Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica
Zaplecze
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Zaplecze
Zaplecze mieści się na strychu chatki, a dostęp do niego mają jedynie pracownicy lecznicy. Jedną ścianę zajmuje tu regał zastawiony słoikami i fiolkami, które zawierają różne zioła i medykamenty; w pomieszczeniu znajduje się też fotel i niezbyt szerokie, nie do końca wygodne łóżko, które jednak w zupełności wystarcza do tego, aby zdrzemnąć się pomiędzy wizytami kolejnych pacjentów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:39, w całości zmieniany 1 raz
| 20.04?
Ostatni raz była w Dolinie Godryka tamtej sylwestrowej nocy. I choć początkowo bawiła się dobrze, z chwilą wybicia północy zabawa zmieniła się w horror, a ona, przejęta strachem o swoje życie, tak jak większość ludzi próbowała uciec przed niebezpieczeństwem. Pewnie nie tego oczekiwałby po niej Zakon Feniksa, ale ona, w przeciwieństwie do większości Zakonników, nie miała zadatków na bohaterkę. Myśli o tamtym dniu pojawiły się w jej głowie, kiedy aportowała się nieopodal domu Alexandra, w którym z kolei była w listopadzie, tamtego dnia na początku anomalnej burzy, kiedy to opowiedział jej o ostatnim dniu Very. Ale o tym, że w istocie był to ostatni dzień jej życia, dowiedziała się niedawno, niecały miesiąc temu.
Przeżycia z sylwestra pewnie były tylko namiastką tego, co czuli ludzie w Londynie na przełomie marca i kwietnia. Jej udało się zawczasu uciec, bo szczęśliwie i tak planowała przeprowadzkę, ale wielu innym się to nie udało. Nie wiedziała nawet, czy jej stary dom wciąż stał, ani co stało się z mugolami mieszkającymi na jej dawnej ulicy, czy sąsiadką-czarownicą zza płotu, która pożyczała jej sowę, dopóki nie kupiła własnej. Nie miała odwagi się tam pojawić i nie chodziło tylko o strach przed niebezpieczeństwem. Bała się konfrontacji z rzeczywistością i zobaczenia tego nowego, zmienionego Londynu, z którego wymieciono wszelkie resztki normalnego życia. Bała się widoku stert martwych, gnijących ciał i tego typu okropieństw, które podpowiadała jej wyobraźnia.
Dolina Godryka z pozoru wydawała się spokojna i cicha, ale Charlie i tak rozejrzała się niespokojnie dookoła. Ostatnimi czasy dorobiła się pewnego lęku przed opuszczaniem domu i pojawianiem się w innych miejscach. Nigdzie nie było bezpiecznie, a ona miała świadomość własnej słabości i bezbronności, tego, że jej główną szansą pozostawała ucieczka, bo na pewno nie walka, nie z tak wątłymi umiejętnościami pojedynkowymi.
Udała się najpierw do domu Alexa, bo nie wiedziała, gdzie znajduje się lecznica, którą podobno stworzył, a więc nie mogła się teleportować w jej okolicy. Pojawiła się zatem w miejscu, które już znała i tam odszukała Gwardzistę, który podobnie jak i ona nie mógł już pracować w Mungu i musiał poszukać innej drogi do spełnienia swojego powołania. Czy ta droga miała stać się i jej drogą? Co do tego musiała się dopiero przekonać, nie podjęła jeszcze ostatecznej decyzji, ale... chciała pomagać innym. Nie tylko w Oazie, bo w końcu nie wszyscy potrzebujący pomocy w niej byli.
Wyglądała mizernie i było to po niej widać. Bladość, podkrążone oczy, ubrania nieco zbyt luźno wiszące na ciele, które ostatnimi czasy straciło na wadze. Nie wyglądała zbyt zdrowo, co było rezultatem smutków, lęków i zgryzot, które przeżywała od października, a które od niespełna miesiąca znacząco przybrały na sile, odkąd pan Rineheart powiedział jej o znalezieniu ciała Very.
- Chciałabym zobaczyć miejsce, o którym mi pisałeś – powiedziała, gdy już udało jej się znaleźć Alexa. – A także usłyszeć o twoich planach i zamierzeniach odnośnie jego działania i tego, jak będzie wyglądać moja rola. Myślisz, że potrzebujący będą wiedzieli, jak tu trafić? I że to będzie bezpieczne przed... nimi?
Spojrzała na niego uważnie, pozwalając, by wskazał drogę. Wierzyła, że dowie się wszystkiego i wtedy będzie mogła podjąć decyzję. Pytanie tylko, czy będzie dobrą pomocą, skoro sama borykała się z problemami i nie była w zbyt dobrej kondycji psychicznej? Ledwie dwa tygodnie temu miała przecież myśli o rzuceniu się z klifu, trudno więc było ją nazwać w stu procentach zdrową jednostką. Ale chciała pomagać potrzebującym, choć liczyła się z tym, że to nie będzie Mung, że o regularnej pensji będzie mogła zapomnieć, ale nie to było najważniejsze, nigdy nie była materialistką.
- Kiedy odszedłeś z Munga? Ja właściwie odeszłam na urlop zanim to się stało, kiedy dowiedziałam się... o śmierci Very – zwiesiła głos, mówienie o siostrze było dla niej bolesne. – Miałam wrócić do pracy pierwszego kwietnia, ale nie wróciłam. Nie pojawiłam się w Londynie, nie zarejestrowałam różdżki.
Ostatni raz była w Dolinie Godryka tamtej sylwestrowej nocy. I choć początkowo bawiła się dobrze, z chwilą wybicia północy zabawa zmieniła się w horror, a ona, przejęta strachem o swoje życie, tak jak większość ludzi próbowała uciec przed niebezpieczeństwem. Pewnie nie tego oczekiwałby po niej Zakon Feniksa, ale ona, w przeciwieństwie do większości Zakonników, nie miała zadatków na bohaterkę. Myśli o tamtym dniu pojawiły się w jej głowie, kiedy aportowała się nieopodal domu Alexandra, w którym z kolei była w listopadzie, tamtego dnia na początku anomalnej burzy, kiedy to opowiedział jej o ostatnim dniu Very. Ale o tym, że w istocie był to ostatni dzień jej życia, dowiedziała się niedawno, niecały miesiąc temu.
Przeżycia z sylwestra pewnie były tylko namiastką tego, co czuli ludzie w Londynie na przełomie marca i kwietnia. Jej udało się zawczasu uciec, bo szczęśliwie i tak planowała przeprowadzkę, ale wielu innym się to nie udało. Nie wiedziała nawet, czy jej stary dom wciąż stał, ani co stało się z mugolami mieszkającymi na jej dawnej ulicy, czy sąsiadką-czarownicą zza płotu, która pożyczała jej sowę, dopóki nie kupiła własnej. Nie miała odwagi się tam pojawić i nie chodziło tylko o strach przed niebezpieczeństwem. Bała się konfrontacji z rzeczywistością i zobaczenia tego nowego, zmienionego Londynu, z którego wymieciono wszelkie resztki normalnego życia. Bała się widoku stert martwych, gnijących ciał i tego typu okropieństw, które podpowiadała jej wyobraźnia.
Dolina Godryka z pozoru wydawała się spokojna i cicha, ale Charlie i tak rozejrzała się niespokojnie dookoła. Ostatnimi czasy dorobiła się pewnego lęku przed opuszczaniem domu i pojawianiem się w innych miejscach. Nigdzie nie było bezpiecznie, a ona miała świadomość własnej słabości i bezbronności, tego, że jej główną szansą pozostawała ucieczka, bo na pewno nie walka, nie z tak wątłymi umiejętnościami pojedynkowymi.
Udała się najpierw do domu Alexa, bo nie wiedziała, gdzie znajduje się lecznica, którą podobno stworzył, a więc nie mogła się teleportować w jej okolicy. Pojawiła się zatem w miejscu, które już znała i tam odszukała Gwardzistę, który podobnie jak i ona nie mógł już pracować w Mungu i musiał poszukać innej drogi do spełnienia swojego powołania. Czy ta droga miała stać się i jej drogą? Co do tego musiała się dopiero przekonać, nie podjęła jeszcze ostatecznej decyzji, ale... chciała pomagać innym. Nie tylko w Oazie, bo w końcu nie wszyscy potrzebujący pomocy w niej byli.
Wyglądała mizernie i było to po niej widać. Bladość, podkrążone oczy, ubrania nieco zbyt luźno wiszące na ciele, które ostatnimi czasy straciło na wadze. Nie wyglądała zbyt zdrowo, co było rezultatem smutków, lęków i zgryzot, które przeżywała od października, a które od niespełna miesiąca znacząco przybrały na sile, odkąd pan Rineheart powiedział jej o znalezieniu ciała Very.
- Chciałabym zobaczyć miejsce, o którym mi pisałeś – powiedziała, gdy już udało jej się znaleźć Alexa. – A także usłyszeć o twoich planach i zamierzeniach odnośnie jego działania i tego, jak będzie wyglądać moja rola. Myślisz, że potrzebujący będą wiedzieli, jak tu trafić? I że to będzie bezpieczne przed... nimi?
Spojrzała na niego uważnie, pozwalając, by wskazał drogę. Wierzyła, że dowie się wszystkiego i wtedy będzie mogła podjąć decyzję. Pytanie tylko, czy będzie dobrą pomocą, skoro sama borykała się z problemami i nie była w zbyt dobrej kondycji psychicznej? Ledwie dwa tygodnie temu miała przecież myśli o rzuceniu się z klifu, trudno więc było ją nazwać w stu procentach zdrową jednostką. Ale chciała pomagać potrzebującym, choć liczyła się z tym, że to nie będzie Mung, że o regularnej pensji będzie mogła zapomnieć, ale nie to było najważniejsze, nigdy nie była materialistką.
- Kiedy odszedłeś z Munga? Ja właściwie odeszłam na urlop zanim to się stało, kiedy dowiedziałam się... o śmierci Very – zwiesiła głos, mówienie o siostrze było dla niej bolesne. – Miałam wrócić do pracy pierwszego kwietnia, ale nie wróciłam. Nie pojawiłam się w Londynie, nie zarejestrowałam różdżki.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Im głębiej było w kwiecień, tym bardziej zajęty stawał się Alexander. Na szczęście odwrotnie proporcjonalny wydawał się stres młodego uzdrowiciela. Po tym, jak parę dni po rozesłaniu listów do uzdrowicieli Farley z nerwów niechcący wybuchnął połowę swoich filiżanek i kubków powiedział sobie dość. Wziął się w garść, wypisał na kawałku pergaminu wszystkie swoje obawy, po czym zaczął szukać ich solucji. Niektóre po prostu wyśmiał, ponieważ po ujrzeniu ich przed sobą czarno na białym pojął, jak paranoiczne były to obawy. Zresztą, nie znajdował się w tym wszystkim sam jak palec, miał przy sobie szereg osób, którym był bliski i które gotowe były pomóc mu jak tylko potrafiły. Świat po raz kolejny płatał mu okrutne figle, ale nie zamierzał dać się im pochłonąć.
Był świadom tego, że nie tylko jego życie przeszło transformacje. Archibald w trzy dni po złożeniu wypowiedzenia w Mungu zdążył doprowadzić do szału siebie i przynajmniej połowę mieszkańców rodowej posiadłości Prewettów w Weymouth. Potrzebował spełniania się w zawodzie uzdrowiciela tak samo, jak nawet nie bardziej niż Alex. Farley zdawał sobie sprawę, że również i panna Leighton nie powróciła do pracy po pierwszym kwietnia, dlatego nie wahał się z wysłaniem do niej listu. To, co otrzymał w odpowiedzi potwierdziło jego obawy: Charlene zdawała się znajdować w dość podobnym miejscu co on sam nieco ponad pól roku temu. Potrzebowała pomocy i czy tego chciała czy nie, Alexander zamierzał jej ją zaoferować.
Pukanie do drzwi odciągnęło go od ksiąg, z których próbował przyswoić sobie podstawy zarządzania biznesem. Pożyczył je od Botta, któremu ich lektura (ale, jak to Bertie podkreślał, w głównej mierze też i praktyka) niezmiernie przysłużyła się przy otwieraniu jego cukierni na Ulicy Pokątnej. Wiedząc jednak, że o ile Sue nie przestawi gdzieś książek te od niego nie uciekną, pozostawił je ułożone na połowie niskiego stolika przy kanapach i ruszył przywitać Charlene. Od razu zauważył, że nie wyglądała dobrze, jednak nim zdążył jej zaproponować wstąpienie na herbatę ta postawiła sprawę jasno, że chciałaby od razu przejść do głównego celu ich spotkania.
– Oczywiście, daj mi moment – powiedział, naprędce wkładając buty i naciągając na lnianą koszulę ciemnoczerwony sweter. Był już kwiecień, powietrze było zdecydowanie wiosenne, lecz wciąż dość rześkie, zaś Farleyowi nie widziało się marznąć. Krzyknął w głąb domu, że idzie do lecznicy, po czym zamknął drzwi i zaczął prowadzić Charlene ścieżką wiodącą w las. – Jest stąd jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia-parę minut spacerem – oznajmił, kiedy zagłębiali się w las. Pogoda była naprawdę przyjemna, wręcz ożywcza. Alexander wziął kilka głębszych oddechów, zastanawiając się, dlaczego wcześniej nie wyszedł czytać na werandę. – Zacznę ci odpowiadać od końca. Lecznica jest bezpieczna, analizuję zaklęcia ochronne które miałyby sens żeby je nałożyć. Ale nie zamierzam ukrywać jej pod Fideliusem, więc zawsze istnieje jakieś ryzyko, że ktoś ją znajdzie – powiedział, nie zwodząc panny Leighton. Tak naprawdę nikt przecież nie mógł teraz czuć się bezpiecznie.
– Co do potrzebujących to zamierzam rozpuścić wici poprzez zaufane osoby, najprawdopodobniej też odezwę się do Proroka żeby i oni ogłosili, jak się z nami skontaktować. Opracowujemy też zaklęcie analogiczne do tego, którego używało czarodziejskie pogotowie ratunkowe – wyjaśniał dalej, wzrokiem to błądząc po świeżym, jasnozielonym listowiu, to zerkając na chudą i bladą twarz Charlie. Po kilku minutach z zadowoleniem zauważył, że wysiłek w postaci spaceru oraz świeże powietrze wywołały na jej lekko zbyt kościstych policzkach delikatny rumieniec. – Co do twojej roli to widzę ją właściwie tak, jak wyglądała ona w Mungu. Będę zaopatrywał cię w ingrediencje, a ty będziesz warzyć z nich ingrediencje potrzebne do funkcjonowania lecznicy. Nie mam niestety pracowni alchemicznej, bo będziemy zamiast niej potrzebować jeszcze jednego gabinetu z myślą o sytuacjach, kiedy potrzebne jest więcej intymności niż zapewnia to gabinet z dwoma kozetkami. Sprawy położnicze, takie rzeczy – wyjaśniał dalej, swoim głosem starając się jednak nie operować zbyt głośno, aby nie straszyć okolicznych ptaków. Te niestety przeważnie i tak uciekały, chowając się w głębi lasu.
– A co do moich planów to... sam nie wiem. Chcę pomagać ludziom, jak będzie to możliwe to rozbudować tę chatkę. Na ten moment jest tu przynajmniej czterech uzdrowicieli, dwóch ma się ze mną jeszcze skontaktować. Będziesz też ty, oczywiście jeżeli zechcesz. Oprócz tego w lecznicy będzie pracowała charłaczka-pielęgniarka wyszkolona w mugolskiej medycynie, a do pomocy będziemy mieć moją siostrę, też charłaczkę oraz mugola, kuzyna Bertiego – w miarę pokrótce przedstawił Charlene swoje plany i aktualny stan kadry lecznicy. Był dumny z tego, co udało się zorganizować przez ostatnie dwa tygodnie. Dwa tygodnie – jak teraz o tym myślał to tak właściwie prawie nie mieściło mu się to w głowie. Miał jednak wielu pomocników, zarówno czarujących jak i niemagicznych, a jak wiadomo dzięki współpracy wszystko potrafiło zadziać się zadziwiająco szybko.
Zapytany o odejście z Munga lekko wykrzywił usta, jakby zjadł coś kwaśnego i teraz chował swój niesmak. – Drugiego kwietnia zszedłem z dyżuru nocnego i już nie wróciłem. Popołudniu wysłałem przez sowę wypowiedzenie – powiedział tonem całkiem neutralnym. Był to zbiór faktów i jak takie właśnie starał się je traktować: fakty, nie emocje.
Wtedy jednak dotarli na polanę, na której końcowym skraju stała chatka, częściowo schowana za wysokimi, kwitnącymi na różowo krzewami. – To tutaj – powiedział, uśmiechając się ciepło i otwierając drzwi przed Charlene.
Był świadom tego, że nie tylko jego życie przeszło transformacje. Archibald w trzy dni po złożeniu wypowiedzenia w Mungu zdążył doprowadzić do szału siebie i przynajmniej połowę mieszkańców rodowej posiadłości Prewettów w Weymouth. Potrzebował spełniania się w zawodzie uzdrowiciela tak samo, jak nawet nie bardziej niż Alex. Farley zdawał sobie sprawę, że również i panna Leighton nie powróciła do pracy po pierwszym kwietnia, dlatego nie wahał się z wysłaniem do niej listu. To, co otrzymał w odpowiedzi potwierdziło jego obawy: Charlene zdawała się znajdować w dość podobnym miejscu co on sam nieco ponad pól roku temu. Potrzebowała pomocy i czy tego chciała czy nie, Alexander zamierzał jej ją zaoferować.
Pukanie do drzwi odciągnęło go od ksiąg, z których próbował przyswoić sobie podstawy zarządzania biznesem. Pożyczył je od Botta, któremu ich lektura (ale, jak to Bertie podkreślał, w głównej mierze też i praktyka) niezmiernie przysłużyła się przy otwieraniu jego cukierni na Ulicy Pokątnej. Wiedząc jednak, że o ile Sue nie przestawi gdzieś książek te od niego nie uciekną, pozostawił je ułożone na połowie niskiego stolika przy kanapach i ruszył przywitać Charlene. Od razu zauważył, że nie wyglądała dobrze, jednak nim zdążył jej zaproponować wstąpienie na herbatę ta postawiła sprawę jasno, że chciałaby od razu przejść do głównego celu ich spotkania.
– Oczywiście, daj mi moment – powiedział, naprędce wkładając buty i naciągając na lnianą koszulę ciemnoczerwony sweter. Był już kwiecień, powietrze było zdecydowanie wiosenne, lecz wciąż dość rześkie, zaś Farleyowi nie widziało się marznąć. Krzyknął w głąb domu, że idzie do lecznicy, po czym zamknął drzwi i zaczął prowadzić Charlene ścieżką wiodącą w las. – Jest stąd jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia-parę minut spacerem – oznajmił, kiedy zagłębiali się w las. Pogoda była naprawdę przyjemna, wręcz ożywcza. Alexander wziął kilka głębszych oddechów, zastanawiając się, dlaczego wcześniej nie wyszedł czytać na werandę. – Zacznę ci odpowiadać od końca. Lecznica jest bezpieczna, analizuję zaklęcia ochronne które miałyby sens żeby je nałożyć. Ale nie zamierzam ukrywać jej pod Fideliusem, więc zawsze istnieje jakieś ryzyko, że ktoś ją znajdzie – powiedział, nie zwodząc panny Leighton. Tak naprawdę nikt przecież nie mógł teraz czuć się bezpiecznie.
– Co do potrzebujących to zamierzam rozpuścić wici poprzez zaufane osoby, najprawdopodobniej też odezwę się do Proroka żeby i oni ogłosili, jak się z nami skontaktować. Opracowujemy też zaklęcie analogiczne do tego, którego używało czarodziejskie pogotowie ratunkowe – wyjaśniał dalej, wzrokiem to błądząc po świeżym, jasnozielonym listowiu, to zerkając na chudą i bladą twarz Charlie. Po kilku minutach z zadowoleniem zauważył, że wysiłek w postaci spaceru oraz świeże powietrze wywołały na jej lekko zbyt kościstych policzkach delikatny rumieniec. – Co do twojej roli to widzę ją właściwie tak, jak wyglądała ona w Mungu. Będę zaopatrywał cię w ingrediencje, a ty będziesz warzyć z nich ingrediencje potrzebne do funkcjonowania lecznicy. Nie mam niestety pracowni alchemicznej, bo będziemy zamiast niej potrzebować jeszcze jednego gabinetu z myślą o sytuacjach, kiedy potrzebne jest więcej intymności niż zapewnia to gabinet z dwoma kozetkami. Sprawy położnicze, takie rzeczy – wyjaśniał dalej, swoim głosem starając się jednak nie operować zbyt głośno, aby nie straszyć okolicznych ptaków. Te niestety przeważnie i tak uciekały, chowając się w głębi lasu.
– A co do moich planów to... sam nie wiem. Chcę pomagać ludziom, jak będzie to możliwe to rozbudować tę chatkę. Na ten moment jest tu przynajmniej czterech uzdrowicieli, dwóch ma się ze mną jeszcze skontaktować. Będziesz też ty, oczywiście jeżeli zechcesz. Oprócz tego w lecznicy będzie pracowała charłaczka-pielęgniarka wyszkolona w mugolskiej medycynie, a do pomocy będziemy mieć moją siostrę, też charłaczkę oraz mugola, kuzyna Bertiego – w miarę pokrótce przedstawił Charlene swoje plany i aktualny stan kadry lecznicy. Był dumny z tego, co udało się zorganizować przez ostatnie dwa tygodnie. Dwa tygodnie – jak teraz o tym myślał to tak właściwie prawie nie mieściło mu się to w głowie. Miał jednak wielu pomocników, zarówno czarujących jak i niemagicznych, a jak wiadomo dzięki współpracy wszystko potrafiło zadziać się zadziwiająco szybko.
Zapytany o odejście z Munga lekko wykrzywił usta, jakby zjadł coś kwaśnego i teraz chował swój niesmak. – Drugiego kwietnia zszedłem z dyżuru nocnego i już nie wróciłem. Popołudniu wysłałem przez sowę wypowiedzenie – powiedział tonem całkiem neutralnym. Był to zbiór faktów i jak takie właśnie starał się je traktować: fakty, nie emocje.
Wtedy jednak dotarli na polanę, na której końcowym skraju stała chatka, częściowo schowana za wysokimi, kwitnącymi na różowo krzewami. – To tutaj – powiedział, uśmiechając się ciepło i otwierając drzwi przed Charlene.
Podejrzewała, że nie była jedyną osobą, która porzuciła Munga. Prawdopodobnie sporo tych dobrych i prawych czarodziejów nie godzących się z obecnym porządkiem odeszło zarówno ze szpitala, jak i z ministerstwa. Dalsza praca tam byłaby nie tylko niebezpieczna, ale i pozbawiona głębszego sensu, skoro prawdziwi potrzebujący na pewno nie będą mogli się tam pojawić.
Tym sposobem, nie wracając początkiem kwietnia z urlopu wziętego po dowiedzeniu się o śmierci siostry, została bez pracy. Miała nadzieję, że jej rezygnację zrzucono na karb przeżytej straty i nie podejrzewano niczego więcej. Niemniej jednak potrzebowała pracy. Czegoś więcej niż tylko warzenia mikstur dla znajomych. Chciała pomagać na większą skalę, tak jak do tej pory czyniła to w Mungu. To było jej powołanie, z którym nie chciała się rozstawać. Potrzebowała czegoś, co przywróci jej chęci do życia i sprawi, że odzyska cel i powołanie. To pomogłoby jej nie zwariować.
Podchodząc pod dom Alexa poczuła nagłą niepewność. Może brało się to stąd, że to właśnie w tym miejscu opowiedział o zaginięciu Very. Miała też świadomość, że był prawdopodobnie ostatnią osobą, która widziała jej siostrę żywą. Na myśl o tym coś ścisnęło ją w środku, ale w tym samym momencie Farley pojawił się w drzwiach. Zamrugała i zlustrowała go wzrokiem, mając przy tym nadzieję, że jej kiepski stan nie rzucał się w oczy.
- Jasne – zgodziła się, grzecznie czekając, aż się ubierze. Razem ruszyli drogą, którą wskazał. Ścieżka wiodła w okrywający się wiosenną zielenią las; ta sceneria od razu spodobała się Charlie, odpowiadała jej bardziej niż miejskie krajobrazy Londynu. Rozkoszując się spacerem jednocześnie uważnie słuchała jego słów. Zdawała sobie sprawę, że ukrycie tego miejsca pod Fideliusem zamknęłoby je na potrzebujących, dlatego nawet nie pomyślała, że mógłby to zrobić. – Potrafię nakładać proste zabezpieczenia z użyciem transmutacji i eliksirów. A przynajmniej, uczę się to robić. Nic wielkiego, z całą pewnością znasz się na tym dużo lepiej, ale też mogę pomóc, jeśli uznasz, że któraś z tych dziedzin może się przydać do ochrony lecznicy – zaproponowała nieśmiało, choć wiedziała, że to Vera była prawdziwą specjalistką w nakładaniu zabezpieczeń z użyciem magii obronnej, w której Charlie radziła sobie zbyt słabo, by umieć jej użyć do ochrony jakiegokolwiek budynku. Ale miała inne umiejętności i atuty. Nie polegające na walce; gdyby ktoś postanowił napaść lecznicę, najprawdopodobniej wybrałaby ucieczkę. Miała nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale biorąc pod uwagę, że mieli tu przychodzić różni ludzie, było kwestią czasu, aż ktoś niepowołany trafi na trop tego miejsca. Tego się bała, nieustannie czując, że wojna dyszy jej w kark, że stanowi realne zagrożenie pomimo faktu, że nie angażowała się w walki i szerokim łukiem omijała Londyn. Nie czuła się bezpiecznie. Nigdzie, nawet w rodzinnej Kornwalii, do której powróciła po prawie sześciu latach życia w Londynie.
- Chcę pomagać. Brakuje mi tego, to było... nadal jest moje powołanie. Byłam szczęśliwa, wiedząc że moja praca pomaga ludziom i niesie dobro – mówiła; takie powołanie zrodziło się w niej z czasem, po śmierci Helen oraz pod wpływem samego kursu alchemicznego i późniejszej pracy. W Hogwarcie nie myślała jeszcze konkretnie o Mungu, dopiero gdy zmarła jej młodsza siostra, uświadomiła sobie, że to dużo lepsze niż praca w domu wzorem mamy. Że wtedy mogłaby być użyteczna dla większego grona czarodziejów niż tylko grupka rodziny i znajomych. Tym sposobem zmieniła własną tragedię sprzed kilku lat w coś dobrego. Nie pomogła siostrze, ale czyniła dobro dla wielu innych, którzy nawet o tym nie wiedzieli, bo eliksiry podawali uzdrowiciele, podczas gdy ona siedziała zamknięta w pracowni, tworząc kolejne medykamenty. – I rozumiem to. Choć nie ukrywam, wolałabym nie musieć warzyć eliksirów przy pacjentach, zwłaszcza w momentach większego rozgardiaszu. Alchemia lubi ciszę i spokój, więc będę wdzięczna za choć maleńki skrawek odosobnionej przestrzeni, w której zmieściłby się kociołek, przybory i oczywiście ingrediencje – zaznaczyła. Żeby się skupić i nie popełnić błędu potrzebowała ciszy i spokoju, poza tym krępowałoby ją, gdyby pacjenci przyglądali się jej pracy. Rozpraszałyby ją też jęki, krzyki i inne przykre, stresujące odgłosy związane z chorymi i rannymi. Wtedy mogłaby dużo łatwiej się pomylić, więc byłaby bardzo wdzięczna nawet za coś gabarytów komórki na miotły. Miała już pewne przyzwyczajenia i nawyki wyrobione latami pracy w Mungu, gdzie regularnie wpadali do pracowni uzdrowiciele i często pracowali też inni alchemicy i kursanci, ale nie mogli tam wchodzić pacjenci i przypadkowi goście, nigdy też mungowi alchemicy nie warzyli mikstur bezpośrednio na izbie przyjęć czy w salach chorych. – Coraz lepiej radzę sobie z transmutacją, w rozbudowie i modyfikacjach też mogłabym pomóc – dodała jeszcze, zdając sobie sprawę, że jej coraz lepsze władanie transmutacją mogło się przydać, by rzeczywiście jakiś skrawek przestrzeni sobie zapewnić. – To sporo nas będzie. Chętnie poznam ich wszystkich – zapewniła też, gdy wspomniał o innych potencjalnych współpracownikach, choć przypuszczała, że przynajmniej część z tych osób będzie jej znana, jeśli byli wśród nich inni uzdrowiciele Zakonu. – Przykro mi, że też musiałeś to zrobić – szepnęła. Podejrzewała i że dla niego była to strata, w końcu dopiero co skończył kurs i zaczął specjalizację, i nie dane mu było jej skończyć. Tak jak i ona nie nacieszyła się swoim nowym stanowiskiem. Niecałe półtora miesiąca, tylko tyle mogła się sprawdzać w roli alchemika jednego, stałego oddziału i opiekuna pracowni. Myśląc o jego specjalizacji, uświadomiła sobie nagle, że właściwie to przydałaby jej się wiedza Alexandra w jej własnym przypadku. – Będę chciała o czymś z tobą porozmawiać, zahaczającym o twoje... zainteresowania uzdrowicielskie. Ale to może zaczekać na koniec rozmowy, gdy już pokażesz mi wszystko, co powinnam zobaczyć.
Trudno było jej przyznać, że potrzebowała pomocy magipsychiatry. Choć nigdy nie była osobą, która stara się za wszelką cenę pozować na silną, to jednak było to dla niej krępujące. Ale fakt, że niedawno miała myśli samobójcze i stała już nawet na szczycie klifu, był alarmujący i świadczący o tym, że łamała się pod ciężarem swoich niedawnych trudności, i wciąż czuła się, jakby stała nad przepaścią, tym razem metaforyczną, a grunt usuwał jej się spod nóg, grożąc upadkiem.
Ich oczom ukazał się nieduży budyneczek ukryty pośród lasu, dobrze współgrający z krajobrazem.
- Ładnie tu – powiedziała, spoglądając na okryte różowym kwieciem krzewy. Gdy Alex otworzył drzwi, weszła do środka, rozglądając się uważnie. Pozwoliła się prowadzić, chcąc, by Alex pokazał jej każde z pomieszczeń i miejsce, które wytypował na jej stanowisko alchemiczne. – Od kiedy miałabym zacząć? I jakich eliksirów będziesz potrzebować, żeby były w stałym wyposażeniu? – zapytała, choć zdała sobie sprawę, że w tym momencie pewnie trudno było to przewidzieć, nie wiadomo jakie przypadki tu trafią. W Mungu każdy oddział miał swoją specyfikę, ale ta chatka będzie cała jak taki miniaturowy Mung zajmujący się wszystkim.
Tym sposobem, nie wracając początkiem kwietnia z urlopu wziętego po dowiedzeniu się o śmierci siostry, została bez pracy. Miała nadzieję, że jej rezygnację zrzucono na karb przeżytej straty i nie podejrzewano niczego więcej. Niemniej jednak potrzebowała pracy. Czegoś więcej niż tylko warzenia mikstur dla znajomych. Chciała pomagać na większą skalę, tak jak do tej pory czyniła to w Mungu. To było jej powołanie, z którym nie chciała się rozstawać. Potrzebowała czegoś, co przywróci jej chęci do życia i sprawi, że odzyska cel i powołanie. To pomogłoby jej nie zwariować.
Podchodząc pod dom Alexa poczuła nagłą niepewność. Może brało się to stąd, że to właśnie w tym miejscu opowiedział o zaginięciu Very. Miała też świadomość, że był prawdopodobnie ostatnią osobą, która widziała jej siostrę żywą. Na myśl o tym coś ścisnęło ją w środku, ale w tym samym momencie Farley pojawił się w drzwiach. Zamrugała i zlustrowała go wzrokiem, mając przy tym nadzieję, że jej kiepski stan nie rzucał się w oczy.
- Jasne – zgodziła się, grzecznie czekając, aż się ubierze. Razem ruszyli drogą, którą wskazał. Ścieżka wiodła w okrywający się wiosenną zielenią las; ta sceneria od razu spodobała się Charlie, odpowiadała jej bardziej niż miejskie krajobrazy Londynu. Rozkoszując się spacerem jednocześnie uważnie słuchała jego słów. Zdawała sobie sprawę, że ukrycie tego miejsca pod Fideliusem zamknęłoby je na potrzebujących, dlatego nawet nie pomyślała, że mógłby to zrobić. – Potrafię nakładać proste zabezpieczenia z użyciem transmutacji i eliksirów. A przynajmniej, uczę się to robić. Nic wielkiego, z całą pewnością znasz się na tym dużo lepiej, ale też mogę pomóc, jeśli uznasz, że któraś z tych dziedzin może się przydać do ochrony lecznicy – zaproponowała nieśmiało, choć wiedziała, że to Vera była prawdziwą specjalistką w nakładaniu zabezpieczeń z użyciem magii obronnej, w której Charlie radziła sobie zbyt słabo, by umieć jej użyć do ochrony jakiegokolwiek budynku. Ale miała inne umiejętności i atuty. Nie polegające na walce; gdyby ktoś postanowił napaść lecznicę, najprawdopodobniej wybrałaby ucieczkę. Miała nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale biorąc pod uwagę, że mieli tu przychodzić różni ludzie, było kwestią czasu, aż ktoś niepowołany trafi na trop tego miejsca. Tego się bała, nieustannie czując, że wojna dyszy jej w kark, że stanowi realne zagrożenie pomimo faktu, że nie angażowała się w walki i szerokim łukiem omijała Londyn. Nie czuła się bezpiecznie. Nigdzie, nawet w rodzinnej Kornwalii, do której powróciła po prawie sześciu latach życia w Londynie.
- Chcę pomagać. Brakuje mi tego, to było... nadal jest moje powołanie. Byłam szczęśliwa, wiedząc że moja praca pomaga ludziom i niesie dobro – mówiła; takie powołanie zrodziło się w niej z czasem, po śmierci Helen oraz pod wpływem samego kursu alchemicznego i późniejszej pracy. W Hogwarcie nie myślała jeszcze konkretnie o Mungu, dopiero gdy zmarła jej młodsza siostra, uświadomiła sobie, że to dużo lepsze niż praca w domu wzorem mamy. Że wtedy mogłaby być użyteczna dla większego grona czarodziejów niż tylko grupka rodziny i znajomych. Tym sposobem zmieniła własną tragedię sprzed kilku lat w coś dobrego. Nie pomogła siostrze, ale czyniła dobro dla wielu innych, którzy nawet o tym nie wiedzieli, bo eliksiry podawali uzdrowiciele, podczas gdy ona siedziała zamknięta w pracowni, tworząc kolejne medykamenty. – I rozumiem to. Choć nie ukrywam, wolałabym nie musieć warzyć eliksirów przy pacjentach, zwłaszcza w momentach większego rozgardiaszu. Alchemia lubi ciszę i spokój, więc będę wdzięczna za choć maleńki skrawek odosobnionej przestrzeni, w której zmieściłby się kociołek, przybory i oczywiście ingrediencje – zaznaczyła. Żeby się skupić i nie popełnić błędu potrzebowała ciszy i spokoju, poza tym krępowałoby ją, gdyby pacjenci przyglądali się jej pracy. Rozpraszałyby ją też jęki, krzyki i inne przykre, stresujące odgłosy związane z chorymi i rannymi. Wtedy mogłaby dużo łatwiej się pomylić, więc byłaby bardzo wdzięczna nawet za coś gabarytów komórki na miotły. Miała już pewne przyzwyczajenia i nawyki wyrobione latami pracy w Mungu, gdzie regularnie wpadali do pracowni uzdrowiciele i często pracowali też inni alchemicy i kursanci, ale nie mogli tam wchodzić pacjenci i przypadkowi goście, nigdy też mungowi alchemicy nie warzyli mikstur bezpośrednio na izbie przyjęć czy w salach chorych. – Coraz lepiej radzę sobie z transmutacją, w rozbudowie i modyfikacjach też mogłabym pomóc – dodała jeszcze, zdając sobie sprawę, że jej coraz lepsze władanie transmutacją mogło się przydać, by rzeczywiście jakiś skrawek przestrzeni sobie zapewnić. – To sporo nas będzie. Chętnie poznam ich wszystkich – zapewniła też, gdy wspomniał o innych potencjalnych współpracownikach, choć przypuszczała, że przynajmniej część z tych osób będzie jej znana, jeśli byli wśród nich inni uzdrowiciele Zakonu. – Przykro mi, że też musiałeś to zrobić – szepnęła. Podejrzewała i że dla niego była to strata, w końcu dopiero co skończył kurs i zaczął specjalizację, i nie dane mu było jej skończyć. Tak jak i ona nie nacieszyła się swoim nowym stanowiskiem. Niecałe półtora miesiąca, tylko tyle mogła się sprawdzać w roli alchemika jednego, stałego oddziału i opiekuna pracowni. Myśląc o jego specjalizacji, uświadomiła sobie nagle, że właściwie to przydałaby jej się wiedza Alexandra w jej własnym przypadku. – Będę chciała o czymś z tobą porozmawiać, zahaczającym o twoje... zainteresowania uzdrowicielskie. Ale to może zaczekać na koniec rozmowy, gdy już pokażesz mi wszystko, co powinnam zobaczyć.
Trudno było jej przyznać, że potrzebowała pomocy magipsychiatry. Choć nigdy nie była osobą, która stara się za wszelką cenę pozować na silną, to jednak było to dla niej krępujące. Ale fakt, że niedawno miała myśli samobójcze i stała już nawet na szczycie klifu, był alarmujący i świadczący o tym, że łamała się pod ciężarem swoich niedawnych trudności, i wciąż czuła się, jakby stała nad przepaścią, tym razem metaforyczną, a grunt usuwał jej się spod nóg, grożąc upadkiem.
Ich oczom ukazał się nieduży budyneczek ukryty pośród lasu, dobrze współgrający z krajobrazem.
- Ładnie tu – powiedziała, spoglądając na okryte różowym kwieciem krzewy. Gdy Alex otworzył drzwi, weszła do środka, rozglądając się uważnie. Pozwoliła się prowadzić, chcąc, by Alex pokazał jej każde z pomieszczeń i miejsce, które wytypował na jej stanowisko alchemiczne. – Od kiedy miałabym zacząć? I jakich eliksirów będziesz potrzebować, żeby były w stałym wyposażeniu? – zapytała, choć zdała sobie sprawę, że w tym momencie pewnie trudno było to przewidzieć, nie wiadomo jakie przypadki tu trafią. W Mungu każdy oddział miał swoją specyfikę, ale ta chatka będzie cała jak taki miniaturowy Mung zajmujący się wszystkim.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Alexander długo był szkolony do tego, aby rozpoznawać dolegliwości dręczące ludzi, z którymi się spotykał. Charlene mogła mieć nadzieję, że uzdrowiciel nie dostrzeże jej kiepskiego stanu, leczy były to nadzieje niezwykle płonne: musiałby mieć zaćmę na jednym oku i poważną wadę wzroku na drugim aby nie dostrzec krzyczących do niego symptomów. Zmęczenie! Bezsenność! Marazm! Chandra!
Swoje spostrzeżenia zostawił jednak na później, ponieważ ani panna Leighton nie był chyba zbyt skora w tej chwili do uzewnętrznień, ani nie był na to właściwy moment. Mieli pytania do zadania, odpowiedzi do udzielenia, spacer do odbycia i lecznicę do przeegzaminowania. Był to poniekąd moment podsumowania wszystkiego, co w kierunku otwarcia przybytku zrobił Alexander i pozostali: jeżeli Charlene nie zamierzała do nich dołączyć to Farley miał zderzyć się z potężnym problemem, jakim byłby brak wykwalifikowanego alchemika na pokładzie.
– Zabezpieczenia z użyciem eliksirów? Muszę przyznać, że nie spotkałem się jeszcze z nimi – albo tego nie pamiętam, dodał w myślach. Znał się na zabezpieczeniach głównie z obrony przed czarną magią, a także prostszymi z uroków – choć ostatnio podwoił swoje wysiłki w kierunku dokształcania się z zaklęć, co już odnosiło skutki. Przeszukując książki natknął się też na zabezpieczenie wykorzystujące magię leczniczą, co było sporym zaskoczeniem, ale jego formuła była dla młodego uzdrowiciela jeszcze zdecydowanie zbyt zawiła. Później, powiedział sobie wtedy, jednocześnie dokładnie kopiując ustęp o tym konkretnym czarze.
Uśmiechnął się ciepło i z widocznym zrozumieniem dla wyznania alchemiczki. Gwardzista też wiedział, że ciężko byłoby mu siedzieć na miejscu w czasie kiedy tyle osób potrzebowało jego umiejętności. Z tym samym zmagał się zresztą Archibald, który swoją skrajnie męczącą dla otoczenia bezczynnością niezwykle szybko zaczął doprowadzać pozostałych Prewettów do szału. – Jak raz zaczniesz pracować w szpitalu to bardzo ciężko wyplenić z siebie te zapędy – rzucił lekko żartobliwie, bo przecież zdawał sobie sprawę z tego, że ciężko było tak po prostu przestać leczyć. To siedziało w człowieku bardzo, bardzo głęboko. Na kolejne słowa czarownicy zareagował prędko, z delikatnym przejęciem, które odbiło się w szybko wyrażonym sprostowaniu. – Skądże! Oczywiście, że będziesz mieć miejsce dla siebie. Kawałek za chatką jest drewutnia. Nie jest zbyt pokaźna, ale przed końcem miesiąca stanie się pracownią alchemiczną. A przynajmniej taką mam nadzieję. Masz oczywiście wiele do powiedzenia w temacie tego, jak miałaby wyglądać, w końcu ma służyć tobie – powiedział, zerkając na Charlene. Chociaż nie chciał jeszcze niczego wyrokować to zapowiadało się chyba na to, że zakonniczka przyjmie jego propozycję – a na pewno chciał w to głęboko wierzyć.
Minęli kolejny zakręt ścieżki, powoli zbliżając się do miejsca ich przeznaczenia. Jeszcze pięć minut i spomiędzy drzew wychynie niewielka leśna polana i chatka wśród różanych krzewów. Rozmowa obrała jednak odrobinę inny kierunek niż lecznica, ale Alexandrowi to nie przeszkadzało. Właściwie to mało kto poświęcił uwagę temu, że i on musiał zrezygnować z pracy, którą kochał. Młody czarodziej niezwykle docenił ten fakt i zamierzał zrewanżować się szczerą odpowiedzią.
– Wiesz, myślę, że wyjdzie mi to na dobre. Lubiłem pracować w Mungu, czuję niesamowite przywiązanie do tego miejsca – odparł. Po utracie pamięci mocno bazował na swoich emocjach, a te związane z miejscem jego pracy były raczej pozytywne. – Ale prawda jest taka, że chociaż nie skończę specjalizacji to w lecznicy będę miał szersze pole do rozwoju. Kiedy wojna się skończy to wykwalifikowani uzdrowiciele i alchemicy wciąż będą potrzebni. Nie zamierzam zaniedbać moich umiejętności tylko dlatego, że muszę bardziej się natrudzić, aby móc się w nich realizować – oznajmił, kiedy dotarli na polanę.
– Oczywiście, jestem do twojej dyspozycji – z poważną miną i skinieniem głowy przyjął jej deklarację o chęci rozmowy, lecz na komentarz o urodzie tego miejsca zareagował już z uśmiechem: jemu też niezwykle tu się podobało, a wiosna wydawała się w tym roku wyjątkowo ładna.
Zaprosił czarownicę do środka, przeprowadził przez korytarz do gabinetu, który grubą, szmaragdowozieloną kotarą został przedzielony na dwa stanowiska. Wskazał łazienkę i składzik na miotły, a także zaprowadził po stromych schodkach na piętro, gdzie mieściło się zaplecze. Wyszli potem z budynku i okrążyli go, kierując się na tyły, gdzie kawałek za lecznicą stała drewutnie. – Kończymy gromadzić potrzebne środki i właściwie pojutrze moglibyśmy zacząć. Potrzebowałby tylko paru eliksirów, ponieważ nie wszystko mam u siebie w domu na stanie – powiedział, kiedy stanęli u wejścia do drewutni. Alexander miał w Kurniku spory kawałek apteki, ale wciąż nie posiadał wszystkich specyfików niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania lecznicy.
Uzdrowiciel otworzył znów drzwi przed alchemiczką. Drewutnia została już bowiem zabudowana z każdej strony, miała też okna. Wnętrze było mniejsze niż pracownie alchemiczne w Mungu, ale powinno być dostatecznie wygodne dla jednego alchemika. Spojrzał na Charlene gdy się odezwała i wstrzymał na moment oddech. Na Merlina, czy ona właśnie się zgodziła? – Od razu. Jeżeli jesteś chętna to nie ma co tracić czasu. Na stałe wyposażenie będę potrzebował standardowego zestawu oddziału wypadków przedmiotowych: antidota, mikstury regenerujące i wzmacniające, znieczulające. Do tego pojedyncze sztuki leków na choroby zakaźne i tych stosowanych na magipsychiatrii. A na bieżąco jakieś rzadziej spotykane wywary w zależności od sytuacji – powiedział, po czym z kieszeni wyciągnął złożony kawałek pergaminu. – Zrobiłem listę, czego brakuje mi w tej chwili – powiedział, wyciągając kartkę w stronę Charlene. – Nie mam za bardzo doświadczenia w zarządzaniu, ledwo zacząłem tak naprawdę pracować ze stażystami pod sobą, a odszedłem. Na początku może być więc trochę chaotycznie, będę musiał rozeznać się co i jak – powiedział, mając nadzieję, że zrozumie i wybaczy mu potknięcia. Nie spodziewał się, że wszystko będzie idealnie od pierwszych dni: potrzebował czasu aby wyrobić sobie nową metodologię pracy i odnaleźć się w o wiele szerzej zakrojonych obowiązkach.
Spojrzał po tym wyczekująco na pannę Leighton, czekając na pytania... bądź o, o czym chciała z nim porozmawiać. Nie naciskał jednak: rzadko kiedy to zresztą robił, ponieważ jego zdaniem jeżeli ktoś chciał coś z siebie wyrzucić to potrzebował zrobić to we własnym czasie.
Swoje spostrzeżenia zostawił jednak na później, ponieważ ani panna Leighton nie był chyba zbyt skora w tej chwili do uzewnętrznień, ani nie był na to właściwy moment. Mieli pytania do zadania, odpowiedzi do udzielenia, spacer do odbycia i lecznicę do przeegzaminowania. Był to poniekąd moment podsumowania wszystkiego, co w kierunku otwarcia przybytku zrobił Alexander i pozostali: jeżeli Charlene nie zamierzała do nich dołączyć to Farley miał zderzyć się z potężnym problemem, jakim byłby brak wykwalifikowanego alchemika na pokładzie.
– Zabezpieczenia z użyciem eliksirów? Muszę przyznać, że nie spotkałem się jeszcze z nimi – albo tego nie pamiętam, dodał w myślach. Znał się na zabezpieczeniach głównie z obrony przed czarną magią, a także prostszymi z uroków – choć ostatnio podwoił swoje wysiłki w kierunku dokształcania się z zaklęć, co już odnosiło skutki. Przeszukując książki natknął się też na zabezpieczenie wykorzystujące magię leczniczą, co było sporym zaskoczeniem, ale jego formuła była dla młodego uzdrowiciela jeszcze zdecydowanie zbyt zawiła. Później, powiedział sobie wtedy, jednocześnie dokładnie kopiując ustęp o tym konkretnym czarze.
Uśmiechnął się ciepło i z widocznym zrozumieniem dla wyznania alchemiczki. Gwardzista też wiedział, że ciężko byłoby mu siedzieć na miejscu w czasie kiedy tyle osób potrzebowało jego umiejętności. Z tym samym zmagał się zresztą Archibald, który swoją skrajnie męczącą dla otoczenia bezczynnością niezwykle szybko zaczął doprowadzać pozostałych Prewettów do szału. – Jak raz zaczniesz pracować w szpitalu to bardzo ciężko wyplenić z siebie te zapędy – rzucił lekko żartobliwie, bo przecież zdawał sobie sprawę z tego, że ciężko było tak po prostu przestać leczyć. To siedziało w człowieku bardzo, bardzo głęboko. Na kolejne słowa czarownicy zareagował prędko, z delikatnym przejęciem, które odbiło się w szybko wyrażonym sprostowaniu. – Skądże! Oczywiście, że będziesz mieć miejsce dla siebie. Kawałek za chatką jest drewutnia. Nie jest zbyt pokaźna, ale przed końcem miesiąca stanie się pracownią alchemiczną. A przynajmniej taką mam nadzieję. Masz oczywiście wiele do powiedzenia w temacie tego, jak miałaby wyglądać, w końcu ma służyć tobie – powiedział, zerkając na Charlene. Chociaż nie chciał jeszcze niczego wyrokować to zapowiadało się chyba na to, że zakonniczka przyjmie jego propozycję – a na pewno chciał w to głęboko wierzyć.
Minęli kolejny zakręt ścieżki, powoli zbliżając się do miejsca ich przeznaczenia. Jeszcze pięć minut i spomiędzy drzew wychynie niewielka leśna polana i chatka wśród różanych krzewów. Rozmowa obrała jednak odrobinę inny kierunek niż lecznica, ale Alexandrowi to nie przeszkadzało. Właściwie to mało kto poświęcił uwagę temu, że i on musiał zrezygnować z pracy, którą kochał. Młody czarodziej niezwykle docenił ten fakt i zamierzał zrewanżować się szczerą odpowiedzią.
– Wiesz, myślę, że wyjdzie mi to na dobre. Lubiłem pracować w Mungu, czuję niesamowite przywiązanie do tego miejsca – odparł. Po utracie pamięci mocno bazował na swoich emocjach, a te związane z miejscem jego pracy były raczej pozytywne. – Ale prawda jest taka, że chociaż nie skończę specjalizacji to w lecznicy będę miał szersze pole do rozwoju. Kiedy wojna się skończy to wykwalifikowani uzdrowiciele i alchemicy wciąż będą potrzebni. Nie zamierzam zaniedbać moich umiejętności tylko dlatego, że muszę bardziej się natrudzić, aby móc się w nich realizować – oznajmił, kiedy dotarli na polanę.
– Oczywiście, jestem do twojej dyspozycji – z poważną miną i skinieniem głowy przyjął jej deklarację o chęci rozmowy, lecz na komentarz o urodzie tego miejsca zareagował już z uśmiechem: jemu też niezwykle tu się podobało, a wiosna wydawała się w tym roku wyjątkowo ładna.
Zaprosił czarownicę do środka, przeprowadził przez korytarz do gabinetu, który grubą, szmaragdowozieloną kotarą został przedzielony na dwa stanowiska. Wskazał łazienkę i składzik na miotły, a także zaprowadził po stromych schodkach na piętro, gdzie mieściło się zaplecze. Wyszli potem z budynku i okrążyli go, kierując się na tyły, gdzie kawałek za lecznicą stała drewutnie. – Kończymy gromadzić potrzebne środki i właściwie pojutrze moglibyśmy zacząć. Potrzebowałby tylko paru eliksirów, ponieważ nie wszystko mam u siebie w domu na stanie – powiedział, kiedy stanęli u wejścia do drewutni. Alexander miał w Kurniku spory kawałek apteki, ale wciąż nie posiadał wszystkich specyfików niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania lecznicy.
Uzdrowiciel otworzył znów drzwi przed alchemiczką. Drewutnia została już bowiem zabudowana z każdej strony, miała też okna. Wnętrze było mniejsze niż pracownie alchemiczne w Mungu, ale powinno być dostatecznie wygodne dla jednego alchemika. Spojrzał na Charlene gdy się odezwała i wstrzymał na moment oddech. Na Merlina, czy ona właśnie się zgodziła? – Od razu. Jeżeli jesteś chętna to nie ma co tracić czasu. Na stałe wyposażenie będę potrzebował standardowego zestawu oddziału wypadków przedmiotowych: antidota, mikstury regenerujące i wzmacniające, znieczulające. Do tego pojedyncze sztuki leków na choroby zakaźne i tych stosowanych na magipsychiatrii. A na bieżąco jakieś rzadziej spotykane wywary w zależności od sytuacji – powiedział, po czym z kieszeni wyciągnął złożony kawałek pergaminu. – Zrobiłem listę, czego brakuje mi w tej chwili – powiedział, wyciągając kartkę w stronę Charlene. – Nie mam za bardzo doświadczenia w zarządzaniu, ledwo zacząłem tak naprawdę pracować ze stażystami pod sobą, a odszedłem. Na początku może być więc trochę chaotycznie, będę musiał rozeznać się co i jak – powiedział, mając nadzieję, że zrozumie i wybaczy mu potknięcia. Nie spodziewał się, że wszystko będzie idealnie od pierwszych dni: potrzebował czasu aby wyrobić sobie nową metodologię pracy i odnaleźć się w o wiele szerzej zakrojonych obowiązkach.
Spojrzał po tym wyczekująco na pannę Leighton, czekając na pytania... bądź o, o czym chciała z nim porozmawiać. Nie naciskał jednak: rzadko kiedy to zresztą robił, ponieważ jego zdaniem jeżeli ktoś chciał coś z siebie wyrzucić to potrzebował zrobić to we własnym czasie.
Tak jak Alexander potrzebował alchemika, tak i ona potrzebowała pracy. Nie tyle dla pieniędzy, a przede wszystkim dla spełnienia swojej potrzeby niesienia pomocy, dla rozwoju oraz dlatego, że znalezienie absorbującego czas i myśli zajęcia odciągnie ją trochę od depresji. Dlatego zgodziła się tu przybyć i zobaczyć lecznicę na własne oczy, a także dowiedzieć, jak wyglądałaby jej praca.
Zdawała sobie sprawę z tego, że była naprawdę dobrym alchemikiem i Alexandrowi trudno byłoby znaleźć kogoś lepszego, tym bardziej że teraz siłą rzeczy był ograniczony w wyborze i nie mógł sprowadzić tu kogoś niezaufanego, kto mógłby stanowić potencjalne zagrożenie.
- Nie jest ich wiele, ale ostatnio, porządkując książki Very, natknęłam się na wzmianki o takowych i myślę, że potrafiłabym poradzić sobie z większością z nich – powiedziała, nieco bezwiednie bawiąc się końcówką warkocza. – Jest na przykład takie, które sprawia, że niepowołane osoby zaczynają odczuwać senność i stracą przytomność, jeśli na czas się nie oddalą. Taki efekt można osiągnąć za sprawą odpowiednio dobranych roślin.
Sama zamierzała się nim zainteresować, była pewna, że leżało w jej zasięgu. Może niekoniecznie nadawałoby się do lecznicy, ale na prywatne domy jak najbardziej.
- Masz rację, bardzo ciężko. To nie jest taka zwykła praca, a powołanie. – Może nie dla każdego, ale dla niej na pewno. Pamiętała jednak, że nie wszyscy uzdrowiciele byli altruistami, niektórzy stanowili raczej typ karierowiczów lubiących mieć władzę nad innymi oraz stały dopływ dobrego zarobku. – Byłoby idealnie. Myślę, że dla mnie jednej nawet taka drewutnia mogłaby wystarczyć. Byle tylko zmieścił się kociołek i przybory, i było trochę światła. Ale transmutacja naprawdę działa cuda, jeśli chodzi o dostosowywanie przestrzeni. – Charlie, która po ustaniu anomalii znów zaczęła mocniej interesować się transmutacją, musiała to przyznać. Ta dziedzina magii była bardzo ciekawa i przydatna.
Okolica lecznicy była ładna i alchemiczka od razu poczuła się w tym miejscu dobrze, nawet jeśli temat, który poruszali, nie był łatwy, bo oboje stracili pracę, którą kochali.
- Też lubiłam, nawet jeśli niektórzy byli... no cóż, niezbyt przyjemni. Ale skoro tak to wygląda, to musimy radzić sobie inaczej... A decyzja o stworzeniu własnej lecznicy na pewno była z twojej strony odważna. – W końcu dotychczas to Mung był w tym kraju głównym miejscem leczenia chorych czarodziejów. Ale czasy wymagały pewnych zmian, skoro Londyn nie był dostępny dla każdego. Nie można było zostawić tych ludzi na pastwę losu. – Kiedy wszystko się skończy, to może będziemy mogli wrócić. Jeśli przeżyjemy – dodała. Jeśli Mung nadal będzie stać i jeśli oboje dożyją czasów pokoju, to może czarodziejski szpital chętnie znowu przygarnie zdolnego uzdrowiciela i alchemiczkę. Tej nadziei mogli się trzymać, w międzyczasie działając w inny sposób, na pewno lepszy niż zupełne porzucenie swoich zajęć. – Mam pewne wyrzuty sumienia, że zrobiłam to tak bez słowa, ale... czułam, że kontaktowanie się z kimkolwiek z Munga byłoby zbyt... trudne. No i nie mam pewności, komu z tych, którzy nie należą do Zakonu, mogę ufać. – Dlatego zniknęła bez słowa, z czym nie czuła się dobrze ani w odniesieniu do porzucenia pracy, ani do znajomych z Londynu, od których nagle się odcięła. Ale obecna sytuacja była skomplikowana, Charlie najpierw straciła siostrę, a potem uciekła z miasta i próbowała na nowo poskładać swoje życie w całość.
Obejrzała każdy zakamarek, który jej pokazał, kiwając z aprobatą głową.
- Tu też mi się podoba – rzekła. Miała nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i lecznica będzie działać bez komplikacji.
Po obejrzeniu środka Alex zaprowadził ją do drewutni, która miała zostać przerobiona na pracownię. To miejsce zaciekawiło ją najbardziej, w końcu to tu najprawdopodobniej będzie pracować.
- Myślę, że wystarczy tu dla mnie miejsca. Trzeba tylko trochę urządzić i wstawić potrzebny sprzęt. O kociołki, wagi i inne mogę zatroszczyć się sama, bo na pewno w domu mam takie, z których mniej korzystam. – Jako profesjonalny alchemik miała więcej niż jeden kociołek i wagę, nie ze wszystkich korzystała, więc coś mogła przynieść tutaj, żeby mieć w czym tworzyć mikstury. – Jestem chętna. Nie wyobrażam sobie życia bez alchemii i pomagania potrzebującym. A jeśli chodzi o eliksiry, to na początek mogłabym uwarzyć coś w domu i po prostu dostarczyć je tutaj, żeby coś już było w lecznicy zanim pracownia będzie gotowa – zaproponowała, przyjmując od niego listę potrzebnych eliksirów. Wszystkie potrafiła uwarzyć, żaden nie powinien stanowić problemu. W gruncie rzeczy lista zapotrzebowania była podobna jak w Mungu. – Na pewno dasz sobie radę. Jesteśmy w tym wszyscy razem i musimy sobie pomagać – próbowała go pocieszyć. Sama też nie miała wielkiego doświadczenia w zarządzaniu, bo niedługo pocieszyła się swoim awansem na opiekuna pracowni. Ale przez te półtora miesiąca czegoś tam się dowiedziała odnośnie tego, jak sprawić, by pracownia będąca pod jej pieczą wydawała na czas wszystkie potrzebne eliksiry.
Na dłuższą chwilę umilkła, rozglądając się po wnętrzu drewutni i rozplanowując w myślach, co w niej umieści i w jakich miejscach. Przesunęła palcami po drewnianej ścianie i przeszła od jednej ściany do drugiej, by wytypować odpowiednie miejsce na stół alchemiczny. Dopiero po chwili odwróciła się z powrotem w stronę Farleya. Musiała być szczera, skoro miała dla niego pracować. Musiał wiedzieć, że właśnie przyjmował osobę nie do końca stabilną emocjonalnie, która dwa tygodnie temu próbowała się targnąć na własne życie.
- Czuję też, że skoro mamy razem pracować, to... to powinnam być z tobą szczera. Nie tylko jako z pracodawcą, ale też gwardzistą. Tym bardziej, że nie było mnie na poprzednim spotkaniu, nie wysłałam raportu z misji. Wiem, że zawaliłam sprawę, ale... przełom miesięcy był dla mnie bardzo trudny – zaczęła, mając nadzieję, że może on, jako magipsychiatra, będzie wiedział, co z tym fantem począć. A jako gwardzista postara się zrozumieć, dlaczego nie wypełniła zobowiązań tak jak należy. – Dwudziestego drugiego marca dowiedziałam się o znalezieniu ciała Very. Spędziłam kilka dni jako kot, po pogrzebie wróciłam do Londynu jedynie na kilka dni i podjęłam decyzję o wyprowadzce, a gdy dowiedziałam się, co się tam wydarzyło, jak... okropny i niebezpieczny obrót przybrała obecna sytuacja... chciałam ze sobą skończyć. Dołączyć do mojej siostry. Zakończyć swoje życie na własnych warunkach i możliwie szybko. Tyle że... nawet na to okazałam się zbyt tchórzliwa.
Zarumieniła się i spuściła wzrok, bo nie było łatwo jej się tym dzielić. Niby wiedziała że Alex jest uzdrowicielem, że na jego specjalizacji słuchanie o takich rzeczach to codzienność, ale i tak krępowało ją to. Czuła się tak słaba i żałosna, choć biorąc pod uwagę nagromadzenie dramatów, trudno się dziwić, że zaczęła pękać. Nigdy nie została zahartowana i uodporniona. Utrata siostry i pracy, depresja matki, wydarzenia w Londynie, strach przed wojną i wrogami, a w jakiś sposób i nieodwzajemniona miłość podcinały jej skrzydła, ciągnęły ją w dół i nie pozwalały żyć tak jak do tej pory. Nieprzyjemne obrazy nękały ją, gdy zamykała oczy i próbowała zasnąć, miała też koszmary, a w ciągu dnia, mimo wyszukiwania sobie różnych zajęć, także czasem ją to wszystko nawiedzało. Złośliwy głosik w głowie znów kusił wizją pójścia na klif, choć wtedy przypominała sobie to wszystko, dla czego warto żyć, i starała się funkcjonować. Wstawać rano z łóżka, zajmować się zwierzętami, sadzić zioła wokół domu i warzyć mikstury. Byle nie zwariować.
Zdawała sobie sprawę z tego, że była naprawdę dobrym alchemikiem i Alexandrowi trudno byłoby znaleźć kogoś lepszego, tym bardziej że teraz siłą rzeczy był ograniczony w wyborze i nie mógł sprowadzić tu kogoś niezaufanego, kto mógłby stanowić potencjalne zagrożenie.
- Nie jest ich wiele, ale ostatnio, porządkując książki Very, natknęłam się na wzmianki o takowych i myślę, że potrafiłabym poradzić sobie z większością z nich – powiedziała, nieco bezwiednie bawiąc się końcówką warkocza. – Jest na przykład takie, które sprawia, że niepowołane osoby zaczynają odczuwać senność i stracą przytomność, jeśli na czas się nie oddalą. Taki efekt można osiągnąć za sprawą odpowiednio dobranych roślin.
Sama zamierzała się nim zainteresować, była pewna, że leżało w jej zasięgu. Może niekoniecznie nadawałoby się do lecznicy, ale na prywatne domy jak najbardziej.
- Masz rację, bardzo ciężko. To nie jest taka zwykła praca, a powołanie. – Może nie dla każdego, ale dla niej na pewno. Pamiętała jednak, że nie wszyscy uzdrowiciele byli altruistami, niektórzy stanowili raczej typ karierowiczów lubiących mieć władzę nad innymi oraz stały dopływ dobrego zarobku. – Byłoby idealnie. Myślę, że dla mnie jednej nawet taka drewutnia mogłaby wystarczyć. Byle tylko zmieścił się kociołek i przybory, i było trochę światła. Ale transmutacja naprawdę działa cuda, jeśli chodzi o dostosowywanie przestrzeni. – Charlie, która po ustaniu anomalii znów zaczęła mocniej interesować się transmutacją, musiała to przyznać. Ta dziedzina magii była bardzo ciekawa i przydatna.
Okolica lecznicy była ładna i alchemiczka od razu poczuła się w tym miejscu dobrze, nawet jeśli temat, który poruszali, nie był łatwy, bo oboje stracili pracę, którą kochali.
- Też lubiłam, nawet jeśli niektórzy byli... no cóż, niezbyt przyjemni. Ale skoro tak to wygląda, to musimy radzić sobie inaczej... A decyzja o stworzeniu własnej lecznicy na pewno była z twojej strony odważna. – W końcu dotychczas to Mung był w tym kraju głównym miejscem leczenia chorych czarodziejów. Ale czasy wymagały pewnych zmian, skoro Londyn nie był dostępny dla każdego. Nie można było zostawić tych ludzi na pastwę losu. – Kiedy wszystko się skończy, to może będziemy mogli wrócić. Jeśli przeżyjemy – dodała. Jeśli Mung nadal będzie stać i jeśli oboje dożyją czasów pokoju, to może czarodziejski szpital chętnie znowu przygarnie zdolnego uzdrowiciela i alchemiczkę. Tej nadziei mogli się trzymać, w międzyczasie działając w inny sposób, na pewno lepszy niż zupełne porzucenie swoich zajęć. – Mam pewne wyrzuty sumienia, że zrobiłam to tak bez słowa, ale... czułam, że kontaktowanie się z kimkolwiek z Munga byłoby zbyt... trudne. No i nie mam pewności, komu z tych, którzy nie należą do Zakonu, mogę ufać. – Dlatego zniknęła bez słowa, z czym nie czuła się dobrze ani w odniesieniu do porzucenia pracy, ani do znajomych z Londynu, od których nagle się odcięła. Ale obecna sytuacja była skomplikowana, Charlie najpierw straciła siostrę, a potem uciekła z miasta i próbowała na nowo poskładać swoje życie w całość.
Obejrzała każdy zakamarek, który jej pokazał, kiwając z aprobatą głową.
- Tu też mi się podoba – rzekła. Miała nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i lecznica będzie działać bez komplikacji.
Po obejrzeniu środka Alex zaprowadził ją do drewutni, która miała zostać przerobiona na pracownię. To miejsce zaciekawiło ją najbardziej, w końcu to tu najprawdopodobniej będzie pracować.
- Myślę, że wystarczy tu dla mnie miejsca. Trzeba tylko trochę urządzić i wstawić potrzebny sprzęt. O kociołki, wagi i inne mogę zatroszczyć się sama, bo na pewno w domu mam takie, z których mniej korzystam. – Jako profesjonalny alchemik miała więcej niż jeden kociołek i wagę, nie ze wszystkich korzystała, więc coś mogła przynieść tutaj, żeby mieć w czym tworzyć mikstury. – Jestem chętna. Nie wyobrażam sobie życia bez alchemii i pomagania potrzebującym. A jeśli chodzi o eliksiry, to na początek mogłabym uwarzyć coś w domu i po prostu dostarczyć je tutaj, żeby coś już było w lecznicy zanim pracownia będzie gotowa – zaproponowała, przyjmując od niego listę potrzebnych eliksirów. Wszystkie potrafiła uwarzyć, żaden nie powinien stanowić problemu. W gruncie rzeczy lista zapotrzebowania była podobna jak w Mungu. – Na pewno dasz sobie radę. Jesteśmy w tym wszyscy razem i musimy sobie pomagać – próbowała go pocieszyć. Sama też nie miała wielkiego doświadczenia w zarządzaniu, bo niedługo pocieszyła się swoim awansem na opiekuna pracowni. Ale przez te półtora miesiąca czegoś tam się dowiedziała odnośnie tego, jak sprawić, by pracownia będąca pod jej pieczą wydawała na czas wszystkie potrzebne eliksiry.
Na dłuższą chwilę umilkła, rozglądając się po wnętrzu drewutni i rozplanowując w myślach, co w niej umieści i w jakich miejscach. Przesunęła palcami po drewnianej ścianie i przeszła od jednej ściany do drugiej, by wytypować odpowiednie miejsce na stół alchemiczny. Dopiero po chwili odwróciła się z powrotem w stronę Farleya. Musiała być szczera, skoro miała dla niego pracować. Musiał wiedzieć, że właśnie przyjmował osobę nie do końca stabilną emocjonalnie, która dwa tygodnie temu próbowała się targnąć na własne życie.
- Czuję też, że skoro mamy razem pracować, to... to powinnam być z tobą szczera. Nie tylko jako z pracodawcą, ale też gwardzistą. Tym bardziej, że nie było mnie na poprzednim spotkaniu, nie wysłałam raportu z misji. Wiem, że zawaliłam sprawę, ale... przełom miesięcy był dla mnie bardzo trudny – zaczęła, mając nadzieję, że może on, jako magipsychiatra, będzie wiedział, co z tym fantem począć. A jako gwardzista postara się zrozumieć, dlaczego nie wypełniła zobowiązań tak jak należy. – Dwudziestego drugiego marca dowiedziałam się o znalezieniu ciała Very. Spędziłam kilka dni jako kot, po pogrzebie wróciłam do Londynu jedynie na kilka dni i podjęłam decyzję o wyprowadzce, a gdy dowiedziałam się, co się tam wydarzyło, jak... okropny i niebezpieczny obrót przybrała obecna sytuacja... chciałam ze sobą skończyć. Dołączyć do mojej siostry. Zakończyć swoje życie na własnych warunkach i możliwie szybko. Tyle że... nawet na to okazałam się zbyt tchórzliwa.
Zarumieniła się i spuściła wzrok, bo nie było łatwo jej się tym dzielić. Niby wiedziała że Alex jest uzdrowicielem, że na jego specjalizacji słuchanie o takich rzeczach to codzienność, ale i tak krępowało ją to. Czuła się tak słaba i żałosna, choć biorąc pod uwagę nagromadzenie dramatów, trudno się dziwić, że zaczęła pękać. Nigdy nie została zahartowana i uodporniona. Utrata siostry i pracy, depresja matki, wydarzenia w Londynie, strach przed wojną i wrogami, a w jakiś sposób i nieodwzajemniona miłość podcinały jej skrzydła, ciągnęły ją w dół i nie pozwalały żyć tak jak do tej pory. Nieprzyjemne obrazy nękały ją, gdy zamykała oczy i próbowała zasnąć, miała też koszmary, a w ciągu dnia, mimo wyszukiwania sobie różnych zajęć, także czasem ją to wszystko nawiedzało. Złośliwy głosik w głowie znów kusił wizją pójścia na klif, choć wtedy przypominała sobie to wszystko, dla czego warto żyć, i starała się funkcjonować. Wstawać rano z łóżka, zajmować się zwierzętami, sadzić zioła wokół domu i warzyć mikstury. Byle nie zwariować.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Brwi Alexandra uniosły się wyżej na czoło, kiedy Charlene zaczęła opowiadać mu o zabezpieczeniach wykorzystujących eliksiry. Brzmiało to co najmniej ciekawie: na tyle, że chociaż uzdrowiciel zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej jego umiejętności z dziedziny alchemii będą niewystarczające do ich nałożenia to wciąż chciał o tym temacie coś więcej poczytać. Oczywiście kiedy już upora się z ekonomią i z czekającymi na niego księgami o numerologii. Spektakularny nieszczęśliwy wypadek z lekcji prowadzonej przed Ulyssesa wciąż pozostawał w młodzieńcze niezwykle żywym wspomnieniem – zarazem także i dość upokarzającym – i dla zamazania tej sytuacji Farley starał się także ćwiczyć umysł i na numerologicznych pismach. Z próby na próbę uruchomienia świstoklika był coraz pewniejszy w swych działaniach, co tylko budziło w nim dalszą chęć zgłębiania tej nauki. Szkoda, że doba nie składała się z czterdziestu ośmiu godzin.
Alexander poczuł się poniekąd zrozumiany, bo chociaż Charlene nie była uzdrowicielką to dzieliła z nim obszar zainteresowań i życiowego powołania. Miał też wrażenie, że i pannie Leighton jakoś dobrze było wyrzucić z siebie te tęsknoty za Mungiem. Ich rzeczywistość stała się kompletnie smutna pod tym względem: miejsce, które do tej pory było utożsamiane z bezpieczeństwem i zwyczajnie dobrem nie stało już dla tych samych ideałów co wcześniej, dla tych ideałów, które oni wciąż niezmiennie wyznawali.
– Nawet nie wiesz, jak dobrze to słyszeć – odparł z wyraźną ulgą w głosie, kiedy alchemiczka przyznała, że drewutnia wydaje się w porządku. – Jeżeli zechciałabyś użyczyć trochę transmutacyjnych zdolności to byłbym wdzięczny – powiedział zaraz, bo chociaż Sue pomagała mu tu i tam z transmutacją, to jednak panna Leighton miała okupować budkę za lecznicą i niewątpliwie najlepiej wiedziała, co i jak trzeba było zrobić. Uśmiech na twarzy Alexandra zaraz jednak zmienił się na bardziej smutny. – O ile przeżyjemy – przyznał, kiwając raz głową. Ta myśl nieustannie do niego powracała, dokładnie w tej formie. Jeżeli przeżyję. Przypomnienie o tym, żeby nie robić planów na przyszłość, bo jego własna przyszłość nie istniała tak długo, jak długo trwała ta wojna.
– Też nikomu nic nie powiedziałem. Wróciłem w kwietniu tylko raz, zaraz po czystce żeby wyciągnąć Skamandera z oddziałów pozaklęciowych. Po tym co zrobiło biuro aurorów lepiej było nie ryzykować, że ktoś sobie o nim tam przypomni. Zwłaszcza po jawnej deklaracji jego poglądów na szczycie – przyznał, stając naprzeciwko Charlene i wykonując ramionami ruch przypominający wzruszenie, jak gdyby nie było zbyt wiele do debatowania w tej decyzji. Przyjęcie Skamandera pod własny dach było jednym z wielu zwrotów akcji w tym miesiącu, a było ich już tyle, że Farley gubił rachubę.
Pozytywnym zwrotem wydarzeń było jednak przystanie Charlene na jego propozycję. Spadł mu kamień z serca: jedno zmartwienie na barkach mniej.
– Dziękuję. To naprawdę wiele dla mnie znaczy – uśmiechnął się, a z gestu tego promieniowały nieprzebrane ilości wdzięczności. Zaraz jednak młody Gwardzista spoważniał, bo rozmowa przybrała inny kierunek.
– Dostaliśmy raport od Roselyn, padły też głosy że jesteś cała, więc nie chciałem już naciskać – wyjaśnił prędko kwestię raportów, ale zaraz zamilknął, pozwalając Charlene wyrzucić z siebie to, co wyraźnie jej ciążyło. Pod wpływem jej słów wyraz twarzy Alexandra złagodniał, a spojrzenie jego burzowych tęczówek stało się odrobinę cieplejsze. – Chodź – powiedział kiedy zamilknęła i podszedł odrobinę bliżej, otwierając ramiona, żeby ją objąć. Nikt ich tu nie widział, a Charlene wyglądała, jakby chciała się gdzieś schować.
Nie był może najlepszym materiałem do przytulania, zdecydowanie szczupły i kościsty, jednak wciąż pozostawał przyjemnie ciepły i otoczony jakby kojącą otoczką białej magii, która kursowała w jego ciele wraz z krwią pompowaną przez każde pewne uderzenie bijącego w jego piersi serca.
– Nie jesteś tchórzliwa – powiedział, obejmując ją i kręcąc kciukami niewielkie kółeczka na jej plecach. – Znalazłaś w sobie wolę życia i odwagę, żeby zostać z nami gdy rzeczywistość jest tak nieprzyjazna – mówił cicho i spokojnie, lecz będąc tak blisko Charlene nie mogła mieć jakichkolwiek problemów z usłyszeniem i zrozumieniem jego słów. – To nie jest tchórzostwo. Odważnym można być na wiele sposobów. To niekoniecznie rzucanie się w wir walki na hurra, to także mnóstwo małych rzeczy, które chowają się w codziennych czynnościach. Jakby chociaż to, że przyszłaś dziś na spotkanie ze mną. I że mówisz mi o tym – kontynuował, odsuwając się trochę, lecz wciąż zostawiając swoje długie dłonie na ramionach alchemiczki. – Bardzo dużo spadło na ciebie w jednej chwili. Jesteśmy ludźmi, żadne z nas nie jest ze skały. Chwile słabości to część naszej natury i czasem musimy sobie na nie pozwolić. Jednak to my mamy kontrolę nad naszymi emocjami, nie na odwrót. Proszę cię, Charlene, jeżeli kiedykolwiek będziesz znów miała chęć zrobienia sobie krzywdy przyjdź do mnie, albo do kogoś, na kim wiesz, że możesz polegać. To nie jest coś, czego powinnaś się wstydzić. Jakiś czas temu sam przechodziłem przez okropnie ciężki okres i potrzebowałem pomocy bliskich. Pamiętasz wtedy w listopadzie, kiedy poprosiłem cię o przygotowanie eliksirów? Pomogłaś mi wtedy, sama nawet nie wiesz jak bardzo, a teraz ja chciałbym pomóc tobie. Bądź dla siebie wyrozumiała, to twoja ocena powinna się dla ciebie liczyć na pierwszym miejscu. Dobrze? – zapytał, łapiąc spojrzenie czarownicy własnymi oczami.
Alexander poczuł się poniekąd zrozumiany, bo chociaż Charlene nie była uzdrowicielką to dzieliła z nim obszar zainteresowań i życiowego powołania. Miał też wrażenie, że i pannie Leighton jakoś dobrze było wyrzucić z siebie te tęsknoty za Mungiem. Ich rzeczywistość stała się kompletnie smutna pod tym względem: miejsce, które do tej pory było utożsamiane z bezpieczeństwem i zwyczajnie dobrem nie stało już dla tych samych ideałów co wcześniej, dla tych ideałów, które oni wciąż niezmiennie wyznawali.
– Nawet nie wiesz, jak dobrze to słyszeć – odparł z wyraźną ulgą w głosie, kiedy alchemiczka przyznała, że drewutnia wydaje się w porządku. – Jeżeli zechciałabyś użyczyć trochę transmutacyjnych zdolności to byłbym wdzięczny – powiedział zaraz, bo chociaż Sue pomagała mu tu i tam z transmutacją, to jednak panna Leighton miała okupować budkę za lecznicą i niewątpliwie najlepiej wiedziała, co i jak trzeba było zrobić. Uśmiech na twarzy Alexandra zaraz jednak zmienił się na bardziej smutny. – O ile przeżyjemy – przyznał, kiwając raz głową. Ta myśl nieustannie do niego powracała, dokładnie w tej formie. Jeżeli przeżyję. Przypomnienie o tym, żeby nie robić planów na przyszłość, bo jego własna przyszłość nie istniała tak długo, jak długo trwała ta wojna.
– Też nikomu nic nie powiedziałem. Wróciłem w kwietniu tylko raz, zaraz po czystce żeby wyciągnąć Skamandera z oddziałów pozaklęciowych. Po tym co zrobiło biuro aurorów lepiej było nie ryzykować, że ktoś sobie o nim tam przypomni. Zwłaszcza po jawnej deklaracji jego poglądów na szczycie – przyznał, stając naprzeciwko Charlene i wykonując ramionami ruch przypominający wzruszenie, jak gdyby nie było zbyt wiele do debatowania w tej decyzji. Przyjęcie Skamandera pod własny dach było jednym z wielu zwrotów akcji w tym miesiącu, a było ich już tyle, że Farley gubił rachubę.
Pozytywnym zwrotem wydarzeń było jednak przystanie Charlene na jego propozycję. Spadł mu kamień z serca: jedno zmartwienie na barkach mniej.
– Dziękuję. To naprawdę wiele dla mnie znaczy – uśmiechnął się, a z gestu tego promieniowały nieprzebrane ilości wdzięczności. Zaraz jednak młody Gwardzista spoważniał, bo rozmowa przybrała inny kierunek.
– Dostaliśmy raport od Roselyn, padły też głosy że jesteś cała, więc nie chciałem już naciskać – wyjaśnił prędko kwestię raportów, ale zaraz zamilknął, pozwalając Charlene wyrzucić z siebie to, co wyraźnie jej ciążyło. Pod wpływem jej słów wyraz twarzy Alexandra złagodniał, a spojrzenie jego burzowych tęczówek stało się odrobinę cieplejsze. – Chodź – powiedział kiedy zamilknęła i podszedł odrobinę bliżej, otwierając ramiona, żeby ją objąć. Nikt ich tu nie widział, a Charlene wyglądała, jakby chciała się gdzieś schować.
Nie był może najlepszym materiałem do przytulania, zdecydowanie szczupły i kościsty, jednak wciąż pozostawał przyjemnie ciepły i otoczony jakby kojącą otoczką białej magii, która kursowała w jego ciele wraz z krwią pompowaną przez każde pewne uderzenie bijącego w jego piersi serca.
– Nie jesteś tchórzliwa – powiedział, obejmując ją i kręcąc kciukami niewielkie kółeczka na jej plecach. – Znalazłaś w sobie wolę życia i odwagę, żeby zostać z nami gdy rzeczywistość jest tak nieprzyjazna – mówił cicho i spokojnie, lecz będąc tak blisko Charlene nie mogła mieć jakichkolwiek problemów z usłyszeniem i zrozumieniem jego słów. – To nie jest tchórzostwo. Odważnym można być na wiele sposobów. To niekoniecznie rzucanie się w wir walki na hurra, to także mnóstwo małych rzeczy, które chowają się w codziennych czynnościach. Jakby chociaż to, że przyszłaś dziś na spotkanie ze mną. I że mówisz mi o tym – kontynuował, odsuwając się trochę, lecz wciąż zostawiając swoje długie dłonie na ramionach alchemiczki. – Bardzo dużo spadło na ciebie w jednej chwili. Jesteśmy ludźmi, żadne z nas nie jest ze skały. Chwile słabości to część naszej natury i czasem musimy sobie na nie pozwolić. Jednak to my mamy kontrolę nad naszymi emocjami, nie na odwrót. Proszę cię, Charlene, jeżeli kiedykolwiek będziesz znów miała chęć zrobienia sobie krzywdy przyjdź do mnie, albo do kogoś, na kim wiesz, że możesz polegać. To nie jest coś, czego powinnaś się wstydzić. Jakiś czas temu sam przechodziłem przez okropnie ciężki okres i potrzebowałem pomocy bliskich. Pamiętasz wtedy w listopadzie, kiedy poprosiłem cię o przygotowanie eliksirów? Pomogłaś mi wtedy, sama nawet nie wiesz jak bardzo, a teraz ja chciałbym pomóc tobie. Bądź dla siebie wyrozumiała, to twoja ocena powinna się dla ciebie liczyć na pierwszym miejscu. Dobrze? – zapytał, łapiąc spojrzenie czarownicy własnymi oczami.
W chwilach kiedy jej myśli skupiały się na ukochanej alchemii wydawała się bardziej ożywiona, choć wiedziała, że to stan chwilowy, że jak wróci do domu i znajdzie się sama, wróci przygnębienie i apatia. Nie odnajdywała się w tym nowym życiu pozbawionym Very i pracy w Mungu, a nie wiedziała, że wkrótce będzie jeszcze gorzej i los odbierze jej i tę namiastkę normalności, którą próbowała sobie stworzyć teraz.
Nie wiadomym było, czy ich powrót do Munga kiedykolwiek będzie możliwy, więc czuła ogromną pustkę w sercu, nie tylko za samą pracą, ale i za faktem, że Mung do niedawna był miejscem gdzie przyjmowano każdego niezależnie od konserwatywnych poglądów niektórych uzdrowicieli. A teraz wielu dobrych ludzi już nie znajdzie tam pomocy, bo nie mieli dostatecznie czystej krwi. Przerażające było to, jak zmieniał się ich świat, że nawet bywanie w Londynie dla wielu nie było już możliwe, a na pewno nie było bezpieczne. Dlatego dobrze że Alex pomyślał o stworzeniu lecznicy, do której będą mogli przyjść wyrzutkowie obecnego społeczeństwa, niechciani w Londynie i Mungu.
- Mogę pomóc z transmutacją, to będzie dla mnie okazja do ćwiczeń – powiedziała. Rzeczywiście pielęgnowała regularnie swoje umiejętności transmutacyjne odkąd skończyły się anomalie, z przerwą na najgłębszą fazę depresji po dowiedzeniu się o śmierci Very. – Cóż, ty dzięki swoim umiejętnościom masz pewne szanse przetrwać. Jeśli mnie złapią, jestem bez szans, bo ledwo potrafię rzucić zwykłe protego – przyznała ponuro. Potrafiła podstawy, ale nawet zwykłe protego było u niej sprawą mocno losową, o protego maxima nie wspominając. Pewnie w kryzysowej sytuacji jak na złość nic by jej nie wyszło, bo czym innym było rzucanie takich zaklęć w bezpiecznym miejscu, gdzie mogła się na tym skupić, to w niebezpieczeństwie ogarnęłaby ją panika. Dlatego czuła, że może nie dożyć końca wojny, jej jedyną szansą było ukrywanie się lub ucieczka, w walce nie przetrwałaby nawet pięciu minut, chyba że trafiłaby na podobnego sobie słabeusza. Ale wrogowie jawili jej się jako czarodzieje niezwykle potężni i silni, mogący zdmuchnąć ją ze świata jednym ruchem różdżki. Alex był silny, ale z drugiej strony, jego na pewno chciano dopaść o wiele bardziej, w końcu był „zdrajcą krwi”. Był ważnym filarem Zakonu podczas gdy Charlie była płotką.
Charlie może nie lubiła Skamandera, który w jej oczach był człowiekiem całkowicie pozbawionym skrupułów i empatii (w końcu porzucił jej kuzynkę z dzieckiem) ale wiedziała, że był ważny dla Zakonu. Teraz nikt z Zakonu nie mógł już czuć się bezpiecznie w Londynie. Wszyscy musieli dokądś uciec, żeby Zakon w ogóle mógł przetrwać. Musieli porzucić swoje domy i prace, i nauczyć się żyć inaczej, w rzeczywistości pozbawionej stabilizacji i bezpieczeństwa.
- To dobrze – ulżyło jej na wieść że Rose była na spotkaniu, co znaczyło, że czuła się dobrze i jakoś sobie radziła. Uśmiechnęła się nieśmiało, ale po chwili zawahania przysunęła się i pozwoliła się objąć, przyjmując ten miły gest wsparcia. Alex także mógł wyczuć, że Charlie mocno straciła na wadze i można było policzyć jej wszystkie żebra. Sukienka wisiała na niej dość luźno i prawdopodobnie koniecznym będzie zwężenie jej w talii. Nigdy nie była gruba ani nawet pulchna, zawsze cechowała się smukłą sylwetką, ale teraz przypominała wieszak.
- Zostałam, ale… to chyba też tchórzostwo. Bo bałam się śmierci i bólu, i wyobrażenie sobie momentu uderzenia w wodę i tego, że mogę wcale nie zginąć natychmiast, głęboko mnie przeraziło. No i nie chciałam łamać serc moim rodzicom, którzy straciliby wtedy trzecią córkę – rzekła cichutko. – Ale boję się, że i tak wkrótce umrę i to w gorszy sposób niż to, co chciałam sobie zrobić dwa tygodnie temu. Każdego dnia żyję w nieustannym strachu, a obok już nie ma Very, która mogłaby mnie wesprzeć lub obronić. Umarła, zabierając ze sobą również cząstkę mnie samej. – Zawsze gdzieś było to opiekuńcze ramię starszej siostry, za którą mogła podążać i być pewną łączącej je niezwykle silnej więzi, tego że jeśli jest na świecie ktoś, komu może w stu procentach ufać, to jest to właśnie Vera. A potem nagle to straciła i czuła się tak, jakby została zupełnie sama w jakimś obcym miejscu, nie wiedząc dokąd pójść. Potrzebowała podpory, była zbyt słaba by iść przez życie samotnie, dlatego teraz, gdy była sama, wyraźnie się chwiała i cierpiała. Nawet w snach pojawiał się czasem motyw, że szła za Verą przez las albo tłum obcych ludzi i nagle ręka siostry ją puszczała i zostawała zupełnie sama. To była w pewnym sensie metafora tego, jak czuła się w świecie rzeczywistym. Nagle opuszczona i samotna, pozbawiona najbliższej osoby jaką miała. Gdy się budziła, obejmowała się kurczowo, bo czuła się, jakby zaraz miała się rozpaść na tysiąc kawałków.
- Życie nie przygotowało mnie na to, co się wydarzyło. Zawsze wiodłam bardzo spokojną, pełną rutyny i wręcz nudną egzystencję, pozbawioną większych wzlotów i upadków – odezwała się. Aż do października 1956 roku jedynym naprawdę traumatycznym zdarzeniem w jej życiu była utrata młodszej siostry, Helen, a tymczasem od dnia zaginięcia Very w październiku ciągle coś na nią spadało. Wojna była coraz bliżej, odbierając jej po kolei wszystko co kochała.
- Nie chcę też zawracać ci zbyt często głowy. Wiem, że masz dużo obowiązków. Nie tylko w pracy, ale… ogólnie. – Miała na myśli oczywiście gwardię. Skład gwardii ostatnimi czasy się uszczuplił, więc Alexander miał jeszcze większą rolę i był potrzebny wszystkim, nie tylko jej. Czuła więc wyrzuty sumienia na myśl, że miałaby zwalać mu się na głowę, nie lubiła robić innym kłopotu. – Boję się jednak, że to pragnienie zrobienia sobie krzywdy może wrócić. Nie chcę, żeby wracało, ale czuję że to tylko się uśpiło i może się obudzić znowu. Często mam koszmary i mam wrażenie, jakbym zaraz miała się rozpaść na kawałki, albo jakby ktoś wyrwał mi kawałek duszy i pozostawił głęboką dziurę gdzieś tu – położyła rękę nad swoim sercem, tam gdzie czuła tę pustkę nie mającą nic wspólnego z anatomią, a raczej ze stanem ducha.
Spuściła z zawstydzeniem wzrok. Myśli samobójcze oraz te wszystkie inne doznania towarzyszące rozpaczy po stracie jawiły jej się jako coś wstydliwego, świadczącego o jej słabości.
- Pamiętam i cieszyłam się, że mogłam ci pomóc. Mam nadzieję że już jest lepiej, że nie towarzyszą ci już takie… wstrętne myśli – uniosła wzrok, by na niego spojrzeć. Zdawała sobie sprawę że przeszedł wiele. Odebrano mu pamięć i dawne życie, a w październiku odwróciła się od niego rodzina, w dodatku znosił wiele innych trudów w związku z byciem gwardzistą. Podziwiała, że dawał radę to udźwignąć, choć był tak młody. – I naprawdę ci dziękuję, że starasz się zrozumieć i się nie gniewasz, że… nie dopełniłam pewnych zobowiązań.
Nie wiadomym było, czy ich powrót do Munga kiedykolwiek będzie możliwy, więc czuła ogromną pustkę w sercu, nie tylko za samą pracą, ale i za faktem, że Mung do niedawna był miejscem gdzie przyjmowano każdego niezależnie od konserwatywnych poglądów niektórych uzdrowicieli. A teraz wielu dobrych ludzi już nie znajdzie tam pomocy, bo nie mieli dostatecznie czystej krwi. Przerażające było to, jak zmieniał się ich świat, że nawet bywanie w Londynie dla wielu nie było już możliwe, a na pewno nie było bezpieczne. Dlatego dobrze że Alex pomyślał o stworzeniu lecznicy, do której będą mogli przyjść wyrzutkowie obecnego społeczeństwa, niechciani w Londynie i Mungu.
- Mogę pomóc z transmutacją, to będzie dla mnie okazja do ćwiczeń – powiedziała. Rzeczywiście pielęgnowała regularnie swoje umiejętności transmutacyjne odkąd skończyły się anomalie, z przerwą na najgłębszą fazę depresji po dowiedzeniu się o śmierci Very. – Cóż, ty dzięki swoim umiejętnościom masz pewne szanse przetrwać. Jeśli mnie złapią, jestem bez szans, bo ledwo potrafię rzucić zwykłe protego – przyznała ponuro. Potrafiła podstawy, ale nawet zwykłe protego było u niej sprawą mocno losową, o protego maxima nie wspominając. Pewnie w kryzysowej sytuacji jak na złość nic by jej nie wyszło, bo czym innym było rzucanie takich zaklęć w bezpiecznym miejscu, gdzie mogła się na tym skupić, to w niebezpieczeństwie ogarnęłaby ją panika. Dlatego czuła, że może nie dożyć końca wojny, jej jedyną szansą było ukrywanie się lub ucieczka, w walce nie przetrwałaby nawet pięciu minut, chyba że trafiłaby na podobnego sobie słabeusza. Ale wrogowie jawili jej się jako czarodzieje niezwykle potężni i silni, mogący zdmuchnąć ją ze świata jednym ruchem różdżki. Alex był silny, ale z drugiej strony, jego na pewno chciano dopaść o wiele bardziej, w końcu był „zdrajcą krwi”. Był ważnym filarem Zakonu podczas gdy Charlie była płotką.
Charlie może nie lubiła Skamandera, który w jej oczach był człowiekiem całkowicie pozbawionym skrupułów i empatii (w końcu porzucił jej kuzynkę z dzieckiem) ale wiedziała, że był ważny dla Zakonu. Teraz nikt z Zakonu nie mógł już czuć się bezpiecznie w Londynie. Wszyscy musieli dokądś uciec, żeby Zakon w ogóle mógł przetrwać. Musieli porzucić swoje domy i prace, i nauczyć się żyć inaczej, w rzeczywistości pozbawionej stabilizacji i bezpieczeństwa.
- To dobrze – ulżyło jej na wieść że Rose była na spotkaniu, co znaczyło, że czuła się dobrze i jakoś sobie radziła. Uśmiechnęła się nieśmiało, ale po chwili zawahania przysunęła się i pozwoliła się objąć, przyjmując ten miły gest wsparcia. Alex także mógł wyczuć, że Charlie mocno straciła na wadze i można było policzyć jej wszystkie żebra. Sukienka wisiała na niej dość luźno i prawdopodobnie koniecznym będzie zwężenie jej w talii. Nigdy nie była gruba ani nawet pulchna, zawsze cechowała się smukłą sylwetką, ale teraz przypominała wieszak.
- Zostałam, ale… to chyba też tchórzostwo. Bo bałam się śmierci i bólu, i wyobrażenie sobie momentu uderzenia w wodę i tego, że mogę wcale nie zginąć natychmiast, głęboko mnie przeraziło. No i nie chciałam łamać serc moim rodzicom, którzy straciliby wtedy trzecią córkę – rzekła cichutko. – Ale boję się, że i tak wkrótce umrę i to w gorszy sposób niż to, co chciałam sobie zrobić dwa tygodnie temu. Każdego dnia żyję w nieustannym strachu, a obok już nie ma Very, która mogłaby mnie wesprzeć lub obronić. Umarła, zabierając ze sobą również cząstkę mnie samej. – Zawsze gdzieś było to opiekuńcze ramię starszej siostry, za którą mogła podążać i być pewną łączącej je niezwykle silnej więzi, tego że jeśli jest na świecie ktoś, komu może w stu procentach ufać, to jest to właśnie Vera. A potem nagle to straciła i czuła się tak, jakby została zupełnie sama w jakimś obcym miejscu, nie wiedząc dokąd pójść. Potrzebowała podpory, była zbyt słaba by iść przez życie samotnie, dlatego teraz, gdy była sama, wyraźnie się chwiała i cierpiała. Nawet w snach pojawiał się czasem motyw, że szła za Verą przez las albo tłum obcych ludzi i nagle ręka siostry ją puszczała i zostawała zupełnie sama. To była w pewnym sensie metafora tego, jak czuła się w świecie rzeczywistym. Nagle opuszczona i samotna, pozbawiona najbliższej osoby jaką miała. Gdy się budziła, obejmowała się kurczowo, bo czuła się, jakby zaraz miała się rozpaść na tysiąc kawałków.
- Życie nie przygotowało mnie na to, co się wydarzyło. Zawsze wiodłam bardzo spokojną, pełną rutyny i wręcz nudną egzystencję, pozbawioną większych wzlotów i upadków – odezwała się. Aż do października 1956 roku jedynym naprawdę traumatycznym zdarzeniem w jej życiu była utrata młodszej siostry, Helen, a tymczasem od dnia zaginięcia Very w październiku ciągle coś na nią spadało. Wojna była coraz bliżej, odbierając jej po kolei wszystko co kochała.
- Nie chcę też zawracać ci zbyt często głowy. Wiem, że masz dużo obowiązków. Nie tylko w pracy, ale… ogólnie. – Miała na myśli oczywiście gwardię. Skład gwardii ostatnimi czasy się uszczuplił, więc Alexander miał jeszcze większą rolę i był potrzebny wszystkim, nie tylko jej. Czuła więc wyrzuty sumienia na myśl, że miałaby zwalać mu się na głowę, nie lubiła robić innym kłopotu. – Boję się jednak, że to pragnienie zrobienia sobie krzywdy może wrócić. Nie chcę, żeby wracało, ale czuję że to tylko się uśpiło i może się obudzić znowu. Często mam koszmary i mam wrażenie, jakbym zaraz miała się rozpaść na kawałki, albo jakby ktoś wyrwał mi kawałek duszy i pozostawił głęboką dziurę gdzieś tu – położyła rękę nad swoim sercem, tam gdzie czuła tę pustkę nie mającą nic wspólnego z anatomią, a raczej ze stanem ducha.
Spuściła z zawstydzeniem wzrok. Myśli samobójcze oraz te wszystkie inne doznania towarzyszące rozpaczy po stracie jawiły jej się jako coś wstydliwego, świadczącego o jej słabości.
- Pamiętam i cieszyłam się, że mogłam ci pomóc. Mam nadzieję że już jest lepiej, że nie towarzyszą ci już takie… wstrętne myśli – uniosła wzrok, by na niego spojrzeć. Zdawała sobie sprawę że przeszedł wiele. Odebrano mu pamięć i dawne życie, a w październiku odwróciła się od niego rodzina, w dodatku znosił wiele innych trudów w związku z byciem gwardzistą. Podziwiała, że dawał radę to udźwignąć, choć był tak młody. – I naprawdę ci dziękuję, że starasz się zrozumieć i się nie gniewasz, że… nie dopełniłam pewnych zobowiązań.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Alexander spojrzał na Charlene, która snuła dla siebie dość ponure wizje i delikatnie uniósł brwi ku górze.
– Wiesz, teraz może i jestem zdolny do ochronienia siebie i innych, ale wcześniej byłem nieco wymuskanym paniczykiem który niezbyt wiedział jak zrobić sobie kanapkę – przyznał, jednocześnie w zamyśleniu pocierając nieco policzek. Prawda była taka, że jeszcze niewiele ponad rok temu jego życie wyglądało zupełnie inaczej, a priorytety najprawdopodobniej dopiero się kształtowały: nie miał całkowitej pewności jak wtedy było, bo nie pamiętał, lecz wiedział, że to około rok temu podszedł do swojej Próby Gwardzisty i ją przeszedł. Uśmiechnął się zaraz do Charlene i wzruszył lekko ramionami. – Wszystko to decyzje i to, kim chcemy być czy się stać. Można w sobie znaleźć niezwykłe wręcz rzeczy i pokłady determinacji – stwierdził. – Mogę też ci pomóc poćwiczyć, jeśli chcesz. Wydaje mi się, że każdy powinien móc polegać na swojej tarczy, zarówno w takich czasach, jak i poza nimi – racjonalizował swoją propozycję, choć nie miał całkowitej pewności, czy alchemiczka będzie chciała ją rozważyć. Miał wrażenie, jakby panna Leighton w ogóle stroniła od wszelkich wariantów magii obejmujących przemoc: nie był nawet pewien, czy kiedykolwiek słyszał, aby spod jej rąk wyszła kiedykolwiek jakakolwiek mikstura, która miałaby negatywny wpływ na którekolwiek z żyjących istot. Niektórzy po prostu nie mieli tego w sobie, albo z różnych powodów nie chcieli z siebie tego wykrzesać.
Tematy i sprawy zakonne zdawały się naturalną siłą rzeczy wplątywać się pomiędzy oprowadzanie po lecznicy i omawianie zasad, na jakich będą wspólnie pracować. Nie dziwiło to Alexandra: Zakon już od dawna rządził jego życiem, a ludzie z którymi się spotykał przeważnie również uczestniczyli w życiu organizacji, toteż omawianie kwestii dotyczących ich działań wydawało się nieuchronne przy właściwie każdym towarzyskim spotkaniu. Wojna, chcąc nie chcąc, była wszędzie. Nosili wojnę w sobie, a ta pomału zjadała ich od środka i od zewnątrz. Nosili w sobie jej ślady, czy to te wyraźnie fizyczne, czy też te, które ukrywały się pomiędzy myślami, niewidoczne dla pozostałych.
– Wciąż nie nazwałbym tego tchórzostwem. To po prostu strach, który czasem w drastycznych momentach dla naszego przetrwania potrafi zbawiennie wprowadzić do naszych myśli odrobinę więcej rozumowania dyktowanego rozsądkiem niż emocjami – stwierdził, przyglądając się znów twarzy Charlene. – Ciężko być przygotowanym na wszystko, zwłaszcza na tak drastyczne scenariusze. Spróbuj znaleźć dla siebie trochę więcej wyrozumiałości i uwierz mi, że jeżeli oferuję ci moją pomoc to a pewno nie będzie to podchodziło pod zawracanie głowy – powiedział nieco hardziej niż wcześniej, krótko ściskając jeszcze ramiona Charlene nim ich nie puścił.
– Mogę z całą pewnością stwierdzić, że udało mi się wrócić do akceptowalnej normy – powiedział, prześlizgując między wierszami niewinny żart: wiele osób (w tym jego była lady doyenne) postawiłoby wiele twierdząc, że z Alexandrem nic nie było w porządku. Punkt widzenia od zawsze zależał jednak od punktu siedzenia, wiec Farley nie do końca się tym przejmował. – I nie ma sprawy. Czasem niektóre rzeczy potrzebują odrobinę więcej uwagi – zapewnił znów Charlene, bo prawda była taka, że nie gniewał się na nią. Ostatecznie dostali raport i wszystko było w porządku, kwestie eliksirów i ingrediencji także nie pozostały na ostatnim spotkaniu bez opieki. Musieli się wzajemnie wspierać i sobie pomagać, bo jeżeli by tego nie robili to równie dobrze mogli już uznać się za przegranych.
– Spróbuj przed snem zażywać trzech kropli eliksiru słodkiego snu rozpuszczonego w połowie szklanki wody. I chciałbym, żebyś zaczęła zażywać mieszankę antydepresyjną – powiedział, po czym raz jeszcze objął całą sylwetkę Charlene spojrzeniem, szacując ile leku powinien jej zalecić. – Pół standardowej fiolki co dobę przez dwa tygodnie, później tydzień tej samej dawki, ale co dwa dni. Będziesz mówić mi, jak się czujesz po zażywaniu eliksiru i wtedy ewentualnie będziemy myśleć nad zmianami – zadecydował po krótkiej chwili namysłu, po czym znów się uśmiechnął. Zaraz jednak wyraz twarzy Alexa się zmienił; uzdrowiciel uniósł dłoń do czoła i lekko klepnął w nie, emitując ciche plaśnięcie.
– Prawie bym zapomniał – powiedział, po czym z kieszeni wyjął mieszek. – Mam dla ciebie jeszcze parę ingrediencji. W ogóle to zajmowanie się tym, co się lubi jest też bardzo dobrym sposobem na utrzymanie myśli pod kontrolą, dlatego gorąco polecam ci warzenie eliksirów. Czytanie podręczników też pomaga nabrać dystansu do emocji – przyznał, przekazując czarownicy niewielki woreczek, ponownie okraszając swoje słowa uśmiechem. Wręcz niezwykłym było to, ile Alexander potrafił znaleźć w sobie ciepła, kiedy potrzebował go, by podzielić się nim z innymi.
| Przekazuję Charlene ingrediencje: figa abisyńska, bezoar, łuska smoka.
– Wiesz, teraz może i jestem zdolny do ochronienia siebie i innych, ale wcześniej byłem nieco wymuskanym paniczykiem który niezbyt wiedział jak zrobić sobie kanapkę – przyznał, jednocześnie w zamyśleniu pocierając nieco policzek. Prawda była taka, że jeszcze niewiele ponad rok temu jego życie wyglądało zupełnie inaczej, a priorytety najprawdopodobniej dopiero się kształtowały: nie miał całkowitej pewności jak wtedy było, bo nie pamiętał, lecz wiedział, że to około rok temu podszedł do swojej Próby Gwardzisty i ją przeszedł. Uśmiechnął się zaraz do Charlene i wzruszył lekko ramionami. – Wszystko to decyzje i to, kim chcemy być czy się stać. Można w sobie znaleźć niezwykłe wręcz rzeczy i pokłady determinacji – stwierdził. – Mogę też ci pomóc poćwiczyć, jeśli chcesz. Wydaje mi się, że każdy powinien móc polegać na swojej tarczy, zarówno w takich czasach, jak i poza nimi – racjonalizował swoją propozycję, choć nie miał całkowitej pewności, czy alchemiczka będzie chciała ją rozważyć. Miał wrażenie, jakby panna Leighton w ogóle stroniła od wszelkich wariantów magii obejmujących przemoc: nie był nawet pewien, czy kiedykolwiek słyszał, aby spod jej rąk wyszła kiedykolwiek jakakolwiek mikstura, która miałaby negatywny wpływ na którekolwiek z żyjących istot. Niektórzy po prostu nie mieli tego w sobie, albo z różnych powodów nie chcieli z siebie tego wykrzesać.
Tematy i sprawy zakonne zdawały się naturalną siłą rzeczy wplątywać się pomiędzy oprowadzanie po lecznicy i omawianie zasad, na jakich będą wspólnie pracować. Nie dziwiło to Alexandra: Zakon już od dawna rządził jego życiem, a ludzie z którymi się spotykał przeważnie również uczestniczyli w życiu organizacji, toteż omawianie kwestii dotyczących ich działań wydawało się nieuchronne przy właściwie każdym towarzyskim spotkaniu. Wojna, chcąc nie chcąc, była wszędzie. Nosili wojnę w sobie, a ta pomału zjadała ich od środka i od zewnątrz. Nosili w sobie jej ślady, czy to te wyraźnie fizyczne, czy też te, które ukrywały się pomiędzy myślami, niewidoczne dla pozostałych.
– Wciąż nie nazwałbym tego tchórzostwem. To po prostu strach, który czasem w drastycznych momentach dla naszego przetrwania potrafi zbawiennie wprowadzić do naszych myśli odrobinę więcej rozumowania dyktowanego rozsądkiem niż emocjami – stwierdził, przyglądając się znów twarzy Charlene. – Ciężko być przygotowanym na wszystko, zwłaszcza na tak drastyczne scenariusze. Spróbuj znaleźć dla siebie trochę więcej wyrozumiałości i uwierz mi, że jeżeli oferuję ci moją pomoc to a pewno nie będzie to podchodziło pod zawracanie głowy – powiedział nieco hardziej niż wcześniej, krótko ściskając jeszcze ramiona Charlene nim ich nie puścił.
– Mogę z całą pewnością stwierdzić, że udało mi się wrócić do akceptowalnej normy – powiedział, prześlizgując między wierszami niewinny żart: wiele osób (w tym jego była lady doyenne) postawiłoby wiele twierdząc, że z Alexandrem nic nie było w porządku. Punkt widzenia od zawsze zależał jednak od punktu siedzenia, wiec Farley nie do końca się tym przejmował. – I nie ma sprawy. Czasem niektóre rzeczy potrzebują odrobinę więcej uwagi – zapewnił znów Charlene, bo prawda była taka, że nie gniewał się na nią. Ostatecznie dostali raport i wszystko było w porządku, kwestie eliksirów i ingrediencji także nie pozostały na ostatnim spotkaniu bez opieki. Musieli się wzajemnie wspierać i sobie pomagać, bo jeżeli by tego nie robili to równie dobrze mogli już uznać się za przegranych.
– Spróbuj przed snem zażywać trzech kropli eliksiru słodkiego snu rozpuszczonego w połowie szklanki wody. I chciałbym, żebyś zaczęła zażywać mieszankę antydepresyjną – powiedział, po czym raz jeszcze objął całą sylwetkę Charlene spojrzeniem, szacując ile leku powinien jej zalecić. – Pół standardowej fiolki co dobę przez dwa tygodnie, później tydzień tej samej dawki, ale co dwa dni. Będziesz mówić mi, jak się czujesz po zażywaniu eliksiru i wtedy ewentualnie będziemy myśleć nad zmianami – zadecydował po krótkiej chwili namysłu, po czym znów się uśmiechnął. Zaraz jednak wyraz twarzy Alexa się zmienił; uzdrowiciel uniósł dłoń do czoła i lekko klepnął w nie, emitując ciche plaśnięcie.
– Prawie bym zapomniał – powiedział, po czym z kieszeni wyjął mieszek. – Mam dla ciebie jeszcze parę ingrediencji. W ogóle to zajmowanie się tym, co się lubi jest też bardzo dobrym sposobem na utrzymanie myśli pod kontrolą, dlatego gorąco polecam ci warzenie eliksirów. Czytanie podręczników też pomaga nabrać dystansu do emocji – przyznał, przekazując czarownicy niewielki woreczek, ponownie okraszając swoje słowa uśmiechem. Wręcz niezwykłym było to, ile Alexander potrafił znaleźć w sobie ciepła, kiedy potrzebował go, by podzielić się nim z innymi.
| Przekazuję Charlene ingrediencje: figa abisyńska, bezoar, łuska smoka.
No tak. Czasem sama niemal zapominała, że Alexander kiedyś wiódł zupełnie inne życie. W końcu nie znała go z tamtego okresu, znała go tylko jako chłopca bez wspomnień stopniowo budującego sobie nowe życie. A i to nie była nigdy bliska znajomość, ot, kilka spotkań i rozmów. Nie zapominała jednak, że był jedną z ostatnich osób, które widziały jej siostrę żywą, i że gdyby nie on, nigdy nie dowiedziałaby się, w jakich okolicznościach zaginęła i jak się później okazało, umarła Vera. Był też gwardzistą oraz zdolnym uzdrowicielem. Jak na tak młody wiek posiadał bardzo wiele talentów.
- Zmieniłeś się – przytaknęła więc. Nie wiedziała jak to się stało i pewnie on sam też nie wiedział, bo z tego co kojarzyła, gwardzistą został jeszcze przed utratą pamięci. – Teraz nie widzę w tobie paniczyka, a silnego czarodzieja, który potrafi wiele różnych rzeczy. Nie tylko zna się na leczeniu, ale i potrafi obronić siebie i innych. Ja warzę dobre eliksiry i potrafię się zmieniać w kota, bardzo dobrze znam się na astronomii, nieźle na zielarstwie i magicznych stworzeniach. Przez tę mnogość zainteresowań nigdy jakoś nie było czasu na zaawansowaną obronę, a i też nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek przejawiała w tym kierunku większy talent, w szkole radziłam sobie przeciętnie – wyjaśniła. Przodowała w przedmiotach powiązanych ze swoimi zainteresowaniami, z obroną radziła sobie jako tako, na tyle by zdać egzamin, ale nie wyróżniała się w żaden sposób i nie była wśród najlepszych, po szkole nie miała okazji zgłębiać jej ponad podstawy, bo była zajęta kursem alchemicznym i nauką animagii. W urokach była więcej niż żałosna. – Przydałoby mi się umieć obronić, ale stawać do walki nie zamierzam. Nie mam do tego ani odwagi, ani talentu i wolę zostawić ją innym – zaznaczyła. Charlie zawsze wybrałaby ucieczkę, unikanie zagrożenia. Być może rzeczywiście nie miała w sobie tego, co niezbędne do mierzenia się z zagrożeniami. Nigdy nie była silna ani dzielna, a lękliwa, wrażliwa, miękka i dobra. To Vera zgarnęła cały przydział siły i odwagi za nie dwie, podczas gdy Charlie otrzymała podwójną porcję łagodności, empatii i wrażliwości. Dotąd rzeczywiście nigdy nie uwarzyła naprawdę niebezpiecznej trucizny (poza słabymi środkami na bahanki czy innymi tego typu, warzonymi dla treningu), choć pod wpływem rozmów z Asbjornem czasem o tym rozmyślała, bojąc się momentu, gdy przyjdzie czas, kiedy Zakon może potrzebować i takich mikstur. Choćby po to, by w razie schwytania móc odebrać sobie życie. Sama w takim wypadku chętnie skorzystałaby z możliwości wypicia trucizny, żeby tylko nie cierpieć ani nie musieć wydać przyjaciół przed śmiercią, która i tak by ją czekała z rąk wrogów. Póki co warzenie trutek pozostawiała Asbjornowi, bo sama musiała zebrać się na odwagę. Nie było to takie proste i oczywiste jak warzenie eliksirów leczniczych.
Zakon od roku zajmował sporo miejsca i w jej życiu, więc podczas oprowadzania po lecznicy ten temat musiał się przewinąć i w pewnym momencie nawet zdominował rozmowę, może dlatego że Charlie chciała porozmawiać z kimś z gwardii, a rzadko miała ku temu okazję. Gwardziści byli ludźmi bardzo zajętymi, w końcu to oni mieli na swoich barkach odpowiedzialność za Zakon i najmocniej stykali się z wojną. Ale i Charlie, która nigdy nie walczyła z wrogiem, odczuwała skutki konfliktu i zmian w czarodziejskim świecie. Straciła możliwość mieszkania w Londynie i pracy w Mungu, umarła jej siostra i musiała nieustannie bać się o życie swoje i bliskich.
- Jeśli znowu będzie bardzo źle, to znajdę cię w lecznicy i ci powiem, albo napiszę – zgodziła się więc. Alexander był teraz jedynym magipsychiatrą, z którym jeszcze miała kontakt. Relacje z Munga musiały zostać zerwane, od czasu odejścia nie widziała nikogo stamtąd poza Zakonnikami, którzy podobnie jak i ona odeszli. Tylko on mógł więc teraz pomóc jej wygrać z depresją. – Naprawdę cieszy mnie wieść, że z tobą jest lepiej.
Alexander nie zasłużył na tak ciężkie przejścia, na utratę wspomnień i odrzucenie przez rodzinę. Nikt z dobrych ludzi nie zasłużył na to, co zgotowała im ta wojna. Ale dobrostan gwardzistów był szczególnie ważny, bo bez nich Zakon szybko przegra i nic już nie będzie w stanie zmienić sytuacji w kraju. To oni byli fundamentem, na którym wspierała się organizacja. Sama Charlie pokładała w nich nadzieje, wierzyła że są w stanie zadbać o Zakon i ich poprowadzić. Bez przewodnictwa najdzielniejszych spośród nich będą jedynie bandą dzieci we mgle.
- Więc chyba muszę uwarzyć sobie wreszcie mieszankę. Do tej pory często warzyłam ją dla innych, także dla swojej mamy, ale siebie jakoś zaniedbałam – przyznała. Może rzeczywiście powinna sama też ją zażywać zamiast oddawać warzone porcje mamie lub Zakonnikom. – Myślisz, że regularne używanie poprawi mój stan? – Czy mieszanka będzie działać jak należy, gdy jakieś złe zdarzenie znowu ją zdołuje i zniweczy cały wysiłek wyjścia na prostą? Eliksir nie mógł w końcu zmienić świata zewnętrznego i wyeliminować czynników powodujących depresyjny stan. – W każdym razie dobrze, że mogę ją sobie robić sama i nie martwić się brakiem dostępności do Munga czy apteki. – Bycie dobrym alchemikiem i możliwość uwarzenia sobie samej wszystkiego co się tylko zechciało lub co było potrzebne, było bardzo dobre. Nie musiała w tym aspekcie zależeć od nikogo innego, tylko od siebie i swoich umiejętności.
Alexander po chwili przekazał jej mieszek z ingrediencjami.
- Jeszcze raz dziękuję – rzekła. – I za składniki, i za tę rozmowę oraz pozwolenie mi tu pracować. Jeśli będziesz potrzebować z tych składników jakiegoś eliksiru dla siebie, to daj znać. Uwarzę ci cokolwiek czego tylko potrzebujesz – zapewniła. Jej umiejętności były rozległe, nawet trudne eliksiry leżały w jej zasięgu. – I to właśnie zamierzam robić. Warzyć eliksiry i dalej się uczyć, byle jak najmniej rozpamiętywać i myśleć o… niewiadomej jaką jest przyszłość. Muszę jeszcze lepiej poznać zielarstwo i anatomię… - Te dziedziny były uzupełnieniem alchemii, ich dobra znajomość przełoży się na jej umiejętności i na pewno jej nie zaszkodzi, a pomoże.
Była Alexandrowi naprawdę wdzięczna za dzisiejszy dzień. Kiedy już się pożegnali i miała wrócić do domu, czuła się nieco lżej na duszy.
| zt. dla Charlie
- Zmieniłeś się – przytaknęła więc. Nie wiedziała jak to się stało i pewnie on sam też nie wiedział, bo z tego co kojarzyła, gwardzistą został jeszcze przed utratą pamięci. – Teraz nie widzę w tobie paniczyka, a silnego czarodzieja, który potrafi wiele różnych rzeczy. Nie tylko zna się na leczeniu, ale i potrafi obronić siebie i innych. Ja warzę dobre eliksiry i potrafię się zmieniać w kota, bardzo dobrze znam się na astronomii, nieźle na zielarstwie i magicznych stworzeniach. Przez tę mnogość zainteresowań nigdy jakoś nie było czasu na zaawansowaną obronę, a i też nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek przejawiała w tym kierunku większy talent, w szkole radziłam sobie przeciętnie – wyjaśniła. Przodowała w przedmiotach powiązanych ze swoimi zainteresowaniami, z obroną radziła sobie jako tako, na tyle by zdać egzamin, ale nie wyróżniała się w żaden sposób i nie była wśród najlepszych, po szkole nie miała okazji zgłębiać jej ponad podstawy, bo była zajęta kursem alchemicznym i nauką animagii. W urokach była więcej niż żałosna. – Przydałoby mi się umieć obronić, ale stawać do walki nie zamierzam. Nie mam do tego ani odwagi, ani talentu i wolę zostawić ją innym – zaznaczyła. Charlie zawsze wybrałaby ucieczkę, unikanie zagrożenia. Być może rzeczywiście nie miała w sobie tego, co niezbędne do mierzenia się z zagrożeniami. Nigdy nie była silna ani dzielna, a lękliwa, wrażliwa, miękka i dobra. To Vera zgarnęła cały przydział siły i odwagi za nie dwie, podczas gdy Charlie otrzymała podwójną porcję łagodności, empatii i wrażliwości. Dotąd rzeczywiście nigdy nie uwarzyła naprawdę niebezpiecznej trucizny (poza słabymi środkami na bahanki czy innymi tego typu, warzonymi dla treningu), choć pod wpływem rozmów z Asbjornem czasem o tym rozmyślała, bojąc się momentu, gdy przyjdzie czas, kiedy Zakon może potrzebować i takich mikstur. Choćby po to, by w razie schwytania móc odebrać sobie życie. Sama w takim wypadku chętnie skorzystałaby z możliwości wypicia trucizny, żeby tylko nie cierpieć ani nie musieć wydać przyjaciół przed śmiercią, która i tak by ją czekała z rąk wrogów. Póki co warzenie trutek pozostawiała Asbjornowi, bo sama musiała zebrać się na odwagę. Nie było to takie proste i oczywiste jak warzenie eliksirów leczniczych.
Zakon od roku zajmował sporo miejsca i w jej życiu, więc podczas oprowadzania po lecznicy ten temat musiał się przewinąć i w pewnym momencie nawet zdominował rozmowę, może dlatego że Charlie chciała porozmawiać z kimś z gwardii, a rzadko miała ku temu okazję. Gwardziści byli ludźmi bardzo zajętymi, w końcu to oni mieli na swoich barkach odpowiedzialność za Zakon i najmocniej stykali się z wojną. Ale i Charlie, która nigdy nie walczyła z wrogiem, odczuwała skutki konfliktu i zmian w czarodziejskim świecie. Straciła możliwość mieszkania w Londynie i pracy w Mungu, umarła jej siostra i musiała nieustannie bać się o życie swoje i bliskich.
- Jeśli znowu będzie bardzo źle, to znajdę cię w lecznicy i ci powiem, albo napiszę – zgodziła się więc. Alexander był teraz jedynym magipsychiatrą, z którym jeszcze miała kontakt. Relacje z Munga musiały zostać zerwane, od czasu odejścia nie widziała nikogo stamtąd poza Zakonnikami, którzy podobnie jak i ona odeszli. Tylko on mógł więc teraz pomóc jej wygrać z depresją. – Naprawdę cieszy mnie wieść, że z tobą jest lepiej.
Alexander nie zasłużył na tak ciężkie przejścia, na utratę wspomnień i odrzucenie przez rodzinę. Nikt z dobrych ludzi nie zasłużył na to, co zgotowała im ta wojna. Ale dobrostan gwardzistów był szczególnie ważny, bo bez nich Zakon szybko przegra i nic już nie będzie w stanie zmienić sytuacji w kraju. To oni byli fundamentem, na którym wspierała się organizacja. Sama Charlie pokładała w nich nadzieje, wierzyła że są w stanie zadbać o Zakon i ich poprowadzić. Bez przewodnictwa najdzielniejszych spośród nich będą jedynie bandą dzieci we mgle.
- Więc chyba muszę uwarzyć sobie wreszcie mieszankę. Do tej pory często warzyłam ją dla innych, także dla swojej mamy, ale siebie jakoś zaniedbałam – przyznała. Może rzeczywiście powinna sama też ją zażywać zamiast oddawać warzone porcje mamie lub Zakonnikom. – Myślisz, że regularne używanie poprawi mój stan? – Czy mieszanka będzie działać jak należy, gdy jakieś złe zdarzenie znowu ją zdołuje i zniweczy cały wysiłek wyjścia na prostą? Eliksir nie mógł w końcu zmienić świata zewnętrznego i wyeliminować czynników powodujących depresyjny stan. – W każdym razie dobrze, że mogę ją sobie robić sama i nie martwić się brakiem dostępności do Munga czy apteki. – Bycie dobrym alchemikiem i możliwość uwarzenia sobie samej wszystkiego co się tylko zechciało lub co było potrzebne, było bardzo dobre. Nie musiała w tym aspekcie zależeć od nikogo innego, tylko od siebie i swoich umiejętności.
Alexander po chwili przekazał jej mieszek z ingrediencjami.
- Jeszcze raz dziękuję – rzekła. – I za składniki, i za tę rozmowę oraz pozwolenie mi tu pracować. Jeśli będziesz potrzebować z tych składników jakiegoś eliksiru dla siebie, to daj znać. Uwarzę ci cokolwiek czego tylko potrzebujesz – zapewniła. Jej umiejętności były rozległe, nawet trudne eliksiry leżały w jej zasięgu. – I to właśnie zamierzam robić. Warzyć eliksiry i dalej się uczyć, byle jak najmniej rozpamiętywać i myśleć o… niewiadomej jaką jest przyszłość. Muszę jeszcze lepiej poznać zielarstwo i anatomię… - Te dziedziny były uzupełnieniem alchemii, ich dobra znajomość przełoży się na jej umiejętności i na pewno jej nie zaszkodzi, a pomoże.
Była Alexandrowi naprawdę wdzięczna za dzisiejszy dzień. Kiedy już się pożegnali i miała wrócić do domu, czuła się nieco lżej na duszy.
| zt. dla Charlie
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Alexander spojrzał z powagą na Charlene, uważnie ważąc w myślach jej słowa. Tak, to że się zmienił było niepodważalną prawdą. Działo się to dzień po dniu, ale z każdą kolejną podejmowaną decyzją jego kierunek stawał się coraz bardziej precyzyjny, kolejne kroki były oczywistsze, a poglądy ostrzejsze. Powoli i systematycznie dokonywał zmian, rewizji swoich poczynań, skrupulatnie planował, poświęcał czas na naukę i szkolenie, szlifowanie swoich umiejętności. Po tamtym chłopcu o nazwisku Selwyn pozostała mu dziś tylko twarz – a i ona nie była u niego czymś stałym.
– Nie każdy nadaje się na front, to fakt – przyznał. Składało się na to w końcu bardzo wiele, nie tylko umiejętności w posługiwaniu się różdżką, ale także układanie strategii, refleks, zachowywanie zimnej krwi, zaufanie i możliwość polegania na swoich pojedynkowych partnerach w obie strony, ścisła współpraca. – Ale warto umieć się bronić – powtórzył, mając nadzieję, że panna Leighton nie odrzuci jego propozycji zupełnie i jednak zdecyduje się na doszkolenie z magii defensywnej. Nie zamierzał jej do tego przymuszać, skądże – sądził jednak, że rozsądnym byłoby, gdyby się zgodziła na jego ofertę. Nie zamierzał jednak się z nią w tej chwili wykłócać i próbować namawiać wbrew jej woli. Wierzył, że jeżeli dojdzie do jakichś konkluzji w tym temacie to sama do niego przyjdzie.
– Odzywaj się, śmiało. Jeżeli tylko jestem w stanie komukolwiek pomóc to chętnie to zrobię, nie musisz się krępować – uśmiechnął się do czarownicy, lecz wierzył jej zapewnieniu, że jeżeli nastąpiłoby kolejne załamanie jej samopoczucia to pojawi się u jego progu w poszukiwaniu wsparcia. Musieli na sobie wzajemnie polegać, jako Zakonnicy i jako ludzie. Tylko razem byli w stanie coś zmienić na świecie, więc musieli o siebie wzajemnie dbać i troszczyć się o dobrostan pozostałych. Tak jak ona teraz interesowała się jego samopoczuciem, na co uśmiechnął się nieco szerzej i pokiwał głową. Naprawdę było już z nim dobrze – oczywiście, względnie dobrze na tyle, na ile w obecnych czasach mogło z nim być.
Na kolejne słowa alchemiczki uniósł pytająco brew ku górze, jednak zrobił to w nieco rozluźnionej już manierze, lżejszej niż ich poprzednie tematy.
– Gdyby mieszanka antydepresyjna nie działała na stany melancholii to bez sensu byłoby jej istnienie – powiedział, między słowami odpowiadając na jej pytania. Tak, mieszanka antydepresyjna była skuteczna. Z jednym małym haczykiem. – Tylko musisz naprawdę ją brać i nie przestawać, dopóki nie stwierdzę, że będziesz mogła zacząć ją odstawiać. To naprawdę bardzo ważne, choć wiele zależy także od ciebie. Sam eliksir nie przywróci ci zdrowia – oznajmił. Prawda była bowiem taka, że leki wspomagały powrót do zdrowia, ułatwiały pokonywanie przeciwności losu jak niewielkie popchnięcie do działania. Całą resztę trzeba było już jednak zrobić samodzielnie.
Uśmiechnął się na jej podziękowania i lekko pokręcił głową.
– Możesz na mnie liczyć, Charlene. I to ja dziękuję. Naprawdę ratujesz sytuację – zapewnił ją z całą mocą, nie kryjąc się za bardzo z ulgą jaką czuł na jej dołączenie do zespołu lecznicy. Była niezwykle zdolną alchemiczką z doświadczeniem w zawodzie, nieprzeciętną wiedzą i niezwykłym zapałem do niesienia pomocy ludziom. Mieli już pełen komplet i nie pozostawało im nic innego, niż wziąć się do pracy.
| zt
– Nie każdy nadaje się na front, to fakt – przyznał. Składało się na to w końcu bardzo wiele, nie tylko umiejętności w posługiwaniu się różdżką, ale także układanie strategii, refleks, zachowywanie zimnej krwi, zaufanie i możliwość polegania na swoich pojedynkowych partnerach w obie strony, ścisła współpraca. – Ale warto umieć się bronić – powtórzył, mając nadzieję, że panna Leighton nie odrzuci jego propozycji zupełnie i jednak zdecyduje się na doszkolenie z magii defensywnej. Nie zamierzał jej do tego przymuszać, skądże – sądził jednak, że rozsądnym byłoby, gdyby się zgodziła na jego ofertę. Nie zamierzał jednak się z nią w tej chwili wykłócać i próbować namawiać wbrew jej woli. Wierzył, że jeżeli dojdzie do jakichś konkluzji w tym temacie to sama do niego przyjdzie.
– Odzywaj się, śmiało. Jeżeli tylko jestem w stanie komukolwiek pomóc to chętnie to zrobię, nie musisz się krępować – uśmiechnął się do czarownicy, lecz wierzył jej zapewnieniu, że jeżeli nastąpiłoby kolejne załamanie jej samopoczucia to pojawi się u jego progu w poszukiwaniu wsparcia. Musieli na sobie wzajemnie polegać, jako Zakonnicy i jako ludzie. Tylko razem byli w stanie coś zmienić na świecie, więc musieli o siebie wzajemnie dbać i troszczyć się o dobrostan pozostałych. Tak jak ona teraz interesowała się jego samopoczuciem, na co uśmiechnął się nieco szerzej i pokiwał głową. Naprawdę było już z nim dobrze – oczywiście, względnie dobrze na tyle, na ile w obecnych czasach mogło z nim być.
Na kolejne słowa alchemiczki uniósł pytająco brew ku górze, jednak zrobił to w nieco rozluźnionej już manierze, lżejszej niż ich poprzednie tematy.
– Gdyby mieszanka antydepresyjna nie działała na stany melancholii to bez sensu byłoby jej istnienie – powiedział, między słowami odpowiadając na jej pytania. Tak, mieszanka antydepresyjna była skuteczna. Z jednym małym haczykiem. – Tylko musisz naprawdę ją brać i nie przestawać, dopóki nie stwierdzę, że będziesz mogła zacząć ją odstawiać. To naprawdę bardzo ważne, choć wiele zależy także od ciebie. Sam eliksir nie przywróci ci zdrowia – oznajmił. Prawda była bowiem taka, że leki wspomagały powrót do zdrowia, ułatwiały pokonywanie przeciwności losu jak niewielkie popchnięcie do działania. Całą resztę trzeba było już jednak zrobić samodzielnie.
Uśmiechnął się na jej podziękowania i lekko pokręcił głową.
– Możesz na mnie liczyć, Charlene. I to ja dziękuję. Naprawdę ratujesz sytuację – zapewnił ją z całą mocą, nie kryjąc się za bardzo z ulgą jaką czuł na jej dołączenie do zespołu lecznicy. Była niezwykle zdolną alchemiczką z doświadczeniem w zawodzie, nieprzeciętną wiedzą i niezwykłym zapałem do niesienia pomocy ludziom. Mieli już pełen komplet i nie pozostawało im nic innego, niż wziąć się do pracy.
| zt
Ich świat się zmienił. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Dnie mijały szybciej, niż chciałby to przyznać. Ledwie otwierała oczy, by za chwilę znów zapadać w krótki sen, przerywany koszmarami i jej własnym krzykiem pozostawiona sama sobie po tym, jak po raz kolejny odarła się ze wszystkiego, obnażyła, stanęła przed kimś całkowicie naga, tylko po to, by pozostać tak samo samotna, jak była. Jeszcze dwa tygodnie temu myślała, że to wszystko będzie wyglądać inaczej. Dzisiaj jednak, nie była już o tym przekonana. Dlatego, żeby o tym nie myśleć narzucała sobie kolejne zadania, które nie pozwalały jej na zbyt wiele rozmyślań czy czasu na to, by właśnie tych rozmyślań się podjąć. Szczęśliwie dla niej samej, naprawdę było co robić. Trafiło jej się idealnie. Alex otwierający lecznicę niwelował jej potrzebę poszukiwania pracy, czy też łapania się dodatkowych zleceń. A jednocześnie będąc Gwardzistą jak i ona, był w stanie zrozumieć brak jej obecność od minuty do minuty, czy potrzebę wyjścia i załatwienia czegoś. Pracowała trochę nieregularnie, brała dodatkowe dyżury w lecznicy, dopełniając jeszcze czas wizytami w Oazie, które zapełniały jej czas od rana do nocy, a gdy znajdowała chwilę ją też zajmowała nie chcąc dopuścić do siebie jednej ponurej myśli, która w ogóle nie powinna zaprzątać jej myśli. Była wojowniczką, była zakonnikiem w końcu była Gwardzistką. Obrała drogę i miała przed sobą cel, nie powinna była dopuścić do takiego stanu rzeczy i była sama sobie winna. Wiedziała dokładnie, że tak. Teraz rozrzucona już nie tylko przez uczucie do jednego mężczyzny, ale do dwóch z których każdy zdawał się niezmiennie postanawiać trzymać ją na dystans.
Codziennie przypadki w Leśnej Lecznicy w większości przypadków, wcale nie były skomplikowane. Złamanie, czy poparzenie, coś z czym mogła sobie poradzić. Czasem musiała ruszyć do kogoś, kiedy nie był w stanie się ruszyć i do lecznicy przyszło wezwanie. Tak było też tym razem, kiedy starsza czarownica - Mephilda, poprosiła żeby odwiedzić ją w jej domu, mieszącym się w Dolinie Godryka w liście skarżąc się po raz kolejny na uraz nogi. Teleportowała się na główną ulicę odnajdując jej mieszkanie w którym wcześniej już była.
- Pani Mephildo, to ja! - krzyknęła, pukając w drzwi wejściowe, dając znać, że pojawiła się już na miejscu. Pracując w Leczniczy Alexa przyjmowała nową twarz, nową postać. Będąc w niej stawała się Julie Jones - cóż, nie popisała się z wymyślaniem danych, dla swojego... trzeciego już alter ego. Ale to ie było aż tak konieczne. Właściwym było, żeby będąc w leczniczy, nie była Justine Tonks. Poszukiwaną terrorystką z Zakonu Feniksa. Lecznica miała być oazą dla ludzi, miejscem w którym otrzymają leczenie, kiedy będą tego potrzebować. A oni... cóż, byli dość rozpoznawali i skupiali uwagę, ale nie w dobrym tego słowa znaczeniu.
- Wchodź, wchodź Julie. - odkrzyknęła kobieta, na co Justine nacisnęła klamkę. Długa spódnica, którą zabrała od siostry poruszyła się wokół jej nóg. Już sama specyfika ubioru mniej kojarzyła się z nią, a bardziej z kimś całkowicie innym. Najpierw sprawdziła kuchnię, by później znaleźć się w salonie w którym pani Mephilda siedziała na fotelu, podtrzymując lewą rękę już z daleka wyginającą się nienaturalnie. Just zrobiła kilka kroków w jej stronę nie wyciągając jeszcze różdżki. W ostatnim czasie, była już u pani Mephildy kilka razy, urazy bywały różne, czasem obtarcia, czasem przypadkiem trafiła nożem w dłoń, a ze względu na swoją rzekomą starość, prosiła, żeby pojawiać się u niej. Nie było to problemem, bo nie mieszkała daleko.
- Co tym razem się zadziało, pani Diggory? -zapytała, układając rękę na biodrze, spoglądając na kobietę z góry wiedząc, ze i tym razem staruszka będzie miała jakąś ciekawą historię. Jednocześnie jej spojrzenie przykuły ustawione na stoliku filiżanki w liczbie trzech i talerz suto zastawiony ciastem. - Spodziewa się pani gości? - dopytała poruszając brwiami zmienionej twarzy. Wydłużała swoje włosy tak, by sięgały jej do końca pleców, by później zaplatać z nich długiego warkocza, albo spinać w koński ogon na czubku głowy. Poszerzała usta, i zmieniała układ kości na twarzy. Właściwie polubiła staruszkę, mimo niewiarygodnej ilości wypadków, była sympatyczna i zawsze pozytywnie nastawiona do życia, mimo upływu lat i wszystkiego, co już zdążyła przeżyć. - Wiesz, Henry jest nadal na ten swojej wyprawie. A chciałam zmienić zasłony. Refleks już nie ten i Tobaiasa poprosiłam, coby wsparł starszą babcię. - zaczęła swoje wyjaśnienia. Zdarzyło jej się raz poznać jej męża. Był magizoologiem i - zgodnie z jej opowieściami - co jakiś czas wyjeżdżał by zbadać kolejne ze zwierząt. Ponoć pisał na ich temat poradniki i artykuły, ale jako że nie była to dziedzina zainteresowania Justine, nigdy nie sprawdzała czy mówiła prawdę. Dostrzegła jednak leżący na podłodze karnisz, nie pasujący do porządku, który panował wszędzie indziej. Jej brew uniosła się ku górze. - Ale coś mnie tak podkusiło, że jednak sama spróbuję i no, spadł mi na rękę, bo zaklęcie urwałam przypadkiem. - wyjaśniła. - i o. - podbródkiem wskazała na trzymaną rękę. Justine pokręciła odrobinę rozbawiona głową ściągając z ramienia torbę i odkładając ją obok siebie. Wyciągnęła rękę, by gestem ją o nią poprosić. Ujęła ją łagodnie i ukucnęła obok kobiety, sięgając po różdżkę, jako pierwsze rzucając zaklęcie przeciwbólowe. Zaczęła powoli badać jej dłoń, wiedząc, że nie przyniesie jej bólu. I gdy jej chude palce przesuwały się po pomarszczonej skórze, drzwi wejściowe do mieszanka otworzyły się i zamknęły ponownie a do środka ktoś wszedł. Z początku myślała, że to jednak Henry.
- Tobaias, już jesteś! - kobieta zdawała się zadowolona, Tonks zerknęła na nią, a później wróciła do badania ręki. Złamana, to było pewne. W tym czasie męski głos za nią, chciał wiedzieć, co się stało, a kobieta chętnie zaczęła wyjaśniać historię z którą pokrywała się ta, którą ona sama usłyszała. - Usiądź, usiądź kochanieńki. Panna Jones skończy i napijemy się wspólnie herbaty. - te słowa sprawiły, że Tonks z trudem utrzymała kamienną twarz. Zamiast skupiać się na tym, co przyszło jej do głowy o całym wypadku, zaczęła rzucać zaklęcia. - Poczuje pani lekkie szarpnięcie. Feniterio. - zastrzegła, zanim rzuciła zaklęcie. Maohilda jednak nie wydawała się ani zainteresowana, ani przejęta. Magia posłusznie, według jej woli nastawiła kości, sprawiając że te wróciły na swoje miejsce. Dobrze, teraz musiała je jeszcze połączyć ze sobą na nowo. Złamanie nie było skomplikowane i zajęcie się nim leżało w granicach jej umiejętności. - Fractura Texta. - wypowiedziała płynnie, przyciskając białą różdżkę do jej skóry. Magia objęła miejsce w którym ręka była złamana błękitnym światłem, a po wszystkim Justine podniosła się z klaczka, otrzepując z niewidzialnego pyłku spódnicę, nie ingerując w trwającą rozmowę babci z wnukiem w którym ten irytował się, że obchodzi ją teraz herbata. - Julie Jones z Leśnej Lecznicy. - przedstawiła się posyłając ku niemu nieco zakłopotany uśmiech ku mężczyźnie o ciemnych krótkich włosach i zielonych oczach. - To wszystko pani Diggory. Proszę może więcej nie ruszać karniszy sama? - zaproponowała sięgając po położoną z boku torbę, którą zarzuciła na ramię. Staruszka w tym momencie obracała ręką, jakby sprawdzając czy ta nadal działa. Zaprzestała szybko, gdy Tonks postawiła pierwszy krok ku wyjściu.
- Julie, kochanie, zostań chwilę. Odwdzięczę ci się kawałkiem ciasta, a jeszcze nie wiem gdzie portmonetkę posiałam. - jedna z jej brwi uniosła się ku górze. Spojrzała najpierw na zastawiony stół, chwilę później na Tobaiasa, ostatecznie kierując wzrok ku kobiecie. Coraz mocniej zaczynając się przekonywać, że starsza pani to wszystko zaplanowała. Uśmiechnęła się przepraszająco i pokręciła głową, jednak nim z jej ust wydobyło się cokolwiek, odezwał się Tobaias.
- Odprowadzę pannę Julię, pewnie ma jeszcze jakieś wizyty do wykonania. A z tobą babciu sobie za chwilę porozmawiam. - zastrzegł ostrzegająco wskazując na nią palcem. Na co Mephilda uśmiechnęła się niewinnie idealnie odgrywając, że nie ma pojęcia, o czym jej wnuk mówi. Kiedy znaleźli się przy drzwiach, które otworzył jej przed nią, zawiesiła na nim tęczówki.
- Przepraszam za nią, czasami tak rozrabia. - powiedział, wyciągając galeony, czekając na kwotę, którą poda. Odebrała pieniądze, wrzucając je do torby, unosząc brodę by na niego spojrzeć i poczęstować uśmiechem.
- Z żoną pana widzieć by już chciała. - strzeliła i niewiele się pomyliła, kiedy ten przytaknął głową. Zaśmiała się krótko, schodząc ze schodków. Pożegnała się z mężczyzną, życząc mu powodzenia i zniknęła, chcąc wrócić do Lecznicy z pewnością Alex miał już dal niej kolejne zadania.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
24 VII
Wilgotny, deszczowy podmuch wkradł się do pomieszczenia przez otwarte okno. Niewielu pacjentów odwiedzało lecznice o tej porze. Od dawna nie padało, dziś jednak przez Dolinę Godryka przetoczyla się krótka letnia burza, skutecznie zniechęcając do załatwiania spraw, których załatwiać nie było potrzeby. Niedługo miało zmierzchać, a spokój Leśnej Lecznicy zaburzało jedynie krzątanie się dwóch kobiet. Zostawiła Melanie pod opieką mieszkańców Kurnika, nie było potrzeby by cały wieczór spędziła plącząc się po korytarzach chatki. Była spokojniejsza, gdy wiedziała że córka nie musi skrywać się przed spojrzeniami pacjentów.
Kolejne minuty ciągnęły się niesłychanie. Tu zawsze było coś do zrobienia, jednak dzisiejszego wieczora brakło jej zajęć. Znudzonym ruchem nadzorowała ruch miotły, która zamiatała podłogę poczekalni. Dopiero kilka długich chwil później, zdała sobie sprawę, że podłoga czystsza być już nie mogła. Myślami była bardzo daleko stąd, zatapiając się wśród pustych korytarzy Upper Cottage. Myślami była z właścicielem domu i z jego synami. Minęło zaledwie kilka dni odkąd otrzymała feralny list i ruszyła do Killarney. Kilka dni, w trakcie których stało się tak wiele. Starała się powstrzymać. Wszakże właśnie tutaj nie było miejsca na rozkojarzenie, rozbiegane myśli. Tu liczyło się skupienie, uwaga poświęcona pacjentom. I potrafiła to zrobić; była w stanie oczyścić umysł, odrzucić od siebie zmartwienia, tylko po to by wypełnić go obowiązkami. Tych jednak na dzisiaj zabrakło, a umysł skupił się na sytuacji, z którą miał zmierzyć się jej przyjaciel.
Chciał, żeby opiekowała się Upper Cottage, chociaż była pewna, że chodziło o to, aby to Upper Cottage opiekowało się Rose i Melanie. Nie chciała być teraz mu ciężarem. Dość miał problemów na głowie, już nie licząc tego oddalonego od niego setki mil. Było mu ciężko i zdawała sobie sprawę, że następne tygodnie, miesiące, a nawet lata nie przyniosą wystarczającej ulgi, żeby zapomnieć. Wiedziała, bo sama czuła smak zawodu niemalże tak samo jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. W takiej chwili ciężko jej było nie porównywać, nie odnajdywać w tym części własnej historii. Nie mogła ukryć się przed własną złością, jej wstydem.
Wszystko stało na głowie i nie miało zamiaru wrócić na swoje miejsce. Ona odnalazła w tym swoją drogę. Musiała, bo innego wyboru nie miała. Potrafiła zapracować na przetrwanie jej i Melanie. Teraz jednak świat przestał być znajomy, stał się jej jeszcze bardziej wrogi. Nie żałowała własnych wyborów, ale żałowała, że nie potrafi zrobić więcej.
Nosiła się ze swoją prośbą już od dłuższego czasu. Pochylała się nad książkami wysłanymi przez Jaydena, próbując nadrobić całe lata nauki. Jednak mądrości wyciągnięte z książek to było zbyt mało. Nic nie potrafiło nadrobić braku praktyki, a tej najbardziej potrzebowała. Chciała być w stanie obronić Mel, umieć walczyć za samą siebie. Nie być ciężarem dla tych, którzy o nią dbali. Tego nie dało nauczyć się z książek. W tym wypadku wystarczyło się tylko przełamać.
Krok za krokiem. Zapukała krótko do drzwi, wynurzając się zza drewnianej futryny. - Justine, znalazłabyś dla mnie chwilę? - zapytała, skupiając spojrzenie na twarzy gwardzistki. Nie wiedziała dlaczego prosiła o to, właśnie ją. Nie znały się zbyt dobrze. Rose zdawała sobie sprawę z jej umiejętności i tego, że Justine była przygotowana do walki. Łatwiej było prosić o pomoc kogoś kto był jej bliski, ale nie tego szukała. Potrzebowała kogoś obiektywnego, kogoś kto nada jej kierunek, nie zważając na sentymenty. Może właśnie, dlatego szukała pomocy u gwardzistki. Bo w jakiś sposób była jej obca, a jednak istniały rzeczy, które je łączyły. Nie była tylko jedną wielką niewiadomą. Ciężko było pytać o pomoc. Nigdy tego nie lubiła, ale lata samotnego wychowania Melanie nauczyły ją tego, że czasami trzeba było schować dumę do kieszeni, okazać odrobinę pokory, poprosić o pomoc. Dzisiaj więc nadszedł czas na przełamanie lodu, nikt nie mógł o nią zawalczyć, musiała to zrobić sama.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Deszcz stukał o szyby w drewnianych framugach. Wyglądała za nie, co jakiś czas podnosząc wzrok znad książki, którą czytała. Żadne wezwanie nie przychodził, nikt też nie przychodził, co zdecydowanie ją cieszyło. Po kilku dniach całkiem przyjemniej pogody, Anglia znów została skropiona wodą. Żyjąc tutaj, szło się do tego po części przyzwyczaić. Ale lubiła te letnie dni, pozbawione opadów, a zamiast niego, przynoszące słońce. Siedziała na jednym z krzeseł w gabinecie, przerzucając nogi przez jeden z podłokietników w wygodnej dla ciebie pozie. Na nogach trzymała rozłożoną księgę. Dzisiaj akurat, traktującą o oklumencji. Zmieniła je, wybierała, żeby nie męczyć się jednym tematem zbyt mocno. Kiedy miała chwilę, będąc akurat na dyżurze w lecznicy, zawsze zabierała ze sobą księgi. Nauczyła się już, wypełniać sobie każdą chwilę. A może bardziej - żadnej nie zmarnować. Czasem grywała w szachy z Alexem, czasem oboje zasiadali nad książkami, czasem też rozmawiali. Dziś akurat go nie było. Nie dobrze było, by ich dyżury za mocno się pokrywały. Z ich umiejętnościami powinni się dzielić. Samotnie, byli w stanie ochronić lecznicę w razie potrzeby - albo w najgorszym wypadku, dać dostatecznie dużo czasu innym, by ewakuowali się poza jej teren. Przesunęła kolejną ze stron, przesuwając spojrzeniem po wersach. Cholernie skomplikowane. Tak jak wszystko, po co sięgała ostatnio. Pierwsza próba nałożenia Fideliusa prawie zwaliła ją z nóg. Dopiero przy drugiej, poszło łatwiej, a samo nauczenie się tak skomplikowanego czasu, zajęło jej miesiące. Ale potrafiła być wytrwała. Dzisiaj jednak skupienie, wybitnie jej nie szło. Zerkała w kierunku zegara, a jej myśli niepokojąco mknęły w kierunku Rinehearta. Nadal się bała, pozwolić sobie na więcej, ale jego nienachalne oddanie, działało kojąco na zmęczone rozczarowaniami serce. Wierzyła, a może chciała wierzyć, że pozwoli jej się więcej zawieść. I przyzwyczajała się do niego. Poznawała na nowo. I podobało jej się to, co odkrywała. Pojawienie się w pomieszczeniu drugiej osoby, zwiastował narastający odgłos kroków. Dopiero po chwili oderwała wzrok od przeglądając wzrok, przenosząc tęczówki na Rose. Nie zmieniła pozycji, jednak odłożyła książki bardziej na nogi.
- Jasne, Rosie. - odpowiedziała posyłając w jej kierunku krótki uśmiech. Dopiero teraz ściągnęła nogi z oparcia i zajęła zwyczajną pozycję. Zamknęła książkę, odkładając ją na szafkę, która znajdowała się obok i opadła znów na siedzisko, mimo wszystko podciągając na nie jedną nogę. - Coś cię trapi? - zapytała opierając się plecami wygodniej, już całą uwagę poświęcając kobiecie. Uśmiechnęła się do niej łagodnie, zachęcająco. Nie była chyba zbyt straszna, ze swoim metrem pięćdziesiąt. Potrafiła wiele, ale tego, nie było widać na pierwszy rzut oka. Nie znały się, właściwie. Kojarzyły, było bardziej odpowiednie. Współpracowały. Miały podobne cele. Łączyła ich wspólna sprawa.
- Jasne, Rosie. - odpowiedziała posyłając w jej kierunku krótki uśmiech. Dopiero teraz ściągnęła nogi z oparcia i zajęła zwyczajną pozycję. Zamknęła książkę, odkładając ją na szafkę, która znajdowała się obok i opadła znów na siedzisko, mimo wszystko podciągając na nie jedną nogę. - Coś cię trapi? - zapytała opierając się plecami wygodniej, już całą uwagę poświęcając kobiecie. Uśmiechnęła się do niej łagodnie, zachęcająco. Nie była chyba zbyt straszna, ze swoim metrem pięćdziesiąt. Potrafiła wiele, ale tego, nie było widać na pierwszy rzut oka. Nie znały się, właściwie. Kojarzyły, było bardziej odpowiednie. Współpracowały. Miały podobne cele. Łączyła ich wspólna sprawa.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Jak na ironię dało się odnaleźć tu jeszcze pozorny spokój W długich samotnych wieczorach, wyglądając zza okiennic, poszukując wzrokiem anomalii - Upper Cottage, zdawało się nie znać tego rodzaju niepokojów. Zdawało się być bezpiecznym i chociaż strach był jej codziennym towarzyszem, powoli, bardziej pewnie odnajdywała się wśród korytarzy starej posiadłości. Na chwilę uciekała od wojny i jej chaosu. Czasami udawało się skraść kilka godzin, zatapiając się w biblioteczce astronoma - dłonią odnalazła książki poświęconej numerologicznym rozważaniom, wysłużone tomy traktujące o tajemnicach astronomii, a nawet gdzieś głęboko ukryty dziennik starej szwaczki (zapewne nieznośnej ciotki, która odwiedzała ją w swojej duchowej formie), który opisywał sztukę łączenia nasyconych magią tkanin tak, aby te chroniły przed niebezpieczeństwami. W Leśnej Lecznicy wszystko jednak przypominało o tym, że tam daleko w Irlandii - iluzja bezpieczeństwa niewiele miała wspólnego z aktualnym obrazem rzeczywistości. Coraz więcej pacjentów, coraz więcej tych, którzy nie potrafili odnaleźć się w nowym świecie. To sztuce uzdrowicielstwa dedykowała swoje życie, teraz jednak uczucie słabości prześladowało każdego dnia. Umysł wciąż poszukiwał drogi, by zyskać kontrolę - nie być uginającą się pod byle wiatrem trzciną, a kimś to potrafił stawić opór niebezpieczeństwom.
Ciężko było przyznawać się do własnych słabości, niedociągnięć w sztuce magicznej. Nie było tu jednak miejsca na głupią dumę, wiedza doświadczona poprzez książki była zaledwie skrawkiem umiejętności. Suchą teorią, nad którą pochylała się od kilku miesięcy, próbując ćwiczyć ją na własną rękę była niczym w prawdziwym starciu, w sytuacji gdzie trzeba było tą wiedzę przekuć w praktykę. Tego właśnie szukała za ścianami Zaplecza, kogoś kto pokieruje następnymi krokami, kogoś z doświadczeniem, którego jej tak bardzo brakło.
Odwzajemniła uśmiech Justine, przekraczając próg pomieszczenia - Cóż… - zaczęła, skupiając wzrok na twarzy gwardzistki - Od jakiegoś czasu staram się uczyć magii defensywnej. Głównie z książek, czasami samodzielnie - wyjawiła - Ale wiem, że to za mało. Czytać, ćwiczyć samej. - powiedziała, wzruszając lekko ramionami - Nigdy nie miałam okazji praktykować tego rodzaju magii. Zawsze pracowałam w Mungu, uczyłam się anatomii i medycyny. I teraz to mi nie wystarcza. Chcę czuć się bezpieczna i móc zapewnić to Mel - powiedziała, decydując się na szczerość, by Tonks wiedziała, że dla Rose to nie miała być tylko zabawa. - Więc pomyślałam, że mogłabym się z tobą skonsultować, nauczyć się czegoś nowego, przećwiczyć to co już teoretycznie umiem. Jeśli byś się zgodziła, oczywiście - zakończyła krótkim, niepewnym uśmiechem. Wszakże wiedziała, że Justine ma teraz więcej na głowie niż uczenie kogoś zaklęć, miała jednak nadzieję, że w ten wieczór znajdzie na to czas.
Ciężko było przyznawać się do własnych słabości, niedociągnięć w sztuce magicznej. Nie było tu jednak miejsca na głupią dumę, wiedza doświadczona poprzez książki była zaledwie skrawkiem umiejętności. Suchą teorią, nad którą pochylała się od kilku miesięcy, próbując ćwiczyć ją na własną rękę była niczym w prawdziwym starciu, w sytuacji gdzie trzeba było tą wiedzę przekuć w praktykę. Tego właśnie szukała za ścianami Zaplecza, kogoś kto pokieruje następnymi krokami, kogoś z doświadczeniem, którego jej tak bardzo brakło.
Odwzajemniła uśmiech Justine, przekraczając próg pomieszczenia - Cóż… - zaczęła, skupiając wzrok na twarzy gwardzistki - Od jakiegoś czasu staram się uczyć magii defensywnej. Głównie z książek, czasami samodzielnie - wyjawiła - Ale wiem, że to za mało. Czytać, ćwiczyć samej. - powiedziała, wzruszając lekko ramionami - Nigdy nie miałam okazji praktykować tego rodzaju magii. Zawsze pracowałam w Mungu, uczyłam się anatomii i medycyny. I teraz to mi nie wystarcza. Chcę czuć się bezpieczna i móc zapewnić to Mel - powiedziała, decydując się na szczerość, by Tonks wiedziała, że dla Rose to nie miała być tylko zabawa. - Więc pomyślałam, że mogłabym się z tobą skonsultować, nauczyć się czegoś nowego, przećwiczyć to co już teoretycznie umiem. Jeśli byś się zgodziła, oczywiście - zakończyła krótkim, niepewnym uśmiechem. Wszakże wiedziała, że Justine ma teraz więcej na głowie niż uczenie kogoś zaklęć, miała jednak nadzieję, że w ten wieczór znajdzie na to czas.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Strona 1 z 2 • 1, 2
Zaplecze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica