Lyanna Zabini
AutorWiadomość
Świat w oczach Lyanny był miejscem pełnym ciekawych rzeczy, które mogła zobaczyć i poznać. Na długo przed tym, zanim stała się dorosłą, poważną kobietą, zanim skalała swą duszę czarną magią, była zwyczajną dziewczynką, taką jak większość jej rówieśników. Wychowała się na jednej z odnóg ulicy Pokątnej, w kamienicy nad sklepem ojca, handlarza ingrediencjami. Byle tylko unikać towarzystwa gardzącego nią ojca, opuszczała dom krótko po śniadaniu (chyba że ojciec miał wobec niej plany i polecił jej zostać, wtedy niechętnie go słuchała), wracała na obiad, który podawała zatrudniona przez ojca gosposia (dumny i zajęty Vincent Zabini nie splamiłby się gotowaniem), a potem znowu gdzieś znikała, czy to w plątaninie uliczek, czy na strychu pełnym skarbów. Jako że Vincent nie miał czasu ani chęci, by uczyć ją potrzebnych rzeczy osobiście (chyba że były to niezbędne wiadomości o ingrediencjach), opłacał guwernantkę, która miała wpoić jej stosowne podstawy zanim pójdzie do Hogwartu. Nie mogła w końcu przynieść ojcu wstydu, gdy znajdzie się w szkole, bo nawet jeśli za sprawą matki miała skalaną krew, nosiła czystokrwiste nazwisko, któremu nie mogła przysporzyć hańby. Kobieta była dość podstarzała i sztywna, Lyanna słyszała plotki o tym, że została zwolniona przez inną rodzinę, której dzieci uczyła i wtedy zatrudnił ją jej ojciec, nie chcący częściej niż musiał oglądać córki, z roku na rok coraz bardziej podobnej do żony-oszustki.
Odkąd sięgała pamięcią, czuła że ojciec jej nie akceptował. Zawsze traktował ją gorzej niż jej starszego brata z pierwszego małżeństwa, dawał odczuć, że była wybrakowana i niechciana. Wiedziała dlaczego, nikt nie dawał jej o tym zapomnieć – była przecież półkrwi, a jej istnienie było przypomnieniem o tym, że jej matka oszukała, przedstawiając się jako czystokrwista czarownica, a następnie porzuciła ojca, gdy tylko ten zdemaskował fałsz. Lyanna w pierwszych latach życia bardzo tęskniła za matczyną obecnością, dopiero później, urabiana przez ojca, zaczęła myśleć o niej z niechęcią jako o tej, która ją zostawiła, która była winna temu, że ojciec jej nie kochał. Matka stała się dla niej martwa już na długo przed tym, zanim jako dorosła czarownica odnalazła jej grób.
Brat był jedyną osobą w rodzinie, która ją akceptowała, ale że znajdował się aktualnie w Hogwarcie, Lyannie nie pozostało nic innego, jak czekanie na niego. Miał wrócić do niej w czerwcu, za długie trzy miesiące. Bawiła się więc z okolicznymi czarodziejskimi dziećmi także mieszkającymi na Pokątnej. Jeszcze nie była aspołeczna, jej stopniowe wycofywanie się z kontaktów oraz postrzeganie relacji z ludźmi przez pryzmat potencjalnych zysków i strat miało nadejść dużo później. W tym momencie życia nie była jeszcze tak spaczona, i był to chyba jedyny okres, kiedy mogłaby z czystym sumieniem powiedzieć, że miała kolegów i koleżanki, których lubiła i którzy chyba to odwzajemniali. Tak jej się przynajmniej wydawało.
Był zwłaszcza jeden kolega, którego towarzystwo lubiła - Rufus. Też mieszaniec, syn innego handlarza z Pokątnej, może rok od niej starszy. To z nim często dopuszczała się różnych wyskoków, testując swoje granice, poszukując zakazanych owoców, robiąc rzeczy, które na pewno zdenerwowałyby jej ojca, gdyby o nich wiedział. Ale był tak zajęty handlem ingrediencjami, że chyba nie wiedział. Bo gdyby wiedział, to na pewno by ją ukarał.
W każdym razie niespełna dziewięcioletnia Lyanna zaczynała przejawiać pewne podrygi buntu wobec ojca i tego, co mówił. Skoro źle ją traktował i nie okazywał jej uczuć, a tylko nieustannie strofował i gardził nią, bo miała zmieszaną krew, to dlaczego miała być mu bezwzględnie posłuszna?
