Ptaszarnia
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Ptaszarnia
Pomiędzy krzewami róż bieli się ogromny biały przeszklony pawilon, wzniesiony na wzór architektury smoczego rezerwatu znajdującego się nieopodal Chateau Rose. Jest magicznie zaczarowany tak, by wewnątrz zawsze panowała ciepła temperatura. W środku zaś, prócz szmaragdowych miękkich kanap, ustawionych tak, by czarodzieje mogli zaznać pełnych komfortów, okrytych złotymi narzutami haftowanymi w szkarłatne smoki, rozrasta się bujna egzotyczna roślinność pochodząca z dalekich krajów, głównie z Nowej Gwinei. Między nimi świergoczą magocudowronki, zróżnicowane rzadkie gatunki przepięknych ptaków zamieszkujących gwinejskie niedostępne tereny górzyste - niektóre z nich zdają się zmieniać tak barwy, jak kształty, inne mają pióra tak długie i tak wiotkie, że te przypominają treny i welony, niektóre znów są tak delikatne, że wyglądają, jakby nieustannie spowijała je delikatna mgła. Ogony innych są tak gęste i tak rozległe, że przypominają jaskrawe wodospady lejących się barw, a gdy wznoszą się do lotu, zdają się pozostawiać po sobie jasną świetlną smugę. Kolejne odróżniają się dziobami tak twardymi i tak błyszczącymi, że mogłyby imitować kamienie szlachetne. Czarne pióra niektórych - zwykle ostro kontrastujące z innymi jaskrawymi kolorami - wydawały się czarniejsze od samej otchłani. Jedne bardziej nieśmiałe, skryte pośród rozłożystych liści, inne śmielsze, zaciekawione towarzystwem, magiczne rajskie ptaki wypełniają to miejsce niezwykłą urodą, co rusz zaskakując swoją oryginalnością. Pochowane na tyłach gniazda pozwalają im na spokój i ciszę, warunki jak najmocniej zbliżone do ich naturalnych zapewniają im wygody.
Dziś były jej urodziny. A za pięć dni - miała minąć pierwsza rocznica ich ślubu. Dopiero co urodził się ich pierworodny syn. Nie podlegało wątpliwościom, że była to różnica z wszechmiar wyjątkowa - dlatego też przygotował się do niej w sposób jakkolwiek wyjątkowy. Prace w samym ogrodzie nie trwały długo, kilka deszczowych dni i pretekst szkodników wykorzystany celem zamknięcia zachodniej części ogrodów wystarczył, by utrzymać mały sekret w tajemnicy - znacznie dłużej zajęło sprowadzenie tych pięknych magocudowronów aż z Nowej Gwinei. Słono za to zapłacił, ale efekt był wart przecież każdych pieniędzy - absolutnie każdych, miał nadzieję, że ptaki podbiją serce jego małżonki. Tak naprawdę - jako jego żona - była teraz panią Chateau Rose, jednak czy zdążyła się tu już poczuć jak w domu? Zdawało mu się, że może potrzebowała czegoś, co będzie należało tylko do niej - własnego skrawka na obcej ziemi, dającego wytchnienie, ciszę, która mogło ukoić nerwy. Zaszyć się tu - razem z synem - oddając się tylko własnym myślom. W świecie tak niezwykłym, że aż nierealnym - gdzie indziej byłoby tak prosto odciąć się od prozaicznej codzienności?
Jeszcze w jej komnatach zawiązał jej na oczach jedwabną chustę, prosząc, by udała się z nim na odpowiednie miejsce; spacer po ciemku miał ją zdezorientować, ale gdy okrył jej ramiona płaszczykiem i wyprowadził ją do ogrodów, pewnie bez trudu poznała, że idzie za zapachem kwitnących róż. Krok za krokiem, prowadził ją przed sobą, obejmując ramieniem jej ciało, by chronić przed upadkiem - powoli, by mogła spokojnie pokonać mijane schódki, wpierw te prowadzące z piętra, potem te wychodzące na ogród, w końcu ogrodową ścieżkę, na której gdzieniegdzie leżały porozrzucane większe kamienie. Przez cały ten czas prowadził ją głosem - przestrzegając z rozbawieniem przed pojawiającymi się przeszkodami; mogła mu zaufać, była przecież w jego rękach - i do lepszych trafić już nie mogła. Dopiero znalazłszy się przed drzwiczkami ptaszarni, pchnął je delikatnie, dając śpiewnym świergotom dotrzeć do jej uszu; niewielki srebrny, zdobiony ptasio-florystycznymi wzorami kluczyk wsunął między jej palce, tylko on mógł otworzyć to miejsce, choć równie dobrze mógł mieć w tym momencie znaczenie czysto symboliczne - nie miała przecież potrzeby zamykać tu niczego pod kluczem. Zatrzasnął za nimi drzwiczki, chwytając jej dłoń, by poprowadzić ją na środek pawilonu - dalej od kanap, bliżej bujnej roślinności i sunących między nimi eteryczno-niebiańskich stworzeń. Nie bez powodu nazywano je rajskimi, wyglądały właśnie tak, jak mogłyby wyglądać stworzenia w raju. Teraz winno uderzyć ją ciepło, inne niż nadmorski chłód niesiony wczesnowiosennym wiatrem. - Wszystkiego najlepszego - szepnął, sięgając dłońmi jedwabiu uwiązanego na jej oczach - by wreszcie pokazać jej przygotowaną niespodziankę. Nie bez napięcia, co sądzisz, Evandro? Czy moje dary są godne twojej przychylności? - To był długi rok, rok pełen zmian. A każda z tych zmian odbiła się mocno na naszym życiorysie. - Narodziny dziecka - czy istniał dla człowieka większy krok naprzód? Dla rodu - pojawienie się kolejnego pokolenia? - Chciałbym, by kolejny był dla nas równie łaskawy - Ten nie był całkiem, anomalie, choroba, ale ostatecznie cienie chyba zostały przepędzone wyraźniejszymi blaskami. Evan - Evan był teraz najważniejszy, a ona mu go dała.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
– Nie puszczaj mnie – zastrzegła, stawiając kolejny, niepewny krok, choć to ona sama nieco zbyt mocno zaciskała palca na jego ramieniu, zupełnie jakby włożona w to siła miała pomóc jej w utrzymaniu równowagi. Poruszanie się w ciemnościach było doświadczeniem dziwnym – wyłączenie jednego ze zmysłów dezorientowało, sprawiając, że wszystko dookoła – miejsca, które, jak do tej pory sądziła, zdążyła przez ostatni rok poznać wystarczająco dobrze – wydawało jej się obce, inne, zakryte szczelną warstwą niewiadomej. W pierwszej chwili, gdy na jej oczach pojawił się miękki pasek jedwabiu, miała ochotę wyciągnąć dłonie przed siebie, szukając zarówno przeszkód, jak i stabilnego oparcia, ale szybko zorientowała się, że szerokim ramionom Tristana ufała bardziej niż własnym – szła więc tam, gdzie ją prowadził, wiedząc, że ziemia nie zniknie za moment niespodziewanie spod jej stóp, a tuż przed nią nie wyrośnie niemożliwa do przebycia ściana; nie mogąc polegać na własnych oczach, opierała się na tych należących do niego, wykonując przekazywane cicho instrukcje – ale dwukrotnie i tak prawie się potykając, kiedy źle oceniła wysokość schodka, a jej noga spotkała się z ziemią szybciej, niż się spodziewała. Szybsze uderzenie serca było jednak jedyną konsekwencją nieuwagi, otaczające ją ramię Tristana skutecznie ochroniło ją przed upadkiem, zapewniając poczucie bezpieczeństwa – mimo chwilowej utraty wzroku, i mimo nieznanego celu tej wędrówki. Wolniejszej, niż gdyby poruszała się normalnie, i tym samym niezbyt pełnej gracji, ale za to podszytej cichą, cieniutką warstewką ekscytacji; nie potrafiła nie zastanawiać się, co takiego chciał jej pokazać, co ukrył wśród różanych ogrodów? Zdawała sobie sprawę ze znaczenia dat, wkrótce miał minąć rok od ich ślubu – rok, który w jej pamięci odcisnął się wyjątkowo mocno, silniej i wyraziściej, niż jakikolwiek inny wcześniej; zupełnie jakby bliskie spotkanie ze śmiercią nauczyło ją bardziej doceniać życie. Swoje – i ludzi bliskich jej sercu.
– Jak daleko jeszcze? – zapytała, chwilę po tym, jak znaleźli się na zewnątrz, otoczeni cichym szelestem wiatru i mieszaniną znajomych zapachów – teraz jakby intensywniejszych. Miała mgliste pojęcie, w którym kierunku się poruszali, choć im dłużej trwał ten spacer, tym mniej była pewna, w której części ogrodów się znajdowali – a kiedy do jej uszu dotarło cichutkie skrzypnięcie, a zaraz potem powietrze wypełnił ptasi świergot, straciła orientację całkowicie. Robiąc kolejne kroki do przodu i zaciskając palce na dłoni Tristana, nie wiedziała: znajdowali się wewnątrz? Na zewnątrz? Nagłe podniesienie temperatury powietrza wskazywało na tę pierwszą opcję, zwielokrotnione, ptasie śpiewy – drugą; zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, nie potrafiąc też przypisać bodźców docierających do niej z otoczenia do żadnego miejsca znajdującego się w okolicach Chateau Rose. – Tristanie, gdzie my… – jesteśmy?, chciała zapytać, ale w tej samej chwili jeden z rozlegających się wokół nich szelestów nabrał na sile i miała wrażenie – nie, była pewna – że coś przeleciało tuż nad jej głową; prawdopodobnie wysoko, brak zmysłu wzroku uniemożliwiał jej jednak oszacowanie odległości między źródłami poszczególnych dźwięków, wydawało jej się więc, że niewidzialne stworzenie muśnie za moment jej włosy. – Och! – wykrzyknęła cicho, uchylając się instynktownie, ale oczywiście nic jej nie dotknęło; wyprostowała się więc niemal od razu, odrobinę zawstydzona swoją reakcją – dając się poprowadzić dalej, z narastającą niecierpliwością czekając, aż Tristan zdejmie jej z oczu opaskę.
A kiedy wreszcie odzyskała wzrok, na moment zdawała się utracić mowę. Słyszała go, wypowiedziane życzenia dotarły do niej bez problemu, chciała mu też odpowiedzieć: że ona również nie pragnęła niczego innego – ale jej własne słowa ją zawiodły, zastąpione cichym westchnięciem, gdy gwałtownie wciągnęła powietrze.
Pierwszą rzeczą, którą ujrzała, był jeden z ptaków – najbardziej niezwykły i najpiękniejszy, jakiego kiedykolwiek widziała, przysiadł na gałęzi tuż obok nich, od czasu do czasu poruszając długim, barwnym ogonem – utkanym jakby nie z piór, a z samej magii, pozostawiającej w powietrzu jasne smugi. Zrobiła krok w jego stronę bezwiednie, zanim zdążyłaby się powstrzymać, zatrzymując się sekundę później, gdy magocudowronek poderwał się do lotu, rozkładając rajskie skrzydła, żeby odlecieć w stronę wyższej gałęzi. Dopiero wtedy przeniosła spojrzenie, chłonąc wzrokiem całą resztę, egzotyczne rośliny i znajdujące się pomiędzy nimi ptaki, jeden wspanialszy od drugiego; nie wiedziała nawet, w którym momencie jej dłoń wypuściła palce Tristana, wędrując do rozchylonych w podziwie i zaskoczeniu ust; zrobiła jeszcze jeden krok, później następny, obracając się dookoła własnej osi i zadzierając głowę, jakby chciała dojrzeć każdy skrawek ptaszarni jednocześnie – wreszcie na powrót kierując oczy ku mężczyźnie, który jakimś cudem stworzył to miejsce tutaj – oddzielone ledwie delikatnymi ścianami ze szkła i metalu od różanych ogrodów. – Jak? Kiedy?.. – zapytała, jak mógł zachować to w tajemnicy? Zaraz potem połączyła jednak fakty. – Plaga szkodników? – dodała, unosząc jasne brwi, a w jej głosie zadźwięczała mieszanina rozbawienia i niedowierzania. Opuściła dłoń, kręcąc głową. – Są cudowne – powiedziała, choć to słowo – ani żadne inne – nie było w stanie oddać sprawiedliwości temu, co widziała dookoła siebie. Podeszła do Tristana, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu, wyciągając ręce i ujmując obie jego dłonie we własne. – Naprawdę stworzyłeś je dla mnie? – wyszeptała; nie dlatego, że nie wierzyła, by był do tego zdolny – ale trudno było jej pojąć, jak ktoś mógł znać ją tak dobrze. Nie potrzebowała odpowiedzi. – Dziękuję – odezwała się po sekundzie, nadal szeptem; bo nie było konieczności, by podnosić głos, i dlatego, że nie chciała przerywać ptakom ich rajskiej pieśni. Cofnęła się nieco, nie puszczając jednak jego dłoni, a tym samym ciągnąc go lekko do przodu, gestem delikatnym – ale podszytym jakąś cichą niecierpliwością. – Oprowadzisz mnie? – poprosiła; chciała poznać każdą tajemnicę tego miejsca – najlepiej teraz, od razu; a później chciała tu pozostać, żeby nie uronić ani jednego fragmentu ze stale zmieniającej się melodii, jaką wyśpiewywały ukryte między listowiem stworzenia.
– Jak daleko jeszcze? – zapytała, chwilę po tym, jak znaleźli się na zewnątrz, otoczeni cichym szelestem wiatru i mieszaniną znajomych zapachów – teraz jakby intensywniejszych. Miała mgliste pojęcie, w którym kierunku się poruszali, choć im dłużej trwał ten spacer, tym mniej była pewna, w której części ogrodów się znajdowali – a kiedy do jej uszu dotarło cichutkie skrzypnięcie, a zaraz potem powietrze wypełnił ptasi świergot, straciła orientację całkowicie. Robiąc kolejne kroki do przodu i zaciskając palce na dłoni Tristana, nie wiedziała: znajdowali się wewnątrz? Na zewnątrz? Nagłe podniesienie temperatury powietrza wskazywało na tę pierwszą opcję, zwielokrotnione, ptasie śpiewy – drugą; zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc, nie potrafiąc też przypisać bodźców docierających do niej z otoczenia do żadnego miejsca znajdującego się w okolicach Chateau Rose. – Tristanie, gdzie my… – jesteśmy?, chciała zapytać, ale w tej samej chwili jeden z rozlegających się wokół nich szelestów nabrał na sile i miała wrażenie – nie, była pewna – że coś przeleciało tuż nad jej głową; prawdopodobnie wysoko, brak zmysłu wzroku uniemożliwiał jej jednak oszacowanie odległości między źródłami poszczególnych dźwięków, wydawało jej się więc, że niewidzialne stworzenie muśnie za moment jej włosy. – Och! – wykrzyknęła cicho, uchylając się instynktownie, ale oczywiście nic jej nie dotknęło; wyprostowała się więc niemal od razu, odrobinę zawstydzona swoją reakcją – dając się poprowadzić dalej, z narastającą niecierpliwością czekając, aż Tristan zdejmie jej z oczu opaskę.
A kiedy wreszcie odzyskała wzrok, na moment zdawała się utracić mowę. Słyszała go, wypowiedziane życzenia dotarły do niej bez problemu, chciała mu też odpowiedzieć: że ona również nie pragnęła niczego innego – ale jej własne słowa ją zawiodły, zastąpione cichym westchnięciem, gdy gwałtownie wciągnęła powietrze.
Pierwszą rzeczą, którą ujrzała, był jeden z ptaków – najbardziej niezwykły i najpiękniejszy, jakiego kiedykolwiek widziała, przysiadł na gałęzi tuż obok nich, od czasu do czasu poruszając długim, barwnym ogonem – utkanym jakby nie z piór, a z samej magii, pozostawiającej w powietrzu jasne smugi. Zrobiła krok w jego stronę bezwiednie, zanim zdążyłaby się powstrzymać, zatrzymując się sekundę później, gdy magocudowronek poderwał się do lotu, rozkładając rajskie skrzydła, żeby odlecieć w stronę wyższej gałęzi. Dopiero wtedy przeniosła spojrzenie, chłonąc wzrokiem całą resztę, egzotyczne rośliny i znajdujące się pomiędzy nimi ptaki, jeden wspanialszy od drugiego; nie wiedziała nawet, w którym momencie jej dłoń wypuściła palce Tristana, wędrując do rozchylonych w podziwie i zaskoczeniu ust; zrobiła jeszcze jeden krok, później następny, obracając się dookoła własnej osi i zadzierając głowę, jakby chciała dojrzeć każdy skrawek ptaszarni jednocześnie – wreszcie na powrót kierując oczy ku mężczyźnie, który jakimś cudem stworzył to miejsce tutaj – oddzielone ledwie delikatnymi ścianami ze szkła i metalu od różanych ogrodów. – Jak? Kiedy?.. – zapytała, jak mógł zachować to w tajemnicy? Zaraz potem połączyła jednak fakty. – Plaga szkodników? – dodała, unosząc jasne brwi, a w jej głosie zadźwięczała mieszanina rozbawienia i niedowierzania. Opuściła dłoń, kręcąc głową. – Są cudowne – powiedziała, choć to słowo – ani żadne inne – nie było w stanie oddać sprawiedliwości temu, co widziała dookoła siebie. Podeszła do Tristana, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu, wyciągając ręce i ujmując obie jego dłonie we własne. – Naprawdę stworzyłeś je dla mnie? – wyszeptała; nie dlatego, że nie wierzyła, by był do tego zdolny – ale trudno było jej pojąć, jak ktoś mógł znać ją tak dobrze. Nie potrzebowała odpowiedzi. – Dziękuję – odezwała się po sekundzie, nadal szeptem; bo nie było konieczności, by podnosić głos, i dlatego, że nie chciała przerywać ptakom ich rajskiej pieśni. Cofnęła się nieco, nie puszczając jednak jego dłoni, a tym samym ciągnąc go lekko do przodu, gestem delikatnym – ale podszytym jakąś cichą niecierpliwością. – Oprowadzisz mnie? – poprosiła; chciała poznać każdą tajemnicę tego miejsca – najlepiej teraz, od razu; a później chciała tu pozostać, żeby nie uronić ani jednego fragmentu ze stale zmieniającej się melodii, jaką wyśpiewywały ukryte między listowiem stworzenia.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Nigdy cię nie puszczę - cicha obietnica szeptem wybrzmiała tuż nad jej uchem, owiewając wrażliwą skórę ciepłym oddechem; rzeczywiście, ciężka dłoń Tristana nieprzerwanie spoczywała na zewnętrznej talii Evandry, kiedy wolnym krokiem kierował ją ku celu tej krótkiej podróży. Niespodzianka miała nią pozostać w każdym calu, nie mogło jej zniszczyć zdradzenie tajemnicy ni słowem ni gestem ni nawet pokonywaną ścieżką, choć zapewne zmiany zapachów, od komnat, przez bardziej wietrzne korytarze, na różanym ogrodzie i coraz cichszym morzu rozbijającym się o wysokie klify skończywszy, dźwięki i zapachy natury prowadziły swoim naturalnym i niezmiennym rytmem, tak bardzo niezależnym od ludzkich trosk i przewin. Na zewnątrz kotłowały się emocje, zbliżała eskalacja wojenna, ale słodki ogród pozostawał enklawą łagodnie odciętą od wszystkiego, co trapiło dzisiaj świat. Wewnętrzną krainą, pułapką bez wyjścia, złotą klatką mającą ochronić jego rodzinę przed piekłem, które przecież sam pomógł rozpętać. Które nigdy nie miało dotyczyć ich.
Wyczuwał jej niepewność, czuł gubiące się kroki i trzymał mocno, gdy stópka lady osuwała się zbyt szybko w dół przy kolejnych schodkach, bacząc, by się nie potknęła. Takie było wszak jego zadanie - otoczyć ją, ich, ją i jego syna, opieką, przez którą nie przedrze się żadna krzywda, nawet ta najlichsza. - Jeszcze tylko kilka kroków - odparł z rozbawieniem, doszukując się w jej głosie zaciekawienia, chciał, chciał, by jego niespodzianka naprawdę była zaskoczeniem. Być może dlatego umyślnie wprowadził ją w błąd, po drodze okręcając ją kilkukrotnie, w tym raz wokół jej własnej osi, bezwstydnie korzystając z tego, jak mocno opierała się na nim - chcąc całkiem wytrącić ją z orientacji i zabrać w tę baśń całkiem nieświadomą. Dlatego też na kolejne pytania nie odpowiedział niczym prócz milczeniem, okrytym zresztą zagadkowym uśmiechem, którego nie mogła dojrzeć, póki miała zasłonięte oczy. W ten sam sposób obserwował jej zgrabny unik, ptak był zbyt wysoko, by mógł ją uderzyć, ale nie tak łatwo było przyzwyczaić się do dźwięków otoczenia nie używając zmysłu wzroku. Uścisnął jej dłoń mocniej, śmiejąc się krótko, niemal bezdźwięcznie, ale szczerze.
- One cię widzą, najdroższa - zapewnił ją, choć nie wiedziała jeszcze nawet, o czym mówił; zdawał się dobrze bawić wobec jej bezradności i niewiedzy, nie przepadał tylko za własną. - I zapewniam cię, że nie uczynią nic, by cię skrzywdzić. Nie leży to w ich naturze - Choć być może niektóre pośród nich miałyby ku temu możliwości, dzioby egzotycznych ptaków bywały twardsza od stali, zdolne dostać się do wnętrza orzechów kokosowych. Ale starannie przestudiował zwyczaje tych stworzeń, wybierając dla Evandry takie, które nie tylko olśniewały swoją postacią, ale i słynęły z łagodności, która pozwoli bez obaw pozostawić je z dzieckiem. A studiował je długo - uważnie starając się, by również relacje pomiędzy poszczególnymi gatunkami przebiegły w miarę możliwości jak najspokojniej, by nie walczyły nawet i ze sobą: harmonia tego miejsca miała być ułożona wobec zasad, które nie rządziły zwykłym światem. Przysłonięta woalem - złudnej, ale nie myślał o tym w ten sposób - perfekcji.
I choć najpierw milczała, zdawało się, że skrzące spojrzenie jej oczu mówi wystarczająco wiele, że mówi za nią samo, że mówi pięknie. Bystre skojarzenie ostatnich prac w ogrodzie z dzisiejszą niespodzianką było bardziej niż oczywiste, kącik jego ust uniósł się nieco wyżej, przytakując tym samym jej domysłom. Zamknął dłonie żony w silniejszym uścisku, gdy ujęła go oburącz - odnajdując wzrokiem spojrzenie, od którego mógłby nie odwracać oczu już nigdy. Nigdy nie oparł się jej urokowi, naturalnemu, wierzył, wiedział, że nie korzystała ze swych mocy celowo; była najpiękniejszą pośród pięknych. - Dla ciebie - przytaknął spokojnie, nieprzerwanie podtrzymując jej spojrzenie. - Dla was - Nie poprawił jej, raczej dodał drugi aspekt do tej wyliczanki, nie byli w życiu już tylko we dwoje, stała się ich trójka. Był pewien, że to zacisze pozwoli jej spędzić czas z Evanem w ciszy i spokoju przerywanym tylko magicznym ptasim trelem. Na szeptane podziękowania ściągnął brodę niżej, by musnąć ustami jej okryte jedwabnymi włosami skronie. Pociągnięty przez nią nie oponował ni przez chwilę, rad, że podarek jej się spodobał, że chciała poznać jego sekrety.
- Ptaki są tu puszczone wolno - zaczął, idąc pół kroku za nią, dając jej prowadzić tę krótką wycieczkę. - Większość pochodzi z terenów Nowej Gwinei. Jeszcze tego nie widać, ale niebawem winny rozkwitnąć drzewa, większość z nich żywi się słodkimi nektarami. - Zatrzymał wzrok na korze mijanego drzewa, nie potrafił nawet wymienić ich gatunków - były obce, pochodziły z daleka, a on samozwańczym znawcą ornitologii został wyłącznie na kilka dni. Cenił jednak rady ludzi, którzy byli w temacie znacznie bieglejsi od niego i którzy sprawowali nadzór nad projektem. - W niektórych miejscach znajdziesz mise z miodem - Zwrócił uwagę, gdy mijali jedną z nich, niby porcelanowe poidło wzniesione gdzieś pod niskimi gałęziami. - Ponoć bardzo go lubią - Jeszcze nie widział, by rzeczywiście się nim żywiły, ale ufał autorytetom. - Na początku będą ostrożne - jak teraz - ale z czasem zaczną przyzwyczajać się do twojej obecności. Spróbuj - Wysunął z kieszeni szaty okrągły twardy owoc szkarłatnej barwy i wsunął go do dłoni Evandry. Skinął głową na siedzącego najbliżej ptaka, tego samego, którego obserwowała wcześniej. - Muszą cię tylko poznać - dodał, ściszonym głosem, po części ściszając go wtedy, kiedy uczyniła to ona, po części nie chcąc spłoszyć jeszcze dzikich ptaków.
- Widzisz te zabudowania, za drzewem? Są w kilku miejscach, umiejscowione w bocznych wykuszach, to budki lęgowe. Jeśli ptaki będą pragnęły spokoju, schowają się tam. Nie powinniśmy podchodzić zbyt blisko, to przestrzeń tylko dla nich. Wszystko inne jest jednak do twojej dyspozycji, Evandro, chcę, by to było miejsce, w którym znajdziesz odpoczynek. - Każda dróżka, trawa pod drzewem, mniejsza polanka, nie musiała krępować się niczym - nawet niechcianym towarzystwem. Zarówno jako jego żona, jak i lady doyenne rodu Rosier, mogła sobie prywatności zażyczyć. Siedziska znajdowały się nieco dalej, odruchowo sięgnął wzrokiem na ścieżkę przed nimi - na wszystko przyjdzie czas.
Wyczuwał jej niepewność, czuł gubiące się kroki i trzymał mocno, gdy stópka lady osuwała się zbyt szybko w dół przy kolejnych schodkach, bacząc, by się nie potknęła. Takie było wszak jego zadanie - otoczyć ją, ich, ją i jego syna, opieką, przez którą nie przedrze się żadna krzywda, nawet ta najlichsza. - Jeszcze tylko kilka kroków - odparł z rozbawieniem, doszukując się w jej głosie zaciekawienia, chciał, chciał, by jego niespodzianka naprawdę była zaskoczeniem. Być może dlatego umyślnie wprowadził ją w błąd, po drodze okręcając ją kilkukrotnie, w tym raz wokół jej własnej osi, bezwstydnie korzystając z tego, jak mocno opierała się na nim - chcąc całkiem wytrącić ją z orientacji i zabrać w tę baśń całkiem nieświadomą. Dlatego też na kolejne pytania nie odpowiedział niczym prócz milczeniem, okrytym zresztą zagadkowym uśmiechem, którego nie mogła dojrzeć, póki miała zasłonięte oczy. W ten sam sposób obserwował jej zgrabny unik, ptak był zbyt wysoko, by mógł ją uderzyć, ale nie tak łatwo było przyzwyczaić się do dźwięków otoczenia nie używając zmysłu wzroku. Uścisnął jej dłoń mocniej, śmiejąc się krótko, niemal bezdźwięcznie, ale szczerze.
- One cię widzą, najdroższa - zapewnił ją, choć nie wiedziała jeszcze nawet, o czym mówił; zdawał się dobrze bawić wobec jej bezradności i niewiedzy, nie przepadał tylko za własną. - I zapewniam cię, że nie uczynią nic, by cię skrzywdzić. Nie leży to w ich naturze - Choć być może niektóre pośród nich miałyby ku temu możliwości, dzioby egzotycznych ptaków bywały twardsza od stali, zdolne dostać się do wnętrza orzechów kokosowych. Ale starannie przestudiował zwyczaje tych stworzeń, wybierając dla Evandry takie, które nie tylko olśniewały swoją postacią, ale i słynęły z łagodności, która pozwoli bez obaw pozostawić je z dzieckiem. A studiował je długo - uważnie starając się, by również relacje pomiędzy poszczególnymi gatunkami przebiegły w miarę możliwości jak najspokojniej, by nie walczyły nawet i ze sobą: harmonia tego miejsca miała być ułożona wobec zasad, które nie rządziły zwykłym światem. Przysłonięta woalem - złudnej, ale nie myślał o tym w ten sposób - perfekcji.
I choć najpierw milczała, zdawało się, że skrzące spojrzenie jej oczu mówi wystarczająco wiele, że mówi za nią samo, że mówi pięknie. Bystre skojarzenie ostatnich prac w ogrodzie z dzisiejszą niespodzianką było bardziej niż oczywiste, kącik jego ust uniósł się nieco wyżej, przytakując tym samym jej domysłom. Zamknął dłonie żony w silniejszym uścisku, gdy ujęła go oburącz - odnajdując wzrokiem spojrzenie, od którego mógłby nie odwracać oczu już nigdy. Nigdy nie oparł się jej urokowi, naturalnemu, wierzył, wiedział, że nie korzystała ze swych mocy celowo; była najpiękniejszą pośród pięknych. - Dla ciebie - przytaknął spokojnie, nieprzerwanie podtrzymując jej spojrzenie. - Dla was - Nie poprawił jej, raczej dodał drugi aspekt do tej wyliczanki, nie byli w życiu już tylko we dwoje, stała się ich trójka. Był pewien, że to zacisze pozwoli jej spędzić czas z Evanem w ciszy i spokoju przerywanym tylko magicznym ptasim trelem. Na szeptane podziękowania ściągnął brodę niżej, by musnąć ustami jej okryte jedwabnymi włosami skronie. Pociągnięty przez nią nie oponował ni przez chwilę, rad, że podarek jej się spodobał, że chciała poznać jego sekrety.
- Ptaki są tu puszczone wolno - zaczął, idąc pół kroku za nią, dając jej prowadzić tę krótką wycieczkę. - Większość pochodzi z terenów Nowej Gwinei. Jeszcze tego nie widać, ale niebawem winny rozkwitnąć drzewa, większość z nich żywi się słodkimi nektarami. - Zatrzymał wzrok na korze mijanego drzewa, nie potrafił nawet wymienić ich gatunków - były obce, pochodziły z daleka, a on samozwańczym znawcą ornitologii został wyłącznie na kilka dni. Cenił jednak rady ludzi, którzy byli w temacie znacznie bieglejsi od niego i którzy sprawowali nadzór nad projektem. - W niektórych miejscach znajdziesz mise z miodem - Zwrócił uwagę, gdy mijali jedną z nich, niby porcelanowe poidło wzniesione gdzieś pod niskimi gałęziami. - Ponoć bardzo go lubią - Jeszcze nie widział, by rzeczywiście się nim żywiły, ale ufał autorytetom. - Na początku będą ostrożne - jak teraz - ale z czasem zaczną przyzwyczajać się do twojej obecności. Spróbuj - Wysunął z kieszeni szaty okrągły twardy owoc szkarłatnej barwy i wsunął go do dłoni Evandry. Skinął głową na siedzącego najbliżej ptaka, tego samego, którego obserwowała wcześniej. - Muszą cię tylko poznać - dodał, ściszonym głosem, po części ściszając go wtedy, kiedy uczyniła to ona, po części nie chcąc spłoszyć jeszcze dzikich ptaków.
- Widzisz te zabudowania, za drzewem? Są w kilku miejscach, umiejscowione w bocznych wykuszach, to budki lęgowe. Jeśli ptaki będą pragnęły spokoju, schowają się tam. Nie powinniśmy podchodzić zbyt blisko, to przestrzeń tylko dla nich. Wszystko inne jest jednak do twojej dyspozycji, Evandro, chcę, by to było miejsce, w którym znajdziesz odpoczynek. - Każda dróżka, trawa pod drzewem, mniejsza polanka, nie musiała krępować się niczym - nawet niechcianym towarzystwem. Zarówno jako jego żona, jak i lady doyenne rodu Rosier, mogła sobie prywatności zażyczyć. Siedziska znajdowały się nieco dalej, odruchowo sięgnął wzrokiem na ścieżkę przed nimi - na wszystko przyjdzie czas.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Wydawałoby się, że spacer w ciemnościach powinien wywołać u niej głęboki niepokój; nigdy nie lubiła bezradności – zwłaszcza u siebie, i szczególnie, odkąd wiedziała, jak smakowała ta prawdziwa, oplatająca ze wszystkich stron lepkimi mackami strachu. Gdyby coś podobnego zaproponował jej ktoś inny, nawet drogi sercu, prawdopodobnie zerwałaby jedwabną opaskę z oczu przedwcześnie, odmawiając uczestnictwa w zabawie – w towarzystwie Tristana nie czuła jednak lęku. Wierzyła mu, kiedy mówił, że nigdy jej nie puści, i bez protestów pozwalała się prowadzić jego silnym dłoniom, dwa razy nie zastawiając się nad tym, w jakim kierunku mogłyby ją popchnąć. Nie dlatego, że była zaślepiona; zdawała sobie sprawę z tego, że istniały rzeczy, o których jej nie mówił – musiały istnieć, bo takie były prawa rządzące ich światem, w ostatnich miesiącach dodatkowo naznaczonym trudnościami i rozdartym pomiędzy siłami, których znaczenia w pełni nie pojmowała – ale w kwestii jego intencji względem niej, względem ich rodziny, ufała mu bezgranicznie. Niebezpodstawnie; miała całe miesiące na obserwowanie, jak bardzo troszczył się o nich wszystkich, i całe lata, by nauczyć się zawierzać jego słowom; wiedziała też, ile dokładnie drobnych zmarszczek przybyło na jego szlachetnej twarzy, odkąd dowiedział się o dziecku, i odkąd na jego palcu pojawił się nestorski pierścień.
Twarzy rozjaśnionej teraz uśmiechem; nie widziała go, ale potrafiła bez trudu wyłapać rozbawienie dźwięczące pomiędzy wypowiadanymi głoskami, u niej samej wywołujące mieszaninę ciepłej czułości i drobnego poirytowania. Prychnęła cicho, prawie bezgłośnie, sięgając dłonią luźnego kosmyka włosów, który uciekł z upięcia w trakcie jej niepotrzebnego uniku. – Czym są one? – zapytała, zgrabnym, bezwiednym ruchem zakładając jasne włosy za ucho, wciąż wyłapujące bez trudu otaczający ich koncert śpiewów i szelestów; niezwykłego utworu rozgrywanego tuż przed uniesieniem kurtyny, którego z każdą sekundą coraz bardziej nie mogła się doczekać.
I które, gdy wreszcie nadeszło, na krótki moment odebrało jej mowę. – Dla nas – powtórzyła za nim cicho, kiedy jego palce mocniej ścisnęły jej dłonie, a usta ucałowały delikatnie skroń. To była słodka chwila, i w normalnych okolicznościach chętnie pozostałaby w niej dłużej – uwielbiała jego bliskość, czułość, którą potrafił schować w prostym spojrzeniu, niezmienny od lat zapach skóry – ale tym razem do przodu gnała ją ciekawość, nagląca, namawiająca do poznania wszystkich sekretów tego nowoodkrytego miejsca – i to najlepiej już, teraz. To dlatego bez większego skrępowania pociągnęła go głębiej do wnętrza ptaszarni, wiedząc, że nikt oprócz Tristana na nią nie patrzył – a więc nie musiała przykrywać emocji niepotrzebną woalką opanowania, którą zazwyczaj nosiła w towarzystwie. Wyprzedziła go jednak tylko na moment, w miarę, jak mówił, równając się z nim krokiem; to na jego polecenie powstało to miejsce – i to on z pewnością znał je najlepiej. – Jak wiele jest tutaj gatunków? – zapytała, przenosząc spojrzenie z ptaka na ptaka, od razu zauważając, że chociaż większość z nich miała podobne cechy, to w wielu aspektach różniły się między sobą: ubarwieniem piór, kształtami ogonów, barwą wyśpiewywanych nut. Prowadzona głosem Tristana, przesunęła spojrzenie dalej, na umieszczone w wolierze drzewa – inne niż te rosnące na angielskiej ziemi, nie rozpoznawała rzadkiego z okazów, niezbyt wiele czasu poświęcając nauce zielarstwa, choć podejrzewała, że być może zasuszone części ich liści lub kory miała już kiedyś w dłoniach, w trakcie wybierania alchemicznych ingrediencji – oraz na misy z miodem, na które początkowo nie zwróciła uwagi. – Można je oswoić? Żyją wśród ludzi – tam, skąd pochodzą? – zapytała, podchwytując słowa męża, i przez chwilę spoglądając na charakterystyczny, egzotyczny owoc, który położył na jej dłoni. Podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem, dopiero wtedy dostrzegając, że ptak, którego ujrzała jako pierwszego – o szmaragdowozielonych piórach i długim, skrzącym się u dołu ogonie – przysiadł tuż obok nich, na jednej z niższych gałęzi, przyglądając się im ostrożnie, ale jakby z ciekawością. Obróciła owoc w dłoni, zerkając jeszcze w stronę Tristana, jakby szukała u niego potwierdzenia – po czym zrobiła krok do przodu, bardzo powoli wyciągając rękę. Ptak nie odleciał – ale nie sięgnął też po przysmak, przyglądając się jej, jakby oceniał jej zamiary; po chwili milczącego zastanowienia przesunęła więc dłoń nieco dalej od niego, żeby delikatnie położyć owoc na szerokiej, stabilniejszej części gałęzi. Wciąż przyglądając się magocudowronkowi, cofnęła się o krok. Początkowo mogłoby się wydawać, że ptak nie zauważył podarku, ale chwilę później odwrócił się, żeby porwać go z gałęzi.
– Są wśród nich młode? – zapytała, kiedy Tristan pokazał jej budki lęgowe, ukryte przed ich wzrokiem na tyle starannie, że trzeba było wiedzieć, gdzie patrzeć, by w ogóle je zauważyć. Zastanawiała się, czy jeśli jeszcze ich nie było, to czy miały być – czy ten gatunek był w stanie rozmnażać się w niewoli? – Zadbam o to miejsce – dodała po chwili szeptem, choć ptak, którego wcześniej nie chciała przepłoszyć, zajął się już próbami przedostania się przez twardą skorupkę owocu. Evandra póki co nie obserwowała jednak tych zmagań, zamiast tego przenosząc spojrzenie na mężczyznę; uśmiechając się łagodnie, wciąż pod wrażeniem tego, co udało mu się tutaj stworzyć. Odwróciła się do niego, sięgając dłonią męskiego policzka i przesuwając kciukiem po szorstkiej od zarostu skórze. – Moglibyśmy schować się tutaj przed światem – powiedziała, wciąż cicho, tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, że nie miała na myśli wyłącznie siebie i Evana; potrafiła wyobrazić sobie spokojne popołudnia spędzone z synem wśród bajkowych treli, ale chciała być też z nim – przynajmniej przez moment udając, że nie ciążyły na nich – a zwłaszcza na nim – setki obowiązków. Tutaj, bez oczu zwróconych wyczekująco w ich stronę, wydawało się to nawet całkiem możliwe.
Twarzy rozjaśnionej teraz uśmiechem; nie widziała go, ale potrafiła bez trudu wyłapać rozbawienie dźwięczące pomiędzy wypowiadanymi głoskami, u niej samej wywołujące mieszaninę ciepłej czułości i drobnego poirytowania. Prychnęła cicho, prawie bezgłośnie, sięgając dłonią luźnego kosmyka włosów, który uciekł z upięcia w trakcie jej niepotrzebnego uniku. – Czym są one? – zapytała, zgrabnym, bezwiednym ruchem zakładając jasne włosy za ucho, wciąż wyłapujące bez trudu otaczający ich koncert śpiewów i szelestów; niezwykłego utworu rozgrywanego tuż przed uniesieniem kurtyny, którego z każdą sekundą coraz bardziej nie mogła się doczekać.
I które, gdy wreszcie nadeszło, na krótki moment odebrało jej mowę. – Dla nas – powtórzyła za nim cicho, kiedy jego palce mocniej ścisnęły jej dłonie, a usta ucałowały delikatnie skroń. To była słodka chwila, i w normalnych okolicznościach chętnie pozostałaby w niej dłużej – uwielbiała jego bliskość, czułość, którą potrafił schować w prostym spojrzeniu, niezmienny od lat zapach skóry – ale tym razem do przodu gnała ją ciekawość, nagląca, namawiająca do poznania wszystkich sekretów tego nowoodkrytego miejsca – i to najlepiej już, teraz. To dlatego bez większego skrępowania pociągnęła go głębiej do wnętrza ptaszarni, wiedząc, że nikt oprócz Tristana na nią nie patrzył – a więc nie musiała przykrywać emocji niepotrzebną woalką opanowania, którą zazwyczaj nosiła w towarzystwie. Wyprzedziła go jednak tylko na moment, w miarę, jak mówił, równając się z nim krokiem; to na jego polecenie powstało to miejsce – i to on z pewnością znał je najlepiej. – Jak wiele jest tutaj gatunków? – zapytała, przenosząc spojrzenie z ptaka na ptaka, od razu zauważając, że chociaż większość z nich miała podobne cechy, to w wielu aspektach różniły się między sobą: ubarwieniem piór, kształtami ogonów, barwą wyśpiewywanych nut. Prowadzona głosem Tristana, przesunęła spojrzenie dalej, na umieszczone w wolierze drzewa – inne niż te rosnące na angielskiej ziemi, nie rozpoznawała rzadkiego z okazów, niezbyt wiele czasu poświęcając nauce zielarstwa, choć podejrzewała, że być może zasuszone części ich liści lub kory miała już kiedyś w dłoniach, w trakcie wybierania alchemicznych ingrediencji – oraz na misy z miodem, na które początkowo nie zwróciła uwagi. – Można je oswoić? Żyją wśród ludzi – tam, skąd pochodzą? – zapytała, podchwytując słowa męża, i przez chwilę spoglądając na charakterystyczny, egzotyczny owoc, który położył na jej dłoni. Podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem, dopiero wtedy dostrzegając, że ptak, którego ujrzała jako pierwszego – o szmaragdowozielonych piórach i długim, skrzącym się u dołu ogonie – przysiadł tuż obok nich, na jednej z niższych gałęzi, przyglądając się im ostrożnie, ale jakby z ciekawością. Obróciła owoc w dłoni, zerkając jeszcze w stronę Tristana, jakby szukała u niego potwierdzenia – po czym zrobiła krok do przodu, bardzo powoli wyciągając rękę. Ptak nie odleciał – ale nie sięgnął też po przysmak, przyglądając się jej, jakby oceniał jej zamiary; po chwili milczącego zastanowienia przesunęła więc dłoń nieco dalej od niego, żeby delikatnie położyć owoc na szerokiej, stabilniejszej części gałęzi. Wciąż przyglądając się magocudowronkowi, cofnęła się o krok. Początkowo mogłoby się wydawać, że ptak nie zauważył podarku, ale chwilę później odwrócił się, żeby porwać go z gałęzi.
– Są wśród nich młode? – zapytała, kiedy Tristan pokazał jej budki lęgowe, ukryte przed ich wzrokiem na tyle starannie, że trzeba było wiedzieć, gdzie patrzeć, by w ogóle je zauważyć. Zastanawiała się, czy jeśli jeszcze ich nie było, to czy miały być – czy ten gatunek był w stanie rozmnażać się w niewoli? – Zadbam o to miejsce – dodała po chwili szeptem, choć ptak, którego wcześniej nie chciała przepłoszyć, zajął się już próbami przedostania się przez twardą skorupkę owocu. Evandra póki co nie obserwowała jednak tych zmagań, zamiast tego przenosząc spojrzenie na mężczyznę; uśmiechając się łagodnie, wciąż pod wrażeniem tego, co udało mu się tutaj stworzyć. Odwróciła się do niego, sięgając dłonią męskiego policzka i przesuwając kciukiem po szorstkiej od zarostu skórze. – Moglibyśmy schować się tutaj przed światem – powiedziała, wciąż cicho, tonem, który nie pozostawiał wątpliwości, że nie miała na myśli wyłącznie siebie i Evana; potrafiła wyobrazić sobie spokojne popołudnia spędzone z synem wśród bajkowych treli, ale chciała być też z nim – przynajmniej przez moment udając, że nie ciążyły na nich – a zwłaszcza na nim – setki obowiązków. Tutaj, bez oczu zwróconych wyczekująco w ich stronę, wydawało się to nawet całkiem możliwe.
różo, tyś chora:
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
Evandra G. Rosier
Zawód : alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
- Sama zobacz - szepnął, kiedy ściągała już opaskę; był mistrzem słowa, dobierał je umiejętnie, przelewał na papier, układał w piękne wiersze, jednak nawet jemu trudno byłoby opisać piękno tych stworzeń. Potrafił je docenić, rzadkie ptaki wabiły go i urodą i wartością, rzadkością, nawet w niewoli nigdy wcześniej ich nie widział. Kazał je sprowadzić specjalnie dla Evandry - tak jak kazał stworzyć całe to miejsce, jej prywatny zaułek na jej dworze. Była jego panią, ale nawet pani własnego dworu potrzebuje odpoczynku. Znał ją, zdążył poznać, chciał, by miała miejsce, w którym będzie mogła pobyć tylko z własnymi myślami. Które mogło być w pełni jej. - To kilka różnych gatunków ptaków, mówią na nie magocudowronki lub magiczne rajskie ptaki - I rzeczywiście, wyglądały jak żywcem wyjęte z raju. Miały stworzyć azyl dla jego żony, nierealne poczucie spokoju, gdy za magicznymi ścianami ptaszarni przelewała się krew wojny. - Jest ich jedenaście gatunków, znacznie różnią się od siebie wyglądem, ale będą się dobrze czuły w swoim towarzystwie. Pochodzą z tej samej rodziny i żyją w tych samych lasach - Ze śmiechem dał jej się pociągnąć wgłąb ptaszarni, jej uśmiech, iskra w oku i zafascynowane spojrzenie były najlepszym, co mógł otrzymać w zamian. Lubił patrzeć na jej szczęście.
- Każde zwierzę da się oswoić - zapewnił ją bez zawahania; nie miał pojęcia, czy ktokolwiek uczynił to w przeszłości z tymi stworzeniami, większość z nich żyła na wolności, były rzadkie i bardzo drogie. Nauka co prawda nie bardzo jego słowa popierała, istniały gatunki, które nigdy nie uległy człowiekowi - ale z pewnością nie było wśród nich żadnych ptaków. - Tam, skąd pochodzą, żyją w oddalonych od cywilizacji leśnych głębinach, dalekich dżunglach, w miejscach, w których rzadko pojawiają się ludzie, a jeśli, to inni niż my - Tubylcy, papuasi, lud tak dziki, że trudno go było do końca równać z człowiekiem. - W Anglii znacznie więcej pojawiło się ich spreparowanych, niż żywych. To niezwykłe okazy, niewielu czarodziejów miało okazję widzieć je na własne oczy. Teraz rozumiem dlaczego, ich magia jest niezwykła - Uniósł spojrzenie na przelatujące obok niewielkie zwierzę, jego rozłożyste skrzydła błyszczały barwami tak silnymi i tak wyrazistymi, jakby wysadzone zostały szlachetnymi kamieniami. - Potrzebują ciszy i spokoju, z pewnością nie powinno tu przebywać zbyt wiele osób na raz - to je spłoszy. Ale póki będziesz się przy nich zachowywać spokojnie, nie dostrzegą w tobie zagrożenia i wkrótce przyzwyczają się do twojej obecności. Z czasem ci zaufają. Staniesz się naturalnym elementem ich krajobrazu. Przywiążą się do ciebie - Umilkł, napotkawszy jej spojrzenie, by skinąć głową i dodać jej otuchy. Nie było wśród nich agresywnych gatunków, ptak mógł się spłoszyć, ale nie zaatakować - nie szedł zatem za Evandrą, pozostając tuż za nią i obserwując jej ruchy. - Powoli i ostrożnie - szepnął, to jedyne, co mogło ich spłoszyć, gwałtowność, nieprzewidywalność, nagłość. Potrzebowały statecznej scenerii. - Cierpliwie - dodał, z uśmiechem, obserwując jej ruchy; proces wymagał czasu, ale wkrótce dostrzegą, że nic im tutaj nie szkodzi, a oferowane przysmaki w istocie nie wabią pięknem rosiczki. - Doskonale - Ptak ostatecznie pochwycił owoc, obdarzył ją szczątkowym zaufaniem, co można było nazwać dobrą wróżbą. Praca ze zwierzętami takie jak te wymagała nade wszystko cierpliwości.
- Jeszcze nie - odparł spokojnie, gdy zapytała o młode, z naciskiem na jeszcze. - Trudno oszacować, czy w ogóle. Niewiele jest miejsc, w których te ptaki są przetrzymywane w niewoli, brakuje nam danych. Jeśli warunki okażą się dla nich dogodne, istnieje taka możliwość. Będzie je trzeba obserwować - i próbować odkryć ich potrzeby. Ptaków może się pojawić więcej, jest dla nich miejsce. Większość z nich składa do trzech jaj, niektóre tylko pojedyncze. To, jak się zachowają, jest zagadką i dla mnie. Czeka nas sporo do odkrycia - O magicznych zwierzętach wiedział dużo, ale magiornitologia nie była jego specjalizacją. Nie potrafił przewidzieć ich zachowań z taką dokładnością, z jaką czynił to przy smokach.
Odnalazł spojrzeniem jej oczy, gdy poczuł jej dłoń na swoim policzku, słysząc jej słodkie słowa. Chciałby móc jej obiecać, że tak będzie, że będą tu we trójkę, że skryci przed światem przeczekają nadchodzące nieszczęścia, że znajdą tu swoją własną małą ciszę, chciałby, ale nie mógł. Nie mógł schować się przed światem na dłużej ni chwilę, nie mógł zapominać o piętrzących się obowiązkach, nie mógł roztapiać się w tych błękitnych oczach; przypominały chłodny i przenikliwy lód, błyszczące topazy, w których potrafił odnaleźć cały swój świat - i wszystko, o co walczył.
- Wiesz, że nie mogę - szepnął, choć w jego głosie nie wybrzmiała stanowczość, przeciwnie, dawno tak wyraźnie nie było w nim wahanie. Ileż by dał za to, by utknąć w tym małym prywatnym raju tylko z nią. Jej urok nęcił i wabił. - Nie teraz, ale kiedy to wszystko się skończy... - Bo przecież w końcu się skończy. Wojna dobiegnie końca, zwyciężą, a nowy ład sprowadzi na ich ziemie spokój. Nastanie cisza. Deirdre nie miała znaczenia. Na przekór tym słowom sięgnął jej ust własnymi, ledwie muskając słodycz ich powierzchni. - Obiecuję, że ci to wszystko wynagrodzę - Uniósł dłoń ku jej talii, dotykając linii kruchej żeber, była tak piękna. Kątem oka odnalazł tunel, którym mieli skierować się dalej; na kamiennych płytach rozłożono duży tkany dywan, przy którym znajdowała się obita na szmaragd kanapa i dwa fotele, nieopodal stolik kawkowy - rzeźbione drewno imitowało wzory liści pobliskich drzew. Słodka cisza, ptasie trele, ciche odosobnienie, więcej im do szczęścia potrzebne nie było. Mógł sobie pozwolić na tę chwilę - choć jedną - odprężenia.
/zt x2
- Każde zwierzę da się oswoić - zapewnił ją bez zawahania; nie miał pojęcia, czy ktokolwiek uczynił to w przeszłości z tymi stworzeniami, większość z nich żyła na wolności, były rzadkie i bardzo drogie. Nauka co prawda nie bardzo jego słowa popierała, istniały gatunki, które nigdy nie uległy człowiekowi - ale z pewnością nie było wśród nich żadnych ptaków. - Tam, skąd pochodzą, żyją w oddalonych od cywilizacji leśnych głębinach, dalekich dżunglach, w miejscach, w których rzadko pojawiają się ludzie, a jeśli, to inni niż my - Tubylcy, papuasi, lud tak dziki, że trudno go było do końca równać z człowiekiem. - W Anglii znacznie więcej pojawiło się ich spreparowanych, niż żywych. To niezwykłe okazy, niewielu czarodziejów miało okazję widzieć je na własne oczy. Teraz rozumiem dlaczego, ich magia jest niezwykła - Uniósł spojrzenie na przelatujące obok niewielkie zwierzę, jego rozłożyste skrzydła błyszczały barwami tak silnymi i tak wyrazistymi, jakby wysadzone zostały szlachetnymi kamieniami. - Potrzebują ciszy i spokoju, z pewnością nie powinno tu przebywać zbyt wiele osób na raz - to je spłoszy. Ale póki będziesz się przy nich zachowywać spokojnie, nie dostrzegą w tobie zagrożenia i wkrótce przyzwyczają się do twojej obecności. Z czasem ci zaufają. Staniesz się naturalnym elementem ich krajobrazu. Przywiążą się do ciebie - Umilkł, napotkawszy jej spojrzenie, by skinąć głową i dodać jej otuchy. Nie było wśród nich agresywnych gatunków, ptak mógł się spłoszyć, ale nie zaatakować - nie szedł zatem za Evandrą, pozostając tuż za nią i obserwując jej ruchy. - Powoli i ostrożnie - szepnął, to jedyne, co mogło ich spłoszyć, gwałtowność, nieprzewidywalność, nagłość. Potrzebowały statecznej scenerii. - Cierpliwie - dodał, z uśmiechem, obserwując jej ruchy; proces wymagał czasu, ale wkrótce dostrzegą, że nic im tutaj nie szkodzi, a oferowane przysmaki w istocie nie wabią pięknem rosiczki. - Doskonale - Ptak ostatecznie pochwycił owoc, obdarzył ją szczątkowym zaufaniem, co można było nazwać dobrą wróżbą. Praca ze zwierzętami takie jak te wymagała nade wszystko cierpliwości.
- Jeszcze nie - odparł spokojnie, gdy zapytała o młode, z naciskiem na jeszcze. - Trudno oszacować, czy w ogóle. Niewiele jest miejsc, w których te ptaki są przetrzymywane w niewoli, brakuje nam danych. Jeśli warunki okażą się dla nich dogodne, istnieje taka możliwość. Będzie je trzeba obserwować - i próbować odkryć ich potrzeby. Ptaków może się pojawić więcej, jest dla nich miejsce. Większość z nich składa do trzech jaj, niektóre tylko pojedyncze. To, jak się zachowają, jest zagadką i dla mnie. Czeka nas sporo do odkrycia - O magicznych zwierzętach wiedział dużo, ale magiornitologia nie była jego specjalizacją. Nie potrafił przewidzieć ich zachowań z taką dokładnością, z jaką czynił to przy smokach.
Odnalazł spojrzeniem jej oczy, gdy poczuł jej dłoń na swoim policzku, słysząc jej słodkie słowa. Chciałby móc jej obiecać, że tak będzie, że będą tu we trójkę, że skryci przed światem przeczekają nadchodzące nieszczęścia, że znajdą tu swoją własną małą ciszę, chciałby, ale nie mógł. Nie mógł schować się przed światem na dłużej ni chwilę, nie mógł zapominać o piętrzących się obowiązkach, nie mógł roztapiać się w tych błękitnych oczach; przypominały chłodny i przenikliwy lód, błyszczące topazy, w których potrafił odnaleźć cały swój świat - i wszystko, o co walczył.
- Wiesz, że nie mogę - szepnął, choć w jego głosie nie wybrzmiała stanowczość, przeciwnie, dawno tak wyraźnie nie było w nim wahanie. Ileż by dał za to, by utknąć w tym małym prywatnym raju tylko z nią. Jej urok nęcił i wabił. - Nie teraz, ale kiedy to wszystko się skończy... - Bo przecież w końcu się skończy. Wojna dobiegnie końca, zwyciężą, a nowy ład sprowadzi na ich ziemie spokój. Nastanie cisza. Deirdre nie miała znaczenia. Na przekór tym słowom sięgnął jej ust własnymi, ledwie muskając słodycz ich powierzchni. - Obiecuję, że ci to wszystko wynagrodzę - Uniósł dłoń ku jej talii, dotykając linii kruchej żeber, była tak piękna. Kątem oka odnalazł tunel, którym mieli skierować się dalej; na kamiennych płytach rozłożono duży tkany dywan, przy którym znajdowała się obita na szmaragd kanapa i dwa fotele, nieopodal stolik kawkowy - rzeźbione drewno imitowało wzory liści pobliskich drzew. Słodka cisza, ptasie trele, ciche odosobnienie, więcej im do szczęścia potrzebne nie było. Mógł sobie pozwolić na tę chwilę - choć jedną - odprężenia.
/zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
| 23 sierpnia
Budzę się o dziwnych godzinach. Raz o drugiej, trzeciej nad ranem, czasami bladym świtem, a mimo to nie wstaję ze Słońcem. Czekam w łóżku, aż zegar wybije przynajmniej wpół do siódmej i wówczas zaczynam mechaniczny rytuał przygotowywania się do dnia. Pierwsze co robię, to fajka na balkonie, ale nawet patrzenie na morze już mnie nie uspokaja. Śnią mi się wiadra krwi i dzieci grające w piłkę odciętymi głowami. Nie wstaję z krzykiem, ale plecy mam mokre od potu, chyba codziennie zmieniają mi pościel. To uciążliwe, ale kurwa, kim jestem, żeby się skarżyć. Odpowiedzialność za to, co się dzieje zsunęła mi się na jedno ramię i tak ją sobie noszę - wkrótce będę już porządnie skrzywiony. I tak się garbię, a skoliozy mogą mi przecież nie wybaczyć i do końca życia za karę będą mnie sadzać na krańcu stołu. Pięć krzeseł dalej od tego miejsca, które teraz zajmuję. Prycham, to wszystko jest mniej niż miałkie, a ja roztkliwiam się, jakbym przeżuwał losy świata. Tak naprawdę, to one rozdrabniają mnie i kruszeję pod olbrzymimi szczękami, nie radzę sobie z presją, ze stresem, z wojną. Evandra z naszej dwójki jest tą odważną, mi zaszczepił się tylko gen umiarkowanego szaleństwa i durnowatej brawury. Bezużytecznej w tym hodowlanym projekcie. Widziałem samobójczynię i nie mam wątpliwości, że skończyłbym jak ona. Lub gorzej, za zdradę swoich.
Możliwe, że mam gorączkę. To dziwne, nie imają się nas przecież takie stany, zwykle trwa to chwilę, fiolka eliksiru pieprzowego, krótka drzemka i już, wyskakujemy z łóżka, jak nowonarodzeni. Czoło mam ciepłe od paru dni, ogólnie czuję się dobrze - poza tym i ściskiem żołądka, jakby ktoś związał go w ciasny supeł. Organizm reaguje obroną, jakby sugerował mi rekonwalescencję. Lepiej: absencję na salonach, zaszycie się na parę miesięcy pod pledem, zabarykadowanie w posiadłości. Przeczekanie wojny w ciszy.
Szczerze, nie wierzę, by to w czymś pomogło. Utopia 1957, durne pierdolenie, obgryzłbym sobie paznokcie do zera, wariując w zamknięciu. Lepsze już to snucie się z nieszczęśliwą miną, bo nadal dostarczam sobie bodźców emocjonalnych i mogę wierzyć, że jestem dobrym człowiekiem.
Nawet, jeśli powoli przestaję. Gdybym był, nie siedziałbym w pierwszym rzędzie i nie widział, jak ostrze gilotyny oddziela od ciała głowy tych mężczyzn. Młodych, zdrowych. Umarli za innych, to dobra śmierć i skoro mogę mieć dla nich jakieś życzenie, to chcę, żeby nie zostali zapomniani. Moje myśli skazują mnie na ten sam los, więc boję się nawet wylać żali do dziennika. Zatruwam powietrze, którym oddycham i powoli zaczynam krztusić się popiołem. Czarne usta, ale nie zmysłowo, po winie.
Dopalam papierosa, słońce muska mój nagi tors, a bryza czochra nieułożone włosy. Powinna mnie wysmagać, wychłostać, jak bosman nieposłusznego marynarza, myślę całkiem gniewnie, gasząc fajkę o szeroki parapet. Pełno na nim okrągłych śladów, to moje dzieło. Nieco chaotycznie kompletuję swoją garderobę, piję w biegu poranną kawę i rzucam do ojca, że jadę do Kent. Do Evandry.
Bez zapowiedzi, jebać zasady grzeczności, to moja młodsza siostra i... potrzebuję jej. Chcę, aby odwrotność również zachodziła, by Wandzia do mnie w pierwszej kolejności zwracała się ze swoimi strapieniami. Daleko mi do ideału, nie raz i nie dwa po całości dałem ciała, ale ona przecież wie, że dla niej, to ja wszystko zrobię.
Ponoć jest w ptaszarni - skrzat mnie zaprowadzi, doskonale. Otwiera przede mną drzwi, a ja mam ochotę podbiec do niej i jak najprędzej sprawdzić, czy nic jej nie jest. Rozterki moralne pogłębiają bruzdy na twarzy, ale jej to się nie ima. Wila krew krąży w jej żyłach, więc jest tak samo piękna, jak zawsze, może tylko odrobinę cichsza. Siedzi na niskiej, miękkiej kanapie, jedną ręką buja wózek, w którym najpewniej śpi Evan, no sielanka. Pozornie.
-Chciałbym, żebyś była w domu, siostrzyczko - mówię, zamiast przywitania i siadam, nie obok, a na ziemi, patrząc na nią z dołu - czujesz się bezpieczna? - pytam, na tyle, ile może być, będąc żoną śmierciożercy. Na tyle, na ile może, zobaczywszy to, co widziała.
Budzę się o dziwnych godzinach. Raz o drugiej, trzeciej nad ranem, czasami bladym świtem, a mimo to nie wstaję ze Słońcem. Czekam w łóżku, aż zegar wybije przynajmniej wpół do siódmej i wówczas zaczynam mechaniczny rytuał przygotowywania się do dnia. Pierwsze co robię, to fajka na balkonie, ale nawet patrzenie na morze już mnie nie uspokaja. Śnią mi się wiadra krwi i dzieci grające w piłkę odciętymi głowami. Nie wstaję z krzykiem, ale plecy mam mokre od potu, chyba codziennie zmieniają mi pościel. To uciążliwe, ale kurwa, kim jestem, żeby się skarżyć. Odpowiedzialność za to, co się dzieje zsunęła mi się na jedno ramię i tak ją sobie noszę - wkrótce będę już porządnie skrzywiony. I tak się garbię, a skoliozy mogą mi przecież nie wybaczyć i do końca życia za karę będą mnie sadzać na krańcu stołu. Pięć krzeseł dalej od tego miejsca, które teraz zajmuję. Prycham, to wszystko jest mniej niż miałkie, a ja roztkliwiam się, jakbym przeżuwał losy świata. Tak naprawdę, to one rozdrabniają mnie i kruszeję pod olbrzymimi szczękami, nie radzę sobie z presją, ze stresem, z wojną. Evandra z naszej dwójki jest tą odważną, mi zaszczepił się tylko gen umiarkowanego szaleństwa i durnowatej brawury. Bezużytecznej w tym hodowlanym projekcie. Widziałem samobójczynię i nie mam wątpliwości, że skończyłbym jak ona. Lub gorzej, za zdradę swoich.
Możliwe, że mam gorączkę. To dziwne, nie imają się nas przecież takie stany, zwykle trwa to chwilę, fiolka eliksiru pieprzowego, krótka drzemka i już, wyskakujemy z łóżka, jak nowonarodzeni. Czoło mam ciepłe od paru dni, ogólnie czuję się dobrze - poza tym i ściskiem żołądka, jakby ktoś związał go w ciasny supeł. Organizm reaguje obroną, jakby sugerował mi rekonwalescencję. Lepiej: absencję na salonach, zaszycie się na parę miesięcy pod pledem, zabarykadowanie w posiadłości. Przeczekanie wojny w ciszy.
Szczerze, nie wierzę, by to w czymś pomogło. Utopia 1957, durne pierdolenie, obgryzłbym sobie paznokcie do zera, wariując w zamknięciu. Lepsze już to snucie się z nieszczęśliwą miną, bo nadal dostarczam sobie bodźców emocjonalnych i mogę wierzyć, że jestem dobrym człowiekiem.
Nawet, jeśli powoli przestaję. Gdybym był, nie siedziałbym w pierwszym rzędzie i nie widział, jak ostrze gilotyny oddziela od ciała głowy tych mężczyzn. Młodych, zdrowych. Umarli za innych, to dobra śmierć i skoro mogę mieć dla nich jakieś życzenie, to chcę, żeby nie zostali zapomniani. Moje myśli skazują mnie na ten sam los, więc boję się nawet wylać żali do dziennika. Zatruwam powietrze, którym oddycham i powoli zaczynam krztusić się popiołem. Czarne usta, ale nie zmysłowo, po winie.
Dopalam papierosa, słońce muska mój nagi tors, a bryza czochra nieułożone włosy. Powinna mnie wysmagać, wychłostać, jak bosman nieposłusznego marynarza, myślę całkiem gniewnie, gasząc fajkę o szeroki parapet. Pełno na nim okrągłych śladów, to moje dzieło. Nieco chaotycznie kompletuję swoją garderobę, piję w biegu poranną kawę i rzucam do ojca, że jadę do Kent. Do Evandry.
Bez zapowiedzi, jebać zasady grzeczności, to moja młodsza siostra i... potrzebuję jej. Chcę, aby odwrotność również zachodziła, by Wandzia do mnie w pierwszej kolejności zwracała się ze swoimi strapieniami. Daleko mi do ideału, nie raz i nie dwa po całości dałem ciała, ale ona przecież wie, że dla niej, to ja wszystko zrobię.
Ponoć jest w ptaszarni - skrzat mnie zaprowadzi, doskonale. Otwiera przede mną drzwi, a ja mam ochotę podbiec do niej i jak najprędzej sprawdzić, czy nic jej nie jest. Rozterki moralne pogłębiają bruzdy na twarzy, ale jej to się nie ima. Wila krew krąży w jej żyłach, więc jest tak samo piękna, jak zawsze, może tylko odrobinę cichsza. Siedzi na niskiej, miękkiej kanapie, jedną ręką buja wózek, w którym najpewniej śpi Evan, no sielanka. Pozornie.
-Chciałbym, żebyś była w domu, siostrzyczko - mówię, zamiast przywitania i siadam, nie obok, a na ziemi, patrząc na nią z dołu - czujesz się bezpieczna? - pytam, na tyle, ile może być, będąc żoną śmierciożercy. Na tyle, na ile może, zobaczywszy to, co widziała.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ostatnio zmieniony przez Francis Lestrange dnia 24.10.20 12:29, w całości zmieniany 1 raz
Po uroczystej egzekucji na Connaught Square Evandra zamknęła się w sobie na kilka dni. Wciąż chodziła z uniesioną głową, pokazując swoje pełne poparcie dla tamtych wydarzeń. Wycofała się jednak do pokoju muzycznego, gdzie jej palce same już wyuczonym odruchem wygrywały znane melodie, podczas gdy w jej głowie kłębiły się niepokojące myśli. To nie widok rozlewającej się krwi czy leżących na drewnianym podeście ściętych głów przyprawiał ją wciąż o dreszcze. Śmierć jawiła się przed nią niczym naturalna kolej losu, a nie wielka trauma. Czy zareagowałaby inaczej, gdyby zginął jeden z jej bliskich?
Mieszkańcy Château Rose dbali o samopoczucie Evandry, obawiając się, że dziewczęcy umysł lady Rosier nie wytrzyma pod naciskiem negatywnych emocji i w pewnym momencie da o sobie znać rodowe szaleństwo Lestrange’ów. Tylko czy spokój, z jakim zdawała się do tego podchodzić nie był już jego przejawem? W obawie przed wysunięciem pochopnych wniosków, które mogłyby położyć się cieniem na jej opinii zatrzymywała wszystkie przemyślenia dla siebie. Bo przecież tego od niej oczekiwano, prawda? Szacunku, wsparcia, bycia ozdobą dworu.
Doszła do wniosku, że codzienne przesiadywanie w pokoju muzycznym zaraz po tym, jak po długiej przerwie od harfy dopiero co zaczęła się do niej na nowo przekonywać, będzie zbyt podejrzane. Pozory normalności należało zachowywać, podejmując się różnych czynności. Siedziała przed lustrem toaletki, czesząc włosy z pustym wzrokiem utkwionym we własne odbicie. Na jej bladej twarzy z trudem doszukiwano się niedoskonałości. Makijaż był zbędny, zwłaszcza wtedy, kiedy nie planowała żadnych spotkań towarzyskich. Słoneczny dzień zachęcał do spędzania czasu na świeżym powietrzu, a kogo mogła tam spotkać, poza służbą? Prosta, codzienna suknia sznurowana na plecach o zdobionym delikatną koronką dekolcie i wsuwane pantofle. Tuż po śniadaniu sięgnęła po książkę o magicznych stworzeniach. Zabrała ze sobą jedynego towarzysza, który nie oceniałby jej zmartwionej twarzy, Evana. Piastunka zdziwiła się, bo dotychczas lady Rosier raczej stroniła od dłuższego spędzania czasu ze swoim synem. Dziś oznajmiła, że to przecież naturalne, że kobieta pragnie czasami poczuć się matką. Zabrała go do miejsca, które Tristan zaprezentował jej na urodziny. Ptaszarnia, cudowne miejsce, w którym momentalnie się zakochała, i przez które wciąż w duchu złościła się na męża. Jak bardzo doceniała jego starania w zdobywaniu jej serca, tak wciąż nie wybaczyła jemu i własnemu ojcu za to, jak łatwo ją przehandlowali za jej plecami.
- Francis? - zdziwiła się na jego widok, gdy przyprowadzony do ptaszarni szedł w jej stronę pospiesznym krokiem. Odłożyła na bok trzymaną w ręku książkę i puściła bujany już odruchowo wózek. Po egzekucji jej myśli często krążyły wokół sylwetki brata, ale wyszła z założenia, że na pewno sobie poradzi, wpadając w wir pracy czy przyjęć. W jej oczach był wolnym ptakiem, który dotychczas dziarsko szedł przez życie, potrafiąc znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Przez długi czas stawiała go sobie nawet za wzór do naśladowania, dziś był dla niej największym wsparciem. Jak jeszcze rano przychodziła tu z myślą, że nie życzy sobie żadnego towarzystwa, tak obecność Francisa bardzo jej odpowiadała.
Wyciągnęła rękę, by wierzchem dłoni przesunąć z czułością po jego policzku. - Bezpieczna? - powtórzyła za nim z uśmiechem, nie do końca rozumiejąc dlaczego przychodzi z tak poważną i przejętą miną, kiedy codzienność zdawała się przecież biec stałym tempem. Wydarzenia na Connaught Square okazały się być sukcesem. Na łamach Walczącego Maga rozpisywano się o słuszności przeprowadzenia uroczystości, cytowano słowa, jakie padły z ust z Tristana, które miały wszystkich podnieść na duchu i przynieść nadzieję na nowe, lepsze jutro. Wątpliwości, które pojawiły się wtedy w głowie Evandry nigdy nie zostały wypowiedziane na głos. Nie mogła mieć żadnych zastrzeżeń, a jedynie być wdzięczną służbom porządkowym, które tak wytrwale walczą, by wyłapać wszystkich tych zdradzieckich członków Zakonu Feniksa. - Przecież jestem w domu, nic mi tu nie… - urwała w pół zdania, bo wyczekujące spojrzenie brata przepełnione było prawdziwą troską. Gdyby chciał przyjść ze zwyczajną wizytą, nie wparowywałby tu bez uścisku na powitanie.
- Co się stało? Mów mi tu szybko! - rzuciła ściszonym głosem, gdy marszcząc brwi zerknęła tylko kontrolnie na Evana. Chłopiec spał w wyłożonej miękkim materiałem kołysce, zupełnie nieświadomy tego, w jakim świecie przyszło mu żyć. - Mam nadzieję, że nie wplątałeś się w nic niebezpiecznego. - Na tyle, na ile sojusznik Rycerzy Walpurgii mógł mówić o byciu bezpiecznym… Serce by jej pękło, gdyby się dowiedziała, że jej ukochanemu bratu mogłoby się coś stać.
Mieszkańcy Château Rose dbali o samopoczucie Evandry, obawiając się, że dziewczęcy umysł lady Rosier nie wytrzyma pod naciskiem negatywnych emocji i w pewnym momencie da o sobie znać rodowe szaleństwo Lestrange’ów. Tylko czy spokój, z jakim zdawała się do tego podchodzić nie był już jego przejawem? W obawie przed wysunięciem pochopnych wniosków, które mogłyby położyć się cieniem na jej opinii zatrzymywała wszystkie przemyślenia dla siebie. Bo przecież tego od niej oczekiwano, prawda? Szacunku, wsparcia, bycia ozdobą dworu.
Doszła do wniosku, że codzienne przesiadywanie w pokoju muzycznym zaraz po tym, jak po długiej przerwie od harfy dopiero co zaczęła się do niej na nowo przekonywać, będzie zbyt podejrzane. Pozory normalności należało zachowywać, podejmując się różnych czynności. Siedziała przed lustrem toaletki, czesząc włosy z pustym wzrokiem utkwionym we własne odbicie. Na jej bladej twarzy z trudem doszukiwano się niedoskonałości. Makijaż był zbędny, zwłaszcza wtedy, kiedy nie planowała żadnych spotkań towarzyskich. Słoneczny dzień zachęcał do spędzania czasu na świeżym powietrzu, a kogo mogła tam spotkać, poza służbą? Prosta, codzienna suknia sznurowana na plecach o zdobionym delikatną koronką dekolcie i wsuwane pantofle. Tuż po śniadaniu sięgnęła po książkę o magicznych stworzeniach. Zabrała ze sobą jedynego towarzysza, który nie oceniałby jej zmartwionej twarzy, Evana. Piastunka zdziwiła się, bo dotychczas lady Rosier raczej stroniła od dłuższego spędzania czasu ze swoim synem. Dziś oznajmiła, że to przecież naturalne, że kobieta pragnie czasami poczuć się matką. Zabrała go do miejsca, które Tristan zaprezentował jej na urodziny. Ptaszarnia, cudowne miejsce, w którym momentalnie się zakochała, i przez które wciąż w duchu złościła się na męża. Jak bardzo doceniała jego starania w zdobywaniu jej serca, tak wciąż nie wybaczyła jemu i własnemu ojcu za to, jak łatwo ją przehandlowali za jej plecami.
- Francis? - zdziwiła się na jego widok, gdy przyprowadzony do ptaszarni szedł w jej stronę pospiesznym krokiem. Odłożyła na bok trzymaną w ręku książkę i puściła bujany już odruchowo wózek. Po egzekucji jej myśli często krążyły wokół sylwetki brata, ale wyszła z założenia, że na pewno sobie poradzi, wpadając w wir pracy czy przyjęć. W jej oczach był wolnym ptakiem, który dotychczas dziarsko szedł przez życie, potrafiąc znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Przez długi czas stawiała go sobie nawet za wzór do naśladowania, dziś był dla niej największym wsparciem. Jak jeszcze rano przychodziła tu z myślą, że nie życzy sobie żadnego towarzystwa, tak obecność Francisa bardzo jej odpowiadała.
Wyciągnęła rękę, by wierzchem dłoni przesunąć z czułością po jego policzku. - Bezpieczna? - powtórzyła za nim z uśmiechem, nie do końca rozumiejąc dlaczego przychodzi z tak poważną i przejętą miną, kiedy codzienność zdawała się przecież biec stałym tempem. Wydarzenia na Connaught Square okazały się być sukcesem. Na łamach Walczącego Maga rozpisywano się o słuszności przeprowadzenia uroczystości, cytowano słowa, jakie padły z ust z Tristana, które miały wszystkich podnieść na duchu i przynieść nadzieję na nowe, lepsze jutro. Wątpliwości, które pojawiły się wtedy w głowie Evandry nigdy nie zostały wypowiedziane na głos. Nie mogła mieć żadnych zastrzeżeń, a jedynie być wdzięczną służbom porządkowym, które tak wytrwale walczą, by wyłapać wszystkich tych zdradzieckich członków Zakonu Feniksa. - Przecież jestem w domu, nic mi tu nie… - urwała w pół zdania, bo wyczekujące spojrzenie brata przepełnione było prawdziwą troską. Gdyby chciał przyjść ze zwyczajną wizytą, nie wparowywałby tu bez uścisku na powitanie.
- Co się stało? Mów mi tu szybko! - rzuciła ściszonym głosem, gdy marszcząc brwi zerknęła tylko kontrolnie na Evana. Chłopiec spał w wyłożonej miękkim materiałem kołysce, zupełnie nieświadomy tego, w jakim świecie przyszło mu żyć. - Mam nadzieję, że nie wplątałeś się w nic niebezpiecznego. - Na tyle, na ile sojusznik Rycerzy Walpurgii mógł mówić o byciu bezpiecznym… Serce by jej pękło, gdyby się dowiedziała, że jej ukochanemu bratu mogłoby się coś stać.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Obawiam się każdego następnego dnia, tak fizycznie, co się stanie, kiedy moje bose stopy dotkną wychłodzonej podłogi, jak i czy psychicznie udźwignę wojenny krajobraz. Chodzenie z zamkniętymi oczami na dłuższą metę nie wyjdzie mi na dobre. Szkrabem będąc, na spacerach często zaciskałem powieki i chodziłem na oślep, ot taka zabawa. Kończyła się zawsze tak samo, wyrżnięciem o wystający korzeń, potknięciem o marmurowy stopień lub władowaniem prosto na kuty słup latarni. Guzy goją się szybko, magia krąży w moich żyłach, więc po drobnych rozcięciach i siniakach śladu na drugi dzień już nie widać. Pamiętam to, bo ten nawyk we mnie został. Lubię nie zwracać uwagi.
W kontekstach rozmaitych.
Dalej chodzę jak łazęga, a wystające płyty chodnikowe są mymi śmiertelnymi wrogami, nie mam dla nich poważania. Prócz tego, powiedzmy że czterdzieści pięć procent mego antenowego czasu wolałbym pozostać niewidzialny i to wcale nie dlatego, by płatać figle. Łatwiej się żyje, gdy nikt nie patrzy, czy oddychasz w rytmie trzy czwarte i nie zwraca uwagi, kiedy przeklinasz. Niebo z automatu robi się bardziej niebieskie, nieważne, że nogawki masz poszarpane i całe w błocie. Ja patrzę w górę, nigdy pod nogi, więc nie przejmuję się spodniami w strzępach. Ale, ale, do rzeczy, bo chyba popłynąłem... Nie wiem, czy wraz z otworzeniem oczu, któregoś dnia nie wyparuje mi po prostu ta osławiona piąta klepka. Do czego służy, nie mam zielonego pojęcia, lecz kiedy jej brak, zaczynają się kłopoty. A po Lestrange'ach przykleiły się do mnie predyspozycje do ulegania podszeptom słabego umysłu. Fair enough, słabość przekazywana we krwi w zamian za całą resztę majdanu, kwadratową szczękę, żyły widoczne na przedramionach, majątek itede.
W moim przypadku to akurat słaby interes, lecz, jak sądzę, moi krewni nie narzekają. Tu do głosu dochodzi większość, choć w swym politykowaniu przecież tak usilnie krzyczą, by to mniejszości dostała się władza. A ja, no cóż, popełniam błąd za błędem, lada chwila i zacznę obgryzać paznokcie ze stresu, co i tak byłoby lepsze, niż przychodzenie tutaj. Nogi niosą mnie same, jestem niespokojny i prócz nerwowego drżenia o własną, śmierdzącą skórę, boję się też o nią. Nie wiem, czy kiedykolwiek pokocham kogoś tak bardzo, jak siostrę, więc czuję się winny podwójnie. Narażam siebie, narażam nią, tykająca bombarda maxima, która tylko czeka na detonację. Jakby nie było i tak jej się oberwie, choćby i rykoszetem. Dla jej dobra, z ciężkim sercem powinienem ją pożegnać i zawinąć manatki, tyle. Do zobaczenia, do jutra.
Może.
W lepszym świecie.
Tylko że kurwa, żadnej pewności nie posiadam, czy jej włos z głowy nie spadnie. Czy właśnie wtedy Evandra nie będzie mnie potrzebować. Tego też się boję, że jakąkolwiek decyzję podejmę, zaszkodzę jej. Pewnie się przeceniam, myśląc, że nie da się mnie zastąpić, że mogę więcej, tylko że... Nie tłumaczę tego, bo jest moją siostrą. Więzy krwi nic nie znaczą, na naszej podstawie to widać najwyraźniej. Kuzynów tyle, że nie policzę ich na palcach u rąk, ale wszyscy obliczeni. To właśnie nasza rodzina, tradycja i historia. Pojebana gra, w której robię za pionka, który dobrowolnie schodzi z szachownicy. Nie jako pierwszy, nie jako ostatni.
Zatrzymuję się na moment, starając się jednak ochłonąć, bo - właściwie z czym ja do niej przychodzę? Z prośbą? Z przestrogą? Z ostrzeżeniem? Żadna z moich buntowniczych myśli nie powinna choćby zmaterializować się tak blisko Tristana, nie mówiąc o werbalizacji. Z oczywistych względów w swoim pierwszym załamaniu zwierzam się, ja, geniusz - Cynthii - a nie jej. Pieprzenie. Chcę jej coś oddać, więc przyjmuję to poufałe powitanie z wdzięcznością. Jej półwili urok koi nawet mnie, brata, więc przekręcam twarz, w taki sposób, że dociskam ją do wnętrza jej dłoni, a ją - do mego ramienia.
-Jesteśmy tu sami? - pytam nerwowo, kiedy już zdążyłem musnąć ustami jej białe knykcie. Nie w kurtuazyjnym pocałunku, a zaczepnie, próbując przygryźć ostatnią z rzędu kosteczkę - nic się nie stało, nie martw się na zapas - uspokajam ją. Nie jest głupia, czyta ze mnie jak z otwartej księgi - proszę - dodaję, by nieco złagodzić autorytarny ton, jakim rzadko ją raczyłem. W ogóle rzadko tak mówię, to ten głos, który czeka na swoją kolej i się kurzy - chciałbym, żebyś na siebie uważała, bardziej niż kiedykolwiek. Nie zdawaj się tylko na Tristana i Claude'a, ani nawet nie na mnie. Jeśli zdarzy się sytuacja, w której nikt z nas nie będzie mógł ci pomóc, to... - urywam swój gorączkowy szept, ogniskując spojrzenie za jej ramieniem, na spokojnej twarzyczce śpiącego chłopca - poradzisz sobie - stwierdzam twardo, zaciskając lewą dłoń w kieszeni i wyjmując z niej podłużny przedmiot owinięty miękką szmatką - kiedy dotkniesz tego kryształu gołą dłonią, przeniesiesz się w bezpieczne miejsce. Działa jak świstoklik. Noś go zawsze przy sobie, na wszelki wypadek - instruuję siostrę, nienawidząc, że brzmi to jak nasze pożegnanie - jest dla ciebie i dla Evana - podkreślam - nie mów Tristanowi, że go masz - dodaję, to warunek konieczny. Ktoś stwierdzi, mania kontroli, a ja na to skontruję: niezależność - teraz bardziej niż kiedykolwiek musimy się zastanowić, komu możemy ufać i w co wierzyć, siostrzyczko - szepczę miękko, chwytając ją za rękę, a nogi wyciągając przed siebie. Gdyby zamknięcie oczy cofnęłoby nas dziesięć lat wstecz, zrobiłbym to.
Bez wahania.
|przekazuję Evandrze mój kryształ
W kontekstach rozmaitych.
Dalej chodzę jak łazęga, a wystające płyty chodnikowe są mymi śmiertelnymi wrogami, nie mam dla nich poważania. Prócz tego, powiedzmy że czterdzieści pięć procent mego antenowego czasu wolałbym pozostać niewidzialny i to wcale nie dlatego, by płatać figle. Łatwiej się żyje, gdy nikt nie patrzy, czy oddychasz w rytmie trzy czwarte i nie zwraca uwagi, kiedy przeklinasz. Niebo z automatu robi się bardziej niebieskie, nieważne, że nogawki masz poszarpane i całe w błocie. Ja patrzę w górę, nigdy pod nogi, więc nie przejmuję się spodniami w strzępach. Ale, ale, do rzeczy, bo chyba popłynąłem... Nie wiem, czy wraz z otworzeniem oczu, któregoś dnia nie wyparuje mi po prostu ta osławiona piąta klepka. Do czego służy, nie mam zielonego pojęcia, lecz kiedy jej brak, zaczynają się kłopoty. A po Lestrange'ach przykleiły się do mnie predyspozycje do ulegania podszeptom słabego umysłu. Fair enough, słabość przekazywana we krwi w zamian za całą resztę majdanu, kwadratową szczękę, żyły widoczne na przedramionach, majątek itede.
W moim przypadku to akurat słaby interes, lecz, jak sądzę, moi krewni nie narzekają. Tu do głosu dochodzi większość, choć w swym politykowaniu przecież tak usilnie krzyczą, by to mniejszości dostała się władza. A ja, no cóż, popełniam błąd za błędem, lada chwila i zacznę obgryzać paznokcie ze stresu, co i tak byłoby lepsze, niż przychodzenie tutaj. Nogi niosą mnie same, jestem niespokojny i prócz nerwowego drżenia o własną, śmierdzącą skórę, boję się też o nią. Nie wiem, czy kiedykolwiek pokocham kogoś tak bardzo, jak siostrę, więc czuję się winny podwójnie. Narażam siebie, narażam nią, tykająca bombarda maxima, która tylko czeka na detonację. Jakby nie było i tak jej się oberwie, choćby i rykoszetem. Dla jej dobra, z ciężkim sercem powinienem ją pożegnać i zawinąć manatki, tyle. Do zobaczenia, do jutra.
Może.
W lepszym świecie.
Tylko że kurwa, żadnej pewności nie posiadam, czy jej włos z głowy nie spadnie. Czy właśnie wtedy Evandra nie będzie mnie potrzebować. Tego też się boję, że jakąkolwiek decyzję podejmę, zaszkodzę jej. Pewnie się przeceniam, myśląc, że nie da się mnie zastąpić, że mogę więcej, tylko że... Nie tłumaczę tego, bo jest moją siostrą. Więzy krwi nic nie znaczą, na naszej podstawie to widać najwyraźniej. Kuzynów tyle, że nie policzę ich na palcach u rąk, ale wszyscy obliczeni. To właśnie nasza rodzina, tradycja i historia. Pojebana gra, w której robię za pionka, który dobrowolnie schodzi z szachownicy. Nie jako pierwszy, nie jako ostatni.
Zatrzymuję się na moment, starając się jednak ochłonąć, bo - właściwie z czym ja do niej przychodzę? Z prośbą? Z przestrogą? Z ostrzeżeniem? Żadna z moich buntowniczych myśli nie powinna choćby zmaterializować się tak blisko Tristana, nie mówiąc o werbalizacji. Z oczywistych względów w swoim pierwszym załamaniu zwierzam się, ja, geniusz - Cynthii - a nie jej. Pieprzenie. Chcę jej coś oddać, więc przyjmuję to poufałe powitanie z wdzięcznością. Jej półwili urok koi nawet mnie, brata, więc przekręcam twarz, w taki sposób, że dociskam ją do wnętrza jej dłoni, a ją - do mego ramienia.
-Jesteśmy tu sami? - pytam nerwowo, kiedy już zdążyłem musnąć ustami jej białe knykcie. Nie w kurtuazyjnym pocałunku, a zaczepnie, próbując przygryźć ostatnią z rzędu kosteczkę - nic się nie stało, nie martw się na zapas - uspokajam ją. Nie jest głupia, czyta ze mnie jak z otwartej księgi - proszę - dodaję, by nieco złagodzić autorytarny ton, jakim rzadko ją raczyłem. W ogóle rzadko tak mówię, to ten głos, który czeka na swoją kolej i się kurzy - chciałbym, żebyś na siebie uważała, bardziej niż kiedykolwiek. Nie zdawaj się tylko na Tristana i Claude'a, ani nawet nie na mnie. Jeśli zdarzy się sytuacja, w której nikt z nas nie będzie mógł ci pomóc, to... - urywam swój gorączkowy szept, ogniskując spojrzenie za jej ramieniem, na spokojnej twarzyczce śpiącego chłopca - poradzisz sobie - stwierdzam twardo, zaciskając lewą dłoń w kieszeni i wyjmując z niej podłużny przedmiot owinięty miękką szmatką - kiedy dotkniesz tego kryształu gołą dłonią, przeniesiesz się w bezpieczne miejsce. Działa jak świstoklik. Noś go zawsze przy sobie, na wszelki wypadek - instruuję siostrę, nienawidząc, że brzmi to jak nasze pożegnanie - jest dla ciebie i dla Evana - podkreślam - nie mów Tristanowi, że go masz - dodaję, to warunek konieczny. Ktoś stwierdzi, mania kontroli, a ja na to skontruję: niezależność - teraz bardziej niż kiedykolwiek musimy się zastanowić, komu możemy ufać i w co wierzyć, siostrzyczko - szepczę miękko, chwytając ją za rękę, a nogi wyciągając przed siebie. Gdyby zamknięcie oczy cofnęłoby nas dziesięć lat wstecz, zrobiłbym to.
Bez wahania.
|przekazuję Evandrze mój kryształ
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Przygryzła nerwowo wargę i ze spuszczonym w kamienną posadzkę wzrokiem biła się z myślami. Z podświadomości do jej snów przebijała się wizja postaci obleczonej w czerń, która nachodziła ją stale, próbując zwrócić na siebie uwagę. Oczywiście i z tego się nikomu nie zwierzała, nie chcąc by zaczęto się jej bardziej uważnie przyglądać. Już i tak skupiała na sobie wzrok wszystkich, czy to przez wygląd czy stan zdrowia. Wiecznie ktoś ją obserwował, doglądał, sprawdzał. Jak w takich warunkach można cokolwiek utrzymać w tajemnicy? ”Nie mów Tristanowi”, szybko zamrugała dwukrotnie i wypuściła powietrze ze świstem. Evandra nie sądziła, że ten moment tak prędko nadejdzie. Prawdę mówiąc łudziła się, że będzie mogła się oszukiwać do końca życia. Tkwienie w błogiej nieświadomości było przecież komfortowe, nie wymagało zaangażowania, kombinowania, zadawania pytań ani otrzymywania niewygodnych odpowiedzi. Sztuczność, iluzja, ileż można wytrzymać? Wanda była zdania, że dla świętego spokoju była w stanie wytrzymać wiele, tylko jakie miało to przełożenie na praktykę? Nie miała jeszcze okazji się o tym przekonać.
Tonem głosu wprowadzał ją już nie tyle w niepokój, co zmartwienie. Z trudem odsuwała od siebie najczarniejsze myśli. Tylko tego jej jeszcze brakowało! I to teraz, kiedy przekonywała samą siebie, że wszystko będzie dobrze...
Proszę, nie rób mi tego… Burzył jej pałac zbudowany z misternie ułożonych marzeń i niedopowiedzeń. Przecież już wychodzili na prostą! Podczas uroczystości na Zimowym Sabacie pojawiły się nadzieje. Złożone obietnice o świetlanej przyszłości. Kiedy otaczają nas smutki i zło, chwytamy się tego, co świeci jakimkolwiek światłem, nawet jeśli okazuje się być wyłącznie blaskiem odbitym w brzytwie. Evandra panicznie zbierała rozsypujące się elementy, nie chcąc dopuścić do nieodwracalnych zniszczeń. ”Nie zdawaj się nawet na mnie”, ale jak to?
Wciąż zdumiona przyjęła zawinięty w szmatkę kryształ, gdy po jej plecach przebiegł zimny dreszcz. W pierwszej chwili rzeczywiście chciała go oskarżyć o nadopiekuńczość. W czym jego zachowanie różniło się od innych? Bezpośredniością? Więzami krwi? Evandra była prawdziwie ufną istotą, ale nie głupią. Kiedy dostrzegała logikę w słowach rozmówcy, wyciągła wnioski. Nie można jej jednak winić za zaburzone postrzeganie świata, kiedy celowo ukrywano przed nią znaczące kwestie. Kim byłaby Evandra Rosier, gdyby wszyscy zdecydowali się być z nią w pełni szczerzy? Kim byłaby Evandra Lestrange, gdyby udało się cofnąć czas o te dziesięć lat?
- Nie ufasz mu - powiedziała na głos to, co im obojgu siedziało w myślach. Każdego innego zrugałaby na zapas za wszelkie potencjalne oszczerstwa, w odruchu broniąc Tristana. Tyle że Francis nie był byle kim i roztaczanie zasłony dymnej nie miało sensu. - Mówisz, jakbyś nie był pewien, czego tak naprawdę się obawiasz? - Ofiarowane jej zawiniątko wyglądało bezpiecznie obok książki. Nie wypuszczając dłoni brata, Wanda nachyliła się nad nim strapiona. Wiadome było nie od dziś, że proszenie o nie zamartwianie się przynosiło odwrotny skutek, a mimo to wciąż powtarzano te słowa niczym mantrę. - Nie możesz ot tak przestrzegać mnie przed niebezpieczeństwem, nie podając szczegółów - starała się kontrolować ton swojego głosu, by brzmiał spokojnie i nie nakręcał Francisa na dodatkową panikę, której to sam chciał jej oszczędzić. - Spójrz na mnie. - Ścisnęła mocniej jego rękę, chcąc tym zmusić go do uniesienia na siebie wzroku. Łagodne spojrzenie nie miało oceniać, a okazać wsparcie. Dobrze przecież wiedział, że przychodząc tu nie spotka się z jej sprzeciwem. Nie w tak poważnej sprawie.
- Czy wiesz komu można ufać? Masz przyjaciół? - Pobożne życzenie w świecie opanowanym przez konserwatystów patrzącym swym przyjaciołom na ręce. Jej samej zdarzało się wielokrotnie używać tego zwrotu do bliskich osób, choć z większością z nich zdążyła stracić już z różnych powodów kontakt. I patrząc na to obiektywnie, komu z nich tak naprawdę była w stanie powierzyć swoje bezpieczeństwo? Rodzicom, którzy ją przehandlowali? Znajomym ze szkoły, którzy także byli uwikłani w całą tę siatkę niebezpiecznych powiązań? - Czy to już czas na działanie? - Na jej czole pojawiły się dwie pionowe zmarszczki, gdy zaczęła wychodzić myślami do przodu. Co miała teraz zrobić z tą informacją? Z kryształem? Wyprostowała się i zajrzała do wózka ze śpiącym dzieckiem. Nawet nie chciała myśleć o tym co mógłby zrobić nestor rodu Rosier, gdyby dowiedział się, że małżonka wbrew jego woli znika wraz z chłopcem. - Musi być jakieś inne wyjście. Nic nie dzieje się nagle. - Zebrała się w sobie, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że naprawdę grozi im niebezpieczeństwo. - Mamy jeszcze czas, prawda? - Jak zawsze przepełniona nadzieją, nie mogła się ot tak poddać strasznej wizji. Wciąż dało się coś zmienić, zaplanować, omówić. Tylko dlaczego z tyłu jej głowy znów pojawiło się uczucie bezsilności?
Tonem głosu wprowadzał ją już nie tyle w niepokój, co zmartwienie. Z trudem odsuwała od siebie najczarniejsze myśli. Tylko tego jej jeszcze brakowało! I to teraz, kiedy przekonywała samą siebie, że wszystko będzie dobrze...
Proszę, nie rób mi tego… Burzył jej pałac zbudowany z misternie ułożonych marzeń i niedopowiedzeń. Przecież już wychodzili na prostą! Podczas uroczystości na Zimowym Sabacie pojawiły się nadzieje. Złożone obietnice o świetlanej przyszłości. Kiedy otaczają nas smutki i zło, chwytamy się tego, co świeci jakimkolwiek światłem, nawet jeśli okazuje się być wyłącznie blaskiem odbitym w brzytwie. Evandra panicznie zbierała rozsypujące się elementy, nie chcąc dopuścić do nieodwracalnych zniszczeń. ”Nie zdawaj się nawet na mnie”, ale jak to?
Wciąż zdumiona przyjęła zawinięty w szmatkę kryształ, gdy po jej plecach przebiegł zimny dreszcz. W pierwszej chwili rzeczywiście chciała go oskarżyć o nadopiekuńczość. W czym jego zachowanie różniło się od innych? Bezpośredniością? Więzami krwi? Evandra była prawdziwie ufną istotą, ale nie głupią. Kiedy dostrzegała logikę w słowach rozmówcy, wyciągła wnioski. Nie można jej jednak winić za zaburzone postrzeganie świata, kiedy celowo ukrywano przed nią znaczące kwestie. Kim byłaby Evandra Rosier, gdyby wszyscy zdecydowali się być z nią w pełni szczerzy? Kim byłaby Evandra Lestrange, gdyby udało się cofnąć czas o te dziesięć lat?
- Nie ufasz mu - powiedziała na głos to, co im obojgu siedziało w myślach. Każdego innego zrugałaby na zapas za wszelkie potencjalne oszczerstwa, w odruchu broniąc Tristana. Tyle że Francis nie był byle kim i roztaczanie zasłony dymnej nie miało sensu. - Mówisz, jakbyś nie był pewien, czego tak naprawdę się obawiasz? - Ofiarowane jej zawiniątko wyglądało bezpiecznie obok książki. Nie wypuszczając dłoni brata, Wanda nachyliła się nad nim strapiona. Wiadome było nie od dziś, że proszenie o nie zamartwianie się przynosiło odwrotny skutek, a mimo to wciąż powtarzano te słowa niczym mantrę. - Nie możesz ot tak przestrzegać mnie przed niebezpieczeństwem, nie podając szczegółów - starała się kontrolować ton swojego głosu, by brzmiał spokojnie i nie nakręcał Francisa na dodatkową panikę, której to sam chciał jej oszczędzić. - Spójrz na mnie. - Ścisnęła mocniej jego rękę, chcąc tym zmusić go do uniesienia na siebie wzroku. Łagodne spojrzenie nie miało oceniać, a okazać wsparcie. Dobrze przecież wiedział, że przychodząc tu nie spotka się z jej sprzeciwem. Nie w tak poważnej sprawie.
- Czy wiesz komu można ufać? Masz przyjaciół? - Pobożne życzenie w świecie opanowanym przez konserwatystów patrzącym swym przyjaciołom na ręce. Jej samej zdarzało się wielokrotnie używać tego zwrotu do bliskich osób, choć z większością z nich zdążyła stracić już z różnych powodów kontakt. I patrząc na to obiektywnie, komu z nich tak naprawdę była w stanie powierzyć swoje bezpieczeństwo? Rodzicom, którzy ją przehandlowali? Znajomym ze szkoły, którzy także byli uwikłani w całą tę siatkę niebezpiecznych powiązań? - Czy to już czas na działanie? - Na jej czole pojawiły się dwie pionowe zmarszczki, gdy zaczęła wychodzić myślami do przodu. Co miała teraz zrobić z tą informacją? Z kryształem? Wyprostowała się i zajrzała do wózka ze śpiącym dzieckiem. Nawet nie chciała myśleć o tym co mógłby zrobić nestor rodu Rosier, gdyby dowiedział się, że małżonka wbrew jego woli znika wraz z chłopcem. - Musi być jakieś inne wyjście. Nic nie dzieje się nagle. - Zebrała się w sobie, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że naprawdę grozi im niebezpieczeństwo. - Mamy jeszcze czas, prawda? - Jak zawsze przepełniona nadzieją, nie mogła się ot tak poddać strasznej wizji. Wciąż dało się coś zmienić, zaplanować, omówić. Tylko dlaczego z tyłu jej głowy znów pojawiło się uczucie bezsilności?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Starzy ułożyli mi idealne życie, a ja, jak ten niedobry chłopiec, zamiast grać według reguł, znęcam się nad zabawkami.
Albo po prostu nad sobą, moje zachowanie mi i tylko mi funduje traumę. Użalanie się nad sobą to część, którą mam przed sobą, wciąż nieprzepracowaną. Napominam się, jak tylko mogę, bo tak na prawdę złapałem Merlina za nogi. Szkoda tylko, że staruch mi się wymyka i jedną szkitą już jest gdzieś za oknem. Ciężko, no, raczej bym go dogonił, on ma w końcu ile, z tysiąc lat lekko licząc, a w dodatku istnieje tylko w hipotetycznym założeniu prawdziwości durnego powiedzenia. Tak więc, złapałbym go, gdybym tylko chciał. Tylko, czy to dałoby mi powrót spokoju?
Nie wiem. Ostatnio każde zdanie, jakie pada z moich ust mam ochotę kończyć znakiem zapytania. Podciągać nuty w górę, by jasno zasygnalizować niepewność. Tak samo frustrujące zaczyna być mycie zębów, jak spacer między rzędami zabitych deskami sklepowych witryn. W Londynie powoli śmierdzi śmiercią i to do tego stopnia, że wymiotuję za każdym razem, gdy bawię się za dobrze. Odbieram to jako karę: za dnia moje myśli jak na jebanym kołowrotku wirują wkoło tego, co mógłbym zrobić, a wieczorem, nocny Francis przekreśla to wszystko i zachowuje się tak, jak... no, powiedz to. Przyznaj się. Tak jak zawsze.
Może ja tylko sobie wmawiam, że coś się zmieniło? Zmienia? Albo nie wiem, chcę udowodnić komuś, że jestem lepszy i ponad to? Dobre miejsce nie dla mnie, ale kurwa, na co wam wszystkim oczy, skoro nie umiecie patrzeć? Potrzeba tłumaczy, którzy łopatologicznie przełoży, że sortowanie ludzi jest złe? Że nie możemy innym odbierać ich prawa do życia? Żałosne są te moralne dylematy, zapewne na poziomie studenta pierwszego roku filozofii, który dopiero zaczyna, a na zachętę zasiada przy Uczcie Platona. Nie odkrywam Ameryki, a co więcej, popadam w ostrą paranoję, nakręcając się niesamowicie na to zło. Stawiam w zakład lewą rękę, że więcej głowię się nad naturą tego konfliktu, niż pieprzony Zakon Feniksa. Oni nie muszą się zastanawiać.
A ja, erudyta, myśliciel od siedmiu boleści. Rozwalę sobie żołądek, wątrobę i będę na rencie, nim uda mi wykonać krok. Jakiś. Radykalny, obojętnie, co zrobię. Taktyka trzymania się z daleka zawodzi, raz, że i tak już wpadłem, dwa, że to nie na moje nerwy. Obwiniam się o bezczynność. I... chyba rozumiem, że stoję po niewłaściwej stronie. Muszę załatwić sobie dobre leki i przestać ćpać.
Dla siebie. Dla niej też. Życzę sobie dla niej innej młodości i robię to zawsze, ilekroć zdmuchuję świeczki z tortu. Jedno marzenie rocznie, ale urodzinowy tort to żadna fanaberia, podobnie jak świeczki, więc przyznam się, że oszukuję. Zwiększam siostrzane szanse, jak tylko mogę, nawet, jeśli to tylko głupie przesądy. Ściskam jej drobną dłoń i ogrzewam ją własną, dużo większą, chociaż niepotrzebnie - jest parno, wyjątkowo gorąco, jakby słońce zaplanowało na dziś ofiarę całopalną. Wątłe ramiona Evandry nie udźwigną dużego ciężaru, ale ona sama... Jest dzielna. Jest moją siostrą. To jeden i ten sam powód, dla którego chcę i nie chcę jej okłamywać. Oddycham jednak z ulgą, gdy przyjmuje mój podarunek, niepozorny i łatwy do przeoczenia przy kobiecych drobiazgach. Gdyby zaległ tak na toaletce, nikt nie zwróci na niego uwagi, nikt go nie zabierze. Dobrze.
-Wiem, że zrobi wszystko, byś była bezpieczna, Evandro. Wierzę też, że cię kocha - odpowiadam powoli, ostrożnie ważąc słowa. Nie mogę się zapominać - jestem na jego ziemiach, a moja siostra jest jego żoną, a więc i ona należy do Rosierów, bardziej, niż do mnie - i wiem, że ci, którzy kochają, potrafią też najmocniej skrzywdzić - mówię cicho, patrząc na nią poważnie. Chciałbym zaprzeczyć, ale przejrzy mnie od razu, więc słowa spływają z mych ust, chociaż pokracznie. Zacinam się, zbieram myśli już w trakcie układania zdań - ten kryształ posłuży ci tylko w ekstremalnej sytuacji - w ustach robi mi się sucho, kasłam kilkakrotnie, by znowu móc dobyć głos - dzięki temu będziesz niezależna - i poradzisz sobie. Surrealistyczna wizja samotnej matki z maleńkim dzieckiem na rękach w centrum wielkiej wojny i zacinającego sprawia, że nerwowo przełykam ślinę. Kobieta spod moich powiek ma pantofelki na niewielkim obcasie i sztywną halkę, kapelusz z szerokim rondem, a dziecko, chłopczyk, szkarłatną jedwabną pelerynkę. Nieodpowiednią na tą pogodę. Zmarzłby.
-Bo nie wiem, Evandro. Martwią mnie absolutnie wszystkie ofiary tej wojny i to, że krew rozlewa się tak pochopnie. Tutaj zapewne nic ci nie grozi, ale... każda ze stron płaci swoją cenę - odpowiadam cicho, lecz hardo, tym razem nie spoglądając na jej łagodne oblicze, a przed siebie, na ścianę utkaną z egzotycznej roślinności. Paradne, nagle przepych budzi we mnie obrzydzenie i podchodzi mi do gardła do tego stopnia, że aż się skręcam. Buty Morgana kuszą coraz bardziej.
-To, co się teraz dzieje, to... ja... - plączę się w zeznaniach, przytykając jej bladą dłoń do swego policzka. Prawą rękę wbijam głęboko w ziemię, po paznokciami czuję wgryzający się weń piach i drobne kamyczki - według mnie, nie robimy dobrze - mówię ściszonym tonem, choć wątpię, by nadzorował nas skrzat, czy choćby wypacykowany przydupas Tristana - przestrzegam cię przed możliwymi skutkami, bo każda akcja ma swoje konsekwencje. Cokolwiek ja zrobię i cokolwiek zrobi twój mąż - to odbije się także na tobie. Rozumiesz mnie, Evandro? w końcu jakby mężnieję, brzmię ostro, a mój wzrok szuka w jej twarzy potwierdzenia - dlatego tak mi zależy, byś miała chociaż jedno wyjście ewakuacyjne. Tylko dla siebie - powtarzam, powstając z ziemi i przysiadając obok niej - nie będziesz płacić za błędy, które popełnimy - mówię z determinacją. Moje - sprzeniewierzenie się rodzinie. Jego - wzniecenie tej wojny, morderstwa i gwałty.
-Niewielu. I ty również pozostań powściągliwa, proszę. Nie od dziś wiadomo, że ściany mają uszy - wchodzę w skórę starszego brata jak się patrzy, szkoda, że na szali waży się więcej, niż brak deseru, gdy wyjdą na jaw nasze spiski. Odchylam głowę w tył, zastanawiając się, czy zaraz stracę siostrę na zawsze. Wbrew pozorom i taki scenariusz - a jakże, jej decyzja - bardzo by mi pomogła.
-To jest czas na myślenie. Póki co, musimy być ostrożni i dyskretni. We wszystkim, co robimy i we wszystkim, co mówimy. Jeśli masz wątpliwości siostrzyczko, pracuj nad nimi sama - przykaz w punktach, rozpisane zadanie domowe. Tulę ją do siebie, by nieco załagodzić dość mechaniczne słowa, brudna od ziemi prawa ręka znaczy ciemnymi smugami jej jasną suknię, przesuwam brodą po wątłym, dziewczęcym ramieniu. Musiałem tak, ona również musi podjąć swoją decyzję. Niekoniecznie teraz, ja w końcu nadal nie obrałem strony. Sercem, owszem, tylko że sercem nie wygrywa się wojen.
Albo po prostu nad sobą, moje zachowanie mi i tylko mi funduje traumę. Użalanie się nad sobą to część, którą mam przed sobą, wciąż nieprzepracowaną. Napominam się, jak tylko mogę, bo tak na prawdę złapałem Merlina za nogi. Szkoda tylko, że staruch mi się wymyka i jedną szkitą już jest gdzieś za oknem. Ciężko, no, raczej bym go dogonił, on ma w końcu ile, z tysiąc lat lekko licząc, a w dodatku istnieje tylko w hipotetycznym założeniu prawdziwości durnego powiedzenia. Tak więc, złapałbym go, gdybym tylko chciał. Tylko, czy to dałoby mi powrót spokoju?
Nie wiem. Ostatnio każde zdanie, jakie pada z moich ust mam ochotę kończyć znakiem zapytania. Podciągać nuty w górę, by jasno zasygnalizować niepewność. Tak samo frustrujące zaczyna być mycie zębów, jak spacer między rzędami zabitych deskami sklepowych witryn. W Londynie powoli śmierdzi śmiercią i to do tego stopnia, że wymiotuję za każdym razem, gdy bawię się za dobrze. Odbieram to jako karę: za dnia moje myśli jak na jebanym kołowrotku wirują wkoło tego, co mógłbym zrobić, a wieczorem, nocny Francis przekreśla to wszystko i zachowuje się tak, jak... no, powiedz to. Przyznaj się. Tak jak zawsze.
Może ja tylko sobie wmawiam, że coś się zmieniło? Zmienia? Albo nie wiem, chcę udowodnić komuś, że jestem lepszy i ponad to? Dobre miejsce nie dla mnie, ale kurwa, na co wam wszystkim oczy, skoro nie umiecie patrzeć? Potrzeba tłumaczy, którzy łopatologicznie przełoży, że sortowanie ludzi jest złe? Że nie możemy innym odbierać ich prawa do życia? Żałosne są te moralne dylematy, zapewne na poziomie studenta pierwszego roku filozofii, który dopiero zaczyna, a na zachętę zasiada przy Uczcie Platona. Nie odkrywam Ameryki, a co więcej, popadam w ostrą paranoję, nakręcając się niesamowicie na to zło. Stawiam w zakład lewą rękę, że więcej głowię się nad naturą tego konfliktu, niż pieprzony Zakon Feniksa. Oni nie muszą się zastanawiać.
A ja, erudyta, myśliciel od siedmiu boleści. Rozwalę sobie żołądek, wątrobę i będę na rencie, nim uda mi wykonać krok. Jakiś. Radykalny, obojętnie, co zrobię. Taktyka trzymania się z daleka zawodzi, raz, że i tak już wpadłem, dwa, że to nie na moje nerwy. Obwiniam się o bezczynność. I... chyba rozumiem, że stoję po niewłaściwej stronie. Muszę załatwić sobie dobre leki i przestać ćpać.
Dla siebie. Dla niej też. Życzę sobie dla niej innej młodości i robię to zawsze, ilekroć zdmuchuję świeczki z tortu. Jedno marzenie rocznie, ale urodzinowy tort to żadna fanaberia, podobnie jak świeczki, więc przyznam się, że oszukuję. Zwiększam siostrzane szanse, jak tylko mogę, nawet, jeśli to tylko głupie przesądy. Ściskam jej drobną dłoń i ogrzewam ją własną, dużo większą, chociaż niepotrzebnie - jest parno, wyjątkowo gorąco, jakby słońce zaplanowało na dziś ofiarę całopalną. Wątłe ramiona Evandry nie udźwigną dużego ciężaru, ale ona sama... Jest dzielna. Jest moją siostrą. To jeden i ten sam powód, dla którego chcę i nie chcę jej okłamywać. Oddycham jednak z ulgą, gdy przyjmuje mój podarunek, niepozorny i łatwy do przeoczenia przy kobiecych drobiazgach. Gdyby zaległ tak na toaletce, nikt nie zwróci na niego uwagi, nikt go nie zabierze. Dobrze.
-Wiem, że zrobi wszystko, byś była bezpieczna, Evandro. Wierzę też, że cię kocha - odpowiadam powoli, ostrożnie ważąc słowa. Nie mogę się zapominać - jestem na jego ziemiach, a moja siostra jest jego żoną, a więc i ona należy do Rosierów, bardziej, niż do mnie - i wiem, że ci, którzy kochają, potrafią też najmocniej skrzywdzić - mówię cicho, patrząc na nią poważnie. Chciałbym zaprzeczyć, ale przejrzy mnie od razu, więc słowa spływają z mych ust, chociaż pokracznie. Zacinam się, zbieram myśli już w trakcie układania zdań - ten kryształ posłuży ci tylko w ekstremalnej sytuacji - w ustach robi mi się sucho, kasłam kilkakrotnie, by znowu móc dobyć głos - dzięki temu będziesz niezależna - i poradzisz sobie. Surrealistyczna wizja samotnej matki z maleńkim dzieckiem na rękach w centrum wielkiej wojny i zacinającego sprawia, że nerwowo przełykam ślinę. Kobieta spod moich powiek ma pantofelki na niewielkim obcasie i sztywną halkę, kapelusz z szerokim rondem, a dziecko, chłopczyk, szkarłatną jedwabną pelerynkę. Nieodpowiednią na tą pogodę. Zmarzłby.
-Bo nie wiem, Evandro. Martwią mnie absolutnie wszystkie ofiary tej wojny i to, że krew rozlewa się tak pochopnie. Tutaj zapewne nic ci nie grozi, ale... każda ze stron płaci swoją cenę - odpowiadam cicho, lecz hardo, tym razem nie spoglądając na jej łagodne oblicze, a przed siebie, na ścianę utkaną z egzotycznej roślinności. Paradne, nagle przepych budzi we mnie obrzydzenie i podchodzi mi do gardła do tego stopnia, że aż się skręcam. Buty Morgana kuszą coraz bardziej.
-To, co się teraz dzieje, to... ja... - plączę się w zeznaniach, przytykając jej bladą dłoń do swego policzka. Prawą rękę wbijam głęboko w ziemię, po paznokciami czuję wgryzający się weń piach i drobne kamyczki - według mnie, nie robimy dobrze - mówię ściszonym tonem, choć wątpię, by nadzorował nas skrzat, czy choćby wypacykowany przydupas Tristana - przestrzegam cię przed możliwymi skutkami, bo każda akcja ma swoje konsekwencje. Cokolwiek ja zrobię i cokolwiek zrobi twój mąż - to odbije się także na tobie. Rozumiesz mnie, Evandro? w końcu jakby mężnieję, brzmię ostro, a mój wzrok szuka w jej twarzy potwierdzenia - dlatego tak mi zależy, byś miała chociaż jedno wyjście ewakuacyjne. Tylko dla siebie - powtarzam, powstając z ziemi i przysiadając obok niej - nie będziesz płacić za błędy, które popełnimy - mówię z determinacją. Moje - sprzeniewierzenie się rodzinie. Jego - wzniecenie tej wojny, morderstwa i gwałty.
-Niewielu. I ty również pozostań powściągliwa, proszę. Nie od dziś wiadomo, że ściany mają uszy - wchodzę w skórę starszego brata jak się patrzy, szkoda, że na szali waży się więcej, niż brak deseru, gdy wyjdą na jaw nasze spiski. Odchylam głowę w tył, zastanawiając się, czy zaraz stracę siostrę na zawsze. Wbrew pozorom i taki scenariusz - a jakże, jej decyzja - bardzo by mi pomogła.
-To jest czas na myślenie. Póki co, musimy być ostrożni i dyskretni. We wszystkim, co robimy i we wszystkim, co mówimy. Jeśli masz wątpliwości siostrzyczko, pracuj nad nimi sama - przykaz w punktach, rozpisane zadanie domowe. Tulę ją do siebie, by nieco załagodzić dość mechaniczne słowa, brudna od ziemi prawa ręka znaczy ciemnymi smugami jej jasną suknię, przesuwam brodą po wątłym, dziewczęcym ramieniu. Musiałem tak, ona również musi podjąć swoją decyzję. Niekoniecznie teraz, ja w końcu nadal nie obrałem strony. Sercem, owszem, tylko że sercem nie wygrywa się wojen.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Krew rozlewa się pochopnie. Ciężki temat ubrany w ostrożne, dyplomatyczne słowa. Nienawykły do oglądania okrucieństwa umysł Evandry z trudem łączy kolejne elementy w całość układanki. Wyobraża sobie zło, widzi mrok i niesprawiedliwość, nie potrafiąc jednak nadać im pasujących emocji. Na twarzy kobiety pojawia się smutek, bo jak bardzo chciałaby zrozumieć powagę sytuacji, tak wciąż nie zdawała sobie sprawy z dosłowności wskazówek Francisa. Nie robimy dobrze. Mimo iż sama miała wątpliwości, nie chciała bezwarunkowo przyjąć jego słów. Skąd ta pewność? Jak głęboko tkwił w sednie konfliktu, czy potrafił spojrzeć na niego obiektywnie? Jak wiele wiedział i jak wiele nie chciał zdradzić swojej młodszej siostrze, by nie trapić jej szczegółami?
Rozumiesz mnie, Evandro Skinęła odruchową głową, choć panujący w niej mętlik daleki był od jakiegokolwiek zrozumienia. K o n s e k w e n c j e - słowo od zawsze kojarzące się negatywnie; widmo porażki, do której należy się przyznać, jeśli nie chce się oszaleć od natłoku wyrzutów sumienia. Gdy objął ją ramieniem, zacisnęła mocno powieki. Błagam, zamilcz! Zdawała sobie sprawę ze swojej zależności od innych, ale za nic w świecie nie chciała się z tym pogodzić. Sprzeciw rwał ją do walki w sprawie, która miała zaważyć nie tylko na jej losie. Dopuściła do siebie zrozumienie intencji Francisa, ale musiała przyznać przed samą sobą, że nie było to łatwe.
- Namawiasz mnie do ucieczki, nie pytając co o tym myślę - westchnęła cicho, oswajając się z myślą, że nawet on, jej niegdysiejsza wielka inspiracja, bohater i mentor, ukochany brat, chce przekonać ją do swoich racji. Z góry założył jej bezbronność, wrzucił do jednego worka z ofiarami. Spojrzała na Francisa smutnymi oczami, których jasny błękit zdawał się pochmurnie szarzeć. - Radzisz ostrożność i dyskrecję, dzielisz wątpliwościami, ale mnie każesz zamykać się w sobie? - Zmarszczyła brwi, a nagły ścisk w żołądku zaczął przyprawiać ją o mdłości. Jakby za mało miała dotychczasowych zmartwień! W pierwszej chwili niepokój nakazywał wycofać się i uciec. Przyjąć rady, skinąć głową i odejść w pośpiechu, zamykając się w czterech ścianach. Zaraz za nim przyszła irytacja, jaka gromadziła się w zakamarkach jej duszy od dłuższego czasu, a której nie pozwalała dotychczas przejąć nad sobą kontroli. Dziś nie miało być inaczej - ćwiczyła to przecież wielokrotnie!
- Kocham cię, wszystko bym za ciebie oddała. - Do ciepłego, dziewczęcego głosu wdarła się chłodna oschłość. - Ale sprawiasz mi przykrość, uważając, że jedyne, co mogę teraz zrobić, to być powściągliwą. Jak możesz siać we mnie niepokój, zaznaczając przy tym, że nie można nikomu ufać? - Dotyk nie przynosił ukojenia, zamiast tego drażnił świadomością, że kolejna osoba dostrzega wyłącznie jej kruchość. Dotychczas nie był to dla niej zbyt wielki problem, zwłaszcza gdy można go było bagatelizować. Podburzał pewność siebie, godził w dumę, powoli zatruwał serce, ale nigdy na tyle, by złamać. Francis był tym, któremu prawdziwie ufała, czy chciałby to wykorzystać przeciwko niej?
Delikatnie oswobodziła się z jego uścisku, nie zważając na zabrudzony materiał sukni. Jak zawsze wygląd był dla niej skrajnie ważny, tak teraz zepchnęła go na ostatni plan. Nie pomagasz! Pospiesznie splecione na piersiach ręce i głębszy oddech, by nie doprowadzić do załamania. Stanęła krok dalej, zatrzymując się nad wózkiem. Ozdobna parasolka przesłaniała jej widok na śpiącego Evana. Całe szczęście - nie potrzebowała dodatkowego rozczulania.
- Dziękuję, że mnie ostrzegasz, chcesz dla mnie jak najlepiej, dobrze o tym wiem. - Nie pozwól, by złamał ci się głos! Opanowanie przyszło jej z trudem, ale zdołała spojrzeć na przygarbioną sylwetkę brata. Mieszane uczucia sprawiały ból, ale nie chciała określać Francisa ich źródłem. To przecież tylko chwilowe słabości. - Chciałabym jednak, byś pozwolił mi samej zdecydować. - Jakby doskonale znała jego myśli. - Nie mówię, że mam już gotowe odpowiedzi czy plan, ale zmarnowałam zdecydowanie za dużo czasu na bezczynność. Nie mogę się wam przyglądać, wyłącznie siedząc z boku.
Szelest materiału obwieścił nagłe poruszenie w koszu wózka. Dotychczasowe puste spojrzenie Evandry momentalnie złagodniało, gdy zajrzała do środka. Z cichym westchnieniem uśmiechnęła się lekko, pochylając nad chłopcem. - Cokolwiek zrobimy, odbije się nie tylko na nas. Musimy zawalczyć o przyszłość tych, którzy sami nie mogą się sobą zająć. - Chcę umieć się sobą zająć. - Pozwól mi nie być bierną stroną. Pozwól pomóc.
Nie chciała na niego naciskać, nie chciała zmuszać do dzielenia się tajemnicami, których poznać nie powinna. Mówią przecież, że im mniej wie, tym lepiej, tylko ponownie - jak zdecydować co jest dobre, a co złe, kiedy nie wie się wszystkiego? Evandra, pomimo licznych nacisków, nie wybrała jeszcze żadnej ze stron. Co podpowiadało jej serce? Przecież to nieistotne, skoro nie można nim wygrać wojny.
Rozumiesz mnie, Evandro Skinęła odruchową głową, choć panujący w niej mętlik daleki był od jakiegokolwiek zrozumienia. K o n s e k w e n c j e - słowo od zawsze kojarzące się negatywnie; widmo porażki, do której należy się przyznać, jeśli nie chce się oszaleć od natłoku wyrzutów sumienia. Gdy objął ją ramieniem, zacisnęła mocno powieki. Błagam, zamilcz! Zdawała sobie sprawę ze swojej zależności od innych, ale za nic w świecie nie chciała się z tym pogodzić. Sprzeciw rwał ją do walki w sprawie, która miała zaważyć nie tylko na jej losie. Dopuściła do siebie zrozumienie intencji Francisa, ale musiała przyznać przed samą sobą, że nie było to łatwe.
- Namawiasz mnie do ucieczki, nie pytając co o tym myślę - westchnęła cicho, oswajając się z myślą, że nawet on, jej niegdysiejsza wielka inspiracja, bohater i mentor, ukochany brat, chce przekonać ją do swoich racji. Z góry założył jej bezbronność, wrzucił do jednego worka z ofiarami. Spojrzała na Francisa smutnymi oczami, których jasny błękit zdawał się pochmurnie szarzeć. - Radzisz ostrożność i dyskrecję, dzielisz wątpliwościami, ale mnie każesz zamykać się w sobie? - Zmarszczyła brwi, a nagły ścisk w żołądku zaczął przyprawiać ją o mdłości. Jakby za mało miała dotychczasowych zmartwień! W pierwszej chwili niepokój nakazywał wycofać się i uciec. Przyjąć rady, skinąć głową i odejść w pośpiechu, zamykając się w czterech ścianach. Zaraz za nim przyszła irytacja, jaka gromadziła się w zakamarkach jej duszy od dłuższego czasu, a której nie pozwalała dotychczas przejąć nad sobą kontroli. Dziś nie miało być inaczej - ćwiczyła to przecież wielokrotnie!
- Kocham cię, wszystko bym za ciebie oddała. - Do ciepłego, dziewczęcego głosu wdarła się chłodna oschłość. - Ale sprawiasz mi przykrość, uważając, że jedyne, co mogę teraz zrobić, to być powściągliwą. Jak możesz siać we mnie niepokój, zaznaczając przy tym, że nie można nikomu ufać? - Dotyk nie przynosił ukojenia, zamiast tego drażnił świadomością, że kolejna osoba dostrzega wyłącznie jej kruchość. Dotychczas nie był to dla niej zbyt wielki problem, zwłaszcza gdy można go było bagatelizować. Podburzał pewność siebie, godził w dumę, powoli zatruwał serce, ale nigdy na tyle, by złamać. Francis był tym, któremu prawdziwie ufała, czy chciałby to wykorzystać przeciwko niej?
Delikatnie oswobodziła się z jego uścisku, nie zważając na zabrudzony materiał sukni. Jak zawsze wygląd był dla niej skrajnie ważny, tak teraz zepchnęła go na ostatni plan. Nie pomagasz! Pospiesznie splecione na piersiach ręce i głębszy oddech, by nie doprowadzić do załamania. Stanęła krok dalej, zatrzymując się nad wózkiem. Ozdobna parasolka przesłaniała jej widok na śpiącego Evana. Całe szczęście - nie potrzebowała dodatkowego rozczulania.
- Dziękuję, że mnie ostrzegasz, chcesz dla mnie jak najlepiej, dobrze o tym wiem. - Nie pozwól, by złamał ci się głos! Opanowanie przyszło jej z trudem, ale zdołała spojrzeć na przygarbioną sylwetkę brata. Mieszane uczucia sprawiały ból, ale nie chciała określać Francisa ich źródłem. To przecież tylko chwilowe słabości. - Chciałabym jednak, byś pozwolił mi samej zdecydować. - Jakby doskonale znała jego myśli. - Nie mówię, że mam już gotowe odpowiedzi czy plan, ale zmarnowałam zdecydowanie za dużo czasu na bezczynność. Nie mogę się wam przyglądać, wyłącznie siedząc z boku.
Szelest materiału obwieścił nagłe poruszenie w koszu wózka. Dotychczasowe puste spojrzenie Evandry momentalnie złagodniało, gdy zajrzała do środka. Z cichym westchnieniem uśmiechnęła się lekko, pochylając nad chłopcem. - Cokolwiek zrobimy, odbije się nie tylko na nas. Musimy zawalczyć o przyszłość tych, którzy sami nie mogą się sobą zająć. - Chcę umieć się sobą zająć. - Pozwól mi nie być bierną stroną. Pozwól pomóc.
Nie chciała na niego naciskać, nie chciała zmuszać do dzielenia się tajemnicami, których poznać nie powinna. Mówią przecież, że im mniej wie, tym lepiej, tylko ponownie - jak zdecydować co jest dobre, a co złe, kiedy nie wie się wszystkiego? Evandra, pomimo licznych nacisków, nie wybrała jeszcze żadnej ze stron. Co podpowiadało jej serce? Przecież to nieistotne, skoro nie można nim wygrać wojny.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ja i imperatywy to krótka historia o wzajemnej nienawiści.
Względnie, nie neguję zasad dla zasady, anarchistyczne pieprzenie, nie, nie, nie. Moja walka to nigdy nie będzie przekonanie o moralnej wyższości, kurwienie pozostałych i napuszczenie stereotypów na stereotypy. To aż zbyt mądre, dużo mnie kosztowało wyprowadzenie tego wzoru, a przecież, to jest na tablicach - czemu nie skorzystałem z gotowca? A teraz, z drugiej strony - właśnie wycieram sobie nimi gębę, głosząc siostrze listę zadań do zrobienia. Przygotuj się, okłam,uciekaj. Wiem, że zasługuje na prawdę, a jednocześnie wiem, że zrobiłbym jej przysługę, gdybym na jej oczy sprowadził bielmo i święty spokój. Obrzydliwe, jasna główka Evandry spada w dół, a w mojej wyobraźni toczy mi się pod nogami. Przypadkowo ją kopię, a ona zatrzymuje się pod krzewem forsycji, twarzą zwróconą w moją stronę.
Przeraża mnie - ona i odpowiedzialność za nią, czyli dokładnie to, czym chcę nas zbliżyć. Jeszcze bardziej, jeszcze ściślej, bliźnięta, tylko że jedno pojawiło się na świecie dziewięć lat wcześniej. Bylibyśmy zżyci ze sobą inaczej, właściwiej, gdybyśmy faktycznie rozwijali się i dorastali naprawdę razem? Chyba nie. Myślę, że nie mogę już kochać jej mocniej, mimo że rzadko to mówię. Pokazuję - częściej, ale teraz wszystko się komplikuje. Gesty dublują swoją wartość i równie prędko ją tracą, ot, niestabilny kurs i giełda, na której można pożegnać się ze wszystkim. Jeden niewłaściwy ruch, pochopna decyzja i... właściwie tyle. Nie ma cię. Nie ma n a s.
Są już tylko obcy ludzie. Cholernie się tego boję - zrozumienie, dostanę je, oczywiście, tylko że Evandra musi zrozumieć nie swojego brata, a moje uczynki. Mnie wyciągnie za uszy, wytłumaczy, obroni własną piersią - a za to co zrobię, będzie się wstydzić i cierpieć. Pretensje, wieczne pretensje, ciężko mi łykać ślinę, gdy wyobrażam sobie, jak to zalega między nami. Chwytam garść ziemi, zaciskam ją w pięści i rozsypuję tuż nad podłożem, oto w perzynę obraca się świat, jaki znamy. Dokładnie tak samo, jedna silna ręka, a pod nią - katastrofa.
-To nie tak, Evandro, proszę - patrzę na nią błagalnie, idiotyczna wymówka w kontrze na jej dojrzałe słowa - nie każę ci uciekać, ani zostawiać swojego życia. Ten kryształ to twój wybór, twój własny. Podjęcie tej decyzji nie będzie ani ucieczką, ani tchórzostwem. To będzie odwaga - prostuję, ściskając jej obie dłonie w swojej, znacznie większej z czarnymi kreskami pod paznokciami. Rozczarowuję ją, a to smakuje jak sok z cytryny i lukrecja bezpośrednio na języku. Kwaśne, gorzkie, niedobre. Bałem się, że przyjdzie mi zamienić się w posąg, ale wychodzi na to, że najpierw wszystko w środku stwardnieje. Moje płuca są coraz cięższe, nerki to kamienie - mówię tylko, byś zważała na to, kogo czynisz swoim powiernikiem - odpowiadam ostrzej niż zamierzam - nie mam zamiaru odcinać cię od twych przyjaciółek, ani oddalać od męża. Proszę, byś uważała. I tak jak ja zwracam się do ciebie, ty również możesz zwrócić się do mnie - ton mego głosu łagodnieje, a ja myślę, że cokolwiek się stanie, to jedno nigdy się nie zmieni. Nawet, jeżeli los mnie rzuci na drugą stronę planszy i Evandrze przyjdzie patrzeć na mnie, jak na zdrajcę, to i tak zrobiłbym dla niej wszystko. Prawie wszystko.
-Siostrzyczko, ale ja nie chcę zabierać ci głosu - sprzeciwiam się jej wyrzutom, moje prośby są przecież rozsądne. Ona pewnie myśli, że traktuję ją jak dziecko, a ja, cóż, widzę w niej swoją młodszą siostrę, która wżeniła się w rodzinę wojennego zbrodniarza. Na naszych ustach jest bohaterem, ale dotąd, dopóki Czarny Pan trzyma władzę - później spotka go sąd. I ją też może, ale to nie przechodzi mi przez gardło - doskonale wiesz, że to nie zakończy się szybko, ani bezboleśnie. Nie odchodzisz od zmysłów, gdy Tristan nie wraca do ciebie na noc? - bo przecież wiesz, że nie wraca, prawda? - niczego nie pragnąłbym tak bardzo, jak zapewnić cię, że wszystko będzie dobrze - mój głos się łamie, bo rozbijam w proch fasadę złudnej złotej klatki, która przez tyle lat zdawała się działać bez zarzutu i chronić ją przed tym co złe, a nawet zwyczajnie brzydkie - ale wojna wcale nie potraktuje cię łagodniej, Evandro - jesteś tak niewyobrażalnie blisko jej epicentrum. Siostra odsuwa się ode mnie, a ja nie gonię za dotykiem miękkich, jasnych palców i oparciem szczupłych ramion. Winien jej jestem tą odległość i rezerwę, ba, ma swoje święte prawo, by wymierzyć mi policzek, a później kazać się wynosić. Mam nadzieję, że właśnie nie łamię jej serca.
-Wiesz, że żadne słowo z tych, które wypowiedziałem, absolutnie nie powinno paść między nami - zagaduję, przerywając uciążliwą ciszę. Evan właśnie się obudził, lecz zamiast zapłakać, daje o sobie znać radosnym gulgotaniem - nie żądam od ciebie posłuszeństwa, ani nawet słuchania moich rad. Mogę cię tylko poprosić, byś postępowała rozważnie. Wśród nich są źli ludzie, ale wśród n a s również - parę miesięcy temu raczyłem się z jej mężem francuskimi serami, a on pytał, czy zabiłbym swoje charłacze dziecko i oczekiwał, że mu przytaknę - jeśli zdecydujesz się mnie o coś zapytać, odpowiem na twoje pytanie - decyduję, kolejny gigantyczny błąd. Jeśli wcześniej tkwiłem w gównie po uszy, to hop, właśnie zanurzyłem się po sam czubek głowy. Ale czy mogę ją chronić, trzymając ją z daleka? Nie istnieje w tym słuszność, lecz skoro domaga się sprawczości... Evandra nigdy nie była słaba.
To ja jestem.
Względnie, nie neguję zasad dla zasady, anarchistyczne pieprzenie, nie, nie, nie. Moja walka to nigdy nie będzie przekonanie o moralnej wyższości, kurwienie pozostałych i napuszczenie stereotypów na stereotypy. To aż zbyt mądre, dużo mnie kosztowało wyprowadzenie tego wzoru, a przecież, to jest na tablicach - czemu nie skorzystałem z gotowca? A teraz, z drugiej strony - właśnie wycieram sobie nimi gębę, głosząc siostrze listę zadań do zrobienia. Przygotuj się, okłam,uciekaj. Wiem, że zasługuje na prawdę, a jednocześnie wiem, że zrobiłbym jej przysługę, gdybym na jej oczy sprowadził bielmo i święty spokój. Obrzydliwe, jasna główka Evandry spada w dół, a w mojej wyobraźni toczy mi się pod nogami. Przypadkowo ją kopię, a ona zatrzymuje się pod krzewem forsycji, twarzą zwróconą w moją stronę.
Przeraża mnie - ona i odpowiedzialność za nią, czyli dokładnie to, czym chcę nas zbliżyć. Jeszcze bardziej, jeszcze ściślej, bliźnięta, tylko że jedno pojawiło się na świecie dziewięć lat wcześniej. Bylibyśmy zżyci ze sobą inaczej, właściwiej, gdybyśmy faktycznie rozwijali się i dorastali naprawdę razem? Chyba nie. Myślę, że nie mogę już kochać jej mocniej, mimo że rzadko to mówię. Pokazuję - częściej, ale teraz wszystko się komplikuje. Gesty dublują swoją wartość i równie prędko ją tracą, ot, niestabilny kurs i giełda, na której można pożegnać się ze wszystkim. Jeden niewłaściwy ruch, pochopna decyzja i... właściwie tyle. Nie ma cię. Nie ma n a s.
Są już tylko obcy ludzie. Cholernie się tego boję - zrozumienie, dostanę je, oczywiście, tylko że Evandra musi zrozumieć nie swojego brata, a moje uczynki. Mnie wyciągnie za uszy, wytłumaczy, obroni własną piersią - a za to co zrobię, będzie się wstydzić i cierpieć. Pretensje, wieczne pretensje, ciężko mi łykać ślinę, gdy wyobrażam sobie, jak to zalega między nami. Chwytam garść ziemi, zaciskam ją w pięści i rozsypuję tuż nad podłożem, oto w perzynę obraca się świat, jaki znamy. Dokładnie tak samo, jedna silna ręka, a pod nią - katastrofa.
-To nie tak, Evandro, proszę - patrzę na nią błagalnie, idiotyczna wymówka w kontrze na jej dojrzałe słowa - nie każę ci uciekać, ani zostawiać swojego życia. Ten kryształ to twój wybór, twój własny. Podjęcie tej decyzji nie będzie ani ucieczką, ani tchórzostwem. To będzie odwaga - prostuję, ściskając jej obie dłonie w swojej, znacznie większej z czarnymi kreskami pod paznokciami. Rozczarowuję ją, a to smakuje jak sok z cytryny i lukrecja bezpośrednio na języku. Kwaśne, gorzkie, niedobre. Bałem się, że przyjdzie mi zamienić się w posąg, ale wychodzi na to, że najpierw wszystko w środku stwardnieje. Moje płuca są coraz cięższe, nerki to kamienie - mówię tylko, byś zważała na to, kogo czynisz swoim powiernikiem - odpowiadam ostrzej niż zamierzam - nie mam zamiaru odcinać cię od twych przyjaciółek, ani oddalać od męża. Proszę, byś uważała. I tak jak ja zwracam się do ciebie, ty również możesz zwrócić się do mnie - ton mego głosu łagodnieje, a ja myślę, że cokolwiek się stanie, to jedno nigdy się nie zmieni. Nawet, jeżeli los mnie rzuci na drugą stronę planszy i Evandrze przyjdzie patrzeć na mnie, jak na zdrajcę, to i tak zrobiłbym dla niej wszystko. Prawie wszystko.
-Siostrzyczko, ale ja nie chcę zabierać ci głosu - sprzeciwiam się jej wyrzutom, moje prośby są przecież rozsądne. Ona pewnie myśli, że traktuję ją jak dziecko, a ja, cóż, widzę w niej swoją młodszą siostrę, która wżeniła się w rodzinę wojennego zbrodniarza. Na naszych ustach jest bohaterem, ale dotąd, dopóki Czarny Pan trzyma władzę - później spotka go sąd. I ją też może, ale to nie przechodzi mi przez gardło - doskonale wiesz, że to nie zakończy się szybko, ani bezboleśnie. Nie odchodzisz od zmysłów, gdy Tristan nie wraca do ciebie na noc? - bo przecież wiesz, że nie wraca, prawda? - niczego nie pragnąłbym tak bardzo, jak zapewnić cię, że wszystko będzie dobrze - mój głos się łamie, bo rozbijam w proch fasadę złudnej złotej klatki, która przez tyle lat zdawała się działać bez zarzutu i chronić ją przed tym co złe, a nawet zwyczajnie brzydkie - ale wojna wcale nie potraktuje cię łagodniej, Evandro - jesteś tak niewyobrażalnie blisko jej epicentrum. Siostra odsuwa się ode mnie, a ja nie gonię za dotykiem miękkich, jasnych palców i oparciem szczupłych ramion. Winien jej jestem tą odległość i rezerwę, ba, ma swoje święte prawo, by wymierzyć mi policzek, a później kazać się wynosić. Mam nadzieję, że właśnie nie łamię jej serca.
-Wiesz, że żadne słowo z tych, które wypowiedziałem, absolutnie nie powinno paść między nami - zagaduję, przerywając uciążliwą ciszę. Evan właśnie się obudził, lecz zamiast zapłakać, daje o sobie znać radosnym gulgotaniem - nie żądam od ciebie posłuszeństwa, ani nawet słuchania moich rad. Mogę cię tylko poprosić, byś postępowała rozważnie. Wśród nich są źli ludzie, ale wśród n a s również - parę miesięcy temu raczyłem się z jej mężem francuskimi serami, a on pytał, czy zabiłbym swoje charłacze dziecko i oczekiwał, że mu przytaknę - jeśli zdecydujesz się mnie o coś zapytać, odpowiem na twoje pytanie - decyduję, kolejny gigantyczny błąd. Jeśli wcześniej tkwiłem w gównie po uszy, to hop, właśnie zanurzyłem się po sam czubek głowy. Ale czy mogę ją chronić, trzymając ją z daleka? Nie istnieje w tym słuszność, lecz skoro domaga się sprawczości... Evandra nigdy nie była słaba.
To ja jestem.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Słuszność trzymania się zasad uświadamiała sobie wielokrotnie, gdy po twardym upadku i emocjonalnej karuzeli odnajdywała spokój w ramionach matki. Przyjmowała ją litościwie, pozwalając Evandrze zrozumieć swój błąd, wsparła dobrym słowem. I jak wiele trudnych chwil by nie przeszła - z matką, ojcem, Francisem - to nie przez strach o złamanie zasad się ich trzymała, ale dlatego, że w nie wierzyła. Mimo wszystko w rodzinie czuła się kochana. Czy to źle, że dla własnej również tego chciała? Zresztą, to nie prawda, że na wszystkie ograniczenia ochoczo przystawała. Niektóre z nich łamiesz notorycznie!, choć sama z pewnością nie nazywa tego pogwałceniem tradycji. Jak zmieniłaby się opinia o lady Rosier, gdyby na jaw wyszły wszystkie jej niecne występki?
Cisnął w nią rzeczywistością. Wojna wcale nie potraktuje cię łagodniej. Musiała przyznać mu rację, sytuacja nie wyglądała dobrze, a wskazówki co do jej następstw przewijały się już wcześniej na kartach historii. Jak zareaguje, gdy zacznie ją analizować i uświadomi sobie dlaczego Francis tak bardzo naciska?
Obietnica o udzieleniu odpowiedzi na pewno nie była dla niego łatwą decyzją. Widziała jak kluczył między słowami, celowo wybierając te, które swym ogólnym znaczeniem nie doprowadziłyby jej do niczego konkretnego. Miał swoje powody, by nie mówić jej wszystkiego, czy powinna mu zaufać? Evandra wyswobodziła chłopca z pościeli i wzięła go na ręce, by zachęcić do pokazania swoich zaspanych oczu. Przymykał wciąż powieki, oswajając się ze światłem, zupełnie nie zdając sobie sprawy z powagi wypowiadanych nad nim słów.
Żadne słowo z tych, które wypowiedziałem, absolutnie nie powinno paść między nami, nie trzeba było dwa razy powtarzać. Skrywanie tajemnic było nieodłączną częścią jej życia, do którego przygotowywała się od lat. Nikt jednak nie mówił, że będzie to łatwe. Nikt nie ostrzegł, że już w pierwszym roku po wyprowadzce z domu zacznie wątpić w słuszność ich sprawy, że każą jej wybierać, palcem wskazując rozwiązanie, jedyne słuszne. Tu ponownie - konsekwencje. Na zbyt wiele niuansów trzeba było zwracać uwagę, by ot tak móc się wypowiadać. Francis znów miał rację. Nie dalej jak miesiąc temu rozmawiały z lady Black o obowiązkach względem własnego rodu. To wtedy pojawiły się pierwsze prawdziwe wątpliwości - przyszły ze strony jednej z najbliższych jej niegdyś osób. Wtedy słowa Aquili brzmiały irracjonalnie, ale teraz zaczynała dostrzegać w nich słuszność.
Palcami przeczesała ciemne włosy Evana i mimowolnie uśmiechnęła się, sprawdzając kontrolnie wyraz twarzy Francisa. Czy choć na moment mógł zapomnieć o wspomnianych troskach? - Nie chcę, byś w dobie narastających problemów martwił się też o mnie. Mogę ci obiecać, że będę ostrożna. O ile i ty obiecasz, że nie będziesz robić nic głupiego. - Częściowo poważnie, ale i z przymrużeniem oka, bo zdawała sobie sprawę z tego, że jej brat nie był bez żadnej winy, lecz nie miała mu tego za złe. Nie była jego matką, była od wspierania, a nie od nakładania kar czy osądzania.
- Bonjour, mon ami. Spójrz, kto do ciebie przyszedł. - Zwróciła się do dziecka, wskazując Francisa. Chłopiec zaciekawiony odwrócił głowę i przyglądał się swojemu wujowi, jednocześnie wciąż wtulając się w pierś Evandry. Mała piąstka mięła w palcach koronkowy brzeg sukni, kiedy kobiece palce uwolniły materiał spod nacisku. - Nie bądź nieśmiały, przywitaj się. - Jej uśmiech miał uleczyć rozdarte serce brata, kiedy wsunęła Evana w jego ramiona. Krótkie przypomnienie, że na świecie nie wszystko musi być tak straszne i skomplikowane. Szczera radość, bezwarunkowe uczucie. Musica delenit bestiam feram.
Piękny pokaz hipokryzji, Evandro. Jeszcze przed paroma dniami rozmawiała z nim niechętnie, a przecież rodzina miała być najważniejsza. Dziś to ona obiera znaną im już taktykę próbuje wmówić Francisowi, że wszystko będzie dobrze. Próba zebrania rozsypanych fragmentów klatki, poskładania w całość, bo to przecież działało, bez szwanku. Nagły wstrząs był jednak potrzebny. Jak długo przyjdzie jej oswajać się z nowym stanem? Oczy kobiety zaszkliły się nagle, zdradzając pękającą wewnątrz tamę. No dalej, Francis, tylko ten jeden, ostatni raz. Ostatni w starym porządku, bez zmartwień.
Cisnął w nią rzeczywistością. Wojna wcale nie potraktuje cię łagodniej. Musiała przyznać mu rację, sytuacja nie wyglądała dobrze, a wskazówki co do jej następstw przewijały się już wcześniej na kartach historii. Jak zareaguje, gdy zacznie ją analizować i uświadomi sobie dlaczego Francis tak bardzo naciska?
Obietnica o udzieleniu odpowiedzi na pewno nie była dla niego łatwą decyzją. Widziała jak kluczył między słowami, celowo wybierając te, które swym ogólnym znaczeniem nie doprowadziłyby jej do niczego konkretnego. Miał swoje powody, by nie mówić jej wszystkiego, czy powinna mu zaufać? Evandra wyswobodziła chłopca z pościeli i wzięła go na ręce, by zachęcić do pokazania swoich zaspanych oczu. Przymykał wciąż powieki, oswajając się ze światłem, zupełnie nie zdając sobie sprawy z powagi wypowiadanych nad nim słów.
Żadne słowo z tych, które wypowiedziałem, absolutnie nie powinno paść między nami, nie trzeba było dwa razy powtarzać. Skrywanie tajemnic było nieodłączną częścią jej życia, do którego przygotowywała się od lat. Nikt jednak nie mówił, że będzie to łatwe. Nikt nie ostrzegł, że już w pierwszym roku po wyprowadzce z domu zacznie wątpić w słuszność ich sprawy, że każą jej wybierać, palcem wskazując rozwiązanie, jedyne słuszne. Tu ponownie - konsekwencje. Na zbyt wiele niuansów trzeba było zwracać uwagę, by ot tak móc się wypowiadać. Francis znów miał rację. Nie dalej jak miesiąc temu rozmawiały z lady Black o obowiązkach względem własnego rodu. To wtedy pojawiły się pierwsze prawdziwe wątpliwości - przyszły ze strony jednej z najbliższych jej niegdyś osób. Wtedy słowa Aquili brzmiały irracjonalnie, ale teraz zaczynała dostrzegać w nich słuszność.
Palcami przeczesała ciemne włosy Evana i mimowolnie uśmiechnęła się, sprawdzając kontrolnie wyraz twarzy Francisa. Czy choć na moment mógł zapomnieć o wspomnianych troskach? - Nie chcę, byś w dobie narastających problemów martwił się też o mnie. Mogę ci obiecać, że będę ostrożna. O ile i ty obiecasz, że nie będziesz robić nic głupiego. - Częściowo poważnie, ale i z przymrużeniem oka, bo zdawała sobie sprawę z tego, że jej brat nie był bez żadnej winy, lecz nie miała mu tego za złe. Nie była jego matką, była od wspierania, a nie od nakładania kar czy osądzania.
- Bonjour, mon ami. Spójrz, kto do ciebie przyszedł. - Zwróciła się do dziecka, wskazując Francisa. Chłopiec zaciekawiony odwrócił głowę i przyglądał się swojemu wujowi, jednocześnie wciąż wtulając się w pierś Evandry. Mała piąstka mięła w palcach koronkowy brzeg sukni, kiedy kobiece palce uwolniły materiał spod nacisku. - Nie bądź nieśmiały, przywitaj się. - Jej uśmiech miał uleczyć rozdarte serce brata, kiedy wsunęła Evana w jego ramiona. Krótkie przypomnienie, że na świecie nie wszystko musi być tak straszne i skomplikowane. Szczera radość, bezwarunkowe uczucie. Musica delenit bestiam feram.
Piękny pokaz hipokryzji, Evandro. Jeszcze przed paroma dniami rozmawiała z nim niechętnie, a przecież rodzina miała być najważniejsza. Dziś to ona obiera znaną im już taktykę próbuje wmówić Francisowi, że wszystko będzie dobrze. Próba zebrania rozsypanych fragmentów klatki, poskładania w całość, bo to przecież działało, bez szwanku. Nagły wstrząs był jednak potrzebny. Jak długo przyjdzie jej oswajać się z nowym stanem? Oczy kobiety zaszkliły się nagle, zdradzając pękającą wewnątrz tamę. No dalej, Francis, tylko ten jeden, ostatni raz. Ostatni w starym porządku, bez zmartwień.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Bałaganię: a co najgorsze, nie sprzątam po sobie. Nie opanowałem tej sztuki odnośnie butów i bielizny, więc jak mogę ogarniać aspekt głębszy i delikatniejszy niż dwudniowa koszula? Staram się być schludny i odpowiedzialny, lecz przeważnie kończy się na chęciach. A nimi, jak dobrze wiemy, wybrukowane jest piekło. Durne powiedzenie, które już na starcie sugeruje pewne udogodnienie, a jeśli w piekle są drogi, to na pewno nie są wyłożone ani kamieniami, ani kostką. Zresztą nieważne, bo znowu robię to samo, czyli perfekcyjnie odwracam uwagę. To jak odpalanie papierosa od papierosa, idzie w reakcje łańcuchową. Jednym podpalisz ich naprawdę sporo i... co?
No właśnie, znowu kluczę. Dopóki nie dam się złapać, tylko jak długo wytrzymam, zanim nie wpadnę, nawet nie z działaniem, bo na nie jestem zbyt wielkim cykorem, a z rewolucyjną myślą? Zdrajców karze się najsurowiej, a ja nie chcę, by Evandra płakała nad moim grobem. Nieśpiesznie mi kłaść się do piachu, no i chciałbym nad nią czuwać, lecz nie tak, jak Claude na polecenie Tristana, nie warując, jak obronny pies, a roztaczając normalną, braterską troskę. Być, by to mi mówiła wszystko, co zalega jej na sercu, nawet, jeżeli nasze przekonania się kiedyś miną. Moja siostra jest dobra, jest lepsza, niż ja. I jest lepsza dla mnie, niż ja jestem dla niej, nie sądziłem, że tak prędko te role się odwrócą. W ustach czuję cierpką gorycz, dłoń znowu wbijam w ziemię, jakbym chciał się pod nią zapaść z tego wstydu. Szkoda, że zawodzę - nawet ją, o którą przecież usiłuję dbać. Czegokolwiek nie zrobię, zranię. Jeśli ucieknę, będzie cierpieć. Jeśli odważę się odejść, mogą ją skrzywdzić i wykorzystać. Jeśli przeleję krew, będzie mieć za brata tchórza i mięczaka, a w dodatku kłamcę i mordercę. Nie wiem, co zrobić, by nie odebrać jej praw - a żeby jej je dać, choć namiastkę. Blada twarz Evandry została dziecięco wrażliwa, mimo że przy piersi trzyma własnego syna, to po prostu nie dorosła do tego. Do tego wszystkiego, co tak skrupulatnie się przed nią kryło. Czasami odnoszę wrażenie, że żyjemy w państwie z kartonu i dykty, fasadowych dekoracji i scenografii ustawianej na konkretny antenowy czas. Mydliliśmy jej oczy, ja sam brałem - biorę - w tym czynny udział, a nagle budzę się i stanowię, że odkryję przed siostrą niektóre karty. Ale tylko niektóre. Te wygodne. Kolejne oszustwa, pieprzę to - ona ma rację.
Musi zawalczyć o swoją przyszłość. Z moją pomocą, ale bez mojego udziału. Zaspany Evan nieświadomie kradnie uwagę matki, ale ja też poddaję się urokowi niemowlęcia.
-A co, jeśli... te nierozsądne czyny są właściwie? - pytam z mocno ściśniętym gardłem. Znowu to robię - dlaczego? Bo jestem egoistycznym śmieciem, który za wszelką cenę chce wiedzieć, czy w przypadku podziału, dalej będzie mnie kochać - siostrzyczko, a o kogo innego mam się martwić? - dodaję zaraz, nieco weselej, żartobliwie, nachylając się nad jej ramieniem do chłopca, wyginającego się niecierpliwie. Mała piąstka maltretuje materiał kobiecej sukni, widzę, że nie podoba się to mej siostrze, ale delikatnie obchodzi się z urwisem, szczędząc mu wymówek, a ofiarując pieszczoty.
-Szczęściarz z ciebie, wiesz - mówię do niego cicho - masz najwspanialszą mamę na świecie. Jak jeszcze cię nie było, to już wybierała ci piżamki... - ciągnę, nieporadnie układając sobie chłopca w ramionach. Nie mam doświadczenia z niemowlakami, ale Evan na szczęście jest grzeczny. Nie płacze, nie wyrywa się, nie sięga ku matce, za to z pasją wdaje się w walkę z nieporządnie zawiązanym fularem. Głaszczę go po policzku i uśmiecham się, odrobinę blado, lecz on jest za mały, by to zauważyć. Wiemy tylko ja i Evandra, której oczy zdradzają coś innego, niż wzruszenie.
-Będzie dobrze, tak długo, jak mamy siebie - to chyba jedyna prawda, którą zdołali wpoić mi rodzice. Całuję Evana w czoło i odkładam go do wózka, a Wandzię chwytam delikatnie za ramiona, tak, by na mnie popatrzyła - mam dla ciebie coś jeszcze. Czeka w twoich komnatach, nazwałem ją Dzwoneczek - wyjaśniam, drobnostka - jeśli zdarzy się coś, co cię zaniepokoi, napiszesz do mnie - instruuję ją: znowu, pierdolony rozkaz - proszę - poprawiam się. Chcę być jej starszym bratem, ale najwyraźniej, na to też musi mi pozwolić.
No właśnie, znowu kluczę. Dopóki nie dam się złapać, tylko jak długo wytrzymam, zanim nie wpadnę, nawet nie z działaniem, bo na nie jestem zbyt wielkim cykorem, a z rewolucyjną myślą? Zdrajców karze się najsurowiej, a ja nie chcę, by Evandra płakała nad moim grobem. Nieśpiesznie mi kłaść się do piachu, no i chciałbym nad nią czuwać, lecz nie tak, jak Claude na polecenie Tristana, nie warując, jak obronny pies, a roztaczając normalną, braterską troskę. Być, by to mi mówiła wszystko, co zalega jej na sercu, nawet, jeżeli nasze przekonania się kiedyś miną. Moja siostra jest dobra, jest lepsza, niż ja. I jest lepsza dla mnie, niż ja jestem dla niej, nie sądziłem, że tak prędko te role się odwrócą. W ustach czuję cierpką gorycz, dłoń znowu wbijam w ziemię, jakbym chciał się pod nią zapaść z tego wstydu. Szkoda, że zawodzę - nawet ją, o którą przecież usiłuję dbać. Czegokolwiek nie zrobię, zranię. Jeśli ucieknę, będzie cierpieć. Jeśli odważę się odejść, mogą ją skrzywdzić i wykorzystać. Jeśli przeleję krew, będzie mieć za brata tchórza i mięczaka, a w dodatku kłamcę i mordercę. Nie wiem, co zrobić, by nie odebrać jej praw - a żeby jej je dać, choć namiastkę. Blada twarz Evandry została dziecięco wrażliwa, mimo że przy piersi trzyma własnego syna, to po prostu nie dorosła do tego. Do tego wszystkiego, co tak skrupulatnie się przed nią kryło. Czasami odnoszę wrażenie, że żyjemy w państwie z kartonu i dykty, fasadowych dekoracji i scenografii ustawianej na konkretny antenowy czas. Mydliliśmy jej oczy, ja sam brałem - biorę - w tym czynny udział, a nagle budzę się i stanowię, że odkryję przed siostrą niektóre karty. Ale tylko niektóre. Te wygodne. Kolejne oszustwa, pieprzę to - ona ma rację.
Musi zawalczyć o swoją przyszłość. Z moją pomocą, ale bez mojego udziału. Zaspany Evan nieświadomie kradnie uwagę matki, ale ja też poddaję się urokowi niemowlęcia.
-A co, jeśli... te nierozsądne czyny są właściwie? - pytam z mocno ściśniętym gardłem. Znowu to robię - dlaczego? Bo jestem egoistycznym śmieciem, który za wszelką cenę chce wiedzieć, czy w przypadku podziału, dalej będzie mnie kochać - siostrzyczko, a o kogo innego mam się martwić? - dodaję zaraz, nieco weselej, żartobliwie, nachylając się nad jej ramieniem do chłopca, wyginającego się niecierpliwie. Mała piąstka maltretuje materiał kobiecej sukni, widzę, że nie podoba się to mej siostrze, ale delikatnie obchodzi się z urwisem, szczędząc mu wymówek, a ofiarując pieszczoty.
-Szczęściarz z ciebie, wiesz - mówię do niego cicho - masz najwspanialszą mamę na świecie. Jak jeszcze cię nie było, to już wybierała ci piżamki... - ciągnę, nieporadnie układając sobie chłopca w ramionach. Nie mam doświadczenia z niemowlakami, ale Evan na szczęście jest grzeczny. Nie płacze, nie wyrywa się, nie sięga ku matce, za to z pasją wdaje się w walkę z nieporządnie zawiązanym fularem. Głaszczę go po policzku i uśmiecham się, odrobinę blado, lecz on jest za mały, by to zauważyć. Wiemy tylko ja i Evandra, której oczy zdradzają coś innego, niż wzruszenie.
-Będzie dobrze, tak długo, jak mamy siebie - to chyba jedyna prawda, którą zdołali wpoić mi rodzice. Całuję Evana w czoło i odkładam go do wózka, a Wandzię chwytam delikatnie za ramiona, tak, by na mnie popatrzyła - mam dla ciebie coś jeszcze. Czeka w twoich komnatach, nazwałem ją Dzwoneczek - wyjaśniam, drobnostka - jeśli zdarzy się coś, co cię zaniepokoi, napiszesz do mnie - instruuję ją: znowu, pierdolony rozkaz - proszę - poprawiam się. Chcę być jej starszym bratem, ale najwyraźniej, na to też musi mi pozwolić.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Ptaszarnia
Szybka odpowiedź