Salon
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
salon
Na tę chwilę w największym z pokoi Kresu znajduje się tylko stolik z działającym magicznie gramofonem i stara, nieco zniszczona kanapa tuż przed okurzonym kominkiem.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Zmiany nie są łatwe. Przystosowanie się do nowego środowiska sprawiało, że Marcella postrzegała siebie jako stworzenie zmiennocieplne. Nie spodziewanie okazało się, że północ Szkocji wcale nie przypomina swoim klimatem angielskoszkockich kresów, z których się wywodziła. Ciasne otulanie się swetrem niewiele pomagało - wymrożone mury starego, magicznego domostwa nie chciały się łatwo rozgrzać. Nieważne czy w kominku tliło się całe noce, mury nadal pozostawały chłodne, a zimno otulało od nich całe wnętrza. Na zmarznięte palce u nóg nie pomagał ani dywan ani ciepłe kapcie. Dopiero w połączeniu z ciepłymi skarpetami w jakiś sposób zaczynały działać. To naprawdę beznadziejna sytuacja - czarodzieje potrafili ujarzmiać ogień na miliony sposobów, a zwykłe ogrzanie starych, ceglanych ścian sprawiało takie problemy! Prawie tak ogromne jak do niedawna samo istnienie tego domostwa. Kres przez wiele lat pozostawał w ukryciu. Choć opuszczony, nadal niewidoczny dla oczu tych, którzy zobaczyć go nie powinni. Jednak wraz z upływem lat, zaklęcia ukrywające zaczynały odpuszczać. Bardzo powoli, zupełnie jak śnieg podczas odwilży, aż w końcu nietypowa posiadłość zaczęła przyciągać spojrzenia mugoli, a Ci... Zadawali pytania. Było to właściwie jedyne miejsce w okolice, w którym można było spotkać drzewa - wprawdzie tylko nieliczne niewysokie jabłonie i śliwy, jednak w nadmorskim klimacie niedaleko latarni morskiej jak najbardziej wydawały się nieodpowiednim widokiem. Coś było z nim po prostu nie tak! I gdy Marcella po raz pierwszy zobaczyła zarośnięty dom, który chyba jako jedyny na całym świecie był na jej kieszeń, była pewna, że w wielkości krzewów musiała maczać palce magia. Mury również musiały być nią wypełnione. Może mieszkał tu czarodziej lubujący się w zimnie? Kości Figgówny zdecydowanie chłodu nie lubiły.
Zaklęcie wykrywające zaalarmowało ją niespodziewanie, zaraz po tym, jak w drewnianej skrzynce przyniosła do salonu nieco brzozowego drewna, którym paliła w kominku. Chodź różdżka spoczywała skryta gdzieś w zaczarowanym specjalnie rękawie, poczuła, że na to potrzebny będzie większy kaliber obrony - złapała więc za wypełnioną witkami miotłę. Nie taką latającą, taką zupełnie zwyczajną, do sprzątania. Zakasała rękawy i ruszyła za dom, skąd dochodziła alarmująca ją obecność. I choć wrzał w niej bojowy nastrój, gdy tylko weszła na próg za domem, cały bojowy nastrój zniknął. No tak, Świstoklik z księgarni Beedle'a też przenosił do jej ogrodu. - A, to Ty. - powiedziała, wzdychając lekko. A już myślała, że przełoży kogoś miotłą przez głowę. - Chodź na herbatę. Mamy dużo do zrobienia.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Dotarcie do Marc aka jego znienawidzonej bagiety zajęło mu trochę czasu, bo to było naprawdę całkiem skomplikowane, w sensie, samo wydostanie się z Londynu dokowym tunelem, potem teleportacja do Hogsmeade (no i musiał jeszcze podskoczyć do Miodowego, bo jakoś tak... nostalgię poczuł, plus przemożne pragnienie zjedzenia ślimaka-gumiaka, jak w trakcie weekendowych wypadów, kiedy jeszcze chodził do Hogwartu). W końcu dotarł i do księgarni, tutaj nastąpił szok życia na widok klona Marcelli, tylko jakiegoś takiego... w pstrokatych kolorach. Ostatecznie dotarł świstoklikiem na jakiś nadmorski koniec świata, tak przynajmniej podejrzewał, bo powietrze woniało Szkocją, tak całkowicie (ale posiadał jeszcze resztki zdrowego rozsądku i chyba nie zacznie się rozwodzić na ten temat przy Figg, chwała Merlinowi).
Ten świstoklik jakoś tak nieprecyzyjnie go przeniósł; wpakował się prosto w teren objęty czarem ochronnym, który dość sprawnie zaalarmował właścicielkę. - Skuteczny sposób na poinformowanie o przybyciu - uśmiechnął się kąśliwie, jednocześnie unosząc jedną brew ku górze, gdy łypał tak na Figg, zastanawiając się, co też ona zamierzała właściwie z tą miotłą zrobić - obezwładniasz tym wszystkich gości, czy tylko ja zasłużyłem na taki zaszczyt? - no niech to opuści, nieswojo się czuje, trauma powraca, jeszcze mu karze sprzątać ganek.
- Słuchaj, o co chodzi z tą dziewczyną w księgarni... to nie jest żadna iluzja albo jakiś zmyślny czar, co nie? W sensie, ona wygląda dokładnie jak ty - dodał odkrywczo, chyba zbyt często nie zdarzało mu się widywać żadnych bliźniaków, bo naprawdę obstawiał, że mogła zaczarować to miejsce tak, by jej magiczna kopia przekazywała świstoklik do jej domu.
Przekroczył próg, zrzucając niedbale buty, po czym wpakował się do środka rozglądając się po wnętrzu. Pewnie należało powiedzieć coś w stylu przytulne to gniazdko, ale, cóż, nie wymagajmy od niego zbyt wiele. - Pusto tu - odkrycie numer dwa. Dzisiaj to naprawdę popisuje się spostrzegawczością, dobrze to rokuje, oby szło mu równie świetnie, jak już zajrzą do tych dzienników. - Jaką masz tę herbatę? - jakoś chyba podejrzewał ją o te takie lury owocowe, a on to woli solidną, mocną. No i z wkładką. - Przyniosłem coś do niej - zaprezentował rum prosto z portu, podając go Figg, a sam położył się na brzuchu na podłodze, gotów, by zabrać się za przeglądanie tego dziennika. - To gdzie masz ten notes czy co to tam było? Zerkałaś już do niego?
Ten świstoklik jakoś tak nieprecyzyjnie go przeniósł; wpakował się prosto w teren objęty czarem ochronnym, który dość sprawnie zaalarmował właścicielkę. - Skuteczny sposób na poinformowanie o przybyciu - uśmiechnął się kąśliwie, jednocześnie unosząc jedną brew ku górze, gdy łypał tak na Figg, zastanawiając się, co też ona zamierzała właściwie z tą miotłą zrobić - obezwładniasz tym wszystkich gości, czy tylko ja zasłużyłem na taki zaszczyt? - no niech to opuści, nieswojo się czuje, trauma powraca, jeszcze mu karze sprzątać ganek.
- Słuchaj, o co chodzi z tą dziewczyną w księgarni... to nie jest żadna iluzja albo jakiś zmyślny czar, co nie? W sensie, ona wygląda dokładnie jak ty - dodał odkrywczo, chyba zbyt często nie zdarzało mu się widywać żadnych bliźniaków, bo naprawdę obstawiał, że mogła zaczarować to miejsce tak, by jej magiczna kopia przekazywała świstoklik do jej domu.
Przekroczył próg, zrzucając niedbale buty, po czym wpakował się do środka rozglądając się po wnętrzu. Pewnie należało powiedzieć coś w stylu przytulne to gniazdko, ale, cóż, nie wymagajmy od niego zbyt wiele. - Pusto tu - odkrycie numer dwa. Dzisiaj to naprawdę popisuje się spostrzegawczością, dobrze to rokuje, oby szło mu równie świetnie, jak już zajrzą do tych dzienników. - Jaką masz tę herbatę? - jakoś chyba podejrzewał ją o te takie lury owocowe, a on to woli solidną, mocną. No i z wkładką. - Przyniosłem coś do niej - zaprezentował rum prosto z portu, podając go Figg, a sam położył się na brzuchu na podłodze, gotów, by zabrać się za przeglądanie tego dziennika. - To gdzie masz ten notes czy co to tam było? Zerkałaś już do niego?
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dotarcie w to miejsce miało być trudne i skomplikowane, żeby nikt nieproszony nie wparował jej do domu, czy to nie oczywiste? Świat już nie był taki bezpieczny, a ona wolała, żeby przypadkowo nie spotkać swojej randki przed kilku dni nagle na swoim podwórku - po pierwsze, bo randka udana nie była (nawet jeśli wynik był bardzo... owocny), a po drugie, bo nie była to osoba, którą chciała na swoim podwórku spotkać, w jakiekolwiek chwili, w jakimkolwiek scenariuszu. Na razie była na etapie zaprzeczania i niechęci do wszystkiego co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni. Wiedziała tylko jedno - świat wywracał się do góry nogami, igrał z nią, bawił się jak niewielką maskotką i nie miała pojęcia co stanie się niedługo. Przecież przez myśl by nie przeszło jej, że w jej małej oazie pojawi się on, uciekinier. Nie wiedziała nawet jak nazwać to, w jaki sposób postrzegała Burroughsa. Z jednej strony, wyciągnął do niej rękę (za co bezbłędnie się odwdzięczyła, oczywiście), z drugiej, kiedy już sprawa miała się zakończyć, uciekł. Zapewne dlatego, że miał na sumieniu więcej niż jedno sprzedanie strzała w twarz jakiemuś facetowi na ulicy. Wyglądał na takiego. W sensie nie na złola z ciągle podbitym okiem ale raczej Stachurskiego, taki typ niepokorny. - Cóż, mówi o wszystkich niepożądanych osobach. Nie, żeby to była sugestia. - Odpowiedziała przekornie. Gdy jeszcze stała na tarasie, zaraz obok otwartych na oścież drzwi, do jej nóg przypełzało stworzenie, które wyglądało bardziej jak gigantyczna kulka szarego kurzu niż rzeczywiste zwierzątko. Puchatej kulce praktycznie brakowało mordki, jedynie w szarym futerku błyszczały czarne oczka, wgapiające się ciekawsko w nowego gościa. Figg była bardzo zaskoczona jak szybko przyzwyczaiła się do obecności dwóch maluchów, które całymi dniami w sumie albo jadły, albo spały albo toczyły się po podłodze jak kulki kurzu niesione przez wiatr. W pewnym momencie maluch (choć wcale nie był aż taki malutki, jego nastroszone futro sięgało niemal do kolana jego pani) nawet nastroszył się lekko i wysunął delikatnie długi jęzorek, zupełnie jakby się oblizywał. Zupełnie tak jakby już wiedział, że niedługo dopadnie do zupełnie nowego, nieskażonego jeszcze nosa. - W sumie jesteś pierwszy, który miałby ten zaszczyt. Uważaj, bo nadal możesz być. - Mruknęła, wchodząc znów do środka, by zamknąć drzwi za Keatem, oczywiście czekając aż futrzany mieszkaniec również znajdzie się w środku.
Uśmiechnęła się pod nosem. Nie sądziła, że podobieństwo zostanie zrzucone na magię, choć przyznać trzeba, że one dwie dosyć mocno dopasowały się do siebie wyglądem. Nie wszyscy bliźniacy byli jednak tak podobni. - To specjalna iluzja, widoczna tylko dla najbardziej niewinnych i czystych czarodziejów. - Stwierdziła, siląc się na niewielki prztyczek, nawiązujący do niedawnej popijawy. Tamten zdecydowanie ciekawy wieczór, miała wrażenie, trochę zacieśnił więzy, jednak kompletnie nie zmienił tego ironicznego wydźwięku ich relacji. Minęła salon i udała się do kuchni, jednocześnie posyłając Keatowi nieco przekorny uśmiech. Niech wie, że trochę czuje rozbawienie całą tą sytuacją. - Nie, to moja siostra. Bliźniaczka. Z krwi i kości, zero iluzji. - Mruknęła. Wielkiego wyboru herbaty tutaj nie miała. To jej najstarsza siostra zazwyczaj najlepiej radziła sobie z wszelkimi ziołowymi mieszankami. A Marcella preferowała kawę lub herbatę z mlekiem, zwykłą, zupełnie czarną. - Dopiero się wprowadziłam. - Z jakiegoś powodu poczuła potrzebę usprawiedliwienia braku przytulności... I dopiero po wypowiedzeniu tych słów zrozumiała, że wcale się tłumaczyć Keatowi nie musi! - Raczej preferuję kawę, ale mam czarną... Taką zwykłą. Ale wolę mocną herbatę. - Mruknęła, zagotowując wodę w dosyć nowym, metalowym czajniczku. W szafce znalazły się dwa całkiem przytulne kubeczki. Zaś mężczyzna mógł odczuć, że pojawił się kolejny lokator. A że był to inny od razu dało się poznać po odcieniu futerka oraz wielkości, był znacznie mniejszy niż ten, który nadal pełzał przy nodze swojej pani. Nowy towarzysz przytoczył się dosłownie zza szafki i wpadł na gościa, zaparł się łapkami, niewidocznymi zazwyczaj pod gęstą warstwą futra i wdrapał się na ciepłe plecy, co chwila zmieniając pozycję, turlając się i dreptając po leżącym mężczyźnie. Figg zerknęła tylko na butelkę. - Naprawdę? Portowy rum? - Dobrze, że nie wiedział, bo lekko się skrzywiła. Co on z rumem do Szkocji? Nie znał się kompletnie. - Wolę ognistą w sumie. Ale czemu nie. - Mruknęła tylko. Dwa kubeczki po chwili na drewnianej tacy postawiła na podłodze, tuż obok głowy Keata. Towarzyszyły im pieczone domowe ciasteczka z konfiturą z gruszek, które dziewczyna z całego serca uwielbiała. Jako, że Figg trochę się krzątała, a drugi pufek chyba znudził się chodzeniem za nią wszędzie, w końcu również przykleił się do leżącego gościa, i próbując wcisnąć sie ze wszystkich sił w miejsce przy szyi mężczyzny, żeby długim językiem próbować dotknąć policzka. Prawdziwy armagedon.
- Jeszcze nie. Nie miałam za wiele czasu, przez ten cały bałagan w Ministerstwie wszystko było strasznie niepewne. No i musiałam wynieść się z domu. - Wzięła płaską poduszkę i zajęła miejsce na podłodze tuż obok Keatona. Dziennik położyła tuż przed nimi. - Odkąd jesteś w ogóle takim znawcą pisma? - W ich herbacie porcja rumu była porządna. Tak, że gdy upiła odrobinę, od razu wyczuła szczypliwy, rozgrzewający smak.
Uśmiechnęła się pod nosem. Nie sądziła, że podobieństwo zostanie zrzucone na magię, choć przyznać trzeba, że one dwie dosyć mocno dopasowały się do siebie wyglądem. Nie wszyscy bliźniacy byli jednak tak podobni. - To specjalna iluzja, widoczna tylko dla najbardziej niewinnych i czystych czarodziejów. - Stwierdziła, siląc się na niewielki prztyczek, nawiązujący do niedawnej popijawy. Tamten zdecydowanie ciekawy wieczór, miała wrażenie, trochę zacieśnił więzy, jednak kompletnie nie zmienił tego ironicznego wydźwięku ich relacji. Minęła salon i udała się do kuchni, jednocześnie posyłając Keatowi nieco przekorny uśmiech. Niech wie, że trochę czuje rozbawienie całą tą sytuacją. - Nie, to moja siostra. Bliźniaczka. Z krwi i kości, zero iluzji. - Mruknęła. Wielkiego wyboru herbaty tutaj nie miała. To jej najstarsza siostra zazwyczaj najlepiej radziła sobie z wszelkimi ziołowymi mieszankami. A Marcella preferowała kawę lub herbatę z mlekiem, zwykłą, zupełnie czarną. - Dopiero się wprowadziłam. - Z jakiegoś powodu poczuła potrzebę usprawiedliwienia braku przytulności... I dopiero po wypowiedzeniu tych słów zrozumiała, że wcale się tłumaczyć Keatowi nie musi! - Raczej preferuję kawę, ale mam czarną... Taką zwykłą. Ale wolę mocną herbatę. - Mruknęła, zagotowując wodę w dosyć nowym, metalowym czajniczku. W szafce znalazły się dwa całkiem przytulne kubeczki. Zaś mężczyzna mógł odczuć, że pojawił się kolejny lokator. A że był to inny od razu dało się poznać po odcieniu futerka oraz wielkości, był znacznie mniejszy niż ten, który nadal pełzał przy nodze swojej pani. Nowy towarzysz przytoczył się dosłownie zza szafki i wpadł na gościa, zaparł się łapkami, niewidocznymi zazwyczaj pod gęstą warstwą futra i wdrapał się na ciepłe plecy, co chwila zmieniając pozycję, turlając się i dreptając po leżącym mężczyźnie. Figg zerknęła tylko na butelkę. - Naprawdę? Portowy rum? - Dobrze, że nie wiedział, bo lekko się skrzywiła. Co on z rumem do Szkocji? Nie znał się kompletnie. - Wolę ognistą w sumie. Ale czemu nie. - Mruknęła tylko. Dwa kubeczki po chwili na drewnianej tacy postawiła na podłodze, tuż obok głowy Keata. Towarzyszyły im pieczone domowe ciasteczka z konfiturą z gruszek, które dziewczyna z całego serca uwielbiała. Jako, że Figg trochę się krzątała, a drugi pufek chyba znudził się chodzeniem za nią wszędzie, w końcu również przykleił się do leżącego gościa, i próbując wcisnąć sie ze wszystkich sił w miejsce przy szyi mężczyzny, żeby długim językiem próbować dotknąć policzka. Prawdziwy armagedon.
- Jeszcze nie. Nie miałam za wiele czasu, przez ten cały bałagan w Ministerstwie wszystko było strasznie niepewne. No i musiałam wynieść się z domu. - Wzięła płaską poduszkę i zajęła miejsce na podłodze tuż obok Keatona. Dziennik położyła tuż przed nimi. - Odkąd jesteś w ogóle takim znawcą pisma? - W ich herbacie porcja rumu była porządna. Tak, że gdy upiła odrobinę, od razu wyczuła szczypliwy, rozgrzewający smak.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Uciekał przed wszystkim, przed problemami i życiem w niedomiarze - ku temu zachłannie wyszarpywanemu nadmiarowi, uciekał od zmartwień, może również przed samym sobą, nie zawsze racjonalnie, nie zawsze było to potrzebne, ale przywyknął do tego tak bardzo, iż działał instynktownie; wtedy nie chciał znaleźć się w potrzasku, a tak się poczuł, zerwał się do biegu, nie dał się złapać. Spotkali się już na innych warunkach, w innych okolicznościach, i wtedy jej upór, gotowość do działania były potrzebne; to, co wcześniej sprawiło, że z miejsca nastawił się do niej negatywnie, w momencie, gdy mieli współpracować w trakcie zakonnych spraw, w gruncie rzeczy sprawiło, iż zaczął patrzeć na nią przychylniej. Może wciąż będzie w jej stronę rzucał kąśliwe uwagi, może ostentacyjnie udawać będzie, iż nie znosi jej najbardziej na świecie, ale nie przeszkadzało mu to w zupełności bawić się z nią nieźle tamtej pamiętnej nocy, gdy opijali wskrzeszenie Gabe'a, ani zaproponować jej, by połączyli siły, rozpracowując to, co udało jej się wydostać ze skrytki w banku.
I nawet jeśli wyglądał na typa niepokornego, to ona zdawała się być stworzona tym samym zaklęciem.
- No nie wiem, wnioskując po treści listu wydawać by się mogło, że chyba jednak byłem przez ciebie całkiem pożądany - wyszczerzył się głupkowato, korzystając z okazji, by nieco ją zirytować kretyńskim poczuciem humoru tak na dobry początek; rynsztokowym, prosto z londyńskich doków, choć trochę czasu już z Bearem spędził i on też zdawał się mieć dość dosadny dowcip.
Nim jednak zdążył rzucić kolejny idiotyczny komentarz, szarawa kuleczka wyłoniła się zza progu, ukazując się w całej swej puszystej okazałości. - Masz w domu ich gniazdo? - chyba że kupiła tego malucha sama, choć nie był pewien, czy wybrałaby akurat pufka - może znowu go zaskoczy. Uważając, by nie nadepnąć na ciekawskie oczy, wsunął się do środka. - Nie jestem godzien żadnych zaszczytów, zachowaj je może dla następnego gościa, który będzie potrafił je w odpowiedni sposób docenić - on chyba jednak za powitanie miotłą podziękuje, nie wiedział, czy to jakiś kobiecy fetysz, czy o co w ogóle chodzi, ale to już drugie tego typu powitanie w przeciągu kilkunastu dni.
- No, to wyjątkowo udana, pomijając ten drobny aspekt, że trochę szwankuje, jeśli tylko ci niewinni mają ją widzieć - udawał, że nie ma pojęcia najmniejszego, o co tak właściwie jej chodzi; chyba kwestia jednorożca dręczyć go będzie jeszcze przez jakiś czas... - Czułbym się dziwnie, gdybyście stanęły obok siebie, nie wiem, jak to możliwe, żeby, no wiesz, był ktoś taki, kto wygląda zupełnie jak ty, chociaż nie jest tobą. I żeby to nie miało nic wspólnego z magią. Jakiś marynarz opowiadał mi kiedyś, że niby jest taka teoria, że gdzieś pośród tych wszystkich ludzi na świecie jest twoja kopia, w sensie, nie bliźniacza, nie magiczna, tylko po prostu - ktoś taki, kto wygląda jak ty, ale żyje innym życiem, pochodzi z innego środowiska, mówi inaczej, no... jest inny, choć taki sam, okej, wiem, jak to brzmi, ale pomyśl sobie, że gdyby coś takiego było prawdą, choć jakoś trudno mi w to uwierzyć, to musiałoby to być naprawdę interesujące - móc kiedyś z taką osobą porozmawiać, poznać ją, dostrzec te wszystkie różnice; a ty masz w sumie kogoś takiego blisko siebie, przez cały czas - gdzieś w trakcie tego wywodu sięgnął po mruczącego pufka, najpierw głaszcząc go, potem podrzucając lekko do góry - tak, jak te stworzenia lubią najbardziej; język smagnął go po twarzy, przylepiając się na chwilę do jego złamanego nosa, a Burroughs uśmiechnął się krzywo.
- Gdzie wcześniej mieszkałaś? - rzucił niezobowiązująco, rozglądając się po jej chacie - w gruncie rzeczy, choć było tu pustawo, miejsce wydawało się całkiem przytulne, takie, do którego chciałoby się wracać po najcięższym dniu albo nocy spędzonej w Zakazanym Lesie, walcząc o życie swoje, a przede wszystkim tego, któremu je przedwcześnie odebrano.
- Może być mocna, niech się dobrze zaparzy, najlepiej wtedy smakuje z rumem - krzyknął w odpowiedzi, gdy zaczęła się krzątać po kuchni, a on widział tylko snujący się po podłodze cień, wychylający się przez szczelinę w drzwiach prowadzących na korytarz. Towarzystwa dotrzymał mu drugi pufek, Keat oparł głowę na łokciach, nie ruszając się, żeby nie utrudniać kulce przemieszczania się po jego plecach. Kiedy poczuł pufka na karku, uniósł jedną z dłoni, drapiąc go tak, jak poprzedniego - aż usłyszał to samo ciche pomrukiwanie. - Może być z Ognistą, cokolwiek wolisz, rum najwyżej zostaw sobie na kiedy indziej, chętnie napiję się Ognistej w Szkocji, chyba jeszcze mi się nie zdarzyło - nie zająknął się nawet, że w sumie to po prostu tu nie bywa. W międzyczasie drugie stworzenie również zapragnęło uwagi Burroughsa, który przekręcił się na plecy, pozwalając, by pufki ulokowały się na jego szyi.
