dokonać - choć wiedziała, że na szalę, rzucić będzie musiała własne życie. - Cóż, następnym razem nie teleportuję się do domu. Po to zmieniłam miejsce w którym śpię. - dodała jeszcze na podsumowanie.
- Dobra. - potaknęła głową. - Zajmę się zabeczeniem. - zgodziła się. - Granicą ustawię pełnoletność. - dodała jeszcze podnosząc się, dłońmi wspierając o własne kolana na chwilę, nim sięgnęła po różdżkę chwilę później zaczynając zaklinanie, tworzenie magicznych splotów potrzebnych do zawiązania tego zabezpieczenia, obchodząc tworzoną przez Moore’a konstrukcję dookoła. Spokojnie, bez pośpiechu, żeby nie popełnić jakiegoś błędu. Nakładała je już wcześniej. Nie było nad wyraz skomplikowane, ale było - cóż - przydatne. Musieli liczyć na rozsądek dorosłych, ale dzieciom mogli najzwyczajniej w świecie odciąć dostęp do wejścia do szczeliny, co też robiła. Kilkanaście minut później zabezpieczenie było skończone. - Zrobione. - powiedziała mężczyźnie układając ręce na biodrach. - To co, trochę to zakamuflujemy zaklęciami i do domu? - upewniła się jeszcze, do końca działając pod kolejnymi poleceniami które kierował ku niej. A kiedy w końcu stanęli obok siebie przechyliła lekko głowę. - Wyszło chyba nieźle, hm? - mruknęła do niego a potem uniosła ręce dłonie splatając ze sobą na karku. - To co, na dom? Zgłodniałam okropnie. - przyznała zgodnie z prawdą, dźwigając kącik ust ku górze.
| ztx2
- Ooooooo. - wymknęło się z jej ust w pomruku aprobaty. - Temu się nie oprze. - zgodziła się, potakując lekko głową. Nawet sama nie odmówiła by małej dziewczynce, a co dopiero Hannah, którą teraz pewnie kierowały już rozpościerające się uczucia. Zresztą, od zawsze była ciepła i kochająca - od lat jej wybaczała, zawsze i znów, cierpliwie i - czasem z okrutną prawdą - trwając obok niej.
Nie wtrącała się - a może bardziej starała się mu za bardzo nie przeszkadzać a pomagać, kiedy tego potrzebował.
- Od tego są siostry czy coś. - mruknęła, wzruszając lekko ramionami. Znała brata - czasem miałam wrażenie, że lepiej, niż on sam znał siebie. Wiedziała kiedy odwleka tematy, kiedy osiada na nim zwątpienie. Widziała też, kiedy błądził - a w tym wypadku niepotrzebnie skupiał się na tym, co tak naprawdę nie miało znaczenia. Zaśmiała się lekko na stwierdzenie Moore’a.
- Ma. - zgodziła się potakując głową. - Jako auror. - dodała poważnie. - Mięknie okropnie przy tych, których kocha. - nie było w tym nic złego, ale jednocześnie nie chciała, żeby ktoś go zranił i wykorzystał. - Hmmm… - wypadło z jej warg kiedy się zastanawiało. - Dałam jej plusa za to, że nie ugięła się pode mną. - przyznała otwarcie wydymając usta. - Odpowiednio określiła swoje priorytety więc dam jej szansę. - orzekła po krótkim zastanowieniu.
- Yhym, okej. - zgodziła się po padających wyjaśnieniach. Cóż więcej mogła na nie powiedzieć? Zapytała z ciekawości - w całej reszcie zawierzając głównemu konstruktorowi. Trudno, żeby się mądrzyła w tym temacie, skoro nie miała w tym wiedzy. Na trochę oboje zamilkli skupiając się na pracy. Cóż, przynajmniej trzymając deski niewiele mogła spieprzyć. Wykrzywiła łagodnie usta na zaprzeczenie padające z ust Moore’a, bardziej niedowierzajace niż dziękujące.
- Nie mogłam. - zgodziła się, spoglądając na niebo. Nachyliła się trochę, jej oczy się zmieniło w niebieskich tęczówkach zalśniła pewność. - Mogę go pokonać, Billy. - powiedziała mu mrużąc trochę oczy. - Naprawdę. - dodała jeszcze, bo tego jednego była pewna. Była w stanie tego dokonać - choć wiedziała, że na szalę, rzucić będzie musiała własne życie. - Cóż, następnym razem nie teleportuję się do domu. Po to zmieniłam miejsce w którym śpię. - dodała jeszcze na podsumowanie.
- Dobra. - potaknęła głową. - Zajmę się zabeczeniem. - zgodziła się. - Granicą ustawię pełnoletność. - dodała jeszcze podnosząc się, dłońmi wspierając o własne kolana na chwilę, nim sięgnęła po różdżkę chwilę później zaczynając zaklinanie, tworzenie magicznych splotów potrzebnych do zawiązania tego zabezpieczenia, obchodząc tworzoną przez Moore’a konstrukcję dookoła. Spokojnie, bez pośpiechu, żeby nie popełnić jakiegoś błędu. Nakładała je już wcześniej. Nie było nad wyraz skomplikowane, ale było - cóż - przydatne. Musieli liczyć na rozsądek dorosłych, ale dzieciom mogli najzwyczajniej w świecie odciąć dostęp do wejścia do szczeliny, co też robiła. Kilkanaście minut później zabezpieczenie było skończone. - Zrobione. - powiedziała mężczyźnie układając ręce na biodrach. - To co, trochę to zakamuflujemy zaklęciami i do domu? - upewniła się jeszcze, do końca działając pod kolejnymi poleceniami które kierował ku niej. A kiedy w końcu stanęli obok siebie przechyliła lekko głowę. - Wyszło chyba nieźle, hm? - mruknęła do niego a potem uniosła ręce dłonie splatając ze sobą na karku. - To co, na dom? Zgłodniałam okropnie. - przyznała zgodnie z prawdą, dźwigając kącik ust ku górze.
| ztx2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Łąka białych kwiatów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda