Salonik
AutorWiadomość
Salonik
To nieduże, ale i tak największe pomieszczenie w małym domku Charlie. Wchodzi się do niego bezpośrednio z przedpokoju. Choć wnętrze jest bardzo skromne i wciąż nie do końca urządzone, czuć tu kobiecą rękę. Nie sposób przegapić też obecności kotów, które bywają tu nadzwyczaj chętnie i lubią grzać się na dywaniku przed kominkiem. Oprócz stolika znajduje się tu też spłowiała kanapa z pasującymi do niej fotelami. Większość umeblowania była tutaj już w momencie, gdy Charlie kupiła ten dom i nie miała głowy do dokonywania poważniejszych zmian, poza ustawieniem na gzymsie kominka rodzinnych fotografii, a na oknach doniczek z ziołami.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Upierdliwa sowa nie dawała spokoju, namolnie pukając w okno tak długo, póki nie rzuciła w jej kierunku tym, co co miała pod ręką. But uderzył w szybę, a ta trzasnęła we framudze, nie tylko płosząc ptaszysko, ale i rozbudzając ją samą skutecznie i na dobre. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jak idiotyczny to był ruch — i przy okazji rzut. Sowa mogła nieść ważne wieści, a teraz zniknęła. Otworzyła jednak okno, pozwalając jej wlecieć do mieszkania, kiedy tylko przełamie strach. Zdążyła zjeść śniadanie, wypić pierwszą kawę, kiedy obcy ptak przefrunął nad jej głową zrzucając prosto na pusty talerz jakiś pomięty plakat. Znajome rysy mignęły jej przed oczami, to samo spojrzenie, które widziała we własnym lustrze spoglądało na nią z papieru, który okazał się listem gończym. W pierwszej chwili uśmiechnęła się szeroko — uznana została za niebezpieczną. Dopiero po chwili dotarła do niej powaga sytuacji, a brzydkie przekleństwo wydarło się z jej malinowych ust. To nie był żaden żart, a notka dopisana przy zdjęciu jasno wskazywała na to, że ktoś życzliwy postanowił ją ostrzec. Pismo wydawało jej się znajome, ale jedno słowo to zbyt mało, by mogła rozpoznać autora. Zamarła na moment, myśląc o wszystkim na raz — o mieszkaniu, o sklepie na Pokątnej, o Zakonie. Ale nie o sobie. Nie o tym, że za jej głowę zaproponowano nagrodę.
Sklep miał być pierwszym obranym przez nią kierunkiem — chciała sprawdzić, czy wciąż był cały, czy jakieś chuligany zmieniły dziedzictwo jej rodziny w stertę drzazg. Ledwie jednak opuściła dom, a inna znajoma twarz niewinnie spoglądała na nią z boku. O, nie, pomyślała z przerażeniem, zrywając świeżo przyklejony plakat, nie pomyślawszy nawet o tym, że ktoś skądś mógłby jej się przyglądać. Wsiadła na miotłę, udała się do Kornwalii od razu.
— Charlie?— Do jej domu weszła bez pukania, z duszą na ramieniu. Czy była cała? Czy wszystko było w porządku? Czy nikt jej nie skrzywdził? Wparowała do środka, głośno oddychając, pozostawiając miotłę gdzieś po drodze, pomiędzy drzwiami, a salonem, rozglądając się za dziewczyną. Nie chciała myśleć, co by się stało, gdyby ktoś dotarł tu przed nią. Nie miała wątpliwości, że kuzynka nie powinna była znaleźć się na obwieszonych po Londynie papierzyskach, nie zrobiła tym łachudrom nic, co mogłoby ją postawić w takiej sytuacji. Skąd wiedzieli? — Charlie? — powtórzyła głośniej, ale gdy tylko przekroczyła próg pokoju ujrzała ją. Zmizerniałą, zapłakaną i opuchniętą. — Na Merlina, Charlie!— Podeszła do niej czym prędzej i przytuliła ją mocno, obejmując ciasno. — Tak się cieszę, że nic ci nie jest.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Jeszcze niedawno wydawało jej się, że gorzej być nie może.
Okazało się, że jednak mogło w momencie, kiedy i na jej parapecie wylądowała sowa, niosąc gazetę. Nie prenumerowała tego ohydnego piśmidła, jakim był Walczący Mag, ale najprawdopodobniej gazetę przysłał jej ktoś znajomy i szybko przekonała się, dlaczego to zrobił. Gdy rozwinęła gazetę, ze środka wypadły listy z poruszającymi się fotografiami. Znała wszystkie twarze, które tam były. Ręka jej zadrżała, gdy sięgnęła po list gończy z wizerunkiem mężczyzny, którego darzyła uczuciem – smutna twarz Anthony’ego spoglądała na nią, a jej serce zaczęło bić szybciej, tym razem wcale nie z powodu zakochania, a ze strachu – co on tam robił?
Byli tam też Ben, Hannah, kilku innych Zakonników... i ona sama. Jej własna twarz spoglądała na nią z listu gończego, a za jej głowę wyznaczono nagrodę, zupełnie jakby była groźnym przestępcą, a nie uczciwą obywatelką, tak łagodną i nieszkodliwą, że nie skrzywdziłaby nawet muchy.
Nogi się pod nią ugięły i upadła na ziemię, a listy rozsypały się wokół niej. Twarze Zakonników spoglądały z pergaminów, wszystkich ich obwołano przeciwnikami rządu, zwolennikami Harolda Longbottoma... i członkami Zakonu Feniksa. Skąd wiedzieli? Jak to było możliwe? Przecież Charlie nigdy, przenigdy się nie wychylała. Nie chodziła w niebezpieczne miejsca, nie walczyła, nie nadstawiała karku, jedynie warzyła eliksiry. Gdy jeszcze pracowała w Mungu, nie afiszowała się nawet z poglądami, nie krzyczała głośno o swoim promugolskim nastawieniu, by nie ściągnąć na siebie i swoich bliskich zagrożenia. Teraz dodatkowo ukrywała się w Kornwalii, o czym nie wiedział nikt poza jej rodzicami oraz członkami Zakonu, trzymała się z dala od Londynu, nie zarejestrowała różdżki.
Jak to możliwe, że oni wiedzieli? Czy to ktoś z Zakonników zdradził? Czy może, mimo swojej ostrożności i dyskrecji, ktoś w Mungu obserwował ją na tyle wnikliwie, że wysnuł odpowiednie wnioski? Pracowały tam przecież konserwy, choćby taki Black, z którym kiedyś, dawno temu, miała spięcie.
Kiedy Hannah wylądowała przed jej domem i weszła do środka, Charlie siedziała zapłakana pośrodku stosiku rozsypanych listów gończych, i wydawała się na skraju załamania nerwowego. Znowu, a przecież dopiero co powolutku zaczynała wychodzić na prosto po załamaniu, jakie przeżyła pod koniec marca i na początku kwietnia, gdy straciła najpierw siostrę, a później musiała porzucić pracę i uciec z Londynu.
Zanim jednak ruszyła się z miejsca, zanim zrobiła cokolwiek, usłyszała znajomy głos. Podniosła głowę, zauważając Hannah i czując gdzieś w środku ulgę, że jej kuzynka żyła, że nikt jej jeszcze nie zabił i nie dostarczył jej ciała do ministerstwa. Kiedy Hannah ją objęła, zaszlochała cicho, ale odwzajemniła uścisk, jakby chciała sprawdzić, czy Wright jest prawdziwa, a nie jest jedynie wytworem jej wyobraźni.
- Hannah – wyjąkała między kolejnymi pociągnięciami zapłakanym nosem. – Czy ty też... widziałaś? – zapytała cicho, ale sądząc po tym, że Hannah wpadła do jej domu, pewnie tak. Teraz pewnie każdy w tym kraju miał je obie za niebezpieczne przestępczynie, choć żadna z nich ani z pozostałych Zakonników nie zrobiła nic złego.
- C-czy oni nas teraz z-zabiją? – zapytała płaczliwym głosem, przerażona taką wizją. Nie chciała umierać z ich rąk, jeśli miała zginąć, wolałaby zrobić to sama, zakończyć życie na własnych warunkach, z możliwie jak najmniejszym cierpieniem. Przerażało ją to, co mogli z nią zrobić oni, co mogli zrobić także z innymi. Z Hannah, z Anthonym i całą resztą umieszczoną na listach. Także z jej rodzicami, bo oni też mogli znaleźć się w niebezpieczeństwie. – Skąd wiedzieli? Przecież... przecież ja nigdy nie... – urwała i znowu zaniosła się głośnym płaczem. Nie była tak dzielna jak Hannah. Był to dla niej wielki wstrząs, odkryć że była osobą poszukiwaną, co sprawiało, że znalazła się w realnym niebezpieczeństwie – i nawet nie potrafiła się przed nim skutecznie bronić, bo jej jedyną, ostateczną bronią była ucieczka.
Okazało się, że jednak mogło w momencie, kiedy i na jej parapecie wylądowała sowa, niosąc gazetę. Nie prenumerowała tego ohydnego piśmidła, jakim był Walczący Mag, ale najprawdopodobniej gazetę przysłał jej ktoś znajomy i szybko przekonała się, dlaczego to zrobił. Gdy rozwinęła gazetę, ze środka wypadły listy z poruszającymi się fotografiami. Znała wszystkie twarze, które tam były. Ręka jej zadrżała, gdy sięgnęła po list gończy z wizerunkiem mężczyzny, którego darzyła uczuciem – smutna twarz Anthony’ego spoglądała na nią, a jej serce zaczęło bić szybciej, tym razem wcale nie z powodu zakochania, a ze strachu – co on tam robił?
Byli tam też Ben, Hannah, kilku innych Zakonników... i ona sama. Jej własna twarz spoglądała na nią z listu gończego, a za jej głowę wyznaczono nagrodę, zupełnie jakby była groźnym przestępcą, a nie uczciwą obywatelką, tak łagodną i nieszkodliwą, że nie skrzywdziłaby nawet muchy.
Nogi się pod nią ugięły i upadła na ziemię, a listy rozsypały się wokół niej. Twarze Zakonników spoglądały z pergaminów, wszystkich ich obwołano przeciwnikami rządu, zwolennikami Harolda Longbottoma... i członkami Zakonu Feniksa. Skąd wiedzieli? Jak to było możliwe? Przecież Charlie nigdy, przenigdy się nie wychylała. Nie chodziła w niebezpieczne miejsca, nie walczyła, nie nadstawiała karku, jedynie warzyła eliksiry. Gdy jeszcze pracowała w Mungu, nie afiszowała się nawet z poglądami, nie krzyczała głośno o swoim promugolskim nastawieniu, by nie ściągnąć na siebie i swoich bliskich zagrożenia. Teraz dodatkowo ukrywała się w Kornwalii, o czym nie wiedział nikt poza jej rodzicami oraz członkami Zakonu, trzymała się z dala od Londynu, nie zarejestrowała różdżki.
Jak to możliwe, że oni wiedzieli? Czy to ktoś z Zakonników zdradził? Czy może, mimo swojej ostrożności i dyskrecji, ktoś w Mungu obserwował ją na tyle wnikliwie, że wysnuł odpowiednie wnioski? Pracowały tam przecież konserwy, choćby taki Black, z którym kiedyś, dawno temu, miała spięcie.
Kiedy Hannah wylądowała przed jej domem i weszła do środka, Charlie siedziała zapłakana pośrodku stosiku rozsypanych listów gończych, i wydawała się na skraju załamania nerwowego. Znowu, a przecież dopiero co powolutku zaczynała wychodzić na prosto po załamaniu, jakie przeżyła pod koniec marca i na początku kwietnia, gdy straciła najpierw siostrę, a później musiała porzucić pracę i uciec z Londynu.
Zanim jednak ruszyła się z miejsca, zanim zrobiła cokolwiek, usłyszała znajomy głos. Podniosła głowę, zauważając Hannah i czując gdzieś w środku ulgę, że jej kuzynka żyła, że nikt jej jeszcze nie zabił i nie dostarczył jej ciała do ministerstwa. Kiedy Hannah ją objęła, zaszlochała cicho, ale odwzajemniła uścisk, jakby chciała sprawdzić, czy Wright jest prawdziwa, a nie jest jedynie wytworem jej wyobraźni.
- Hannah – wyjąkała między kolejnymi pociągnięciami zapłakanym nosem. – Czy ty też... widziałaś? – zapytała cicho, ale sądząc po tym, że Hannah wpadła do jej domu, pewnie tak. Teraz pewnie każdy w tym kraju miał je obie za niebezpieczne przestępczynie, choć żadna z nich ani z pozostałych Zakonników nie zrobiła nic złego.
- C-czy oni nas teraz z-zabiją? – zapytała płaczliwym głosem, przerażona taką wizją. Nie chciała umierać z ich rąk, jeśli miała zginąć, wolałaby zrobić to sama, zakończyć życie na własnych warunkach, z możliwie jak najmniejszym cierpieniem. Przerażało ją to, co mogli z nią zrobić oni, co mogli zrobić także z innymi. Z Hannah, z Anthonym i całą resztą umieszczoną na listach. Także z jej rodzicami, bo oni też mogli znaleźć się w niebezpieczeństwie. – Skąd wiedzieli? Przecież... przecież ja nigdy nie... – urwała i znowu zaniosła się głośnym płaczem. Nie była tak dzielna jak Hannah. Był to dla niej wielki wstrząs, odkryć że była osobą poszukiwaną, co sprawiało, że znalazła się w realnym niebezpieczeństwie – i nawet nie potrafiła się przed nim skutecznie bronić, bo jej jedyną, ostateczną bronią była ucieczka.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Wiedziała, że ostatnio wiele przeszła. Może dlatego tak się o nią martwiła. W przeciwieństwie do niej nigdy nie pchała się do walki, nigdy nie wpadała w kłopoty. Była przykładna, uczynna, delikatna i dobra. Ułożona. Inaczej, niż jej siostra, która podobnie jak Wright, we krwi miała dumne zadzieranie brody i zdecydowane rozwiązywanie problemów. Jej widok na listach gończych był absurdem, którego nie mogła pojąć, tym bardziej teraz, widząc ją tak kruchą, wątłą i bezradną wobec tego wszystkiego. Co ona im mogła zrobić? Jakim była wrogiem, dla tych zwyrodnialców? Żadnym. A wytapetowali londyńskie kamienice jej twarzą, jakby dokonała zamachu stanu. Wyznaczyli za jej głowę nagrodę, czyniąc ją zwierzyną, na którą parszywe szuje w każdej chwili mogą zapolować. Dla sumy, która jej samej nie mieściła się w głowie. Niektórzy byli w stanie napaść na innych dla kilku sykli, a czasem nawet knutów. Co zrobią dla tylu galeonów? A ona? Jak miała się przed nimi obronić? Jak miała odeprzeć atak napastliwych łowców głów? Brakowało jej słów, którymi mogłaby ją pocieszyć, byle tylko przestała płakać, uspokoiła się i uwierzyła, że będzie lepiej. Nie umiała kłamać — nie wierzyła już w to, że sytuacja szybko się zmieni, że poprawi się z dnia na dzień, a wszystkie jej tragedie znikną, jak za pstryknięciem palców.
— Widziałam...— Jeszcze nie wszystkich, widziała siebie i kilka twarzy po drodze do sklepu, w tym ją i ruszyła do niej niezwłocznie, by sprawdzić, jak sobie radzi z tym wszystkim. Nie radziła sobie w ogóle. Pogłaskała ją po ramieniu czule, wygładzając marszczący się materiał, unikając przy tym przez chwilę spojrzenia w jej duże, sarnie oczy. — Nie, Charlie. Ciebie nie zabiją, nic ci nie będzie — powiedziała w końcu, chwytając się jej szklistego spojrzenia. — Będziesz bezpieczna. Albo tu, albo znajdziemy dla ciebie jakieś inne miejsce. Jesteś tu sama?— spytała trzeźwo, rozglądając się wokół. Nie powinna być teraz sama, nie w tej sytuacji. — Może powinnaś przenieść się na parę dni do Oazy. Ciągle tam powstają nowe chaty, a może komuś przyda się towarzystwo. Dobrze by ci to zrobiło.— Nie musiałaby myśleć o tym wszystkim i martwić na zapas. Miała już wystarczająco dużo problemów, trosk, dramatów.
Skąd wiedzieli?
Gdyby tylko potrafiła na to odpowiedzieć, zrobiłaby to, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Nie wierzyła, że ktokolwiek mógłby nieświadomie chlapnąć za dużo. Nowi sojusznicy byli pewni, za większość z nich mogłaby sama ręczyć. Wróg musiał dotrzeć do tych informacji w inny sposób. Czy był na tyle przebiegły? Z pewnością, skoro dotarł aż do niej.
— Już, Charlie, cii...— szepnęła i usiadła obok niej na podłodze, chwytając ją mocno w ramiona; jej jasne włosy przeczesała smukła dłoń Wright, przeczesała palcami pasma, wygładziła je, w końcu opierając na czubku jej głowy własny policzek. Musiała jej pozwolić się wypłakać, wyrzucić to wszystko z siebie, zanim wpadnie w histerię, ona doskonale wiedziała, jak łatwo zakręcić się we własnych myślach, całkowicie izolując od wszystkiego wokół. — Może napijemy się herbaty, co ty na to? — zaproponowała, by zrobiły to wspólnie, próbując oderwać ją od tych ponurych myśli.
— Widziałam...— Jeszcze nie wszystkich, widziała siebie i kilka twarzy po drodze do sklepu, w tym ją i ruszyła do niej niezwłocznie, by sprawdzić, jak sobie radzi z tym wszystkim. Nie radziła sobie w ogóle. Pogłaskała ją po ramieniu czule, wygładzając marszczący się materiał, unikając przy tym przez chwilę spojrzenia w jej duże, sarnie oczy. — Nie, Charlie. Ciebie nie zabiją, nic ci nie będzie — powiedziała w końcu, chwytając się jej szklistego spojrzenia. — Będziesz bezpieczna. Albo tu, albo znajdziemy dla ciebie jakieś inne miejsce. Jesteś tu sama?— spytała trzeźwo, rozglądając się wokół. Nie powinna być teraz sama, nie w tej sytuacji. — Może powinnaś przenieść się na parę dni do Oazy. Ciągle tam powstają nowe chaty, a może komuś przyda się towarzystwo. Dobrze by ci to zrobiło.— Nie musiałaby myśleć o tym wszystkim i martwić na zapas. Miała już wystarczająco dużo problemów, trosk, dramatów.
Skąd wiedzieli?
Gdyby tylko potrafiła na to odpowiedzieć, zrobiłaby to, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Nie wierzyła, że ktokolwiek mógłby nieświadomie chlapnąć za dużo. Nowi sojusznicy byli pewni, za większość z nich mogłaby sama ręczyć. Wróg musiał dotrzeć do tych informacji w inny sposób. Czy był na tyle przebiegły? Z pewnością, skoro dotarł aż do niej.
— Już, Charlie, cii...— szepnęła i usiadła obok niej na podłodze, chwytając ją mocno w ramiona; jej jasne włosy przeczesała smukła dłoń Wright, przeczesała palcami pasma, wygładziła je, w końcu opierając na czubku jej głowy własny policzek. Musiała jej pozwolić się wypłakać, wyrzucić to wszystko z siebie, zanim wpadnie w histerię, ona doskonale wiedziała, jak łatwo zakręcić się we własnych myślach, całkowicie izolując od wszystkiego wokół. — Może napijemy się herbaty, co ty na to? — zaproponowała, by zrobiły to wspólnie, próbując oderwać ją od tych ponurych myśli.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Vera miała w sobie więcej z Wrightów i co za tym idzie, wiele wspólnego z Hannah. Może podobieństwo było też kwestią tego, że urodziły się tego samego dnia? Obie były waleczne i odważne, uparcie wychodzące życiu na przeciw. A Charlie odziedziczyła większość cech po Leightonach, ludziach z natury zachowawczych, skupionych na poszerzaniu wiedzy. Leightonowie się nie wychylali, robili swoje w ciszy. Charlie także robiła swoje bez afiszowania się tym. Miała w sobie mnóstwo dobroci, łagodności i empatii, chętnie pomagała tym, którzy tego potrzebowali, wyciągała rękę nawet do tych, którzy dla sporej części społeczeństwa mogli być wyrzutkami. Nigdy nie zrobiła niczego, co mogłoby sprawić, że jej twarz znalazłaby się na liście gończym, bo zawsze była uczciwą i prawą obywatelką – dlatego kompletnie nie rozumiała tego, co właśnie zobaczyła. To było jak jakiś zły sen, koszmar. A na domiar złego, zbyt wiele znajomych twarzy tam widniało. To nie mógł być przypadek, że znaleźli się tam sami faktyczni członkowie Zakonu. Tylu jej przyjaciół mogło być zagrożonych. I ona sama też. Pięć tysięcy galeonów było kwotą, jakiej nigdy nie widziała na oczy, a w kraju na pewno znalazłoby się mnóstwo takich, którzy i za mniejszą sumę oddaliby ją ministerstwu. Teraz, kiedy świat się sypał, także zasady moralne ulegały rozluźnieniu i wielu ludzi na pewno nie pogardziłoby środkami mogącymi pozwolić na zabezpieczenie własnej egzystencji na długi czas. Zaś Charlie nawet nie potrafiłaby się skutecznie obronić, gdyby ktoś postanowił ją napaść, bo prawdopodobnie nawet uczeń Hogwartu mógłby pokonać ją w pojedynku. Była alchemikiem.
Hannah też była zagrożona. Jej twarz także spoglądała z jednego z rozsypanych na podłodze listów. Ale widząc ją prawdziwą i żywą, poczuła w środku ukłucie ulgi. To było światełko nadziei w tym smutnym, strasznym dniu.
- A co z tobą? Przecież ty... ty nadal mieszkasz w Londynie – odezwała się cicho, wciąż płaczliwie, głosem drżącym tak, że trudno ją było zrozumieć. – Nie chcę stracić i ciebie tak jak Very. – Od dawna uważała, że Hannah powinna opuścić miasto, ale upór nadal ją tam trzymał, wciąż strzegła swojego sklepu, pasji którą kochała tak, jak Charlie kochała swoje eliksiry. To zachowanie tak bardzo przypominało jej Verę, była pewna, że jej siostra też trzymałaby się miasta rękami i nogami, a na zagrożenie spoglądałaby z wysoko uniesioną głową. Ale teraz, skoro były poszukiwane obie wraz ze sporą grupką innych Zakonników, każda napotkana osoba mogłaby wydać na nie wyrok. Charlie mogła ukrywać się w Kornwalii, gdyby sytuacja stała się bardzo zła, mogłaby spędzić nawet kilka tygodni jako kot, wtapiając się w krajobraz innych burych mruczków, jakich w Anglii żyły miliony, ale Hannah i inni bywający w Londynie byli w większym niebezpieczeństwie. I choć nigdy nie wątpiła w jej odwagę i umiejętności, to co, jeśli postanowi ją napaść ktoś silniejszy? Jeśli spotka ją powtórka z sowiej poczty? Charlie przerażała myśl, że Hannah mogło się coś stać, że jej odwaga zaprowadzi ją do grobu tak jak Verę.
- Nie licząc moich zwierząt... jestem sama – przytaknęła cicho. Wciąż siedziała na ziemi, na jej policzkach lśniły łzy, ale obecność kuzynki przywróciła ją do rzeczywistości, zmusiła do tego, by nie popaść w histerię, a skupić się na jej obecności tutaj. Zawahała się nad Oazą, może to byłby dobry pomysł, pomieszkać tam kilka dni, choć wydawało jej się, że dom powinien być bezpieczny, zamieszkała w nim już po ucieczce z Londynu i porzuceniu pracy, w Mungu dysponowali jedynie jej starym adresem i była prawie pewna, że ktoś już jej tam szukał lub uczyni to w niedalekiej przyszłości. Tutaj żadnych sąsiadów w najbliższej okolicy nie miała, jej dom był położony na zupełnym uboczu i wiedzieli o nim tylko Zakonnicy i to też nie wszyscy.
- Niczego nie rozumiem, Hannah – odezwała się po chwili, gdy Wright usiadła obok niej na podłodze i objęła ją. Przytuliła się do niej jak za dawnych lat, gdy obie były młodsze. – Nie wiem, kto... kto mógł nam to zrobić.
Kto ich wydał? O gwardzistach i innych czynnie walczących Zakonnikach ich wrogowie mogli wiedzieć, mogli ich rozpoznać, kiedy starli się w pojedynkach. Obaj Anthony i Percival mogli podpaść po Stonehenge. Ale przecież nie wszyscy z tych, którzy widnieli na listach, uczestniczyli w walkach. Oprócz siebie dopatrzyłaby się jeszcze paru osób, które podobnie jak ona działały z boku. Skąd zatem ministerstwo znało ich nazwiska i w dodatku posiadało ich fotografie? Na jakiej podstawie wysnuło przypuszczenia, że byli członkami Zakonu Feniksa? Próbowała sobie przypomnieć ostatnie miesiące w Mungu, ale nie pamiętała, by robiła tam cokolwiek kontrowersyjnego, co mogłoby przykuć czyjąś uwagę i rzucić na nią podejrzenia... No i byli tam też Zakonnicy spoza Munga czy ministerstwa. Czy było możliwe, żeby to wśród Zakonników był zdrajca? To się podobno już kiedyś zdarzyło, w czasach zanim ona w ogóle usłyszała o istnieniu organizacji.
- Co, jeśli to... ktoś z Zakonu...? Czy to możliwe? Wolałabym, żeby nie, ale... te listy... – zapytała nagle. Listy nadal łypały na nią z podłogi. Jej twarz. Hannah. Anthony. Ben. Percival. I tylu innych, którzy przecież robili dobrze, próbowali pomagać niewinnym i naprawiać świat ogarnięty szaleństwem. I gdzieś był ktoś, kto ich wydał. Czy w Zakonie? Tego nie wiedziała, wolałaby nie musieć podejrzewać nikogo. I jakby miała się zastanowić, nie potrafiłaby wytypować takiej osoby, która mogłaby po kryjomu donosić na nich wrogom. Nie chciała musieć się nad czymś takim zastanawiać. Wolała wypierać to ze swojej świadomości, doszukiwać się winnych raczej wśród konserw pracujących w Mungu.
- Tak... napijmy się herbaty – zgodziła się w końcu. Jej głos zdradzał rezygnację, ostatkiem sił powstrzymywała się przed tym, by nie dostać ataku paniki. Powoli zaczęła podnosić się z ziemi, choć nogi jej drżały, podobnie jak dłonie. Bała się nawet bardziej niż do tej pory; przez ostatni miesiąc powoli się uspokajała, ale teraz jej panika znów została podsycona, bo zdawała sobie sprawę, że sytuacja jest poważna. Że schwytanie najprawdopodobniej będzie oznaczać dla niej śmierć lub w najlepszym przypadku wylądowanie za kratkami, oczywiście już po tym, jak wydobędą z niej informacje o Zakonie... których ona nie będzie potrafiła należycie ochronić, bo ile zaklęć czarnomagicznych da radę wytrzymać? Z pewnością niewiele, zanim się złamie. Była słabym ogniwem, potencjalnym zagrożeniem dla innych. Nie znała oklumencji, fizycznie także nie należała do najbardziej wytrzymałych. Nigdy nie przydarzyło jej się nic bardziej bolesnego niż wybuch kociołka czy skręcenie kostki.
Hannah też była zagrożona. Jej twarz także spoglądała z jednego z rozsypanych na podłodze listów. Ale widząc ją prawdziwą i żywą, poczuła w środku ukłucie ulgi. To było światełko nadziei w tym smutnym, strasznym dniu.
- A co z tobą? Przecież ty... ty nadal mieszkasz w Londynie – odezwała się cicho, wciąż płaczliwie, głosem drżącym tak, że trudno ją było zrozumieć. – Nie chcę stracić i ciebie tak jak Very. – Od dawna uważała, że Hannah powinna opuścić miasto, ale upór nadal ją tam trzymał, wciąż strzegła swojego sklepu, pasji którą kochała tak, jak Charlie kochała swoje eliksiry. To zachowanie tak bardzo przypominało jej Verę, była pewna, że jej siostra też trzymałaby się miasta rękami i nogami, a na zagrożenie spoglądałaby z wysoko uniesioną głową. Ale teraz, skoro były poszukiwane obie wraz ze sporą grupką innych Zakonników, każda napotkana osoba mogłaby wydać na nie wyrok. Charlie mogła ukrywać się w Kornwalii, gdyby sytuacja stała się bardzo zła, mogłaby spędzić nawet kilka tygodni jako kot, wtapiając się w krajobraz innych burych mruczków, jakich w Anglii żyły miliony, ale Hannah i inni bywający w Londynie byli w większym niebezpieczeństwie. I choć nigdy nie wątpiła w jej odwagę i umiejętności, to co, jeśli postanowi ją napaść ktoś silniejszy? Jeśli spotka ją powtórka z sowiej poczty? Charlie przerażała myśl, że Hannah mogło się coś stać, że jej odwaga zaprowadzi ją do grobu tak jak Verę.
- Nie licząc moich zwierząt... jestem sama – przytaknęła cicho. Wciąż siedziała na ziemi, na jej policzkach lśniły łzy, ale obecność kuzynki przywróciła ją do rzeczywistości, zmusiła do tego, by nie popaść w histerię, a skupić się na jej obecności tutaj. Zawahała się nad Oazą, może to byłby dobry pomysł, pomieszkać tam kilka dni, choć wydawało jej się, że dom powinien być bezpieczny, zamieszkała w nim już po ucieczce z Londynu i porzuceniu pracy, w Mungu dysponowali jedynie jej starym adresem i była prawie pewna, że ktoś już jej tam szukał lub uczyni to w niedalekiej przyszłości. Tutaj żadnych sąsiadów w najbliższej okolicy nie miała, jej dom był położony na zupełnym uboczu i wiedzieli o nim tylko Zakonnicy i to też nie wszyscy.
- Niczego nie rozumiem, Hannah – odezwała się po chwili, gdy Wright usiadła obok niej na podłodze i objęła ją. Przytuliła się do niej jak za dawnych lat, gdy obie były młodsze. – Nie wiem, kto... kto mógł nam to zrobić.
Kto ich wydał? O gwardzistach i innych czynnie walczących Zakonnikach ich wrogowie mogli wiedzieć, mogli ich rozpoznać, kiedy starli się w pojedynkach. Obaj Anthony i Percival mogli podpaść po Stonehenge. Ale przecież nie wszyscy z tych, którzy widnieli na listach, uczestniczyli w walkach. Oprócz siebie dopatrzyłaby się jeszcze paru osób, które podobnie jak ona działały z boku. Skąd zatem ministerstwo znało ich nazwiska i w dodatku posiadało ich fotografie? Na jakiej podstawie wysnuło przypuszczenia, że byli członkami Zakonu Feniksa? Próbowała sobie przypomnieć ostatnie miesiące w Mungu, ale nie pamiętała, by robiła tam cokolwiek kontrowersyjnego, co mogłoby przykuć czyjąś uwagę i rzucić na nią podejrzenia... No i byli tam też Zakonnicy spoza Munga czy ministerstwa. Czy było możliwe, żeby to wśród Zakonników był zdrajca? To się podobno już kiedyś zdarzyło, w czasach zanim ona w ogóle usłyszała o istnieniu organizacji.
- Co, jeśli to... ktoś z Zakonu...? Czy to możliwe? Wolałabym, żeby nie, ale... te listy... – zapytała nagle. Listy nadal łypały na nią z podłogi. Jej twarz. Hannah. Anthony. Ben. Percival. I tylu innych, którzy przecież robili dobrze, próbowali pomagać niewinnym i naprawiać świat ogarnięty szaleństwem. I gdzieś był ktoś, kto ich wydał. Czy w Zakonie? Tego nie wiedziała, wolałaby nie musieć podejrzewać nikogo. I jakby miała się zastanowić, nie potrafiłaby wytypować takiej osoby, która mogłaby po kryjomu donosić na nich wrogom. Nie chciała musieć się nad czymś takim zastanawiać. Wolała wypierać to ze swojej świadomości, doszukiwać się winnych raczej wśród konserw pracujących w Mungu.
- Tak... napijmy się herbaty – zgodziła się w końcu. Jej głos zdradzał rezygnację, ostatkiem sił powstrzymywała się przed tym, by nie dostać ataku paniki. Powoli zaczęła podnosić się z ziemi, choć nogi jej drżały, podobnie jak dłonie. Bała się nawet bardziej niż do tej pory; przez ostatni miesiąc powoli się uspokajała, ale teraz jej panika znów została podsycona, bo zdawała sobie sprawę, że sytuacja jest poważna. Że schwytanie najprawdopodobniej będzie oznaczać dla niej śmierć lub w najlepszym przypadku wylądowanie za kratkami, oczywiście już po tym, jak wydobędą z niej informacje o Zakonie... których ona nie będzie potrafiła należycie ochronić, bo ile zaklęć czarnomagicznych da radę wytrzymać? Z pewnością niewiele, zanim się złamie. Była słabym ogniwem, potencjalnym zagrożeniem dla innych. Nie znała oklumencji, fizycznie także nie należała do najbardziej wytrzymałych. Nigdy nie przydarzyło jej się nic bardziej bolesnego niż wybuch kociołka czy skręcenie kostki.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie pomyślała o tym, więc kiedy Charlie spytała, co z nią, najzwyczajniej w świecie była zaskoczona. Uniosła brwi wysoko, patrząc na nią tak, jakby tym pytaniem popełniła straszliwą gafę. Ale to nie Charlie zrobiła coś złego, to ona była kompletnie nieprzygotowana na taką sytuację. Nie miała planu awaryjnego, właściwie to nie miała żadnego planu. List gończy zaskoczył ją całkowicie, nie spodziewała się takiego zwrotu akcji. Dokąd miałaby pójść? Ben mieszkał z Percivalem, a to znaczyło, że zwalenie mu się na włochatą głowę nie wchodziło w ogóle w grę i nie tylko dlatego, że nie chciała się zwalać na głowę bratu i jego... partnerowi, czy kimkolwiek dla niego był. Michael, co prawda zaproponował jej gościnę, ale przecież było ich w domu tak wielu. A do tego wszystkiego jeszcze ten Vincent. Może zostanie w domu jeszcze chwilę, może poszuka czegoś na szybko. Ale to nic. Prawdziwy dramat miał rozgrywać się na Pokątnej. Wszystko to, co sobie założyła nagle przestało mieć znaczenie. Praca w sklepie do końca miesiąca będzie całkowicie niemożliwa. Nie miała szans dorobić tych kilkunastu sykli do pełnej kwoty, którą musiała spłacić do końca maja. Kilka sekund, kilka mrugnięć okiem i zdała sobie sprawę, że nie miała właściwie nic. List gończy był wyrokiem. Wszystkie środki, jakie udało jej się zgromadzić znajdowały się w Banku Gringotta, nie miała więc nic. Kilka monet, może kilkadziesiąt, jeśli poszpera w domu, w szafkach na Pokątnej, o ile uda jej się tam w ogóle dostać. Mieszek złotych monet spoczywał na dnie skrytki, do której nie miała dostępu. Zbladła nagle, na karku pojawiła się gęsia skórka. Dotychczasowe jakoś to będzie nagle przestało wystarczać.
Przytomniejąc, skrzyżowała spojrzenie z Charlie. Przerażone, choć wciąż całkowicie trzeźwe.
— O mnie się nie martw, jakoś dam sobie radę. Zawsze daję — zapewniła ją i wysiliła się na uśmiech, który jej słabo wyszedł. Musiała się jednak postarać bardziej, nie mogła sprawić jej większej przykrości w tej chwili, jak okazując słabość i nieporadność. Straciła już tak wiele. — Nie stracisz mnie, skarbie — dodała już bardziej pokrzepiająco i zdecydowanie pewniej, głaszcząc ją po głowie. — Wiesz, że trzeba czegoś więcej niż marnego plakatu, by mnie pokonać, co nie? Swoją drogą, całkiem nieźle wyszłam, nie sądzisz? I napisali, że jestem niebezpieczna! — powiedziała z dumą i lekkim podekscytowaniem, ze wszystkich sił, starając się przenieść ciężar myśli na coś innego. Pogłaskała ją po ramieniu, przyglądając jej się uważnie, próbując ocenić jej stan. Wyglądała źle. Była roztrzęsiona, zapłakana, zrozpaczona. Była jednak przy niej, musiała ją wesprzeć. Przynajmniej dzisiaj. Tu też nie mogła zostać, jej różdżka niosła ze sobą ryzyko namierzenia jej, a teraz nie mogła zrobić tego Charlie. Kolejne pytania i wątpliwości zgasiły nieznacznie jej próby odwrócenia jej uwagi. Zacisnęła usta na moment, a po chwili je otwarła, nie wiedząc, co jej w pierwszej chwili odpowiedzieć.
— Charlie... — zaczęła niepewnie, odszukując jej spojrzenia. Przetarła spływające po policzkach łzy kciukiem i wygładziła jej delikatną, dziewczęcą buzię. Wyglądała tak niewinnie, że serce jej pękało na myśl, że ktokolwiek mógłby uznać ją za zbrodniarkę, wroga i próbował schwytać, a nawet zabić. — Nikt. Mają potężnych sprzymierzeńców. Kto wie do czego zdolny jest cały ten... Sama Wiesz Kto. Jest naprawdę silnym czarnoksiężnikiem, być może doskonale wie o części z nas. Mógł znaleźć mnóstwo sposobów na to, by odkryć naszą tożsamość. Nie wierzę, że któryś z Zakonników mógłby to zrobić. Poza tym... Zakon chroni potężna magia, gdyby ktoś zdradził, gwardia by o tym wiedziała. Tonks z pewnością wiedziałaby, że coś takiego miało miejsca, a wtedy, by nam powiedziała. Musieli znaleźć jakiś sposób, by się dowiedzieć, więc nie martw się— głos jej zadrżał; wypowiedziane słowa brzmiały jakoś trywialnie. Jak mogła się nie martwić, kiedy jej życie zawisło na włosku? Palnęła bez sensu. Złapała ją więc za dłonie i wstała, próbując pociągnąć ją do kuchni. — Zrobimy herbatę, a później... Upieczemy coś wspólnie. Co powiesz na placek z jabłkami? Masz jakieś jabłka? — Nie czekając na jej odpowiedź, otwarła szafki w kuchni w poszukiwaniu podstawowych produktów. Nie sięgała po różdżkę, ale bez trudu była w stanie to zrobić własnymi rękami, tak jak mama w domu. Zajmie to więcej czasu, potrwa dłużej, ale dziś przecież musiała tu z nią zostać, póki się nie uspokoi. — Jeśli chcesz, możemy tez spróbować zabezpieczyć dom — zaproponowała po chwili, zerkając na nią przez ramię, w przerwie w poszukiwaniach. — Ale najpierw herbata. I ciasto.
Przytomniejąc, skrzyżowała spojrzenie z Charlie. Przerażone, choć wciąż całkowicie trzeźwe.
— O mnie się nie martw, jakoś dam sobie radę. Zawsze daję — zapewniła ją i wysiliła się na uśmiech, który jej słabo wyszedł. Musiała się jednak postarać bardziej, nie mogła sprawić jej większej przykrości w tej chwili, jak okazując słabość i nieporadność. Straciła już tak wiele. — Nie stracisz mnie, skarbie — dodała już bardziej pokrzepiająco i zdecydowanie pewniej, głaszcząc ją po głowie. — Wiesz, że trzeba czegoś więcej niż marnego plakatu, by mnie pokonać, co nie? Swoją drogą, całkiem nieźle wyszłam, nie sądzisz? I napisali, że jestem niebezpieczna! — powiedziała z dumą i lekkim podekscytowaniem, ze wszystkich sił, starając się przenieść ciężar myśli na coś innego. Pogłaskała ją po ramieniu, przyglądając jej się uważnie, próbując ocenić jej stan. Wyglądała źle. Była roztrzęsiona, zapłakana, zrozpaczona. Była jednak przy niej, musiała ją wesprzeć. Przynajmniej dzisiaj. Tu też nie mogła zostać, jej różdżka niosła ze sobą ryzyko namierzenia jej, a teraz nie mogła zrobić tego Charlie. Kolejne pytania i wątpliwości zgasiły nieznacznie jej próby odwrócenia jej uwagi. Zacisnęła usta na moment, a po chwili je otwarła, nie wiedząc, co jej w pierwszej chwili odpowiedzieć.
— Charlie... — zaczęła niepewnie, odszukując jej spojrzenia. Przetarła spływające po policzkach łzy kciukiem i wygładziła jej delikatną, dziewczęcą buzię. Wyglądała tak niewinnie, że serce jej pękało na myśl, że ktokolwiek mógłby uznać ją za zbrodniarkę, wroga i próbował schwytać, a nawet zabić. — Nikt. Mają potężnych sprzymierzeńców. Kto wie do czego zdolny jest cały ten... Sama Wiesz Kto. Jest naprawdę silnym czarnoksiężnikiem, być może doskonale wie o części z nas. Mógł znaleźć mnóstwo sposobów na to, by odkryć naszą tożsamość. Nie wierzę, że któryś z Zakonników mógłby to zrobić. Poza tym... Zakon chroni potężna magia, gdyby ktoś zdradził, gwardia by o tym wiedziała. Tonks z pewnością wiedziałaby, że coś takiego miało miejsca, a wtedy, by nam powiedziała. Musieli znaleźć jakiś sposób, by się dowiedzieć, więc nie martw się— głos jej zadrżał; wypowiedziane słowa brzmiały jakoś trywialnie. Jak mogła się nie martwić, kiedy jej życie zawisło na włosku? Palnęła bez sensu. Złapała ją więc za dłonie i wstała, próbując pociągnąć ją do kuchni. — Zrobimy herbatę, a później... Upieczemy coś wspólnie. Co powiesz na placek z jabłkami? Masz jakieś jabłka? — Nie czekając na jej odpowiedź, otwarła szafki w kuchni w poszukiwaniu podstawowych produktów. Nie sięgała po różdżkę, ale bez trudu była w stanie to zrobić własnymi rękami, tak jak mama w domu. Zajmie to więcej czasu, potrwa dłużej, ale dziś przecież musiała tu z nią zostać, póki się nie uspokoi. — Jeśli chcesz, możemy tez spróbować zabezpieczyć dom — zaproponowała po chwili, zerkając na nią przez ramię, w przerwie w poszukiwaniach. — Ale najpierw herbata. I ciasto.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Charlie nawet w takiej chwili martwiła się nie tylko o siebie, ale też o innych. Wszyscy byli zagrożeni – ona, Hannah, Anthony, Percival, Ben i cała reszta patrząca na nie z rozsypanych po podłodze zdjęć. Wiedziała, że każde z nich potrafiło się bronić znacznie lepiej od niej, ale i tak przerażała ją myśl, że którekolwiek z nich, a także z innych Zakonników mogło umrzeć. Wystarczyło że musiała pożegnać Verę.
Martwiła się o Hannah także z tego względu, że ta nadal mieszkała w Londynie, który jeszcze bardziej niż wcześniej mógł przypominać dla nich legowisko bardzo niebezpiecznych smoków. W zasadzie każdy mógłby wydać jej kuzynkę, nawet jeśli nie z powodów ideologicznych, to dla pieniędzy ułatwiających przetrwanie w trudnych czasach. Każde z nich było teraz warte całe góry galeonów. Wciąż wydawało jej się to abstrakcyjne – ona i jej przyjaciele z Zakonu poszukiwani listami gończymi, uznani za niebezpiecznych. A przecież to oni byli tymi dobrymi, to splugawionych czarną magią rycerzy Walpurgii powinno się szukać, to ich twarze powinny znaleźć się na tych listach. Świat naprawdę wywrócił się do góry nogami, skoro teraz dawano nagrody za czarodziejów takich jak one, którzy zawinili tylko tym, że chcieli walczyć o prawo do życia dla każdego, a nie tylko dla czystej krwi.
- Wiem że t-tak, ale teraz... jest inaczej – powiedziała cicho. Jej głos nadal drżał, zdradzając targające nią emocje. Nie była zbyt dobra w ich ukrywaniu. Czy umiejętności Hannah wystarczy, jeśli na Pokątnej otoczy ją cała chmara pragnących zgarnąć te pięć tysięcy galeonów? Teraz niebezpieczeństwo było jeszcze bardziej realne i namacalne. Strach złapał ją za gardło, podsyłając wizje tego, co mogło się stać z nią i jej przyjaciółmi. – J-jesteś silna i odważna, tak jak na nigdy nie byłam i nie b-będę. Ale tych, którzy mogą ci zagrozić jest tak... wiele. – Spojrzała na zdjęcie przedstawiające Hannah. Właściwie żadna z osób na listach nie wyglądała na niebezpieczną. Jeszcze niedawno wszyscy byli zwykłymi czarodziejami mającymi swoje życie. Teraz stawali się wyjętymi spod prawa uciekinierami. Zbrodniarzami, jak nazywał ich „Walczący Mag”, okropne piśmidło nadające się co najwyżej do wyścielenia nim kociej kuwety. – Może ty też powinnaś ukryć się w Oazie? Wiem, że kochasz swój sklep, ale... co ci z niego przyjdzie, j-jeśli... umrzesz?
Hannah ewidentnie próbowała poprawić jej samopoczucie, oderwać jej myśli od tego wszystkiego, ale umysł Charlie był pełen czarnych myśli i obaw. Jej świat, z takim trudem składany na nowo po śmierci Very, znowu zaczął się sypać, a może nawet walić w gruzy. Listy gończe uderzyły w nią z niemal taką siłą, jak słowa pana Rinehearta o znalezieniu ciała Very. To było tak nagłe, niespodziewane i odzierające z nadziei na to, że jakie lepsze jutro dla nich istniało. Gdyby nikt o niej nie wiedział, mogłaby liczyć na to, że nie wychylając się jakoś przetrwa. Ale teraz została odarta z anonimowości, jej twarz pewnie poznają wszyscy w Anglii i nie będzie mogła liczyć na to, że jakoś to będzie. Każdy dzień mógł przynieść wieści o czyimś schwytaniu, zaginięciu lub śmierci. Miała o kogo się bać. Sama też mogła zginąć.
Pozostawało pytanie, skąd wiedzieli? Jak daleko sięgały ich macki, skoro poznali nawet jej tożsamość, mimo że nigdy się nie wychylała? Jak potężnymi mocami dysponowali ci czarnoksiężnicy? Może mogli posiąść te informacje bez świadomego udziału kogokolwiek z nich. Mogli przecież mieć swoich legilimentów, albo dojścia w rozmaitych instytucjach, gdzie wystarczyło obserwować bardzo uważnie każdą jednostkę budzącą nawet najmniejsze podejrzenia... Czy ktoś w Mungu ją obserwował, uważnie śledząc jej kontakty? To mógłby być w zasadzie każdy alchemik lub uzdrowiciel znany z tego, że popierał władzę, a nie brakowało takich. Poza tym Leightonowie nie należeli do grona konserwatywnych rodzin, od pokoleń zdarzało im się rozrzedzać krew, i nawet jeśli nigdy nie stawali do aktywnej walki o prawa mugoli, preferując zachowawczy cień, nigdy też nie wystąpili przeciw nim i cechowali się tolerancją. Może to wszystko wystarczało, by ich podejrzewać.
Tak czy inaczej nie tak to miało wyglądać. Trzynaście miesięcy temu dołączyła do Zakonu pełna idealistycznych myśli o pomaganiu potrzebującym. Nie myślała wtedy, że to pociągnie za sobą takie konsekwencje i zagrożenia. Nigdy, w żadnych nawet najbardziej pesymistycznych scenariuszach nie zakładała stania się poszukiwaną zbrodniarką.
- Też pragnę wierzyć, że to... to oni znaleźli jakiś sposób, i że... że to nikt z Zakonu, ale... co jeszcze mogą wiedzieć o n-nas wszystkich? – zapytała, pozwalając, by Hannah starła z jej policzków łzy.
Potem niemal bezwiednie pozwoliła się pociągnąć w stronę niedużej kuchni, choć przez sklejone łzami rzęsy prawie nie widziała jak idzie i w którymś momencie niemal potknęła się o własne stopy. Serce mocno dudniło w jej wątłej piersi. Była tak drobna i chuda, że Hannah pewnie bez trudu mogłaby ją podnieść i przenieść, gdyby tylko zechciała. Ale jakoś dotarła do kuchni, gdzie przetarła oczy brzegiem rękawa.
- P-powinnam jeszcze mieć jabłka, rodzice dali mi trochę kiedy u nich byłam... – umilkła, przypominając sobie o jeszcze innych ludziach, którzy mogli ucierpieć na tym, że jej wizerunek znajdował się w liście gończym. – Moi rodzice – odezwała się po chwili zawieszenia. – M-muszę... muszę nakłonić ich do wyjazdu. Jeszcze dziś. Nie chcę... by znaleźli się w niebezpieczeństwie. Przeze mnie.
Gdyby nie Zakon, pewnie uciekłaby za granicę wraz z nimi. Ale większą szansę mieli bez niej. Nie byli poszukiwani, mogli załatwić świstoklik lub przelecieć na drugą stronę kanału La Manche na miotłach prosto z Kornwalii. A ona czułaby się spokojniej, gdyby chociaż o ich życia nie musiała się bać. Mogła ukrywać siebie, ale co z nimi?
Niemal mechanicznym ruchem napełniła emaliowany, staromodny czajnik wodą i stuknęła w niego różdżką, by ją podgrzać.
- Tak... h-herbata i ciasto. Ostatnio coraz częściej udawało mi się ugotować coś, co nadaje się do zjedzenia. – Jej głos zabrzmiał dla odmiany trochę pusto, a oczy wpatrywały się niby w czajnik, ale tak naprawdę nie widziały go. Była myślami gdzieś obok, zastanawiając się, czy były bezpieczne tu i teraz. Hannah miała rację, musiała się lepiej zabezpieczyć. – Przydadzą mi się zabezpieczenia. Już od dawna zbierałam się, by nałożyć takie z wykorzystaniem eliksirów czy transmutacji, bo na tych dziedzinach najlepiej się znam. Dawniej... cóż, to Vera była w naszym domu specjalistką od zaklęć ochronnych.
Vera dobrze się znała nie tylko na łamaniu klątw, ale też zabezpieczaniu domu. Paranoiczny stosunek do życia i ludzi sprawiał, że Vera stale była wyczulona na potencjalne zagrożenia i starała się im przeciwdziałać zawczasu, zwłaszcza że doskonale wiedziała o bezbronności Charlie. Starsza Leighton miała głowę na karku, teraz Charlie też musiała mieć, jeśli chciała przeżyć mimo wydanego na nią wyroku.
- Boję się – wyznała nagle. Musiała bardzo się skupić, by zaparzyć herbatę i przenieść kubki na stół bez porozlewania ich zawartości dookoła, bo wciąż drżały jej ręce. W końcu z trudem doniosła je do stolika. Dawno już tak zwyczajna czynność nie sprawiła jej tyle trudności. – Nie tylko o siebie. O... o was wszystkich.
Martwiła się o Hannah także z tego względu, że ta nadal mieszkała w Londynie, który jeszcze bardziej niż wcześniej mógł przypominać dla nich legowisko bardzo niebezpiecznych smoków. W zasadzie każdy mógłby wydać jej kuzynkę, nawet jeśli nie z powodów ideologicznych, to dla pieniędzy ułatwiających przetrwanie w trudnych czasach. Każde z nich było teraz warte całe góry galeonów. Wciąż wydawało jej się to abstrakcyjne – ona i jej przyjaciele z Zakonu poszukiwani listami gończymi, uznani za niebezpiecznych. A przecież to oni byli tymi dobrymi, to splugawionych czarną magią rycerzy Walpurgii powinno się szukać, to ich twarze powinny znaleźć się na tych listach. Świat naprawdę wywrócił się do góry nogami, skoro teraz dawano nagrody za czarodziejów takich jak one, którzy zawinili tylko tym, że chcieli walczyć o prawo do życia dla każdego, a nie tylko dla czystej krwi.
- Wiem że t-tak, ale teraz... jest inaczej – powiedziała cicho. Jej głos nadal drżał, zdradzając targające nią emocje. Nie była zbyt dobra w ich ukrywaniu. Czy umiejętności Hannah wystarczy, jeśli na Pokątnej otoczy ją cała chmara pragnących zgarnąć te pięć tysięcy galeonów? Teraz niebezpieczeństwo było jeszcze bardziej realne i namacalne. Strach złapał ją za gardło, podsyłając wizje tego, co mogło się stać z nią i jej przyjaciółmi. – J-jesteś silna i odważna, tak jak na nigdy nie byłam i nie b-będę. Ale tych, którzy mogą ci zagrozić jest tak... wiele. – Spojrzała na zdjęcie przedstawiające Hannah. Właściwie żadna z osób na listach nie wyglądała na niebezpieczną. Jeszcze niedawno wszyscy byli zwykłymi czarodziejami mającymi swoje życie. Teraz stawali się wyjętymi spod prawa uciekinierami. Zbrodniarzami, jak nazywał ich „Walczący Mag”, okropne piśmidło nadające się co najwyżej do wyścielenia nim kociej kuwety. – Może ty też powinnaś ukryć się w Oazie? Wiem, że kochasz swój sklep, ale... co ci z niego przyjdzie, j-jeśli... umrzesz?
Hannah ewidentnie próbowała poprawić jej samopoczucie, oderwać jej myśli od tego wszystkiego, ale umysł Charlie był pełen czarnych myśli i obaw. Jej świat, z takim trudem składany na nowo po śmierci Very, znowu zaczął się sypać, a może nawet walić w gruzy. Listy gończe uderzyły w nią z niemal taką siłą, jak słowa pana Rinehearta o znalezieniu ciała Very. To było tak nagłe, niespodziewane i odzierające z nadziei na to, że jakie lepsze jutro dla nich istniało. Gdyby nikt o niej nie wiedział, mogłaby liczyć na to, że nie wychylając się jakoś przetrwa. Ale teraz została odarta z anonimowości, jej twarz pewnie poznają wszyscy w Anglii i nie będzie mogła liczyć na to, że jakoś to będzie. Każdy dzień mógł przynieść wieści o czyimś schwytaniu, zaginięciu lub śmierci. Miała o kogo się bać. Sama też mogła zginąć.
Pozostawało pytanie, skąd wiedzieli? Jak daleko sięgały ich macki, skoro poznali nawet jej tożsamość, mimo że nigdy się nie wychylała? Jak potężnymi mocami dysponowali ci czarnoksiężnicy? Może mogli posiąść te informacje bez świadomego udziału kogokolwiek z nich. Mogli przecież mieć swoich legilimentów, albo dojścia w rozmaitych instytucjach, gdzie wystarczyło obserwować bardzo uważnie każdą jednostkę budzącą nawet najmniejsze podejrzenia... Czy ktoś w Mungu ją obserwował, uważnie śledząc jej kontakty? To mógłby być w zasadzie każdy alchemik lub uzdrowiciel znany z tego, że popierał władzę, a nie brakowało takich. Poza tym Leightonowie nie należeli do grona konserwatywnych rodzin, od pokoleń zdarzało im się rozrzedzać krew, i nawet jeśli nigdy nie stawali do aktywnej walki o prawa mugoli, preferując zachowawczy cień, nigdy też nie wystąpili przeciw nim i cechowali się tolerancją. Może to wszystko wystarczało, by ich podejrzewać.
Tak czy inaczej nie tak to miało wyglądać. Trzynaście miesięcy temu dołączyła do Zakonu pełna idealistycznych myśli o pomaganiu potrzebującym. Nie myślała wtedy, że to pociągnie za sobą takie konsekwencje i zagrożenia. Nigdy, w żadnych nawet najbardziej pesymistycznych scenariuszach nie zakładała stania się poszukiwaną zbrodniarką.
- Też pragnę wierzyć, że to... to oni znaleźli jakiś sposób, i że... że to nikt z Zakonu, ale... co jeszcze mogą wiedzieć o n-nas wszystkich? – zapytała, pozwalając, by Hannah starła z jej policzków łzy.
Potem niemal bezwiednie pozwoliła się pociągnąć w stronę niedużej kuchni, choć przez sklejone łzami rzęsy prawie nie widziała jak idzie i w którymś momencie niemal potknęła się o własne stopy. Serce mocno dudniło w jej wątłej piersi. Była tak drobna i chuda, że Hannah pewnie bez trudu mogłaby ją podnieść i przenieść, gdyby tylko zechciała. Ale jakoś dotarła do kuchni, gdzie przetarła oczy brzegiem rękawa.
- P-powinnam jeszcze mieć jabłka, rodzice dali mi trochę kiedy u nich byłam... – umilkła, przypominając sobie o jeszcze innych ludziach, którzy mogli ucierpieć na tym, że jej wizerunek znajdował się w liście gończym. – Moi rodzice – odezwała się po chwili zawieszenia. – M-muszę... muszę nakłonić ich do wyjazdu. Jeszcze dziś. Nie chcę... by znaleźli się w niebezpieczeństwie. Przeze mnie.
Gdyby nie Zakon, pewnie uciekłaby za granicę wraz z nimi. Ale większą szansę mieli bez niej. Nie byli poszukiwani, mogli załatwić świstoklik lub przelecieć na drugą stronę kanału La Manche na miotłach prosto z Kornwalii. A ona czułaby się spokojniej, gdyby chociaż o ich życia nie musiała się bać. Mogła ukrywać siebie, ale co z nimi?
Niemal mechanicznym ruchem napełniła emaliowany, staromodny czajnik wodą i stuknęła w niego różdżką, by ją podgrzać.
- Tak... h-herbata i ciasto. Ostatnio coraz częściej udawało mi się ugotować coś, co nadaje się do zjedzenia. – Jej głos zabrzmiał dla odmiany trochę pusto, a oczy wpatrywały się niby w czajnik, ale tak naprawdę nie widziały go. Była myślami gdzieś obok, zastanawiając się, czy były bezpieczne tu i teraz. Hannah miała rację, musiała się lepiej zabezpieczyć. – Przydadzą mi się zabezpieczenia. Już od dawna zbierałam się, by nałożyć takie z wykorzystaniem eliksirów czy transmutacji, bo na tych dziedzinach najlepiej się znam. Dawniej... cóż, to Vera była w naszym domu specjalistką od zaklęć ochronnych.
Vera dobrze się znała nie tylko na łamaniu klątw, ale też zabezpieczaniu domu. Paranoiczny stosunek do życia i ludzi sprawiał, że Vera stale była wyczulona na potencjalne zagrożenia i starała się im przeciwdziałać zawczasu, zwłaszcza że doskonale wiedziała o bezbronności Charlie. Starsza Leighton miała głowę na karku, teraz Charlie też musiała mieć, jeśli chciała przeżyć mimo wydanego na nią wyroku.
- Boję się – wyznała nagle. Musiała bardzo się skupić, by zaparzyć herbatę i przenieść kubki na stół bez porozlewania ich zawartości dookoła, bo wciąż drżały jej ręce. W końcu z trudem doniosła je do stolika. Dawno już tak zwyczajna czynność nie sprawiła jej tyle trudności. – Nie tylko o siebie. O... o was wszystkich.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Czy pani Williams z mieszkania obok, wścibska prukwa, która od zawsze stała na straży prawilności i cnoty mogłaby teraz po prostu ruszyć do ministerstwa, by ją wydać? Czy pan Abercrombie z naprzeciwka wyśle na nią patrol? A może gdy tylko wróci do domu ktoś będzie na nią czekał w ciemnym, pustym mieszkaniu? Dopiero, kiedy patrzyła na Charlie wszystkie te myśli bombardowały ją w głowie. Większość jej sąsiadów to byli mugole, których zabrakło. Ale wciąż wokół pełno było czarodziejów, którzy doskonale ją znali. Mijała ich na ulicy, stała za nimi w kolejce po chleb, kłaniała się grzecznie, gdy wychylali się przez okna, by rzucić kontrolnie okiem na sytuację na zewnątrz. Znali ją dobrze. A od dziś, spoglądała na nich z krzywo zawieszonych plakatów. Uznana za zbrodniarza, którego dla bezpieczeństwa własnego i innych, a także pokaźnej sumy należało po prostu wydać. Wetchnęła głośno, spuszczając wzrok na podłogę. Nie wiedziała jeszcze co zrobić, ale była pewna, że coś wymyśli. Jak zawsze sobie poradzi, jakiś pomysł wpadnie jej do głowy i niespodziewanie uratuje sytuacje. Ale to nie był czas ani miejsce na podobne rozmyślania. Kiedy uniosła wzrok zobaczyła przed sobą zapłakaną i załamaną Charlie. Przyleciała tu, by być dla niej podporą, by jej pomóc i wesprzeć ją. Była w tej chwili najważniejsza.
— Jesteś silna i odważna, Charlie. — Pochyliła się nad nią, by odgarnąć jej włosy z twarzy. — Nie każdy taki jest w ten sam sposób. Zobacz, każdego dnia aurorzy polują na czarnoksiężników, którzy mogą ich zabić. Ryzykują życiem, by ich dopaść i zadbać o bezpieczeństwo innych ludzi. Ale uzdrowiciele, którzy widzą czasem te wszystkie potworności, ludzi po pojedynkach, w najgorszych chorobach, rozszczepieniach... Muszą stawić czoła widokom umierających i cierpiących. To wymaga wielkiej siły i odwagi. Tak i ty to wszystko masz. Należysz do Zakonu. Chcesz pomagać innym, ratować tych, którzy giną i tych, którzy stają do walki. Czasem warzysz eliksiry nocami, byśmy mogli czuć się bezpieczni idąc w bój. Niektórzy by nie dali rady robić tego wszystkiego, a ty dajesz. Nie poddajesz się. Walczysz na swój własny sposób. — Uśmiechnęła się do niej ciepło. Troszczyła się o nią, martwiła. Nie musiała. — Musisz być jeszcze tylko dzielna i wytrzymać to. I to, co jeszcze może się zdarzyć, ale wiem, że dasz radę. — Nie chciała jej okłamywać. Nie mogła. Ale konflikt się zaostrzał, sytuacja robiła coraz bardziej dramatyczna, trudno było przewidzieć, co jeszcze się stanie. Była pewna tego, że w końcu to wygrają. Pewnego dnia.
— Jesteś kolejną osobą, która mi to mówi — mruknęła z wyraźnym niezadowoleniem, próbując złagodzić nieco wymiar rozgrywającego się dramatu. — Uwzięliście się na mnie, czy co? Nie umrę. Nigdzie się nie wybieram. Mam jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia.— Uśmiechnęła się szerzej, ale cień niepewności na moment spowił jej twarz. Nie wiedziała, co od dziś będzie ze sklepem. Musiała tam wrócić, zabezpieczyć go przed ewentualnymi atakami. Nie miała wyjścia, musiała pewne sprawy odłożyć na potem. Przede wszystkim, powinna porozmawiać o odroczeniu spłaty długu, inaczej nie będzie do czego wracać.
— Kto z Zakonu mógłby to zrobić, Charlie? Zastanów się. Wskaż mi jedną osobę, której nie ufasz — zaproponowała jej, nie chcąc po raz kolejny przekonywać do tego, że nie mógł tego zrobić nikt z nich. Przechyliła głowę w wyczekiwaniu, gotowa do tego, by stanąć w obronie każdego Zakonnika. Nie wierzyła. Znała ich wszystkich za dobrze, walczyła u ich boku, spiskowała. Niemożliwe, żeby mieli zdrajcę i o tym nie wiedzieli. — Na pewno nie wiedzą o wszystkich. Inaczej listów gończych byłoby znacznie więcej. Dysponują więc okrojoną listą nazwisk. Ale ten Lord Voldemort... Może być zdolny do wszystkiego. — Słyszała, co stało się z Macmillanem na Stonehenge. Stanął z nim wtedy twarzą w twarz. Kto wie, co tak naprawdę z nim robił. Co potrafił. Czego jeszcze mógł dokonać.
Kiedy dotarły do kuchni wiedziała, że musi wziąć sprawy we własne ręce. Wyciągnęła niezbędne produkty na ciasto. Charlie, jak to alchemiczna, miała wszystko poukładane tak, by bez trudu można zidentyfikować wszystko nawet po ciemku.
— Daj mi te jabłka — weszła jej w słowo, kiedy zaczęła wspominać o rodzicach. Stanęła jednak, nie potrafiąc tego zignorować. — Napisz do nich. Weź pergamin i zrób to teraz, dobrze? Nie jestem dobra w łagodzeniu sytuacji, ale może razem coś wymyślimy. Woda!— Kiedy zawrzała wzięła czajnik, który podgrzała dziewczyna i zalała herbatę, którą po zaparzeniu skropiła cytryną i wymieszała z cukrem. — Napij się, dobrze ci zrobi. — Sama po krótkim przeszukaniu szuflad znalazła nóż, by zabrać się do obierania owoców. Odprowadziła wzrokiem Charlie, kiedy niosła herbaty do stolika i westchnęła, sięgając po pierwsze z jabłek. — Każdy z nas się boi — nie musiała jej mamić, taka była prawda. — Ale pomimo ten strachu musimy żyć dalej. Nie może nas sparaliżować. Mamy jeszcze dużo do zrobienia. Dlatego weź tą mąkę, sól, cukier i masło i mi pomóż, bo bez różdżki zajmie mi to pół dnia.
— Jesteś silna i odważna, Charlie. — Pochyliła się nad nią, by odgarnąć jej włosy z twarzy. — Nie każdy taki jest w ten sam sposób. Zobacz, każdego dnia aurorzy polują na czarnoksiężników, którzy mogą ich zabić. Ryzykują życiem, by ich dopaść i zadbać o bezpieczeństwo innych ludzi. Ale uzdrowiciele, którzy widzą czasem te wszystkie potworności, ludzi po pojedynkach, w najgorszych chorobach, rozszczepieniach... Muszą stawić czoła widokom umierających i cierpiących. To wymaga wielkiej siły i odwagi. Tak i ty to wszystko masz. Należysz do Zakonu. Chcesz pomagać innym, ratować tych, którzy giną i tych, którzy stają do walki. Czasem warzysz eliksiry nocami, byśmy mogli czuć się bezpieczni idąc w bój. Niektórzy by nie dali rady robić tego wszystkiego, a ty dajesz. Nie poddajesz się. Walczysz na swój własny sposób. — Uśmiechnęła się do niej ciepło. Troszczyła się o nią, martwiła. Nie musiała. — Musisz być jeszcze tylko dzielna i wytrzymać to. I to, co jeszcze może się zdarzyć, ale wiem, że dasz radę. — Nie chciała jej okłamywać. Nie mogła. Ale konflikt się zaostrzał, sytuacja robiła coraz bardziej dramatyczna, trudno było przewidzieć, co jeszcze się stanie. Była pewna tego, że w końcu to wygrają. Pewnego dnia.
— Jesteś kolejną osobą, która mi to mówi — mruknęła z wyraźnym niezadowoleniem, próbując złagodzić nieco wymiar rozgrywającego się dramatu. — Uwzięliście się na mnie, czy co? Nie umrę. Nigdzie się nie wybieram. Mam jeszcze mnóstwo rzeczy do zrobienia.— Uśmiechnęła się szerzej, ale cień niepewności na moment spowił jej twarz. Nie wiedziała, co od dziś będzie ze sklepem. Musiała tam wrócić, zabezpieczyć go przed ewentualnymi atakami. Nie miała wyjścia, musiała pewne sprawy odłożyć na potem. Przede wszystkim, powinna porozmawiać o odroczeniu spłaty długu, inaczej nie będzie do czego wracać.
— Kto z Zakonu mógłby to zrobić, Charlie? Zastanów się. Wskaż mi jedną osobę, której nie ufasz — zaproponowała jej, nie chcąc po raz kolejny przekonywać do tego, że nie mógł tego zrobić nikt z nich. Przechyliła głowę w wyczekiwaniu, gotowa do tego, by stanąć w obronie każdego Zakonnika. Nie wierzyła. Znała ich wszystkich za dobrze, walczyła u ich boku, spiskowała. Niemożliwe, żeby mieli zdrajcę i o tym nie wiedzieli. — Na pewno nie wiedzą o wszystkich. Inaczej listów gończych byłoby znacznie więcej. Dysponują więc okrojoną listą nazwisk. Ale ten Lord Voldemort... Może być zdolny do wszystkiego. — Słyszała, co stało się z Macmillanem na Stonehenge. Stanął z nim wtedy twarzą w twarz. Kto wie, co tak naprawdę z nim robił. Co potrafił. Czego jeszcze mógł dokonać.
Kiedy dotarły do kuchni wiedziała, że musi wziąć sprawy we własne ręce. Wyciągnęła niezbędne produkty na ciasto. Charlie, jak to alchemiczna, miała wszystko poukładane tak, by bez trudu można zidentyfikować wszystko nawet po ciemku.
— Daj mi te jabłka — weszła jej w słowo, kiedy zaczęła wspominać o rodzicach. Stanęła jednak, nie potrafiąc tego zignorować. — Napisz do nich. Weź pergamin i zrób to teraz, dobrze? Nie jestem dobra w łagodzeniu sytuacji, ale może razem coś wymyślimy. Woda!— Kiedy zawrzała wzięła czajnik, który podgrzała dziewczyna i zalała herbatę, którą po zaparzeniu skropiła cytryną i wymieszała z cukrem. — Napij się, dobrze ci zrobi. — Sama po krótkim przeszukaniu szuflad znalazła nóż, by zabrać się do obierania owoców. Odprowadziła wzrokiem Charlie, kiedy niosła herbaty do stolika i westchnęła, sięgając po pierwsze z jabłek. — Każdy z nas się boi — nie musiała jej mamić, taka była prawda. — Ale pomimo ten strachu musimy żyć dalej. Nie może nas sparaliżować. Mamy jeszcze dużo do zrobienia. Dlatego weź tą mąkę, sól, cukier i masło i mi pomóż, bo bez różdżki zajmie mi to pół dnia.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Charlie bała się o Hannah. Bo o ile ona sama wyjechała z Londynu kilka tygodni temu i nie zarejestrowała różdżki, tak Hannah nadal mieszkała pod starym adresem i w każdej chwili ktoś mógł po nią przyjść. Jeśli nie wysłannicy ministerstwa, to ktoś inny, kto postanowi ją sprzedać dla tych pięciu tysięcy galeonów. Charlie miała ochotę ją błagać, żeby się wyprowadziła z miasta, jednak wiedziała, że Wright była uparta. Zupełnie jak Vera. Żadnej z nich nie dało się zawrócić z raz obranej ścieżki. Podziwiała jej odwagę, ale wolałaby, by kuzynka miała więcej instynktu samozachowawczego i nie wystawiała się jak na talerzu. Ona sama nie zamierzała się narażać, tym bardziej, że w razie wpadki zagrozi nie tylko sobie, ale całemu Zakonowi Feniksa. Musiała się zatem ukrywać nie tylko dla dobra własnego, ale i dla innych. Była słabym ogniwem.
Charlie, choć nie stawała do czynnej walki z wrogiem, robiła co mogła, żeby pomóc tym, którzy to robili. Poświęcała własny czas, odmawiając sobie snu i przyjemności, aby produkować jak najwięcej eliksirów. Często wydawała własne pieniądze na ingrediencje, nie oczekując od Zakonników niczego w zamian. Każdy z nich na swój sposób był dla niej ważny, choć kilka osób ceniła najbardziej, i to ich utrata zabolałaby ją najmocniej. Część z nich widniała na listach gończych. Może Hannah miała rację, że na swój sposób jednak miała trochę odwagi, skoro nie uciekła za granicę już dawno temu, a nadal tu była, by pomagać?
- Może masz rację – przytaknęła w końcu, choć jej głos wciąż brzmiał niepewnie i cicho. Listy gończe wpędziły ją w silny lęk. – Ale naprawdę nie widzę siebie walczącej z czarnoksiężnikami w boju, skoro nawet proste uroki są dla mnie wyzwaniem. Wiesz... może rzeczywiście rozważę przeniesienie się na pewien czas do Oazy, do jednej z wolnych chat? – zastanowiła się, nagle dochodząc do wniosku, że może powinna posłuchać wcześniejszej rady Hannah. Miała jeszcze trochę oszczędności, ponadto w zamian za pomoc w urządzeniu nowego lokum mogła przehandlować mieszkańcom Oazy eliksiry oraz resztkę starych ubrań po Verze. I tak spędzała w Oazie sporo czasu, pomagając mieszkańcom, więc własny mały domek jej nie zaszkodzi, a może się przydać, zarówno jako bezpieczna kryjówka jak i sposobność do tego, by częściej być dostępną dla społeczności Oazy. Przezorny zawsze ubezpieczony, nawet jeśli nigdzie nie zgłaszała tego adresu, nie miała też sąsiadów-czarodziejów którzy mogliby donieść, bo zamieszkała dobry kilometr od najbliższych domostw, które z tego co zdążyła się zorientować, chyba należały do mugoli. Z powodu depresji oraz dużej ilości pracy dla Zakonu, lecznicy Alexa i Oazy i tak nie miałaby ochoty ani czasu zawierać nowych znajomości. Zamieszkanie tutaj zamiast w rodzinnej wiosce było jednak dobrym pomysłem.
- Po prostu się martwimy, wiedząc, że jesteś tak blisko niebezpieczeństwa, w miejscu które mogą z tobą łatwo powiązać – powiedziała z troską. Jej oczy wciąż były zaczerwienione, łzy schły na jej rzęsach, a serduszko obijało się o żebra niczym szamoczący się ptak o pręty klatki. – Właśnie dlatego powinnaś uważać, bo masz zbyt wiele do zrobienia, by dać im się złapać dla tych pięciu tysięcy galeonów.
To nadal wydawało się tak abstrakcyjnie dużo. Każda z nich musiałaby pracować latami, żeby zdobyć taką sumę. Nie wątpiła więc, że znajdą się tacy, których skuszą te galeony, okażą się ważniejsze niż życia osób, które niesłusznie ogłoszono zbrodniarzami. Ale dla nieświadomego społeczeństwa właśnie nimi teraz byli. Nawet ona, zwyczajna, nieszkodliwa alchemiczka, która poświęciła całe dorosłe życie na pomaganie innym. A teraz wielu z tych, którzy w Mungu odzyskiwali zdrowie dzięki temu, co uwarzyła, mogłoby wydać na nią wyrok. Nie mogła już ufać nikomu spoza najbliższej rodziny i Zakonu Feniksa.
- Rzecz w tym, że... nie wiem – powiedziała cicho. Jeśli miała wytypować kogoś, komu w Zakonie zbytnio nie ufała, byłby to Anthony Skamander, ale choć był nieprzyjemnym, pozbawionym empatii czarodziejem nie poczuwającym się do odpowiedzialności za własne dziecko, to nie sądziła, by ich zdradził. Naprawdę trudno byłoby uwierzyć, że ktokolwiek z ludzi, których znała mógłby świadomie ich zdradzić, ale zawsze pozostawały takie sposoby jak na przykład legilimencja i wkradnięcie się do czyjegoś umysłu... Charlie w zasadzie nie wiedziała, jak dokładnie to działa, ale zaraz zaczęła się zastanawiać nad tym, czy ktoś mógłby podsłuchać jej myśli w Mungu. Ale chyba by to jakoś poczuła, prawda? Pozostawało też zagadką, dlaczego akurat ci konkretni Zakonnicy, skoro było ich więcej. I dlaczego ona też znalazła się w gronie tych pechowców? Ona, osoba zachowawcza i trzymająca się z boku, unikająca walki jak ognia? W przeciwieństwie do pozostałych nie potrafiłaby się obronić, więc jedynym ratunkiem było dla niej ukrywanie się. W ucieczkach na pewno była lepsza niż w walce.
Podała Hannah jabłka, a potem przywołała pergamin i pióro. Musiała do nich napisać.
- Myślisz, że ucieczka za granicę byłaby możliwa? – zastanowiła się. Kornwalię od Francji dzieliło trochę morza, ale był to dystans krótszy niż na przykład z Londynu do Szkocji. Powinni dać sobie radę na miotłach. A jeśli nie, to mogli przynajmniej ukryć się gdzieś na terenie kraju, ale w miejscu niepowiązanym z nimi. Jej ojciec na pewno będzie wiedział, co robić i zaopiekuje się matką. Starając się powstrzymać drżenie dłoni napisała krótki, lakoniczny list, pozbawiony jednak szczegółów. Nie podpisała się nawet pełnym imieniem, ale wiedziała, że rodzice rozpoznają jej charakter pisma i domyślą się, że to ona.
Napiła się herbaty, czując jak gorący napar przyjemnie rozgrzewa jej gardło. Po chwili jednak wstała. Musiała zrobić cokolwiek, bo inaczej zaraz znowu wpadnie w panikę.
- Pomogę – rzekła cicho. – Nasza nowa sojuszniczka, Jenny, niedawno nauczyła mnie piec ciastka. Przypomniałam sobie też kilka starych przepisów mamy... i może uda mi się tego nie spaprać.
Pomogła Hannah w przygotowywaniu odpowiednich produktów. Skupienie się na wykonywaniu czynności bez użycia magii odciągnęło jej myśli od listów zaścielających podłogę w salonie. Pamiętając niedawne wskazówki Jenny, a także znacznie dawniejsze mamy urobiła masę na ciasto. Nie miała zbyt wiele siły w rękach, a mieszanie tego było trudniejsze niż mieszanie eliksirów, ale dała sobie radę. Może naprawdę była nadzieja dla je umiejętności kulinarnych, których już nie mogła ignorować, odkąd mieszkała sama i nie było nikogo, kto mógłby podsunąć ciepły obiad pod nos. Co prawda w depresji często nie jadała wcale, ale organizm miał określoną wytrzymałość i zawsze w końcu domagał się pożywienia.
Charlie, choć nie stawała do czynnej walki z wrogiem, robiła co mogła, żeby pomóc tym, którzy to robili. Poświęcała własny czas, odmawiając sobie snu i przyjemności, aby produkować jak najwięcej eliksirów. Często wydawała własne pieniądze na ingrediencje, nie oczekując od Zakonników niczego w zamian. Każdy z nich na swój sposób był dla niej ważny, choć kilka osób ceniła najbardziej, i to ich utrata zabolałaby ją najmocniej. Część z nich widniała na listach gończych. Może Hannah miała rację, że na swój sposób jednak miała trochę odwagi, skoro nie uciekła za granicę już dawno temu, a nadal tu była, by pomagać?
- Może masz rację – przytaknęła w końcu, choć jej głos wciąż brzmiał niepewnie i cicho. Listy gończe wpędziły ją w silny lęk. – Ale naprawdę nie widzę siebie walczącej z czarnoksiężnikami w boju, skoro nawet proste uroki są dla mnie wyzwaniem. Wiesz... może rzeczywiście rozważę przeniesienie się na pewien czas do Oazy, do jednej z wolnych chat? – zastanowiła się, nagle dochodząc do wniosku, że może powinna posłuchać wcześniejszej rady Hannah. Miała jeszcze trochę oszczędności, ponadto w zamian za pomoc w urządzeniu nowego lokum mogła przehandlować mieszkańcom Oazy eliksiry oraz resztkę starych ubrań po Verze. I tak spędzała w Oazie sporo czasu, pomagając mieszkańcom, więc własny mały domek jej nie zaszkodzi, a może się przydać, zarówno jako bezpieczna kryjówka jak i sposobność do tego, by częściej być dostępną dla społeczności Oazy. Przezorny zawsze ubezpieczony, nawet jeśli nigdzie nie zgłaszała tego adresu, nie miała też sąsiadów-czarodziejów którzy mogliby donieść, bo zamieszkała dobry kilometr od najbliższych domostw, które z tego co zdążyła się zorientować, chyba należały do mugoli. Z powodu depresji oraz dużej ilości pracy dla Zakonu, lecznicy Alexa i Oazy i tak nie miałaby ochoty ani czasu zawierać nowych znajomości. Zamieszkanie tutaj zamiast w rodzinnej wiosce było jednak dobrym pomysłem.
- Po prostu się martwimy, wiedząc, że jesteś tak blisko niebezpieczeństwa, w miejscu które mogą z tobą łatwo powiązać – powiedziała z troską. Jej oczy wciąż były zaczerwienione, łzy schły na jej rzęsach, a serduszko obijało się o żebra niczym szamoczący się ptak o pręty klatki. – Właśnie dlatego powinnaś uważać, bo masz zbyt wiele do zrobienia, by dać im się złapać dla tych pięciu tysięcy galeonów.
To nadal wydawało się tak abstrakcyjnie dużo. Każda z nich musiałaby pracować latami, żeby zdobyć taką sumę. Nie wątpiła więc, że znajdą się tacy, których skuszą te galeony, okażą się ważniejsze niż życia osób, które niesłusznie ogłoszono zbrodniarzami. Ale dla nieświadomego społeczeństwa właśnie nimi teraz byli. Nawet ona, zwyczajna, nieszkodliwa alchemiczka, która poświęciła całe dorosłe życie na pomaganie innym. A teraz wielu z tych, którzy w Mungu odzyskiwali zdrowie dzięki temu, co uwarzyła, mogłoby wydać na nią wyrok. Nie mogła już ufać nikomu spoza najbliższej rodziny i Zakonu Feniksa.
- Rzecz w tym, że... nie wiem – powiedziała cicho. Jeśli miała wytypować kogoś, komu w Zakonie zbytnio nie ufała, byłby to Anthony Skamander, ale choć był nieprzyjemnym, pozbawionym empatii czarodziejem nie poczuwającym się do odpowiedzialności za własne dziecko, to nie sądziła, by ich zdradził. Naprawdę trudno byłoby uwierzyć, że ktokolwiek z ludzi, których znała mógłby świadomie ich zdradzić, ale zawsze pozostawały takie sposoby jak na przykład legilimencja i wkradnięcie się do czyjegoś umysłu... Charlie w zasadzie nie wiedziała, jak dokładnie to działa, ale zaraz zaczęła się zastanawiać nad tym, czy ktoś mógłby podsłuchać jej myśli w Mungu. Ale chyba by to jakoś poczuła, prawda? Pozostawało też zagadką, dlaczego akurat ci konkretni Zakonnicy, skoro było ich więcej. I dlaczego ona też znalazła się w gronie tych pechowców? Ona, osoba zachowawcza i trzymająca się z boku, unikająca walki jak ognia? W przeciwieństwie do pozostałych nie potrafiłaby się obronić, więc jedynym ratunkiem było dla niej ukrywanie się. W ucieczkach na pewno była lepsza niż w walce.
Podała Hannah jabłka, a potem przywołała pergamin i pióro. Musiała do nich napisać.
- Myślisz, że ucieczka za granicę byłaby możliwa? – zastanowiła się. Kornwalię od Francji dzieliło trochę morza, ale był to dystans krótszy niż na przykład z Londynu do Szkocji. Powinni dać sobie radę na miotłach. A jeśli nie, to mogli przynajmniej ukryć się gdzieś na terenie kraju, ale w miejscu niepowiązanym z nimi. Jej ojciec na pewno będzie wiedział, co robić i zaopiekuje się matką. Starając się powstrzymać drżenie dłoni napisała krótki, lakoniczny list, pozbawiony jednak szczegółów. Nie podpisała się nawet pełnym imieniem, ale wiedziała, że rodzice rozpoznają jej charakter pisma i domyślą się, że to ona.
Napiła się herbaty, czując jak gorący napar przyjemnie rozgrzewa jej gardło. Po chwili jednak wstała. Musiała zrobić cokolwiek, bo inaczej zaraz znowu wpadnie w panikę.
- Pomogę – rzekła cicho. – Nasza nowa sojuszniczka, Jenny, niedawno nauczyła mnie piec ciastka. Przypomniałam sobie też kilka starych przepisów mamy... i może uda mi się tego nie spaprać.
Pomogła Hannah w przygotowywaniu odpowiednich produktów. Skupienie się na wykonywaniu czynności bez użycia magii odciągnęło jej myśli od listów zaścielających podłogę w salonie. Pamiętając niedawne wskazówki Jenny, a także znacznie dawniejsze mamy urobiła masę na ciasto. Nie miała zbyt wiele siły w rękach, a mieszanie tego było trudniejsze niż mieszanie eliksirów, ale dała sobie radę. Może naprawdę była nadzieja dla je umiejętności kulinarnych, których już nie mogła ignorować, odkąd mieszkała sama i nie było nikogo, kto mógłby podsunąć ciepły obiad pod nos. Co prawda w depresji często nie jadała wcale, ale organizm miał określoną wytrzymałość i zawsze w końcu domagał się pożywienia.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie mogła już dłużej się upierać. Przez ostatnie tygodnie powtarzała sobie, że wszystko, co zrobiła, zrobiła dla dobra sklepu, który próbowała ratować. Niewiele przecież brakowało. Musiała zebrać wszystko, spotkać się z Keatonem. Sprawa będzie zamknięta. Jeśli odsetki okażą się wyższe niż przypuszczała, może się dogadają — spłaci pozostałą część później, kiedy sytuacja się poprawi. Wciąż wiele w tym było niepewności, znaków zapytania, ale liczyła, choć może nieco naiwnie, że w tej sytuacji nie będzie to jej największy problem. Przecież nie odebrałby jej sklepu, doskonale wiedział, jak wiele dla niej znaczył. Ale to nie było najważniejsze. Spuścizna dziadka nie przetrwa, jeśli zostanie w Londynie, jeśli ją dopadną. A kiedy to zrobią, będą mieć w garści wszystkich ludzi, na których jej zależało. Nie mogła być lekkomyślna. Potrzebowała jakiegoś planu zapasowego, ale wciąż nie miała głowy do tego, by coś na szybko w myślach skonstruować. Emocje w niej wrzały, krążąc po absurdach dzisiejszych wiadomości. O tym, że nawet jej kuzynka znalazła się w takim niebezpieczeństwie. Chciała z nią zostać. Cały dzień, a jeśli będzie trzeba to i do jutra, starając się pomóc jej podnieść się z ziemi i uwierzyć, że sobie z tym wszystkim poradzi. Tak było jakoś łatwiej; skierować wszystkie uczucia na nią i pomoc jej, kiedy tego potrzebowała, niż zamykać się w obrębie własnych, które zrujnują ją i doprowadzą do ataku histerii, który nie rozwiąże ani problemów, ani nie zapewni nikomu utraconej swobody. Nie chciała się głowić nad tym teraz - co stanie się ze sklepem, z nią. Gdzie zamieszka, czym się będzie trudnić, jak będzie poruszać się po Londynie z zarejestrowaną różdżką, której każdy ślad mogły wykryć władze ministerstwa. Już samo zbliżanie się do rejonów dołujących pytań rodziło w gardle gulę, która utrudniała mówienie, wywoływała drżenie głosu i skłaniała do płaczu. Bo nim stanie na nogi i zbierze w sobie siłę, przyjdzie jej się załamać. Na krótko, lecz intensywnie. Patrzyła na Charlie kierując na nią całą swoją troskę i obawę.
— Nie musisz walczyć z czarnoksiężnikami. Masz inne zalety, w nich szukaj siły — powtórzyła, wwiercając w nią intensywne spojrzenie czekoladowych oczu. Te nabrały cieplejszego odcienia, kiedy kuzynka wspomniała o Oazie. Uśmiechnęła się — nie tylko ustami, ale i oczami, przytakując jej z pewną ulgą. — To dobry pomysł. Będziesz tam bezpieczna, będziesz mogła robić to co kochasz, a ponad to, będziesz wśród ludzi, którzy cię potrzebują. — Bo wierzyła w to, że praktykowanie magii tak skomplikowanej jak eliksiry, zgłębianie jej tajemnej wiedzy, ściśle powiązanej z konstelacją planet i innymi przedziwnymi zjawiskami, wymagało wewnętrznej siły, determinacji. Nigdy by się nie zdobyła na coś podobnego, wierząc, że prędzej wysadziłaby własne mieszkanie, niż z sukcesem uważała cokolwiek w kociołku.
Widziała w jej oczach, że się zamartwia. I nie wiedziała, co więcej może jej powiedzieć, by tego nie robiła. A najgorsze, że nie chciała sama o tym wszystkim myśleć. Musiałaby przyznać wtedy, że jest zagubiona tak, jak dawno nie była, tracąc grunt pod własnymi nogami. Nie wiedząc, co robić dalej, choć z taką łatwością radziła Charlie. Uśmiech zbladł na jej twarzy, pokiwała jednak głową ze zrozumieniem.
— Zostanę z tobą troszkę, dobrze? Do jutra. Żebyś była spokojniejsza. Wszystko będzie w porządku, zobaczysz — powtórzyła, niczym inkantację, odwracają wzrok i zajmując się przygotowywaniem produktów do ciasta. — Będę na siebie uważać — obiecała jeszcze, nie patrząc już na nią. Miała przeklętą zdolność do pakowania się w kłopoty, do wpadania w sam środek tarapatów. By spełnić jej obietnicę będzie musiała się wiele natrudzić, a i tak może nie uniknąć swojego przeznaczenia.
Odebrała jabłka od niej i chwyciła drobny nożyk. Taki, którym łatwo będzie jej obierać owoce w miarę sprawnie i bez szkód na własnych palcach. Nie szło jej to idealnie, ani tak dobrze, jak mamie. Może nieco koślawo, ale całkiem szybko i bez problemów. Skórki spadały jedna za drugą, póki nie obrała wszystkich, by w końcu zacząć je kroić na odpowiednie porcje.
— Dlaczego nie? Jeśli można wrócić zza granicy, można i za nią wyjechać — palnęła bez zastanowienia, odkładając nóż. — Może nie będzie to tak łatwe jak wcześniej, ale... Myślę, że możliwe — wyjaśniła po chwili, zabierając się za przygotowywanie ciasta. Wymieszała ze sobą mąkę, szczyptę soli, cukier, zimną wodę i masło, które znalazła w lodówce i zaczęła ręcznie wyrabiać. Pamiętała, jak to robiła mama. Z pomocą magii poszłoby jej to znacznie szybciej, ale nie mogła narzekać. Kiedy Charlie się zbliżyła, wyciągnęła ręce z miski i podsunęła jej ją. — Składniki muszą się dobrze połączyć. Jak zrobi się z nich zwarta masa, ciasto będzie gotowe. Do upieczenia oczywiście. — Umyła dłonie i zaczęła szukać odpowiedniej formy, której mogłyby do tego użyć. — Ta Jenny, to jakaś twoja koleżanka? Kim ona jest?— spytała z zaciekawieniem. Nigdy nie słyszała o niej. — Jeśli będziesz chciała, możesz udać się do mojej mamy, ona na pewno zadba o to, byś trochę pogotowała. I coś zjadła. — Widziała, że Charlie schudła, a przynajmniej zmizerniała, ale nie chciała mówić tego głośno i jej dołować.
— Nie musisz walczyć z czarnoksiężnikami. Masz inne zalety, w nich szukaj siły — powtórzyła, wwiercając w nią intensywne spojrzenie czekoladowych oczu. Te nabrały cieplejszego odcienia, kiedy kuzynka wspomniała o Oazie. Uśmiechnęła się — nie tylko ustami, ale i oczami, przytakując jej z pewną ulgą. — To dobry pomysł. Będziesz tam bezpieczna, będziesz mogła robić to co kochasz, a ponad to, będziesz wśród ludzi, którzy cię potrzebują. — Bo wierzyła w to, że praktykowanie magii tak skomplikowanej jak eliksiry, zgłębianie jej tajemnej wiedzy, ściśle powiązanej z konstelacją planet i innymi przedziwnymi zjawiskami, wymagało wewnętrznej siły, determinacji. Nigdy by się nie zdobyła na coś podobnego, wierząc, że prędzej wysadziłaby własne mieszkanie, niż z sukcesem uważała cokolwiek w kociołku.
Widziała w jej oczach, że się zamartwia. I nie wiedziała, co więcej może jej powiedzieć, by tego nie robiła. A najgorsze, że nie chciała sama o tym wszystkim myśleć. Musiałaby przyznać wtedy, że jest zagubiona tak, jak dawno nie była, tracąc grunt pod własnymi nogami. Nie wiedząc, co robić dalej, choć z taką łatwością radziła Charlie. Uśmiech zbladł na jej twarzy, pokiwała jednak głową ze zrozumieniem.
— Zostanę z tobą troszkę, dobrze? Do jutra. Żebyś była spokojniejsza. Wszystko będzie w porządku, zobaczysz — powtórzyła, niczym inkantację, odwracają wzrok i zajmując się przygotowywaniem produktów do ciasta. — Będę na siebie uważać — obiecała jeszcze, nie patrząc już na nią. Miała przeklętą zdolność do pakowania się w kłopoty, do wpadania w sam środek tarapatów. By spełnić jej obietnicę będzie musiała się wiele natrudzić, a i tak może nie uniknąć swojego przeznaczenia.
Odebrała jabłka od niej i chwyciła drobny nożyk. Taki, którym łatwo będzie jej obierać owoce w miarę sprawnie i bez szkód na własnych palcach. Nie szło jej to idealnie, ani tak dobrze, jak mamie. Może nieco koślawo, ale całkiem szybko i bez problemów. Skórki spadały jedna za drugą, póki nie obrała wszystkich, by w końcu zacząć je kroić na odpowiednie porcje.
— Dlaczego nie? Jeśli można wrócić zza granicy, można i za nią wyjechać — palnęła bez zastanowienia, odkładając nóż. — Może nie będzie to tak łatwe jak wcześniej, ale... Myślę, że możliwe — wyjaśniła po chwili, zabierając się za przygotowywanie ciasta. Wymieszała ze sobą mąkę, szczyptę soli, cukier, zimną wodę i masło, które znalazła w lodówce i zaczęła ręcznie wyrabiać. Pamiętała, jak to robiła mama. Z pomocą magii poszłoby jej to znacznie szybciej, ale nie mogła narzekać. Kiedy Charlie się zbliżyła, wyciągnęła ręce z miski i podsunęła jej ją. — Składniki muszą się dobrze połączyć. Jak zrobi się z nich zwarta masa, ciasto będzie gotowe. Do upieczenia oczywiście. — Umyła dłonie i zaczęła szukać odpowiedniej formy, której mogłyby do tego użyć. — Ta Jenny, to jakaś twoja koleżanka? Kim ona jest?— spytała z zaciekawieniem. Nigdy nie słyszała o niej. — Jeśli będziesz chciała, możesz udać się do mojej mamy, ona na pewno zadba o to, byś trochę pogotowała. I coś zjadła. — Widziała, że Charlie schudła, a przynajmniej zmizerniała, ale nie chciała mówić tego głośno i jej dołować.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Wojna każdemu z nich coś odbierała. Charlie też musiała się wyrzec ukochanej pracy dla Munga, ale jeśli wojna zakończy się pomyślnie i wróci pokój, zapewne będzie mogła postarać się o powrót. Hannah także będzie mogła na nowo rozkręcić interes miotlarski. Materialny dobytek i pracę zawsze można było odzyskać lub zdobyć nowe, natomiast utracone życie swoje lub bliskich będzie nie do odzyskania. Charlie już nigdy nie zobaczy swojej siostry, nie porozmawia z nią – i przerażała ją myśl, że do Very mogliby dołączyć inni. Czasem się złościła na Verę o to, że tamtego dnia tak głupio nadstawiała karku, że może gdyby była ostrożniejsza i bardziej zachowawcza to by żyła. A Hannah w jej odczuciu postępowała podobnie – ale odważni ludzie mieli to do siebie, że ryzykowali. To tchórze tacy jak ona unikali ryzyka i woleli chować się przed niebezpieczeństwem zamiast wychodzić mu naprzeciw.
- Myślisz, że pozostałym to wystarczy, że tylko warzę eliksiry? – zastanowiła się. Czasem żałowała że nie potrafiła dać z siebie więcej, ale nie chodziło tylko o brak pewnych umiejętności, ale i osobowość i charakter zupełnie nie pasujące do wojennych realiów. – Ukryję się zatem w Oazie. Każdy z Zakonników ma do niej dostęp, więc… będą mogli przychodzić do mnie po eliksiry. – Potrzebowała zachować możliwość warzenia eliksirów, bo bez swojej ukochanej pasji rozsypałaby się całkiem. Zbyt dużo już straciła, alchemii oddać nie zamierzała, bo bez tego jej życie zupełnie utraci sens. Poza tym tylko warząc eliksiry czuła się realnie potrzebna i przydatna swym odważniejszym przyjaciołom. Choć gdyby czas się cofnął, w dniu w którym wprowadzono ją do organizacji podjęłaby inną decyzję. Znając konsekwencje dołączenia do Zakonu nie zrobiłaby tego drugi raz, wolałaby nieść pomoc potrzebującym bez ryzykownego zaangażowania, przez które teraz chciano jej głowy. Straciła swój bezpieczny, zachowawczy cień, jej przynależność była już znana i nawet gdyby w tej chwili odeszła, listy gończe z jej podobizną nie znikną. Było za późno na odwrót, ten most został za nią spalony, więc mogła tylko iść na przód, ukryć się i próbować zachować choć nikłą namiastkę życia, które wojna jej odebrała. Nigdy tego nie chciała, to nie tak miało wyglądać. Zupełnie nie tak. Chciała nieść dobro i pomagać, nie tracąc przy tym tego co kochała, ale widocznie tak się nie dało.
- Ale wiesz… Gdybym wiedziała, że to wszystko tak się potoczy, nigdy nie dołączyłabym do Zakonu – wyznała szczerze, patrząc kuzynce prosto w oczy. Nie zamierzała udawać bohaterki, którą nie była, a szczerze podzieliła się swoimi myślami. – Wierzę w słuszne idee, w niesienie dobra ponad podziałami, zawsze pragnęłam pomagać każdemu który tego potrzebował… Ale nigdy nie byłam gotowa oddać za ideę własnego życia. Inaczej sobie to wszystko wyobrażałam rok temu, kiedy ta wojna wydawała się jedynie nierealnym koszmarem, a nie rzeczywistością, w której teraz przyszło nam żyć. I w której żyć nie potrafię.
Była głupia i naiwna myśląc, że to tylko zabawa w zbawianie świata, że warzenie eliksirów dla ludzi, którzy chcieli wspierać mugolaków i mugoli przejdzie bez konsekwencji. Że będzie mogła to robić i nic przy okazji nie straci. Że życie które wiodła pozostanie równie stałe, rutynowe i niezmienne jak kiedyś. Teraz oddałaby wiele, by do tej stałości i rutyny powrócić. Żeby znowu mieć siostrę, pracować w Mungu, rozwijać się alchemicznie i snuć marzenia o przyszłych podróżach i odkryciach.
Była jednak wdzięczna Hannah za jej wsparcie, za to że w tak trudnej chwili do niej przyszła i była gotowa z nią zostać. To dzięki niej znalazła w sobie dość sił, by powstać z podłogi i zmobilizować się do zrobienia czegoś konkretnego. Przy niej czuła się pewniej i bezpieczniej niż przed jej przyjściem, dlatego nawet jej głos był już spokojniejszy i mniej rozdygotany.
- Dzięki – powiedziała więc. – A jutro przeniosę się do Oazy, na pewno mają tam wolne chatki. Pomożesz mi później w spakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy? – Nie da rady zabrać wszystkiego, ale to co najpotrzebniejsze, przede wszystkim eliksiry, ingrediencje, przybory, książki i trochę ubrań, musiała wziąć.
Najpierw jednak zabrały się za wspólne przygotowywanie ciasta. Zajęcie się tym na pewno dobrze zrobi Charlie, bo potrzebowała mieć czym zająć ręce, żeby nie poddawać się ponurym myślom i lękom.
- Mój ojciec jest zaradny i inteligentny. Mam nadzieję, że znajdzie sposób. Zresztą jak zobaczy mój list gończy, a także wiadomość którą wysłałam sam od razu zrozumie, że musi z matką szybko uciekać. Doradziłam mu w liście by trzymali się z dala od miejsc, które mogą łatwo powiązać ze mną lub z nimi. – Nie mogli zatem pozostawać w Tinworth, a musieli jak najszybciej uciec możliwie daleko. Wierzyła że jej ojciec podoła ukryciu siebie i matki. Musiała w to wierzyć. Ucieczki były tym, co Leightonom wychodziło lepiej niż walka. Ich pierwsi przodkowie też przecież uciekli z wrogich ziem zamiast walczyć o swoje. Woleli święty spokój niż bezsensowne ryzyko i opór mogący pociągnąć za sobą kolejne ofiary. Charlie i jej ojciec wcale nie byli inni, a wrightowski duch matki został złamany przez śmierć dwóch córek i teraz była już tylko wrakiem dawnej siebie.
Wzięła się za mieszanie masy na ciasto, wciąż pracując bez magii. Co prawda jej różdżka nie była zarejestrowana więc nie musiała się tego obawiać, ale pieczenie bez magii było bardziej wymagające, a więc miało w sobie coś, czego teraz potrzebowała.
- To dziewczyna, którą przedstawiła mi pewna znajoma uzdrowicielka, miałam ją nauczyć eliksirów. Później ta uzdrowicielka zaginęła bez śladu, więc w pewnym sensie staram się zastąpić Jennifer utraconą mentorkę, choć nie nazywam tak tego wprost przy niej, bo Jenny jest oporna w nawiązywaniu głębszych więzi, a nie chcę jej odstraszyć – zaczęła opowieść o nowej sojuszniczce, którą wcieliła do organizacji. Rzeczywiście starała się w pewnym sensie zaopiekować dziewczyną i to nie tylko w sensie nauczania jej eliksirów, zależało jej na Jen i na tym, żeby była bezpieczna, ale wiedziała też że dziewczyna nie lubiła przejawów troski i opieki, więc nie mogła być nachalna i unikała ingerowania w jej życie i wybory. Wtedy Jen zapewne zniknęłaby z jej życia, a tego nie chciała. – Dziewczyna ma dziewiętnaście lat i jest niezwykle uparta, ale ma dobre serce. Jest mugolaczką i sierotą, która samotnie mierzyła się z całym światem i chciałam pokazać jej, że wcale nie musi, że może ukierunkować swoją wolę walki w coś konkretnego. I posiada zdolność jasnowidzenia.
Miała nadzieję że nawet teraz Jen pozostawała bezpieczna, że jakoś sobie radziła. W pewnym sensie panna Leach była jak półdziki kot, zawsze spadała na cztery łapy i przychodziła wtedy kiedy sama miała ochotę na kontakt, do niczego nie dało się jej zmusić. Pod względem charakterów były zupełnie różne i paradoksalnie to młodsza Jenny była bardziej zaradna i odporna niż Charlie.
- Chętnie, ale nie chcę jej narażać – rzekła odnośnie sugestii udania się do cioci Ginevry. Charlie bała się, że mogłaby ściągnąć na nią zagrożenie, a ciotka jako mugolka była jeszcze bardziej bezbronna. A teraz za sprawą tego, że dwójka jej dzieci była poszukiwana, znalazła się w jeszcze większym niebezpieczeństwie, co napełniło serduszko Charlie trwogą i zmartwieniem. Jej rodzice jako czarodzieje mogli uciekać, ukrywać się i ewentualnie bronić dużo łatwiej. A co mieli zrobić mugolscy krewni poszukiwanych? Albo dzieci? Po raz kolejny przeraziły ją okrucieństwo i bezduszność obecnej władzy, która na pewno nie zawahałaby się przed niczym, żeby pozbyć się każdego, kto w ich mniemaniu mógł stanowić zagrożeniem. A skoro uznano za zagrożenie nawet słabą, nie umiejącą walczyć Charlie, to równie dobrze mógł nim być każdy, kto tylko nie zgadzał się z ich posunięciami. To było straszne co działo się z ich światem przez garstkę fanatyków.
- Myślisz, że pozostałym to wystarczy, że tylko warzę eliksiry? – zastanowiła się. Czasem żałowała że nie potrafiła dać z siebie więcej, ale nie chodziło tylko o brak pewnych umiejętności, ale i osobowość i charakter zupełnie nie pasujące do wojennych realiów. – Ukryję się zatem w Oazie. Każdy z Zakonników ma do niej dostęp, więc… będą mogli przychodzić do mnie po eliksiry. – Potrzebowała zachować możliwość warzenia eliksirów, bo bez swojej ukochanej pasji rozsypałaby się całkiem. Zbyt dużo już straciła, alchemii oddać nie zamierzała, bo bez tego jej życie zupełnie utraci sens. Poza tym tylko warząc eliksiry czuła się realnie potrzebna i przydatna swym odważniejszym przyjaciołom. Choć gdyby czas się cofnął, w dniu w którym wprowadzono ją do organizacji podjęłaby inną decyzję. Znając konsekwencje dołączenia do Zakonu nie zrobiłaby tego drugi raz, wolałaby nieść pomoc potrzebującym bez ryzykownego zaangażowania, przez które teraz chciano jej głowy. Straciła swój bezpieczny, zachowawczy cień, jej przynależność była już znana i nawet gdyby w tej chwili odeszła, listy gończe z jej podobizną nie znikną. Było za późno na odwrót, ten most został za nią spalony, więc mogła tylko iść na przód, ukryć się i próbować zachować choć nikłą namiastkę życia, które wojna jej odebrała. Nigdy tego nie chciała, to nie tak miało wyglądać. Zupełnie nie tak. Chciała nieść dobro i pomagać, nie tracąc przy tym tego co kochała, ale widocznie tak się nie dało.
- Ale wiesz… Gdybym wiedziała, że to wszystko tak się potoczy, nigdy nie dołączyłabym do Zakonu – wyznała szczerze, patrząc kuzynce prosto w oczy. Nie zamierzała udawać bohaterki, którą nie była, a szczerze podzieliła się swoimi myślami. – Wierzę w słuszne idee, w niesienie dobra ponad podziałami, zawsze pragnęłam pomagać każdemu który tego potrzebował… Ale nigdy nie byłam gotowa oddać za ideę własnego życia. Inaczej sobie to wszystko wyobrażałam rok temu, kiedy ta wojna wydawała się jedynie nierealnym koszmarem, a nie rzeczywistością, w której teraz przyszło nam żyć. I w której żyć nie potrafię.
Była głupia i naiwna myśląc, że to tylko zabawa w zbawianie świata, że warzenie eliksirów dla ludzi, którzy chcieli wspierać mugolaków i mugoli przejdzie bez konsekwencji. Że będzie mogła to robić i nic przy okazji nie straci. Że życie które wiodła pozostanie równie stałe, rutynowe i niezmienne jak kiedyś. Teraz oddałaby wiele, by do tej stałości i rutyny powrócić. Żeby znowu mieć siostrę, pracować w Mungu, rozwijać się alchemicznie i snuć marzenia o przyszłych podróżach i odkryciach.
Była jednak wdzięczna Hannah za jej wsparcie, za to że w tak trudnej chwili do niej przyszła i była gotowa z nią zostać. To dzięki niej znalazła w sobie dość sił, by powstać z podłogi i zmobilizować się do zrobienia czegoś konkretnego. Przy niej czuła się pewniej i bezpieczniej niż przed jej przyjściem, dlatego nawet jej głos był już spokojniejszy i mniej rozdygotany.
- Dzięki – powiedziała więc. – A jutro przeniosę się do Oazy, na pewno mają tam wolne chatki. Pomożesz mi później w spakowaniu najpotrzebniejszych rzeczy? – Nie da rady zabrać wszystkiego, ale to co najpotrzebniejsze, przede wszystkim eliksiry, ingrediencje, przybory, książki i trochę ubrań, musiała wziąć.
Najpierw jednak zabrały się za wspólne przygotowywanie ciasta. Zajęcie się tym na pewno dobrze zrobi Charlie, bo potrzebowała mieć czym zająć ręce, żeby nie poddawać się ponurym myślom i lękom.
- Mój ojciec jest zaradny i inteligentny. Mam nadzieję, że znajdzie sposób. Zresztą jak zobaczy mój list gończy, a także wiadomość którą wysłałam sam od razu zrozumie, że musi z matką szybko uciekać. Doradziłam mu w liście by trzymali się z dala od miejsc, które mogą łatwo powiązać ze mną lub z nimi. – Nie mogli zatem pozostawać w Tinworth, a musieli jak najszybciej uciec możliwie daleko. Wierzyła że jej ojciec podoła ukryciu siebie i matki. Musiała w to wierzyć. Ucieczki były tym, co Leightonom wychodziło lepiej niż walka. Ich pierwsi przodkowie też przecież uciekli z wrogich ziem zamiast walczyć o swoje. Woleli święty spokój niż bezsensowne ryzyko i opór mogący pociągnąć za sobą kolejne ofiary. Charlie i jej ojciec wcale nie byli inni, a wrightowski duch matki został złamany przez śmierć dwóch córek i teraz była już tylko wrakiem dawnej siebie.
Wzięła się za mieszanie masy na ciasto, wciąż pracując bez magii. Co prawda jej różdżka nie była zarejestrowana więc nie musiała się tego obawiać, ale pieczenie bez magii było bardziej wymagające, a więc miało w sobie coś, czego teraz potrzebowała.
- To dziewczyna, którą przedstawiła mi pewna znajoma uzdrowicielka, miałam ją nauczyć eliksirów. Później ta uzdrowicielka zaginęła bez śladu, więc w pewnym sensie staram się zastąpić Jennifer utraconą mentorkę, choć nie nazywam tak tego wprost przy niej, bo Jenny jest oporna w nawiązywaniu głębszych więzi, a nie chcę jej odstraszyć – zaczęła opowieść o nowej sojuszniczce, którą wcieliła do organizacji. Rzeczywiście starała się w pewnym sensie zaopiekować dziewczyną i to nie tylko w sensie nauczania jej eliksirów, zależało jej na Jen i na tym, żeby była bezpieczna, ale wiedziała też że dziewczyna nie lubiła przejawów troski i opieki, więc nie mogła być nachalna i unikała ingerowania w jej życie i wybory. Wtedy Jen zapewne zniknęłaby z jej życia, a tego nie chciała. – Dziewczyna ma dziewiętnaście lat i jest niezwykle uparta, ale ma dobre serce. Jest mugolaczką i sierotą, która samotnie mierzyła się z całym światem i chciałam pokazać jej, że wcale nie musi, że może ukierunkować swoją wolę walki w coś konkretnego. I posiada zdolność jasnowidzenia.
Miała nadzieję że nawet teraz Jen pozostawała bezpieczna, że jakoś sobie radziła. W pewnym sensie panna Leach była jak półdziki kot, zawsze spadała na cztery łapy i przychodziła wtedy kiedy sama miała ochotę na kontakt, do niczego nie dało się jej zmusić. Pod względem charakterów były zupełnie różne i paradoksalnie to młodsza Jenny była bardziej zaradna i odporna niż Charlie.
- Chętnie, ale nie chcę jej narażać – rzekła odnośnie sugestii udania się do cioci Ginevry. Charlie bała się, że mogłaby ściągnąć na nią zagrożenie, a ciotka jako mugolka była jeszcze bardziej bezbronna. A teraz za sprawą tego, że dwójka jej dzieci była poszukiwana, znalazła się w jeszcze większym niebezpieczeństwie, co napełniło serduszko Charlie trwogą i zmartwieniem. Jej rodzice jako czarodzieje mogli uciekać, ukrywać się i ewentualnie bronić dużo łatwiej. A co mieli zrobić mugolscy krewni poszukiwanych? Albo dzieci? Po raz kolejny przeraziły ją okrucieństwo i bezduszność obecnej władzy, która na pewno nie zawahałaby się przed niczym, żeby pozbyć się każdego, kto w ich mniemaniu mógł stanowić zagrożeniem. A skoro uznano za zagrożenie nawet słabą, nie umiejącą walczyć Charlie, to równie dobrze mógł nim być każdy, kto tylko nie zgadzał się z ich posunięciami. To było straszne co działo się z ich światem przez garstkę fanatyków.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Kiedy kuzynka zwątpiła, zmarszczyła brwi, patrząc na nią z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy — bo jak? Dlaczego w ogóle w ten sposób myślała?
— Dlaczego miałoby nie wystarczyć? — spytała od razu, nie zastanawiając się nad tym sama. W pierwszej chwili kompletnie nie pojmowała, dlaczego Charlie czuje się tak niedowartościowana, dlaczego umniejsza swojej pracy i uznaje wkład za mało istotny. Przecież każdy pomagał, jak mógł. Robił, co tylko się dało, by wesprzeć organizację, czasem net narażając swoje życie. Charlie, choć tego nie chciała, nie była inna. Wsparła słuszną sprawę i ludzi, którzy walczyli o lepsze jutro tak, jak tylko potrafiła. Po chwili, jeszcze nim zdążyła odpowiedzieć, zdała sobie sprawę, że sama miewała podobne myśli. Nie dlatego, że zamiast bycia aurorem, naprawiała miotły, tworzyła nowe, a dlatego, że zawsze mogła zrobić więcej. Poświęcić wszystko, co miała dla innych. Ale czy ta wojna wymagała od wszystkich tego samego? — Charlie — szepnęła, od razu przechodząc do wyjaśnień. — Warzysz eliksiry, to naprawdę dużo. Uwierz mi. Nie każdy, kto chce pomóc, musi sięgać po różdżkę i iść na Londyn. Ja taka jestem, ale to ma też swoje złe strony. Zanim pomyślę najpierw zrobię albo powiem. Później inni się martwią, chociaż powtarzam, że nie powinni. — To, co dla Charlene było odwagą, czasem graniczyło z bezmyślnością. I zdawała sobie z tego sprawę, zwykle jednak po fakcie. — Każdy z nas ma jakieś zalety, każdy z nas może coś dobrego dać od siebie i nie można tego ze sobą mierzyć.— To tak, jakby porównywać ze sobą dwie zupełnie inne osoby. Nie dało się porównać ich pod każdym możliwym kątem.
Dobrze, że zgodziła się zamieszkać w Oazie. Tam nikt nie zrobi jej krzywdy, będzie bezpieczna i będzie czuła się dobrze, żyjąc wśród zakonników, mogąc pomagać potrzebującym w każdej chwili.
— Będę cię mogła odwiedzić czasem?— spytała z lekkim uśmiechem, chwytając ją za rękę. Puściła ją po chwili, zmarszczyła też brwi. — Co ty mówisz?— Sama, pomimo tego wszystkiego przez co przeszła wciąż nie żałowała. Nie mogła. Pomimo tego, co widziała i czego musiała być świadkiem. Jej brat był w Zakonie, jej najbliżsi przyjaciele. Nie zostawiłaby ich samych, nie mogła myśleć w podobny sposób. — Wojna to nie zabawa w piaskownicy, Charlie — skarciła ją, spoglądając jej głęboko w oczy. Nie czuła jej strachu, nie czuła jej bólu i obaw. Może przedwcześnie ją skrytykowała, może nie powinna była tego mówić, ale sama nie zgadzała się z tymi słowami. I choć była współczująca i pełna empatii, nie mogła udawać, że świat przedstawiony przez kuzynkę był choćby bliski prawdzie. — Rok temu Anglią wstrząsnęły anomalie. Grindelwald zdawał się być wciąż realnym zagrożeniem. — Nie bała się go? nie myślała o tym tak? — Wojna trwa w Anglii od dawna. To nie wydarzyło się ani wczoraj ani kilka miesięcy temu. To trwa. Po prostu do tej pory nas nie dosięgała w takim stopniu, ale to nie znaczy, że ludzie zaczęli ginąć dopiero teraz, a zagrożenie pojawiło się niedawno. Mieliśmy wielkie szczęście, że tak długo mogliśmy udawać, że jest w porządku. — Szczególnie ci, którzy o Zakonie Feniksa nie wiedzieli. — Kiedy dołączyłam do Zakonu w końcu poczułam, że ktoś otworzył mi oczy. — Na to, co się dzieje, na to wszystko wokół; na prawdę, która pozostawała ukryta. Dziś tego przeoczyć się już nie dało, dowiedziałaby się i tak. Ale dzięki temu, ze ktoś jej zaufał i w nią uwierzył, mogła już od dawna stać po właściwej stronie. Może Charlie rzeczywiście się do tego nie nadawała. Może nie powinna jej oceniać, nie powinna krytykować, a zrozumieć. Przecież Zakon chronił takich, jak ona. Miała prawo do tego, by nie czuć się na siłach i nie czyniło jej to tchórzem. — Przepraszam — powiedziała po chwili, łapiąc ją znów za dłonie. — Powiedziałaś rodzicom o Zakonie? O tym, co robisz?— spytała, zastanawiając się przez chwilę nad tym. Jej mama nie wiedziała. Nie miała o niczym pojęcia, a znając tatę, pewnie nie podejrzewała nawet, że konflikt w Londynie przybrał na takiej sile. Chciał dla niej dobrze i sama też przybrała taką strategię. Nie wspomniała o tym, co robi. Wiedziała, że jeśli się dowie wpadnie w panikę. Ale prędzej czy później i tak się dowie. A przed nią z pewnością dowie się Joe. Nie podejrzewała go o czytanie Walczącego Maga, tego kłamliwego pisadła, ale jeśli trafi do stolicy szybko zrozumie.
— Mogłabyś rozpalić w piecu?— poprosiła ją, kończąc obierać jabłka. Pokroiła je w odpowiednie plasterki i ułożyła na masie przygotowanej i wytłoczonej w formie przez Charlene. W przyprawach znalazła laskę cynamonu, starła go nieco na tarce, przy okazji kalecząc się w palce. Zaklęła pod nosem, oblizując je. — I mogłabyś, ułożyć resztę tego ciasta w kratkę? Powiem ci jak — mruknęła, ssąc skaleczone opuszki, a później ściskając w palcach spódnicę. Już i tak była brudna. Poinstruowała ją, starając sobie przypomnieć sekwencję przekładania ciasta, ale było coś w tym z plecenia warkocza, wyszło więc dobrze.
Wysłuchała uważnie opowieści o Jennifer i zdumiała się.
— Jasnowidzka? Taka prawdziwa?— Uniosła brwi, przyglądając jej się uważnie. — Nie żadna oszustka? To chyba... bardzo rzadkie, prawda? — Nie znała żadnego wróżbity, nigdy nie była też u wróżki, choć nie raz korciło ją, by odwiedzić salon na Pokątnej. Nie wiedziała, czy przyjmujący tam czarodziej był prawdziwym wieszczem, czy tylko doskonałym kłamcą — i obawa przed rozczarowaniem wstrzymywała ją przed tą decyzją. — W Szkocji będziesz bezpieczna. I nic jej nie będzie, przecież nikt nie będzie wiedział, że tam jesteś. Może dobrze ci to zrobi — zachęciła ją, wyciągając talerzyki. — A teraz chodź, pójdziemy cię spakować — zaproponowała, ułożywszy zastawę na stole i skierowała się do pracowni, gdzie miały zebrać wszystkie najpotężniejsze rzeczy.
— Dlaczego miałoby nie wystarczyć? — spytała od razu, nie zastanawiając się nad tym sama. W pierwszej chwili kompletnie nie pojmowała, dlaczego Charlie czuje się tak niedowartościowana, dlaczego umniejsza swojej pracy i uznaje wkład za mało istotny. Przecież każdy pomagał, jak mógł. Robił, co tylko się dało, by wesprzeć organizację, czasem net narażając swoje życie. Charlie, choć tego nie chciała, nie była inna. Wsparła słuszną sprawę i ludzi, którzy walczyli o lepsze jutro tak, jak tylko potrafiła. Po chwili, jeszcze nim zdążyła odpowiedzieć, zdała sobie sprawę, że sama miewała podobne myśli. Nie dlatego, że zamiast bycia aurorem, naprawiała miotły, tworzyła nowe, a dlatego, że zawsze mogła zrobić więcej. Poświęcić wszystko, co miała dla innych. Ale czy ta wojna wymagała od wszystkich tego samego? — Charlie — szepnęła, od razu przechodząc do wyjaśnień. — Warzysz eliksiry, to naprawdę dużo. Uwierz mi. Nie każdy, kto chce pomóc, musi sięgać po różdżkę i iść na Londyn. Ja taka jestem, ale to ma też swoje złe strony. Zanim pomyślę najpierw zrobię albo powiem. Później inni się martwią, chociaż powtarzam, że nie powinni. — To, co dla Charlene było odwagą, czasem graniczyło z bezmyślnością. I zdawała sobie z tego sprawę, zwykle jednak po fakcie. — Każdy z nas ma jakieś zalety, każdy z nas może coś dobrego dać od siebie i nie można tego ze sobą mierzyć.— To tak, jakby porównywać ze sobą dwie zupełnie inne osoby. Nie dało się porównać ich pod każdym możliwym kątem.
Dobrze, że zgodziła się zamieszkać w Oazie. Tam nikt nie zrobi jej krzywdy, będzie bezpieczna i będzie czuła się dobrze, żyjąc wśród zakonników, mogąc pomagać potrzebującym w każdej chwili.
— Będę cię mogła odwiedzić czasem?— spytała z lekkim uśmiechem, chwytając ją za rękę. Puściła ją po chwili, zmarszczyła też brwi. — Co ty mówisz?— Sama, pomimo tego wszystkiego przez co przeszła wciąż nie żałowała. Nie mogła. Pomimo tego, co widziała i czego musiała być świadkiem. Jej brat był w Zakonie, jej najbliżsi przyjaciele. Nie zostawiłaby ich samych, nie mogła myśleć w podobny sposób. — Wojna to nie zabawa w piaskownicy, Charlie — skarciła ją, spoglądając jej głęboko w oczy. Nie czuła jej strachu, nie czuła jej bólu i obaw. Może przedwcześnie ją skrytykowała, może nie powinna była tego mówić, ale sama nie zgadzała się z tymi słowami. I choć była współczująca i pełna empatii, nie mogła udawać, że świat przedstawiony przez kuzynkę był choćby bliski prawdzie. — Rok temu Anglią wstrząsnęły anomalie. Grindelwald zdawał się być wciąż realnym zagrożeniem. — Nie bała się go? nie myślała o tym tak? — Wojna trwa w Anglii od dawna. To nie wydarzyło się ani wczoraj ani kilka miesięcy temu. To trwa. Po prostu do tej pory nas nie dosięgała w takim stopniu, ale to nie znaczy, że ludzie zaczęli ginąć dopiero teraz, a zagrożenie pojawiło się niedawno. Mieliśmy wielkie szczęście, że tak długo mogliśmy udawać, że jest w porządku. — Szczególnie ci, którzy o Zakonie Feniksa nie wiedzieli. — Kiedy dołączyłam do Zakonu w końcu poczułam, że ktoś otworzył mi oczy. — Na to, co się dzieje, na to wszystko wokół; na prawdę, która pozostawała ukryta. Dziś tego przeoczyć się już nie dało, dowiedziałaby się i tak. Ale dzięki temu, ze ktoś jej zaufał i w nią uwierzył, mogła już od dawna stać po właściwej stronie. Może Charlie rzeczywiście się do tego nie nadawała. Może nie powinna jej oceniać, nie powinna krytykować, a zrozumieć. Przecież Zakon chronił takich, jak ona. Miała prawo do tego, by nie czuć się na siłach i nie czyniło jej to tchórzem. — Przepraszam — powiedziała po chwili, łapiąc ją znów za dłonie. — Powiedziałaś rodzicom o Zakonie? O tym, co robisz?— spytała, zastanawiając się przez chwilę nad tym. Jej mama nie wiedziała. Nie miała o niczym pojęcia, a znając tatę, pewnie nie podejrzewała nawet, że konflikt w Londynie przybrał na takiej sile. Chciał dla niej dobrze i sama też przybrała taką strategię. Nie wspomniała o tym, co robi. Wiedziała, że jeśli się dowie wpadnie w panikę. Ale prędzej czy później i tak się dowie. A przed nią z pewnością dowie się Joe. Nie podejrzewała go o czytanie Walczącego Maga, tego kłamliwego pisadła, ale jeśli trafi do stolicy szybko zrozumie.
— Mogłabyś rozpalić w piecu?— poprosiła ją, kończąc obierać jabłka. Pokroiła je w odpowiednie plasterki i ułożyła na masie przygotowanej i wytłoczonej w formie przez Charlene. W przyprawach znalazła laskę cynamonu, starła go nieco na tarce, przy okazji kalecząc się w palce. Zaklęła pod nosem, oblizując je. — I mogłabyś, ułożyć resztę tego ciasta w kratkę? Powiem ci jak — mruknęła, ssąc skaleczone opuszki, a później ściskając w palcach spódnicę. Już i tak była brudna. Poinstruowała ją, starając sobie przypomnieć sekwencję przekładania ciasta, ale było coś w tym z plecenia warkocza, wyszło więc dobrze.
Wysłuchała uważnie opowieści o Jennifer i zdumiała się.
— Jasnowidzka? Taka prawdziwa?— Uniosła brwi, przyglądając jej się uważnie. — Nie żadna oszustka? To chyba... bardzo rzadkie, prawda? — Nie znała żadnego wróżbity, nigdy nie była też u wróżki, choć nie raz korciło ją, by odwiedzić salon na Pokątnej. Nie wiedziała, czy przyjmujący tam czarodziej był prawdziwym wieszczem, czy tylko doskonałym kłamcą — i obawa przed rozczarowaniem wstrzymywała ją przed tą decyzją. — W Szkocji będziesz bezpieczna. I nic jej nie będzie, przecież nikt nie będzie wiedział, że tam jesteś. Może dobrze ci to zrobi — zachęciła ją, wyciągając talerzyki. — A teraz chodź, pójdziemy cię spakować — zaproponowała, ułożywszy zastawę na stole i skierowała się do pracowni, gdzie miały zebrać wszystkie najpotężniejsze rzeczy.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Miała wrażenie, że niektórzy oczekiwali więcej. Że od każdego Zakonnika wymagali walki, a tego Charlie dać nie mogła. Nie miała umiejętności, odwagi ani charakteru, była słaba. Podobna ludziom, których Zakon chronił o wiele bardziej niż samym Zakonnikom. Co ona sobie kiedyś myślała, dołączając do organizacji? Gdyby wiedziała jak będzie nie zdecydowałaby się na to na pewno, nawet jeśli popierała sprawę Zakonu i nie chciała żyć w świecie, w którym zabijano w imię krwi. Ale była tylko alchemiczką, to na tym się znała i tylko to mogła dać. Eliksiry i rozległą wiedzę, którą dzieliła się z każdym, kto o to poprosił. Niestety Zakon się radykalizował, a do tego nowego ducha organizacji nie przystawała. Wolała ten dawny Zakon będący grupą przyjaciół złączonych wspólnymi ideami ponad podziałami. By w depresji nie psuć sobie nerwów jeszcze bardziej tym, do czego to wszystko zmierzało, nie była na ostatnim spotkaniu i nie wiedziała czy jeszcze kiedykolwiek na jakieś pójdzie. Jej obecność i tak nic nie wnosiła w wojenne obrady, a pojawianie się w starej chacie, położonej w Londynie, było zbyt wielkim ryzykiem. Teraz, gdy z niewiadomego powodu była poszukiwana (ona, najsłabsza i najmniej waleczna członkini Zakonu!), musiała ukryć się w Oazie i zrezygnować z wielu znajomości, a także z pracy dla lecznicy. Nawet z kontaktu z rodziną musiała zrezygnować, bo jej rodzice będą bezpieczniejsi ukrywając się przed wszystkimi, nawet przed nią.
Pokiwała tylko głową, już nie kontynuując tematu. Dobrze, że chociaż Hannah nie wymagała od niej więcej.
- Zawsze będziesz u mnie mile widziana – zapewniła ją. Jeszcze nie wiedziała w której części Oazy zamieszka, ale Zakonnicy na pewno się o tym dowiedzą i drzwi będą dla nich otwarte. – Wcześniej… prawie nie odczułam tego, co robił Grindelwald. Byłam dzieckiem, potem się uczyłam, a ostatnie lata spędziłam na intensywnej pracy w Mungu, ledwo orientowałam się, kto akurat jest ministrem, nie mówiąc o innych rzeczach. To wszystko zaczęło mnie dotykać dopiero kiedy wybuchły anomalie i zaginęła Vera. A ostatnio jest coraz gorzej. Szukają mnie, chcą mojej głowy, a ja nawet nie wiem za co i dlaczego. Dlatego… gdybym wiedziała, że mnie to spotka, wybrałabym pozostanie w neutralności i nieangażowanie się w tę wojnę. Żeby nie musieć widzieć swojej twarzy na plakatach i bać się, że mnie zabiją. – powiedziała. Wiedziała że to może nie byłoby dobre, ale wolałaby pozostać zwykłą, szarą obywatelką, zbyt nudną by ktokolwiek się nią zainteresował, może wtedy miałaby szansę przeżyć. I tak byłaby w niebezpieczeństwie, jak każdy, ale na pewno w mniejszym, bo na zwykłych, szarych obywateli nikt nie polował tak, jak na tych za których oferowano tysiące galeonów. Bez Zakonu pewnie dalej pracowałaby spokojnie w Mungu i udawałaby, że wojny nie ma, robiąc wszystko byle tylko przeżyć. – Teraz za późno. Jedyne co mogę zrobić, to zdegradować się do roli sojusznika i dalej pomagać eliksirami, tyle że z Oazy. Może to lepsze miejsce dla mnie.
Może powinna była zrobić to już dawno, skoro i tak wiedziała że nie pójdzie walczyć, że nie powinna stać w jednym szeregu z ludźmi którzy realnie walczyli, a nie tylko byli zapleczem, jak ona. Może już po ostatnim spotkaniu na jakim była powinna powiedzieć, że odsuwa się w cień, ale bała się wtedy, żeby nie było jak z profesorem Vane, bo mimo wszystko nie chciała odwracać się od przyjaciół całkiem, tkwiła w tym zbyt głęboko by odejść, nie potrafiłaby zostawić ich bez pomocy. Po prostu nie chciała nigdy walczyć, a ograniczyć się tylko do roli alchemika.
- Właściwie to… niezbyt. Wiedzieli, że choć uciekłam z Londynu i odeszłam z Munga nadal robię co mogę, by pomagać potrzebującym, ale dla ich bezpieczeństwa nazwa Zakonu nigdy w rozmowach nie padła. Dowiedzieli się z listu gończego – wyznała nad przygotowaniami do ciasta, którymi wciąż się zajmowały. Pewnie był to dla jej ojca pewien wstrząs, bowiem Leightonowie na ogół nie lubili ryzykownego zaangażowania i preferowali życie w cieniu i zajmowanie się swoimi sprawami, ona nie była inna, więc tym bardziej dziwiło jej imię w zestawieniu z nazwą organizacji. Wrightowie byli waleczni, Leightonowie nie. Oni zawsze wybierali ucieczkę, nie walkę, choć zdarzały się wyjątki, jak Vera, którą odwaga zaprowadziła do grobu.
- Tak – rzuciła, zapalając w piecu ogień, a następnie ułożyła z pasków ciasta kratkę tak, by leżała na jabłkach. – Wszystko w porządku? – spytała, widząc że Hannah chyba się zraniła. – Pewnie mam jakąś maść na drobne zranienia. – Ucząc się gotować sama nie raz się gdzieś przecięła. – Tak, podobno tak. Tacy ludzie istnieją, choć dla mnie też było zaskakujące dowiedzieć się, że sama taką osobę znam. Ale skoro moja mama rozmawia z kotami, to dlaczego ona nie może widzieć przyszłości? – Jen mogła wiele dobrego zrobić, wykorzystując wizje dla słusznych celów. Ciekawe, jak jej się teraz wiodło, oby wszystko było z nią w porządku. Była silna i zaradna, ale czasy nie były łaskawe dla mugolaków, mieli oni jeszcze trudniej niż czarodzieje półkrwi, do jakich zaliczała się Charlie. Martwiła się o Jen, jak zresztą o każdego Zakonnika i innego znajomego, choć wiedziała, że od dziś nie będzie już mogła spotykać się z ludźmi, których poglądów nie była pewna. Teraz każdy mógł sprowadzić na nią zgubę, ona na kogoś też, gdyby ich wrogowie się dowiedzieli. A nie chciała mieć nikogo na sumieniu.
Po całym procesie pieczenia ciasta mogły zabrać się za pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy Charlie, w międzyczasie oczywiście racząc się tym co upiekły. Dzięki użyciu przez alchemiczkę transmutacji mogły usprawnić cały proces, a Charlie miała okazję poćwiczyć transmutacyjne inkantacje. Pakowanie wspólnie z Hannah zajęło też jej myśli, czasowo odganiając obawy w związku z listami gończymi. Najstaranniej należało spakować zawartość pracowni alchemicznej, wszystkie ingrediencje oraz już gotowe eliksiry, ale musiała zabrać ze sobą też trochę ubrań, książek i innych szpargałów. Będzie jej na pewno brakować tego domku oraz piwnicznej pracowni, bo w Oazie na posiadanie piwnicy raczej nie miała co liczyć. To miejsce zaczynało być jej domem i musiała je opuszczać stanowczo zbyt szybko, choć gorąco pragnęła móc tu kiedyś wrócić.
| zt. x 2
Pokiwała tylko głową, już nie kontynuując tematu. Dobrze, że chociaż Hannah nie wymagała od niej więcej.
- Zawsze będziesz u mnie mile widziana – zapewniła ją. Jeszcze nie wiedziała w której części Oazy zamieszka, ale Zakonnicy na pewno się o tym dowiedzą i drzwi będą dla nich otwarte. – Wcześniej… prawie nie odczułam tego, co robił Grindelwald. Byłam dzieckiem, potem się uczyłam, a ostatnie lata spędziłam na intensywnej pracy w Mungu, ledwo orientowałam się, kto akurat jest ministrem, nie mówiąc o innych rzeczach. To wszystko zaczęło mnie dotykać dopiero kiedy wybuchły anomalie i zaginęła Vera. A ostatnio jest coraz gorzej. Szukają mnie, chcą mojej głowy, a ja nawet nie wiem za co i dlaczego. Dlatego… gdybym wiedziała, że mnie to spotka, wybrałabym pozostanie w neutralności i nieangażowanie się w tę wojnę. Żeby nie musieć widzieć swojej twarzy na plakatach i bać się, że mnie zabiją. – powiedziała. Wiedziała że to może nie byłoby dobre, ale wolałaby pozostać zwykłą, szarą obywatelką, zbyt nudną by ktokolwiek się nią zainteresował, może wtedy miałaby szansę przeżyć. I tak byłaby w niebezpieczeństwie, jak każdy, ale na pewno w mniejszym, bo na zwykłych, szarych obywateli nikt nie polował tak, jak na tych za których oferowano tysiące galeonów. Bez Zakonu pewnie dalej pracowałaby spokojnie w Mungu i udawałaby, że wojny nie ma, robiąc wszystko byle tylko przeżyć. – Teraz za późno. Jedyne co mogę zrobić, to zdegradować się do roli sojusznika i dalej pomagać eliksirami, tyle że z Oazy. Może to lepsze miejsce dla mnie.
Może powinna była zrobić to już dawno, skoro i tak wiedziała że nie pójdzie walczyć, że nie powinna stać w jednym szeregu z ludźmi którzy realnie walczyli, a nie tylko byli zapleczem, jak ona. Może już po ostatnim spotkaniu na jakim była powinna powiedzieć, że odsuwa się w cień, ale bała się wtedy, żeby nie było jak z profesorem Vane, bo mimo wszystko nie chciała odwracać się od przyjaciół całkiem, tkwiła w tym zbyt głęboko by odejść, nie potrafiłaby zostawić ich bez pomocy. Po prostu nie chciała nigdy walczyć, a ograniczyć się tylko do roli alchemika.
- Właściwie to… niezbyt. Wiedzieli, że choć uciekłam z Londynu i odeszłam z Munga nadal robię co mogę, by pomagać potrzebującym, ale dla ich bezpieczeństwa nazwa Zakonu nigdy w rozmowach nie padła. Dowiedzieli się z listu gończego – wyznała nad przygotowaniami do ciasta, którymi wciąż się zajmowały. Pewnie był to dla jej ojca pewien wstrząs, bowiem Leightonowie na ogół nie lubili ryzykownego zaangażowania i preferowali życie w cieniu i zajmowanie się swoimi sprawami, ona nie była inna, więc tym bardziej dziwiło jej imię w zestawieniu z nazwą organizacji. Wrightowie byli waleczni, Leightonowie nie. Oni zawsze wybierali ucieczkę, nie walkę, choć zdarzały się wyjątki, jak Vera, którą odwaga zaprowadziła do grobu.
- Tak – rzuciła, zapalając w piecu ogień, a następnie ułożyła z pasków ciasta kratkę tak, by leżała na jabłkach. – Wszystko w porządku? – spytała, widząc że Hannah chyba się zraniła. – Pewnie mam jakąś maść na drobne zranienia. – Ucząc się gotować sama nie raz się gdzieś przecięła. – Tak, podobno tak. Tacy ludzie istnieją, choć dla mnie też było zaskakujące dowiedzieć się, że sama taką osobę znam. Ale skoro moja mama rozmawia z kotami, to dlaczego ona nie może widzieć przyszłości? – Jen mogła wiele dobrego zrobić, wykorzystując wizje dla słusznych celów. Ciekawe, jak jej się teraz wiodło, oby wszystko było z nią w porządku. Była silna i zaradna, ale czasy nie były łaskawe dla mugolaków, mieli oni jeszcze trudniej niż czarodzieje półkrwi, do jakich zaliczała się Charlie. Martwiła się o Jen, jak zresztą o każdego Zakonnika i innego znajomego, choć wiedziała, że od dziś nie będzie już mogła spotykać się z ludźmi, których poglądów nie była pewna. Teraz każdy mógł sprowadzić na nią zgubę, ona na kogoś też, gdyby ich wrogowie się dowiedzieli. A nie chciała mieć nikogo na sumieniu.
Po całym procesie pieczenia ciasta mogły zabrać się za pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy Charlie, w międzyczasie oczywiście racząc się tym co upiekły. Dzięki użyciu przez alchemiczkę transmutacji mogły usprawnić cały proces, a Charlie miała okazję poćwiczyć transmutacyjne inkantacje. Pakowanie wspólnie z Hannah zajęło też jej myśli, czasowo odganiając obawy w związku z listami gończymi. Najstaranniej należało spakować zawartość pracowni alchemicznej, wszystkie ingrediencje oraz już gotowe eliksiry, ale musiała zabrać ze sobą też trochę ubrań, książek i innych szpargałów. Będzie jej na pewno brakować tego domku oraz piwnicznej pracowni, bo w Oazie na posiadanie piwnicy raczej nie miała co liczyć. To miejsce zaczynało być jej domem i musiała je opuszczać stanowczo zbyt szybko, choć gorąco pragnęła móc tu kiedyś wrócić.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Salonik
Szybka odpowiedź