Opuściła kamienicę, przez ramię oglądając się jeszcze na budynek mieszczący na parterze ojcowski sklep, a na piętrze ich mieszkanie. Vincent właśnie robił ważne rzeczy, odmierzając porcje jakiegoś drogiego składnika, ale Lyanna i tak musiała uważać, by nie zauważył jej młody sprzedawca, który aktualnie znajdował się w głównej części sklepu. Ale i on wyglądał na zajętego, więc wzruszyła ramionami i oddaliła się, nieco bezwiednie kierując się w miejsce, gdzie zwykle spotykała się z przyjacielem, jednym z bardzo nielicznych, jakich miała w swoim życiu mieć. Choć może przyjaciel to zbyt duże słowo - w każdym razie lubiła jego towarzystwo. Chłopak zazwyczaj jej nie irytował i dobrze poznawało się sekrety Pokątnej wraz z nim. Dziewczynki rzadko chciały eksplorować opuszczone kamienice, ale on się nie bał, co jej imponowało. Razem poznawali różne sekrety, a czego nie mogli sprawdzić sami, dopowiadali z użyciem wyobraźni. Miejsce, w którym pojawiła się teraz, to był taki ich zakątek za jedną z kamienic, osłonięty z trzech stron, z czymś w rodzaju schowka za obluzowaną cegłą, gdzie mogli przechowywać drobne dziecięce „skarby”. Rzadko trafiał tu ktoś inny niż bezpańskie koty. Co prawda najbardziej ulubionym miejscem Lyanny w tym etapie życia było poddasze i dach, skąd lubiła obserwować świat, ale i ten malutki skrawek zaułka nadawał się do rozmów.
Rufus pojawił się niedługo po niej.
- Chciałabyś zobaczyć metalowe smoki? – rzucił od razu, a jego oczy błyszczały ekscytacją.
- Metalowe smoki? – zdziwiła się, mrużąc oczy. Jak smoki mogły być zrobione z metalu?
- Widziałem je za Dziurawym Kotłem. No wiesz, po mugolskiej stronie Londynu – odparł na to jej kolega. Lyanna, choć Pokątną i przylegające do niej uliczki, z wyjątkiem Nokturnu (na który miała trafić dopiero za wiele lat), zwiedziła bardzo dokładnie, to nigdy nie była w mugolskim Londynie. Ojciec zawsze powtarzał, że mugole są źli i prymitywni, że byli właściwie czymś w rodzaju zwierząt, przez których czarodzieje musieli się ukrywać w swoich obłożonych czarami magicznych enklawach, bo inaczej mugole spaliliby ich wszystkich na stosach.
- Nie bałeś się tam iść? – zapytała, przyglądając mu się kątem oka.
- Tam wcale nie jest tak okropnie. A te metalowe smoki... Mówię ci, musisz zobaczyć to na własne oczy! Mają jarzące się żółte ślepia, warczą, plują dymem...
Udało mu się rozpalić w niej ciekawość czymś, czego nigdy dotąd nie widziała. W tamtym okresie nie była jeszcze tak uprzedzona, poza tym... kusiła myśl, by złamać jeden z zakazów ojca. By wystawić za wytyczoną granicę nie tylko koniuszek dużego palca u nogi, a całą stopę. Poza tym nudziło jej się, potrzebowała rozrywki i stymulacji. Chciała zrobić coś innego niż zwykle, tak po prostu.
- Pokaż mi – poleciła.
- Teraz? A twój ojciec?
- Tak, chodźmy od razu. Ojciec jest tak zajęty, że nawet nie zauważył, kiedy wyszłam.
Chciała zrobić mu na przekór, nawet jeśli miała ją spotkać za to kara. Może przynajmniej ojciec zwróci na nią uwagę, choć pewnie nie zrozumie, że naprawdę go potrzebowała. Bo mimo że posiadała jednego rodzica, czuła się jak sierota – osamotniona i całkowicie pozbawiona uwagi i miłości ze strony dorosłych. Ojciec zawsze dawał jej odczuć, że wyświadczył jej ogromną łaskę, pozwalając mieszkać pod swoim dachem, zamiast oddać do sierocińca lub porzucić gdzieś na ulicy. Zatrzymał ją, zapewniał materialny byt, a także naukę, więc powinna być wdzięczna. I w głębi duszy była, mimo tej całej niechęci do niego, ale... brakowało jej czegoś więcej. Brakowało jej posiadania taty, nie surowego, wymagającego i nieakceptującego jej ojca. Miała tylko dziewięć lat, nawet niecałe, i tak zwyczajnie, jak każde dziecko, pragnęła uwagi.
Ruszyli w górę ulicy Pokątnej. Nikt nie zwracał większej uwagi na dwójkę dzieciaków, mimo że nie było to jeszcze lato, a więc okres, kiedy dzieci kupujących rzeczy niezbędne do szkoły było tu mnóstwo. Mijając sklepy i inne magiczne lokale dotarli w końcu i do Dziurawego Kotła, gdzie, na szczęście dla nich, było sporo ludzi, więc i tam nikt nie zwrócił na nich większej uwagi. Gdyby ludzi było mało, trudno byłoby im przemknąć do drzwi wiodących do świata mugoli tak, by nikt tego nie zauważył.
Przed sięgnięciem do klamki Lyanna zawahała się. Doskonale pamiętała nauki ojca mówiące o tym, że mugole są gorsi od czarodziejów, że nie powinna się nimi nigdy interesować. I nie interesowała, nie zamierzała interesować, tylko... chciała coś zobaczyć. Zerwać zakazany owoc, przekroczyć granicę i wrócić z poczuciem satysfakcji, że zrobiła coś, co zezłościłoby ojca, że wraz z Rufusem mieli swój mały sekret. Czymkolwiek były metalowe smoki, Lyanna chciała je zobaczyć, bo nigdy nie widziała żadnego smoka, a co najwyżej pochodzące od nich ingrediencje. Nie raz patrzyła, jak ojciec waży na mosiężnej wadze smocze łuski, pazury i inne rzeczy, ale żadna z tych części, które widziała w jego pracowni i sklepie, na pewno nie była metalowa.
Londyn za murami Dziurawego Kotła okazał się szary i ponury. O ile ulica Pokątna była pełna kolorów za sprawą różnobarwnych witryn pełnych magicznych wytworów, a także szat tłoczących się na niej czarodziejów, tak to, co zobaczyła poza nią, było zaskakująco... szare i miałkie. Ale czy ojciec nie mówił jej, że mugole są prymitywni, że nie mają magii i nie potrafią robić tego, co czarodzieje?
- Gdzie one są? – zapytała, nie widząc niczego, co mogłoby przypominać smoka. Były tylko te szare, bryłowate budynki i równie szarzy ludzie w dziwnych ubraniach, spieszący za swoimi sprawami, jakiekolwiek one były.
- Chodź. – Rufus pociągnął ją za rękę, zachęcając do ruszenia chodnikiem.
Lyanna ruszyła. Nie należała do tych strachliwych dziewczynek, które bały się wyzwań. Była gotowa wyruszyć na przeciw nieznanemu, upajając się poczuciem łamania zasad i grania na nosie ojcu. On siedział w sklepie, zajęty swoimi dorosłymi sprawami, a ona właśnie posuwała się w swoich poczynaniach dalej niż kiedykolwiek przedtem.
Żadne z nich nie było jednak świadome tego, że Londyn w trakcie mugolskiej wojny nie należał do najbezpieczniejszych miejsc. Szli chodnikiem, oddalając się od Dziurawego Kotła i rozmawiając, aż w końcu... na drodze pojawiło się coś.
- Patrz! – szepnął Rufus, wskazując jej ów obiekt. Duży, metalowy, z wielkimi, płonącymi na żółto ślepiami. Z jego trzewi dobywał się warkot, ale Lyanna nie widziała skrzydeł, łusek ani innych rzeczy kojarzących się ze smokiem.
- Myślisz, że zionie ogniem, jak nas zobaczy? – zapytała szeptem, niespokojnie obserwując, jak obiekt szybko przesuwa się drogą. Dostrzegła, że zamiast łap miał... koła. I wyglądało na to, że ich nie widział ani nie próbował zaatakować, choć na wszelki wypadek cofnęła się kilka kroków, prawie stykając się plecami ze ścianą stojącego za nią budynku. – Dziwny ten smok. Jesteś pewien, że jest prawdziwy? Nie wygląda jak w książkach.
Metalowy smok minął ich. Lyannie właściwie bardziej niż smoka przypominał nieforemnie prostokątną puszkę. Spoglądając na Rufusa poczuła się oszukana, bo naprawdę spodziewała się ujrzeć majestatyczną bestię, ale... czego spodziewać się po świecie mugoli? Skąd mugole mogliby mieć smoki? Niedorzeczność. Po wcześniejszej opowieści Rufusa liczyła na coś lepszego, a tymczasem dostała... sama nie wiedziała, czym było to coś, co ujrzeli. I zaraz pojawiło się kolejne coś, mniejsze ale również łypiące płonącymi, żółtymi ślepiami. To również ich minęło, warcząc groźnie, ale nie zionąc ogniem ani nie robiąc niczego innego.
- Wiesz, co to jest – zapytała, ale jej kolega rozłożył ręce. Też nie był pewny, co to za obiekty.
Skręcili w kolejną uliczkę.
- Może kogoś zapytamy? – podsunął nagle Rufus. – Zobacz, tam stoi jakaś grupka mugoli. Może oni nam powiedzą, co to było?
Lyanna także spojrzała w tamtą stronę.
- To niedorzeczne! I co nam powiedzą? Pewnie uznają nas za szalonych – obruszyła się Lyanna. Nie zamierzała rozmawiać z mugolami, co to, to nie.
Rufus jednak ruszył już w stronę grupki kilku mężczyzn w dziwnych i chyba niezbyt czystych ubraniach. Jej ojciec na ich widok z pewnością skrzywiłby się ostentacyjnie z obrzydzenia i ominąłby ich szerokim łukiem. Lyanna też nie miała specjalnej ochoty do nich podchodzić. Nie wymknęła się tu, by rozmawiać z mugolami. Chciała zobaczyć metalowego smoka. Zobaczyła, rozczarowała się, więc właściwie mogli wracać do świata, który znali, zamiast tkwić w tym obcym i... nieprzyjaznym.
- Rufus, stój! Wracajmy! – zawołała za nim, tupiąc gniewnie nóżką obutą w czarny lakierek.
Ale jej kolega najwyraźniej miał w sobie mniej instynktu samozachowawczego. Lyanna początkowo ruszyła za nim, nieufnie łypiąc na grupkę kilku mugoli, którzy śmiali się z czegoś. Ich głosy i zachowanie skojarzyły jej się z ludźmi pijanymi, jakich czasem widywała w tych gorszych częściach Pokątnej lub w Dziurawym Kotle. Nie miała ochoty zbliżać się do takich indywiduuów. W spojrzeniu, którym ich zlustrowała, błysnęła wyższość. Pewne cechy mimo wszystko przejęła po swoim ojcu.
Właśnie wtedy zauważyła, że jeden z nich, zaśmiewając się głośno, uniósł różdżkę... Nie, to nie była różdżka, w końcu mugole nie mogli ich posiadać. Ale w pierwszej chwili ten obiekt skojarzył jej się z różdżką, bo też był podłużny, choć wykonany z metalu i dziwnie powyginany. Czymkolwiek to było, mugol skierował to w stronę jej kolegi, i zanim którekolwiek zdało sobie sprawę z zagrożenia, rozległ się huk, a Rufus z krzykiem padł na ziemię. Lyanna, patrząc na niego, dostrzegła krew, dużo krwi.
Wpadła w panikę i zaczęła uciekać, egoistycznie myśląc o ocaleniu własnej skóry przed niebezpieczeństwem. Był to najzwyklejszy instynkt przetrwania, nic więcej. Ojciec miał rację, mugole byli niebezpieczni. Nie chciała, by dopadli i ją, więc zaczęła biec, słysząc śmiechy tamtych przeplatane krzykami i płaczem Rufusa. Ale zanim umknęła za róg uliczki, poczuła jeszcze, jak coś ostrego i bardzo gorącego przebiło jej prawe ramię kilka cali nad łokciem. Dopiero, gdy oddaliła się od zagrożenia wystarczająco, odważyła się spojrzeć na swoją rękę, z której spływała krew. I dopiero wtedy poczuła faktyczny ból.
Jak mugol mógł jej to zrobić? Jak to brudne zwierzę mogło podnieść rękę na czarownicę? I co najważniejsze, w jaki sposób zranił ją na odległość? Czy to ta metalowa różdżka posiadała taką moc? Na szczęście nie była daleko od Dziurawego Kotła. Dotarła do niego, czując się coraz słabszą, a po jej ręce ściekała krew. Jej krople kapały z koniuszków palców, znacząc ślad na chodniku. Wciąż czuła wypełniający ją strach i panikę, żałowała, że dała się na to namówić. I Rufus... Dlaczego nie uciekł za nią? Czy tam został? Zabini jednak nie była tak altruistyczna i wspaniałomyślna, by po niego wracać, narażając się na krzywdę ze strony tych mugoli. W tym momencie myślała przede wszystkim o sobie i własnej krzywdzie. Nie była dobrą przyjaciółką.
To w Dziurawym Kotle musiała zemdleć pod wpływem stresu i utraty krwi, bo w tamtym momencie nagle pociemniało jej w oczach, a podłoga wyruszyła na spotkanie jej twarzy. Lub odwrotnie. Upadła na ziemię i nie pamiętała niczego, co działo się później, aż do momentu przebudzenia się w swoim pokoju, we własnym łóżku.
Nad nią stał ojciec, łypiąc na nią surowo, ledwie hamując wściekłość. W pubie najwyraźniej był jakiś jego znajomy, który niezwłocznie zabrał ją właśnie do niego bądź zawołał go, a Vincent Zabini postanowił ją tu przenieść. Nie miała odwagi spytać, co dokładnie się działo, bo ojciec wyglądał, jakby miał zamiar ją uderzyć.
- Ojcze... – szepnęła cicho, tracąc całą wcześniejszą butę i satysfakcję ze złamania zakazu, jakie czuła, gdy z Rufusem wymknęli się do mugolskiej części Londynu. Teraz już nie czuła nic pozytywnego, tylko złość na samą siebie, na Rufusa i na tych głupich, wstrętnych mugoli, którzy ją zranili. Nie powinna była ulegać tej pokusie, co ona sobie myślała? Przecież ojciec zawsze uprzedzał, że po mugolskiej stronie miasta nie czeka nic dobrego, że nie ma tam niczego, co powinno ją obchodzić. Miał rację, musiała mu to z niechęcią przyznać. To ona była sobie winna, że go nie posłuchała i że dała się ponieść ciekawości i pokusie złamania zakazu.
Poruszyła się na łóżku, krzywiąc się z bólu, który przeszył jej ramię. Zmusiła się do tego, by na nie zerknąć, zauważając, że było owinięte bandażem, ale pod nim nadal znajdowała się rana. Musiała tam być, skoro ramię bolało tak, jakby miało zaraz odpaść.
- Mój dobry znajomy, który akurat był w Kotle, opowiedział mi, że wymknęłaś się do świata mugoli – zaczął Vincent surowo. Na jego twarzy próżno było dopatrzeć się choć śladu troski czy miłości. Widziała tylko pogardę i niechęć. – Niech to, co się stało, będzie dla ciebie dobrą nauczką, by więcej się tam nie zbliżać. Czy to jasne? – zapytał srogim tonem, a Lyanna pokiwała głową. – Nie sprowadzę uzdrowiciela. Skoro tak chciałaś zobaczyć ten brudny świat pomimo wszystkich moich nauk i ostrzeżeń, to teraz będziesz cierpieć jak mugol, a ból będzie dla ciebie nauczką na przyszłość.
Lyanna, mimo złości i bólu, nie rozpłakała się. Uparcie zaciskała usta, patrząc na ojca, który po chwili wyszedł z pokoju. I dotrzymał słowa, rzeczywiście nie wezwał żadnego uzdrowiciela, który mógłby w jednej chwili wyleczyć jej ranę. Do swojego ukochanego syna na pewno sprowadziłby cały sztab magomedyków, by tylko zapewnić mu zdrowie i komfort, ale ona, jako to gorsze dziecko, o brudnej krwi, nie zasługiwała na taką łaskę, tylko na karę. Dziewczynka musiała znosić udrękę rekonwalescencji pozbawionej magicznego wspomagania i czekać na samoistne zagojenie się rany na ramieniu. Nie dostała nawet żadnego eliksiru, który mógłby ukoić ból, ale żeby nie dawać ojcu satysfakcji, uparcie zaciskała zęby i starała się nie okazywać swojego cierpienia. A ból rzeczywiście był dobrą nauczką, by więcej nie myśleć o wymykaniu się poza obręb Pokątnej, choć przez pierwsze dwa tygodnie i tak miała szlaban na wszelkie wyjścia z domu i musiała siedzieć zamknięta w pokoju. Zabijała czas, czytając książki lub zatapiając się w myślach. To właśnie wtedy, w tygodniach następujących bezpośrednio po zdarzeniu, młoda Zabini zaczęła czuć realne uprzedzenia do mugoli, podszyte strachem, a strach, jak wiadomo, był najskuteczniejszym pokarmem dla kiełkującej w sercu nienawiści, która miała w przyszłości wydać swoje plony. Blizna na ramieniu miała już zawsze przypominać o tym, co się stało i o wnioskach, które z tego wyciągnęła.
Po kilku miesiącach od opuszczenia Anglii dotarli w końcu do Norwegii i zatrzymali się tam. Czuła, że tym razem będzie to dłuższy pobyt niż gdziekolwiek indziej, ale nie zamierzała narzekać, bowiem ten kraj wydawał jej się znacznie ciekawszy niż te, które odwiedzili wcześniej, w żadnym nie zostając dłużej niż kilka tygodni. Przenosili się często, poszukując miejsc, gdzie znajdowały się klątwy, a niekiedy także i magiczne artefakty bądź inne skarby, które ktoś kiedyś zabezpieczył klątwami. Kontynentalna Europa była jednak ogarnięta bzdurnymi konfliktami mugoli, których starannie unikali, przemieszczając się tak, by unikać niemagicznych skupisk.
Norwegia wydawała się istnym rajem dla pasjonatów starożytnych run i klątw. Z tego, co wiedziała z literatury dotyczącej klątw, można było tu znaleźć więcej zaklętych miejsc niż w krajach, które odwiedzili wcześniej.
Początkiem 1953 roku zamieszkali w górach, na skraju maleńkiej wioski zamieszkanej przez kilka rodzin czarodziejów. Wśród nich był i pewien starszy, doświadczony runista, którego jej brat poznał już wcześniej, a Lyanna miała okazję zetknąć się z nim dopiero w jednym z pierwszych dni po przyjeździe i zakwaterowaniu się w jednej z chat. O tej porze roku dni były krótkie, więc szybko zapadał zmrok i mieszkańcy wioski musieli umieć znaleźć sobie jakieś zajęcie. Czarodzieja spotkała właśnie podczas jednego z takich ciemnych wieczorów, kiedy z bratem wybrali się na krótką przechadzkę po najbliższej okolicy i dotarli do samych obrzeży, gdzie przed chatą siedział właśnie on, ćmiąc fajkę i wpatrując się w dwójkę obcych oczami przywodzącymi na myśl dwa kryształki lodu osadzone w nie młodej już, ale jeszcze nie bardzo starej twarzy. Jego spojrzenie było nawet bardziej przenikliwe niż wzrok jej ojca, zdradzające ogromną inteligencję, ale także i dystans, rezerwę. Od samego początku wzbudził w niej ciekawość, zwłaszcza gdy brat opowiedział jej o jego dokonaniach, a także przedstawił ich sobie. I z pewnością nie było to ostatnie spotkanie, po nim nastąpiły i kolejne.
Czarodziej mógł mieć sześćdziesiąt lat, może trochę więcej. Trudno było precyzyjnie określić jego wiek, a Lyanna nie miała śmiałości go o to zapytać, zresztą tak naprawdę nie było to istotne. Nie mówił dużo, a jego angielski był średni, więc by się z nim porozumieć, Zabini musiała udoskonalić swój norweski, którego pracowicie uczyła się odkąd osiedli w Norwegii, by umieć nie tylko rozmawiać z lokalnymi czarodziejami, ale także rozumieć księgi i manuskrypty spisane w tym języku. Niełatwo było przekonać go do tego, by zaczął im pomagać. Lyanna wciąż zachodziła w głowę, co takiego obiecał mu jej brat, że w końcu zgodził się dzielić z rodzeństwem Zabini swoją gromadzoną latami wiedzą o starożytnych runach i klątwach. Ich spotkania początkowo były rzadkie, później coraz częstsze w miarę tego, jak starszy Norweg, być może znużony samotnością i tym, że tak rzadko pojawiał się w tej okolicy ktoś z zewnątrz, postanowił dopuścić rodzeństwo bliżej, okazując im tym samym wyjątkowe zaufanie.
Znał się nie tylko na łamaniu klątw. Z biegiem czasu, od słowa do słowa okazało się, że norweski runista jeszcze lepiej niż z łamaniem radził sobie z nakładaniem przekleństw.
Ale nie zbulwersowało jej to, nawet jeśli powinno. Wzbudziło raczej ciekawość tak potężną mocą, czymś zakazanym, do tej pory będącym poza jej zasięgiem. Teoretycznie – nie wątpiła w to, że jej ojciec znał czarną magię, nawet jeśli się z tym krył i wszem i wobec pozował na przykładnego obywatela, który nie miał na sumieniu niczego nielegalnego. Jej brat być może też już ją znał, a Lyanna nie. I właśnie wtedy zapragnęła to zmienić.
Nie była całkowicie złą osobą, nie w dotychczasowym życiu. Wierzyła w ideę czystej krwi, gardziła szlamami i mieszańcami (co z tego, że sama też była półkrwi?), ale dotąd nigdy nie wyrządziła nikomu realnej krzywdy. A jednak, myśl o czarnej magii, zamiast wzbudzić w niej obrzydzenie i chęć doniesienia na czarnoksiężnika magicznym służbom, czuła, jak wypełnia ją ciekawość, ekscytacja i pragnienie dowiedzenia się więcej.
Na obiecane spotkanie Zabini czekała ze starannie ukrywaną niecierpliwością. Czy to będzie ten dzień, kiedy mężczyzna pokaże jej wreszcie, jak używać czarnej magii? Udzieli jakiegoś wstępu do zaklinania? Czekała na to, ale nie śmiała go ponaglać w obawie, że czarodziej uzna ją za zbyt popędliwą i niedojrzałą, i nie będzie chciał jej nauczać ani czarnej magii, ani niczego innego.
Nie pozostawało jej nic innego, jak cierpliwie czekać. To była jedna z pierwszych rzeczy, której ten czarodziej ją nauczył – cierpliwości, ostrożności i wyczucia. Było w nim coś takiego, co mimowolnie budziło respekt i szacunek – może to jego mądrość i wiedza, a może coś takiego w jego charakterze, co sprawiało, że Lyanna pokorniała i starała się jak najlepiej sprawdzić w roli uczennicy? Słuchała wszystkiego, co mówił, starając się zrozumieć tę mieszaninę angielskiego i norweskiego najlepiej jak mogła. Czarodziej zdawał się wiedzieć więcej niż bufony z ministerialnego kursu, których wspomnienie budziło w niej wyłącznie niechęć. I zdawał się niespecjalnie przejmować tym, że była tylko kobietą, i to młodą. O tym, że była półkrwi, nawet się nie zająknęła, nie był to bowiem fakt, którym się chwaliła wszem i wobec. Mimo upływu lat nigdy nie pogodziła się ze swoim statusem i uważała go za wstydliwy.
Tutaj jednak mogła odłożyć na bok to, kim była dotychczas. To że była półkrwi, albo że miała tylko dwadzieścia dwa lata było niczym w obliczu wiedzy, którą mogła czerpać. Niczym w obliczu potęgi, o której właśnie tutaj, wśród zimnych norweskich gór, zaczęła marzyć. Zdobycie większej mocy, także tej mrocznej, mogłoby pomóc jej się wybić ponad zmieszany status. Mogła poznać coś, czego nie znała większość jej rówieśnic, coś na co większość czarodziejów była zbyt słaba.
Ale ona nie mogła być słaba. Pragnęła być kimś więcej niż tylko nędznym mieszańcem, którym gardziła własna rodzina. Tutaj, w zimnej Norwegii, miała na to szansę właśnie dzięki temu, że znalazł się ktoś, kto gotów był ją czegoś nauczyć i nie ograniczał się tylko do tego, co dozwolone.
Miało jednak minąć trochę czasu, zanim z ust spłynie pierwsza czarnomagiczna inkantacja, nie mówiąc o samodzielnym nałożeniu pierwszej klątwy. To była kolejna lekcja cierpliwości, element przygotowania jej do tego, co miało nadejść, bo najpierw stary runista zaczął od teorii czarnej magii i zaklinania, dążąc do tego, by Lyanna dobrze zrozumiała to, czego chciała się uczyć. Nie można było sięgnąć po czarną magię bezmyślnie, bez żadnego wcześniejszego przygotowania, bez zgłębienia jej meandrów i próby zrozumienia, jaki wpływ będzie wywierała nie tylko na innych, ale przede wszystkim na nią samą.
Nawet jeśli ręka ją świerzbiła, by jak najszybciej zacząć ćwiczenia praktyczne, na to musiała poczekać i absolutnie nie mogła popędzać mężczyzny, by nie zrezygnował z nauk, które tak ją zaciekawiły i które tak bardzo chciała zgłębić.
Tym sposobem, kiedy akurat nie poszukiwała z bratem i jego grupą żadnych artefaktów, tygodniami (choć nie codziennie, jako że miała też inne obowiązki w związku z wyprawą grupy brata, a runista cenił sobie dni spokoju i całkowitego odosobnienia, więc bywało i tak, że znikał na kilka dni albo i więcej, unikając spotkań) chodziła na lekcje do starego Norwega, który wymagał od niej wiele i oczekiwał od niej pełnego zaangażowania w nauki i zrozumienia tematu. Kazał jej czytać runiczne i czarnomagiczne manuskrypty, nie przejmując się tym, że dopiero uczyła się norweskiego, więc często wieczorami i po nocach ślęczała nad nimi przy świecy, mając obok otworzony słownik. Czasem miała ochotę rzucić tym wszystkim, ale rozumiała, że to dla niej próba charakteru, że jeśli nie będzie wytrwała i gotowa na takie wyrzeczenia, nie dostąpi przywileju praktycznej nauki czarnej magii.
Więc czytała co jej kazał, a potem, gdy po kilku dniach od zadania „pracy domowej” wracała na kolejną lekcję, rozmawiali o tym, czego się nauczyła. Nie prowadził jej za rękę, a parł do przodu, zaś ona musiała go dogonić i jak najwięcej pojąć i zrozumieć sama. Z każdym kolejnym spotkaniem rzeczywiście rozumiała coraz więcej, pojmowała to, że czarna magia to nie tylko zbiór inkantacji, które można na kogoś rzucić tak, jak rzucało się uroki, a magia mroczna, kapryśna i groźna, mająca wpływ na tego, kto ją używał. To zmieni cię na zawsze, ostrzegał ją runista już na początku tej drogi. A jednak młoda, ambitna i pragnąca oderwać się od skalanej krwi Lyanna chciała wkroczyć na tę drogę, uczynić pierwszy krok w ciemność. To była też droga do stania się kimś, więc czy nie warto było się poświęcić?
Czasem sam używał wobec niej niektórych inkantacji, by lepiej zademonstrować jej tę moc i płynące z niej konsekwencje, a także zahartować jej ciało i umysł. Nigdy nie użył niczego, co wywołałoby trwałe i niebezpieczne dla zdrowia i życia urazy, ale poznała różne odcienie cierpienia, głównie psychicznego.
Zmieniała się. Nawet jej brat zauważał to, że po kilku miesiącach regularnego spotykania się na nauki z norweskim runistą Lyanna była inna, i to nie tylko fizycznie. Po lekcjach ze swoim nauczycielem często wracała blada, spocona i wymęczona, ale pełna determinacji. Zaczęły się też przesuwać granice jej moralności i akceptacji pewnych rzeczy. Nie wycofała się. Zadowolony z niej mentor pewnego dnia, po paru miesiącach nauczania jej teorii oraz testowania jej wytrzymałości i gotowości, zaczął lekcje praktyczne. Było to już latem, gdy dni stały się naprawdę długie i znacznie cieplejsze niż zimowe. Tyle właśnie czasu minęło od momentu rozpoczęcia nauki do dnia, w którym zaczęła faktycznie używać czarnej magii w praktyce.
Przynosił różne zwierzęta, na których Lyanna miała testować inkantacje, najpierw proste, potem te nieco trudniejsze. Nie roztkliwiał się nad nią, kiedy magia buntowała się przeciw niej, wysysając z niej siły. Zmuszał ją do dalszego wysiłku nawet wtedy, gdy słaniała się na nogach, a z nosa ciekła jej krew. Uczył ją także nakładać klątwy. Pod jego okiem kreśliła runy na pergaminach i uczyła się, jakie połączenie znaków daje jaką klątwę. Odwrotność tego, czego uczono ją w ministerstwie, kiedy odczytywała znaki, by zrozumieć co to za klątwa i jak ją przełamać. Było jej zatem łatwiej, bo już wiedziała dużo o runach, tyle, że teraz zamiast rozumieć i przełamywać gotowe, uczyła się, jak samej spisywać znaki, które miały sprowadzić na dany przedmiot lub miejsce przekleństwo. Przygotowywała bazy pod nie, aż w końcu runista uznał, że umie wystarczająco dużo, by nie tylko spisywać runy, ale faktycznie użyć ich, by nałożyć klątwę na przedmiot.
Zrobiła to. Jesienią nałożyła swoją pierwszą udaną klątwę, choć przed tym zaliczyła kilka porażek skutkujących różnymi urazami. Pierwszy sukces w czarnej magii przyszedł wcześniej i był to dzień, który napełnił ją satysfakcją, pozwolił uwierzyć w swoje możliwości i dał jej moc, jakiej nie miała wcześniej, a która, w jej mniemaniu, stawiała ją ponad tymi wszystkimi grzecznymi panienkami, które bały się skosztować zakazanego owocu i wolały pokornie trzymać się wyznaczonych zasad. A nie miałaby tego, gdyby nie to, że w Norwegii znalazł się odpowiedni mentor, który dał jej więcej niż jakikolwiek przełożony czy wykładowca na ministerialnym kursie.
Gdy w 1954 roku wracała do Anglii, była silniejszą czarownicą niż w momencie, gdy ją opuszczała. Nie tylko pod względem umiejętności, ale i charakteru. Powoli znikała ta dawna Lyanna latami tłamszona przez gardzącego nią ojca. Odcinała się od niego i reszty rodziny coraz bardziej, nie potrzebowała ich już – ani ojca, ani reszty Zabinich.
Lyanna Zabini
Szybka odpowiedź