- Jak wy w ogóle teraz funkcjonujecie... w sensie, jak to wszystko działa? Od kiedy się odłączyliście? - trochę sobie nie wyobrażał koordynowania tak ogromnego departamentu w momencie, gdy nie mieli zbyt wielu możliwości, by to robić, słanie sów było ryzykowne, dokumentów patronusami nie dało się przekazać. - Macie... więcej swobody? Co z pensją? Utrzymujesz się z oszczędności? - oparł się na łokciach, głowę dociskając do obojczyka, przez co uformował mu się potrójny podbródek. - Pytasz o to, ile razy coś podrabiałem? - uniósł jedną brew, szelmowsko, pozostawiając w niedopowiedzeniu odpowiedź; lepiej, żeby nie wiedziała. Pewnie wciąż nie wykorzeniła z siebie policyjnych nawyków. - No dobra, to pozwól, że zacznę, chwilę mi to zajmie.
Sięgnął po dziennik, ostrożnie badając palcami strona po stronie, szukając tych zlepionych w jedną, śladów po zaklęciach, po wyblakłym atramencie - chciał wyczuć wszystko, czego nie dało się dostrzec, nie interesowała go sama treść - lecz to, co pozostawało niewidoczne dla oka, i nie miał na myśli abstrakcyjnych idei, lecz próby zakamuflowania tego, co dziennik powinien ukryć - nim to on został ukryty w bankowej skrytce.
zręczne dłonie II
I nawet jeśli wyglądał na typa niepokornego, to ona zdawała się być stworzona tym samym zaklęciem.
- No nie wiem, wnioskując po treści listu wydawać by się mogło, że chyba jednak byłem przez ciebie całkiem pożądany - wyszczerzył się głupkowato, korzystając z okazji, by nieco ją zirytować kretyńskim poczuciem humoru tak na dobry początek; rynsztokowym, prosto z londyńskich doków, choć trochę czasu już z Bearem spędził i on też zdawał się mieć dość dosadny dowcip.
Nim jednak zdążył rzucić kolejny idiotyczny komentarz, szarawa kuleczka wyłoniła się zza progu, ukazując się w całej swej puszystej okazałości. - Masz w domu ich gniazdo? - chyba że kupiła tego malucha sama, choć nie był pewien, czy wybrałaby akurat pufka - może znowu go zaskoczy. Uważając, by nie nadepnąć na ciekawskie oczy, wsunął się do środka. - Nie jestem godzien żadnych zaszczytów, zachowaj je może dla następnego gościa, który będzie potrafił je w odpowiedni sposób docenić - on chyba jednak za powitanie miotłą podziękuje, nie wiedział, czy to jakiś kobiecy fetysz, czy o co w ogóle chodzi, ale to już drugie tego typu powitanie w przeciągu kilkunastu dni.
- No, to wyjątkowo udana, pomijając ten drobny aspekt, że trochę szwankuje, jeśli tylko ci niewinni mają ją widzieć - udawał, że nie ma pojęcia najmniejszego, o co tak właściwie jej chodzi; chyba kwestia jednorożca dręczyć go będzie jeszcze przez jakiś czas... - Czułbym się dziwnie, gdybyście stanęły obok siebie, nie wiem, jak to możliwe, żeby, no wiesz, był ktoś taki, kto wygląda zupełnie jak ty, chociaż nie jest tobą. I żeby to nie miało nic wspólnego z magią. Jakiś marynarz opowiadał mi kiedyś, że niby jest taka teoria, że gdzieś pośród tych wszystkich ludzi na świecie jest twoja kopia, w sensie, nie bliźniacza, nie magiczna, tylko po prostu - ktoś taki, kto wygląda jak ty, ale żyje innym życiem, pochodzi z innego środowiska, mówi inaczej, no... jest inny, choć taki sam, okej, wiem, jak to brzmi, ale pomyśl sobie, że gdyby coś takiego było prawdą, choć jakoś trudno mi w to uwierzyć, to musiałoby to być naprawdę interesujące - móc kiedyś z taką osobą porozmawiać, poznać ją, dostrzec te wszystkie różnice; a ty masz w sumie kogoś takiego blisko siebie, przez cały czas - gdzieś w trakcie tego wywodu sięgnął po mruczącego pufka, najpierw głaszcząc go, potem podrzucając lekko do góry - tak, jak te stworzenia lubią najbardziej; język smagnął go po twarzy, przylepiając się na chwilę do jego złamanego nosa, a Burroughs uśmiechnął się krzywo.
- Gdzie wcześniej mieszkałaś? - rzucił niezobowiązująco, rozglądając się po jej chacie - w gruncie rzeczy, choć było tu pustawo, miejsce wydawało się całkiem przytulne, takie, do którego chciałoby się wracać po najcięższym dniu albo nocy spędzonej w Zakazanym Lesie, walcząc o życie swoje, a przede wszystkim tego, któremu je przedwcześnie odebrano.
- Może być mocna, niech się dobrze zaparzy, najlepiej wtedy smakuje z rumem - krzyknął w odpowiedzi, gdy zaczęła się krzątać po kuchni, a on widział tylko snujący się po podłodze cień, wychylający się przez szczelinę w drzwiach prowadzących na korytarz. Towarzystwa dotrzymał mu drugi pufek, Keat oparł głowę na łokciach, nie ruszając się, żeby nie utrudniać kulce przemieszczania się po jego plecach. Kiedy poczuł pufka na karku, uniósł jedną z dłoni, drapiąc go tak, jak poprzedniego - aż usłyszał to samo ciche pomrukiwanie. - Może być z Ognistą, cokolwiek wolisz, rum najwyżej zostaw sobie na kiedy indziej, chętnie napiję się Ognistej w Szkocji, chyba jeszcze mi się nie zdarzyło - nie zająknął się nawet, że w sumie to po prostu tu nie bywa. W międzyczasie drugie stworzenie również zapragnęło uwagi Burroughsa, który przekręcił się na plecy, pozwalając, by pufki ulokowały się na jego szyi.
- Jak wy w ogóle teraz funkcjonujecie... w sensie, jak to wszystko działa? Od kiedy się odłączyliście? - trochę sobie nie wyobrażał koordynowania tak ogromnego departamentu w momencie, gdy nie mieli zbyt wielu możliwości, by to robić, słanie sów było ryzykowne, dokumentów patronusami nie dało się przekazać. - Macie... więcej swobody? Co z pensją? Utrzymujesz się z oszczędności? - oparł się na łokciach, głowę dociskając do obojczyka, przez co uformował mu się potrójny podbródek. - Pytasz o to, ile razy coś podrabiałem? - uniósł jedną brew, szelmowsko, pozostawiając w niedopowiedzeniu odpowiedź; lepiej, żeby nie wiedziała. Pewnie wciąż nie wykorzeniła z siebie policyjnych nawyków. - No dobra, to pozwól, że zacznę, chwilę mi to zajmie.
Sięgnął po dziennik, ostrożnie badając palcami strona po stronie, szukając tych zlepionych w jedną, śladów po zaklęciach, po wyblakłym atramencie - chciał wyczuć wszystko, czego nie dało się dostrzec, nie interesowała go sama treść - lecz to, co pozostawało niewidoczne dla oka, i nie miał na myśli abstrakcyjnych idei, lecz próby zakamuflowania tego, co dziennik powinien ukryć - nim to on został ukryty w bankowej skrytce.
zręczne dłonie II
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Nie wiedziała co o nim myśleć. Jeszcze parę miesięcy temu w ogóle by z nim nie rozmawiała. Ale parę miesięcy temu była... Inną osobą. Nie spodziewała się, że tak bardzo zmieni swoje postępowanie, ale świat wokół wymuszał to na niej. Wykształcenie twardej skóry to kompletna podstawa do przeżycia całego tego burdelu. Kiedyś była osobą tak... Bezpieczną. Łatwa do wyboru ścieżka kariery, miłość do przyjaciela, sprawdzone sposoby, wypełniająca żyły adrenalina była daleko. Lub raczej - wysoko. Gdy było się kilkadziesiąt metrów nad ziemią, a wokół latały piłki, mogące w sumie rozbić kość za jednym zamachem... To była adrenalina. Czy to nie dziwne, że chociaż nigdy tego nie poszukiwała, jakoś zawsze bezwiednie brnęła do tego dziwnego niebezpieczeństwa. Ale przede wszystkim - do lotu. Nieważne ile razy spadłaby na twarz, zawsze wracało pragnienie kolejnej podróży w chmury.
Może rzeczywiście nie była tak bezpieczna jak zawsze myślała, że jest. I w końcu nastąpił w jej życiu zwrot - w końcu nabierała wiatru w te połamane skrzydła.
- Może po prostu chciałam się znowu pobawić w kotka i myszkę. - Przewróciła oczami lekko. Jego poczucie humoru zupełnie nie kojarzyło mu się teraz z rynsztokiem i dokami, ani trochę, było zwyczajnie kąśliwe i pasowało jej... W sumie do jej brata. Może to bardziej Peak District thing? W sumie pracował tam Matt Bott, jej największe nemezis z czasów szkolnych, więc teoria głupia nie była. - Nie, mam dwa udomowione. - Mruczała, kręcąc się powolnie po kuchni nim przyniosła im po herbacie. Rum zostawiła na razie na szafce, zamiast tego z jednej z dolnych szafek wyciągnęła butelkę Macmillan Firewhisky o miodowym posmaku. W końcu miała najlepszy gust z możliwych, nie chwaląc się, brała tylko to, co najlepsze. Ale ognista najlepiej smakowała a czymś kwaśnym (o ile w ogóle się ją mieszało), więc zabrała jeszcze słoiczek z pigwą - w postaci konfitury na cukrze. - To jest Biszkopcik, mniejszy do Markiz. - Wyjaśniła, bo halo, chciała, żeby zwracał się do jej zwierzaków z należytym szacunkiem, oni w końcu byli gospodarzami, a on gościem. Marcella zaś nim usiadła, myśląc jeszcze z czym by tu podziałać, wyciągnęła paczkę magicznych papierosów. Ich produkcja ruszyła wraz z mugolskim trendem, teraz strasznie trudno było je zdobyć, ale dym zostawiał zupełnie inny zapach, bardziej cukrowokadzidłowy.
Uznawała, że naprawdę nie może być gorzej. To trochę szokujące, ale uświadomienie sobie w jakich sytuacjach ona i Keaton widzieli siebie nawzajem sprawiło, że czuła się swobodniej niż przy części swoich koleżanek. Przemoczona, zmarznięta, zmęczona, po przeżyciu upadku z kolejki i na końcu pijana jak Messerschmitt. Nie miała potrzeby, żeby się popisywać specjalną kulturą. Nie myślała, co mógłby pomyśleć. Spotkali się w pewnym celu, chyba nie po to, żeby jakoś niesamowicie się zapoznawać, nie?
No i właśnie tutaj ją zaskoczył. - Patrząc na Twoje przygody z jednorożcami i prawdopodobny brak przygód z paniami, myślę, że jednak zadziałała. - Mruknęła. Ta, jak się napijesz z Marcellą to już nie ma żadnych skrupułów. Jeszcze chwila i zacznie przeklinać jak przy Bearnardzie. Wzięła sobie jeszcze tylko koc, nim usiadła już na dobre na ziemi. Przy tacce z ich wyszukanym napitkiem postawiła jeszcze popielniczkę. Dreptający po plecach Keata Markiz nagle stoczył się z nich niezgrabnie i przeszedł do swojej pani, znajdując miejsce na jej kolanach, gdy ta usiadła po turecku. - Gdy stoimy obok siebie nie ma aż takiego problemu. Łatwiej dostrzec różnice. Poza tym... Nigdy nie włożyłabym tak pociachanego płaszcza. - Aż lekko zadrżała. Pamiętała ostatni wyskok z tym dziwnym arszenikowozielonym kolorem, który wyglądał jak jakiś rodzaj broni biologicznej. Wysłuchała w spokoju jego wywodu, chociaż dla niej nie było to aż tak abstrakcyjne. Arabella zawsze była... Gdzieś obok. Nawet w czasie rozłąki, obok była jakaś myśl, że gdzieś tam daleko czeka ta druga część nas samych. Bo przez pierwsze lata swojego życia były właściwie jedną osobą w dwóch ciałach. Marcelli trudno było odnaleźć siebie samą. - Wiesz, to ciekawe, ale w moim przypadku jakby... Już mam osobę, która wygląda jak ja. Mamy nawet podobnie ścięte włosy! Ale to dlatego, że nam obie podcina włosy ciotka Danielle. Jesteśmy od siebie znacznie... inne. Naprawdę inne. - Przyznała, okrywając swoje ramiona bardziej kocem, by po chwili pochwycić za jedno z ciasteczek i zjeść odrobinę. - Teraz też jest dosyć... Trudno. I przeprowadziłam się też, bo od dawna czuję naprawdę złe znaki. Ta noc z początku miesiąca to już eskalacja wszystkich problemów. Gotuję się, żeby mieć tu bezpieczne miejsce dla Elli. Nie jest zbyt... Bezpiecznie. Zwłaszcza dla niemagicznej. - Jej sprawy mogły ściągnąć na Ellę zgubę. Na całą jej rodzinę. Jednak Bernie sobie poradzi, Audrey również, a Constance! Jej nikt by nie tknął, tak by się bał tego gęgania. - Z rodziną. Wiesz gdzie jest Wigtown? Mieszkamy w okolicach. W tym samym hrabstwie. - Mogła zacząć opowiadać nawet jak to się stało, ale nie sądziła, że Keata to obchodzi. Zaciągając się raz po raz głaskała swojego małego kumpla, wtulonego w swoje ciepłe siedzisko. Przez trochę czasu z nimi pojęła, jak bardzo lubią ciepło i komfort. Uwielbiały przesiadywać przed kominkiem. - Mocna jest też dobra z whisky. Najwyżej spróbujemy też z rumem. Rzadko piję rum. - Przyznała. Przystąpiła do działania z miksturą. Stwierdziła, że najpierw lepiej będzie zacząć od pigwy, a dopiero później dolać whisky. I trzeba przyznać, że ona nie była osobą, która robiła cokolwiek na pół, o nie. Nalała whisky do kubków tak od serca, a kubeczki były całkiem duże, metalowe i na pewno musiały mieć wartość sentymentalną. Jeden był czerwony, a drugi niebieski i oba w kropki. - No wiesz co. - prawie poczuła się oburzona. - Nie doceniasz tego miejsca, naprawdę. Mamy mnóstwo pięknych miejsc, od których wyskoczyłyby Ci oczy. I wiadomo, whisky tylko w beczkach ze szkockich dębów! - Rozmarzyła się. Twarz, ostatnio zmęczona i pełna trosk, choć na chwilę się rozluźniła, przy zaciągnięciu się papierosem o słodkim zapachu. - Gdy byłam mała, latałam na miotle nad górami w Newton Steward. Nie ma takiej siły, która wykiwałaby mnie na tym terenie. Widziałam najpiękniejsze klify, takie, że Dover może się schować. I mnóstwo miejsc pozostawionych po starych czarodziejach. Mam wrażenie, że coraz częściej wynosili się do miast, dlatego jest tutaj pełno takich chatek jak ta. Nim ją kupiłam, nawet Repello Mugoletum przestawało na nią działać. - Wypuściła z ust niewielką chmurkę dymu.
- W sumie nie funkcjonujemy. Bardziej zbieramy się kiedy zostajemy wezwani. U mnie jest to trudniejsze, bo tak naprawdę współpracuję bardziej z Rineheartem niż Skinnerem przez Zakon. Nie mamy z tego żadnej kasy. Dlatego jest tutaj tak pusto. Nie mam wiele kasy na meble. - Mruknęła. Jej oszczędności były naprawdę marne. Niestety te większe wydała już dawno podczas jej niewielkiego załamania. Zaskakujące, gracze Quidditcha zarabiają więcej niż policjanci. (Tak, to była ironia.) - Tak, o to pytam. - Przymknęła oczy lekko, widząc jego głupi uśmieszek. - To się może przydać.
To również był policyjny nawyk.
Pozwoliła mu dokładnie przyjrzeć się dziennikowi. Jednak kiedy skończył, ona zaczęła go dokładniej przeglądać - skupiona na słowach, plamach na stronach, na treści i tym, co w niej można było odnaleźć. Może coś ważnego? A może kolejny bezużytecznie spędzony czas.
| spostrzegawczość - II
Może rzeczywiście nie była tak bezpieczna jak zawsze myślała, że jest. I w końcu nastąpił w jej życiu zwrot - w końcu nabierała wiatru w te połamane skrzydła.
- Może po prostu chciałam się znowu pobawić w kotka i myszkę. - Przewróciła oczami lekko. Jego poczucie humoru zupełnie nie kojarzyło mu się teraz z rynsztokiem i dokami, ani trochę, było zwyczajnie kąśliwe i pasowało jej... W sumie do jej brata. Może to bardziej Peak District thing? W sumie pracował tam Matt Bott, jej największe nemezis z czasów szkolnych, więc teoria głupia nie była. - Nie, mam dwa udomowione. - Mruczała, kręcąc się powolnie po kuchni nim przyniosła im po herbacie. Rum zostawiła na razie na szafce, zamiast tego z jednej z dolnych szafek wyciągnęła butelkę Macmillan Firewhisky o miodowym posmaku. W końcu miała najlepszy gust z możliwych, nie chwaląc się, brała tylko to, co najlepsze. Ale ognista najlepiej smakowała a czymś kwaśnym (o ile w ogóle się ją mieszało), więc zabrała jeszcze słoiczek z pigwą - w postaci konfitury na cukrze. - To jest Biszkopcik, mniejszy do Markiz. - Wyjaśniła, bo halo, chciała, żeby zwracał się do jej zwierzaków z należytym szacunkiem, oni w końcu byli gospodarzami, a on gościem. Marcella zaś nim usiadła, myśląc jeszcze z czym by tu podziałać, wyciągnęła paczkę magicznych papierosów. Ich produkcja ruszyła wraz z mugolskim trendem, teraz strasznie trudno było je zdobyć, ale dym zostawiał zupełnie inny zapach, bardziej cukrowokadzidłowy.
Uznawała, że naprawdę nie może być gorzej. To trochę szokujące, ale uświadomienie sobie w jakich sytuacjach ona i Keaton widzieli siebie nawzajem sprawiło, że czuła się swobodniej niż przy części swoich koleżanek. Przemoczona, zmarznięta, zmęczona, po przeżyciu upadku z kolejki i na końcu pijana jak Messerschmitt. Nie miała potrzeby, żeby się popisywać specjalną kulturą. Nie myślała, co mógłby pomyśleć. Spotkali się w pewnym celu, chyba nie po to, żeby jakoś niesamowicie się zapoznawać, nie?
No i właśnie tutaj ją zaskoczył. - Patrząc na Twoje przygody z jednorożcami i prawdopodobny brak przygód z paniami, myślę, że jednak zadziałała. - Mruknęła. Ta, jak się napijesz z Marcellą to już nie ma żadnych skrupułów. Jeszcze chwila i zacznie przeklinać jak przy Bearnardzie. Wzięła sobie jeszcze tylko koc, nim usiadła już na dobre na ziemi. Przy tacce z ich wyszukanym napitkiem postawiła jeszcze popielniczkę. Dreptający po plecach Keata Markiz nagle stoczył się z nich niezgrabnie i przeszedł do swojej pani, znajdując miejsce na jej kolanach, gdy ta usiadła po turecku. - Gdy stoimy obok siebie nie ma aż takiego problemu. Łatwiej dostrzec różnice. Poza tym... Nigdy nie włożyłabym tak pociachanego płaszcza. - Aż lekko zadrżała. Pamiętała ostatni wyskok z tym dziwnym arszenikowozielonym kolorem, który wyglądał jak jakiś rodzaj broni biologicznej. Wysłuchała w spokoju jego wywodu, chociaż dla niej nie było to aż tak abstrakcyjne. Arabella zawsze była... Gdzieś obok. Nawet w czasie rozłąki, obok była jakaś myśl, że gdzieś tam daleko czeka ta druga część nas samych. Bo przez pierwsze lata swojego życia były właściwie jedną osobą w dwóch ciałach. Marcelli trudno było odnaleźć siebie samą. - Wiesz, to ciekawe, ale w moim przypadku jakby... Już mam osobę, która wygląda jak ja. Mamy nawet podobnie ścięte włosy! Ale to dlatego, że nam obie podcina włosy ciotka Danielle. Jesteśmy od siebie znacznie... inne. Naprawdę inne. - Przyznała, okrywając swoje ramiona bardziej kocem, by po chwili pochwycić za jedno z ciasteczek i zjeść odrobinę. - Teraz też jest dosyć... Trudno. I przeprowadziłam się też, bo od dawna czuję naprawdę złe znaki. Ta noc z początku miesiąca to już eskalacja wszystkich problemów. Gotuję się, żeby mieć tu bezpieczne miejsce dla Elli. Nie jest zbyt... Bezpiecznie. Zwłaszcza dla niemagicznej. - Jej sprawy mogły ściągnąć na Ellę zgubę. Na całą jej rodzinę. Jednak Bernie sobie poradzi, Audrey również, a Constance! Jej nikt by nie tknął, tak by się bał tego gęgania. - Z rodziną. Wiesz gdzie jest Wigtown? Mieszkamy w okolicach. W tym samym hrabstwie. - Mogła zacząć opowiadać nawet jak to się stało, ale nie sądziła, że Keata to obchodzi. Zaciągając się raz po raz głaskała swojego małego kumpla, wtulonego w swoje ciepłe siedzisko. Przez trochę czasu z nimi pojęła, jak bardzo lubią ciepło i komfort. Uwielbiały przesiadywać przed kominkiem. - Mocna jest też dobra z whisky. Najwyżej spróbujemy też z rumem. Rzadko piję rum. - Przyznała. Przystąpiła do działania z miksturą. Stwierdziła, że najpierw lepiej będzie zacząć od pigwy, a dopiero później dolać whisky. I trzeba przyznać, że ona nie była osobą, która robiła cokolwiek na pół, o nie. Nalała whisky do kubków tak od serca, a kubeczki były całkiem duże, metalowe i na pewno musiały mieć wartość sentymentalną. Jeden był czerwony, a drugi niebieski i oba w kropki. - No wiesz co. - prawie poczuła się oburzona. - Nie doceniasz tego miejsca, naprawdę. Mamy mnóstwo pięknych miejsc, od których wyskoczyłyby Ci oczy. I wiadomo, whisky tylko w beczkach ze szkockich dębów! - Rozmarzyła się. Twarz, ostatnio zmęczona i pełna trosk, choć na chwilę się rozluźniła, przy zaciągnięciu się papierosem o słodkim zapachu. - Gdy byłam mała, latałam na miotle nad górami w Newton Steward. Nie ma takiej siły, która wykiwałaby mnie na tym terenie. Widziałam najpiękniejsze klify, takie, że Dover może się schować. I mnóstwo miejsc pozostawionych po starych czarodziejach. Mam wrażenie, że coraz częściej wynosili się do miast, dlatego jest tutaj pełno takich chatek jak ta. Nim ją kupiłam, nawet Repello Mugoletum przestawało na nią działać. - Wypuściła z ust niewielką chmurkę dymu.
- W sumie nie funkcjonujemy. Bardziej zbieramy się kiedy zostajemy wezwani. U mnie jest to trudniejsze, bo tak naprawdę współpracuję bardziej z Rineheartem niż Skinnerem przez Zakon. Nie mamy z tego żadnej kasy. Dlatego jest tutaj tak pusto. Nie mam wiele kasy na meble. - Mruknęła. Jej oszczędności były naprawdę marne. Niestety te większe wydała już dawno podczas jej niewielkiego załamania. Zaskakujące, gracze Quidditcha zarabiają więcej niż policjanci. (Tak, to była ironia.) - Tak, o to pytam. - Przymknęła oczy lekko, widząc jego głupi uśmieszek. - To się może przydać.
To również był policyjny nawyk.
Pozwoliła mu dokładnie przyjrzeć się dziennikowi. Jednak kiedy skończył, ona zaczęła go dokładniej przeglądać - skupiona na słowach, plamach na stronach, na treści i tym, co w niej można było odnaleźć. Może coś ważnego? A może kolejny bezużytecznie spędzony czas.
| spostrzegawczość - II
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Notes, który zabała Marcella, należał do Bathildy. Przeglądając go Keat przekartkował strony, przechwytując kilka włożonych w niego kartek napisanych inną ręką i mógł się im przyjrzeć. Kartki samego dziennika były mocno ze sobą posklejane, najprawdopodobniej funkcjonariusze Ministerstwa jeszcze go nie przeglądali.
Marcella, mocniej skupiona na zawartości, dostrzegła, że były tam zapiski dotyczące anomalii. Czarownica nie mogła z nich wiele rozumieć, ale mogła podejrzewać, że były to odkrycia związane z niedawnymi wydarzeniami, prawdopodobnie dokonane przy współudziale badaczy Zakonu Feniksa. Po zatrzymaniu chaosu wtedy, z końcem roku, te informacje straciły dla was na znaczeniu - wciąż jednak lepiej, by nie dostały się w obce ręce. Trudno powiedzieć, ile mógł z nich wywnioskować wróg. Marcella odnalazła fragment traktujący o możliwości dostania się do Azkabanu - a właśnie tam znajdowała się teraz Oaza. Przezorność Marcelli prawdopodobnie pomogła ochronić przejście. W skrytce znajdowało się więcej dzienników, ale wątpliwe, by któryś z nich powielał te informacje. Bathilda była czarownicą przezorną, jeśli zapisała je gdziekolwiek, musiała swoje zapiski dokładnie ukryć. Wyglądało jednak na to, że funkcjonariusze przestrząsnęli jej dom bardzo dokładnie.
Zapiski, które odnalazł Keat, opisywały zabezpieczenia, jakimi otoczono dom Bathildy Bagshot. Dzięki nim mogli dostać się do środka. Najpewniej nie uda się tam odnaleźć już niczego wartościowego ani ważnego, ale mieliście szansę ocalić kilka pamiątek lub przedmiotów po prostu ważnych dla strzegącej was dotąd czarownicy, by przestały być bezczeszczone przez sługusów Voldemorta.
Marcella, mocniej skupiona na zawartości, dostrzegła, że były tam zapiski dotyczące anomalii. Czarownica nie mogła z nich wiele rozumieć, ale mogła podejrzewać, że były to odkrycia związane z niedawnymi wydarzeniami, prawdopodobnie dokonane przy współudziale badaczy Zakonu Feniksa. Po zatrzymaniu chaosu wtedy, z końcem roku, te informacje straciły dla was na znaczeniu - wciąż jednak lepiej, by nie dostały się w obce ręce. Trudno powiedzieć, ile mógł z nich wywnioskować wróg. Marcella odnalazła fragment traktujący o możliwości dostania się do Azkabanu - a właśnie tam znajdowała się teraz Oaza. Przezorność Marcelli prawdopodobnie pomogła ochronić przejście. W skrytce znajdowało się więcej dzienników, ale wątpliwe, by któryś z nich powielał te informacje. Bathilda była czarownicą przezorną, jeśli zapisała je gdziekolwiek, musiała swoje zapiski dokładnie ukryć. Wyglądało jednak na to, że funkcjonariusze przestrząsnęli jej dom bardzo dokładnie.
Zapiski, które odnalazł Keat, opisywały zabezpieczenia, jakimi otoczono dom Bathildy Bagshot. Dzięki nim mogli dostać się do środka. Najpewniej nie uda się tam odnaleźć już niczego wartościowego ani ważnego, ale mieliście szansę ocalić kilka pamiątek lub przedmiotów po prostu ważnych dla strzegącej was dotąd czarownicy, by przestały być bezczeszczone przez sługusów Voldemorta.
- Biszkopcik i Markiz... - powtórzył po niej, unosząc brew ku górze; uroczo. Nie miał pojęcia, że markiz to też coś na słodko, i że te nazwy współgrają. - Ale one w sumie i tak nie są w stanie nauczyć się reagowania na te imiona - zauważył po chwili zezowania w stronę swojego nosa, na którym przysiadł dorodny puszek pigmejski, obłapiając go namiętnie swoim językiem. - Nie zrobiłoby im to żadnej różnicy, jak byś je nazwała; równie dobrze mogłabyś je ponumerować dla rozróżnienia - niemniej, rozumiał. To bardziej imiona dla niej niż dla nich. - Też mi się marzy mały zwierzyniec, ale do tej pory nie miałem swojego kąta, w którym mógłbym trzymać zwierzaki, dopiero niedawno przygarnąłem sowę, chciałbym mieć psidwaka... w sumie to hodowlę psidwaków - kiedy Biszkopcik wetknął mu język do nosa, ściągnął go delikatnie ze swojej twarzy i odstawił na podłogę, podnosząc się do pozycji siedzącej.
- Prawdopodobny? To przecież pewne, jednorożec nie pozwoliłby mi do niego podejść, gdyby było inaczej - skłamał bez zająknięcia; w sumie bawiło go mocno to, jak zjedzenie rośliny z jego ręki (przez jednorożca, oczywiście) urosło do zrobienia z niego prawiczka.
- No, całkiem możliwe... ale wiesz, akurat nie stałyście obok siebie, i nie mam pojęcia, w jakich płaszczach zdarza ci się chodzić, więc wyglądała dla mnie po prostu jak twoja... bardziej gadatliwa kopia. Poprawiła mi kołnierzyk, bo był ponoć niesymetrycznie zagięty... w sensie, to... jedno skrzydełko, wiesz, o co mi chodzi? - nawet jeśli miało to jakąś swoją nazwę, to on jej nie znał. - I prawie wpakowała mi książkę na drogę, chyba myśli, że przemieszczenie się do ciebie to jakaś długa podróż - książkę dla dzieci, tak swoją drogą. Przynajmniej na taką wyglądała; przygody Rozbójnika i jego Lelka to chyba średnio udany tytuł dla poważnej powieści.
- Tu będziecie bezpieczne... zabezpiecz ten dom porządnie, a powstanie z tego twierdza nie do ruszenia; a ona... i tak miała sporo szczęścia, że ominęły ją atrakcje tamtej nocy... że nie utknęła w Londynie, mając do wyboru albo porzucić całe swoje życie albo oddać za to swoje. Tak właściwie w Hogsmeade nie powinno jej chyba nic grozić - jeszcze nie wiedział; wioska zdawała się być tak daleko od centrum wojennego zamieszania. - Na twarzach tych ludzi nie ma lęku, oni chyba myślą, że Londyn to wszystko, po co sięgną Rycerze, że nie będzie niczego więcej, że to nie jest dopiero początek - poczuł się tak, jakby znalazł się w innej rzeczywistości; jakby Szkoci wierzyli, że ich to nie dosięgnie. Powątpiewał, ale cieszył się, że na razie nie muszą się przewracać swojego życia do góry nogami.
Przez chwilę po prostu jej słuchał; tego, z jaką miłością opowiadała o miejscu najbliższemu jej sercu. Widać było, że zna melodię tego nieba na pamięć. - Chciałbym to zobaczyć - odpowiedział w końcu, tonem nie przypominającym jej rozmarzenia - ale była w nim spora doza zaciekawienia. Uwielbiał wzbijać się w powietrze, ścigać z wiatrem. Kiedyś nie wyobrażał sobie dnia bez wyścigów w porcie, teraz... dopiero ostatnio, odkąd teleportacja nie była możliwa na terenie Londynu, powrócił do korzystania z tego środku transportu.
- Myślałaś już o tym, jak będziesz sobie dorabiać? - szanował ją za to, że wciąż działała w podziemnym Departamencie, ale musiała mieć czym napełnić sobie talerz.
Gdy skończył przyglądać się dziennikowi, podał jej go bez słowa, czekając, aż ona też zaznajomi się z jedną z najcenniejszych pozostałości po Bathildzie, jakie im zostały. - I co? Rzuciło ci się coś w oczy? - przysunął się do niej, przyglądając się Marc uważnie.
- To wygląda tak, jakby nikt z Ministerstwa jeszcze się do tego dziennika nie dorwał, strony są pozlepiane - cokolwiek się tam kryło, informacje te były bezpieczne. Przynajmniej na razie. - Słuchaj, to może zabrzmi, jakbym był w gorącym eliksirze warzony, ale odwiedzimy dom Bathildy? Jakby... teraz? - już i zaraz. - Cały ten fragment to opis zabezpieczeń, moglibyśmy je zdjąć i sprawdzić, co jeszcze znajduje się w środku, pewnie już go przemaglowali, ale mogli coś przeoczyć, jeśli było naprawdę dobrze zabezpieczone albo... no wiesz, dla nich coś mogło wyglądać na pozbawione wartości i zupełnie... niepodejrzane, a może się okazać, że to się nam jeszcze przyda - wylał z siebie strumień myśli, głośno zastanawiając się, co z tym wszystkim dalej zrobić - wyślemy list do Tonks, żeby nie było, że odwalamy jakąś samowolkę, chociaż pewnie też uzna, że to trzeba sprawdzić, no ale wiesz, chyba po prostu powinniśmy to zrobić, wezmę może... Bathilda się już raczej nie pogniewa, i tak jej się to nie przyda - wyrwał jedną pustą kartkę z dziennika i przywołał różdżką przybory do pisania, kreśląc pospiesznie kilka słów wyjaśnienia. - Gdzie masz sowę? - oderwał się po chwili, zerkając na Marcellę. Mogli to jakoś skoordynować; im szybciej wyruszą, tym lepiej, chciał to sprawdzić. Poza tym trochę ciekawiło go, jak mieszkała stara Bathy.
Po wysłaniu sowy zgarnęli notes i dwie miotły - jedną zapasową, którą pożyczyła mu Marcella i właściwie byli już gotowi do drogi, pozostało tylko czekać na odpowiedź od Just.
- Przetestuję ją, dobra? - oderwał się od ziemi, robiąc ze dwa kółka w górze, żeby wyczuć miotłę; po kilku minutach z impetem wylądował tuż obok niej, zeskakując z rączki. - Niezła... w sumie, może z Hogsmeade teleportujemy się gdzieś na obrzeża Doliny i polecimy w stronę domu Bathildy już na miotłach? Pokazałabyś mi kilka sztuczek? No wiesz, jakiś zwód Wrońskiego czy coś w ten deseń... coś, co uważasz za całkiem przydatne, żeby nauczyć się naprawdę dobrze latać... - ostatnio śmigał na miotłach niemal codziennie, ale brakowało mu jeszcze umiejętności, żeby wskoczyć na zupełnie inny poziom.
rzucam sobie na latanie na miotle
- Prawdopodobny? To przecież pewne, jednorożec nie pozwoliłby mi do niego podejść, gdyby było inaczej - skłamał bez zająknięcia; w sumie bawiło go mocno to, jak zjedzenie rośliny z jego ręki (przez jednorożca, oczywiście) urosło do zrobienia z niego prawiczka.
- No, całkiem możliwe... ale wiesz, akurat nie stałyście obok siebie, i nie mam pojęcia, w jakich płaszczach zdarza ci się chodzić, więc wyglądała dla mnie po prostu jak twoja... bardziej gadatliwa kopia. Poprawiła mi kołnierzyk, bo był ponoć niesymetrycznie zagięty... w sensie, to... jedno skrzydełko, wiesz, o co mi chodzi? - nawet jeśli miało to jakąś swoją nazwę, to on jej nie znał. - I prawie wpakowała mi książkę na drogę, chyba myśli, że przemieszczenie się do ciebie to jakaś długa podróż - książkę dla dzieci, tak swoją drogą. Przynajmniej na taką wyglądała; przygody Rozbójnika i jego Lelka to chyba średnio udany tytuł dla poważnej powieści.
- Tu będziecie bezpieczne... zabezpiecz ten dom porządnie, a powstanie z tego twierdza nie do ruszenia; a ona... i tak miała sporo szczęścia, że ominęły ją atrakcje tamtej nocy... że nie utknęła w Londynie, mając do wyboru albo porzucić całe swoje życie albo oddać za to swoje. Tak właściwie w Hogsmeade nie powinno jej chyba nic grozić - jeszcze nie wiedział; wioska zdawała się być tak daleko od centrum wojennego zamieszania. - Na twarzach tych ludzi nie ma lęku, oni chyba myślą, że Londyn to wszystko, po co sięgną Rycerze, że nie będzie niczego więcej, że to nie jest dopiero początek - poczuł się tak, jakby znalazł się w innej rzeczywistości; jakby Szkoci wierzyli, że ich to nie dosięgnie. Powątpiewał, ale cieszył się, że na razie nie muszą się przewracać swojego życia do góry nogami.
Przez chwilę po prostu jej słuchał; tego, z jaką miłością opowiadała o miejscu najbliższemu jej sercu. Widać było, że zna melodię tego nieba na pamięć. - Chciałbym to zobaczyć - odpowiedział w końcu, tonem nie przypominającym jej rozmarzenia - ale była w nim spora doza zaciekawienia. Uwielbiał wzbijać się w powietrze, ścigać z wiatrem. Kiedyś nie wyobrażał sobie dnia bez wyścigów w porcie, teraz... dopiero ostatnio, odkąd teleportacja nie była możliwa na terenie Londynu, powrócił do korzystania z tego środku transportu.
- Myślałaś już o tym, jak będziesz sobie dorabiać? - szanował ją za to, że wciąż działała w podziemnym Departamencie, ale musiała mieć czym napełnić sobie talerz.
Gdy skończył przyglądać się dziennikowi, podał jej go bez słowa, czekając, aż ona też zaznajomi się z jedną z najcenniejszych pozostałości po Bathildzie, jakie im zostały. - I co? Rzuciło ci się coś w oczy? - przysunął się do niej, przyglądając się Marc uważnie.
- To wygląda tak, jakby nikt z Ministerstwa jeszcze się do tego dziennika nie dorwał, strony są pozlepiane - cokolwiek się tam kryło, informacje te były bezpieczne. Przynajmniej na razie. - Słuchaj, to może zabrzmi, jakbym był w gorącym eliksirze warzony, ale odwiedzimy dom Bathildy? Jakby... teraz? - już i zaraz. - Cały ten fragment to opis zabezpieczeń, moglibyśmy je zdjąć i sprawdzić, co jeszcze znajduje się w środku, pewnie już go przemaglowali, ale mogli coś przeoczyć, jeśli było naprawdę dobrze zabezpieczone albo... no wiesz, dla nich coś mogło wyglądać na pozbawione wartości i zupełnie... niepodejrzane, a może się okazać, że to się nam jeszcze przyda - wylał z siebie strumień myśli, głośno zastanawiając się, co z tym wszystkim dalej zrobić - wyślemy list do Tonks, żeby nie było, że odwalamy jakąś samowolkę, chociaż pewnie też uzna, że to trzeba sprawdzić, no ale wiesz, chyba po prostu powinniśmy to zrobić, wezmę może... Bathilda się już raczej nie pogniewa, i tak jej się to nie przyda - wyrwał jedną pustą kartkę z dziennika i przywołał różdżką przybory do pisania, kreśląc pospiesznie kilka słów wyjaśnienia. - Gdzie masz sowę? - oderwał się po chwili, zerkając na Marcellę. Mogli to jakoś skoordynować; im szybciej wyruszą, tym lepiej, chciał to sprawdzić. Poza tym trochę ciekawiło go, jak mieszkała stara Bathy.
Po wysłaniu sowy zgarnęli notes i dwie miotły - jedną zapasową, którą pożyczyła mu Marcella i właściwie byli już gotowi do drogi, pozostało tylko czekać na odpowiedź od Just.
- Przetestuję ją, dobra? - oderwał się od ziemi, robiąc ze dwa kółka w górze, żeby wyczuć miotłę; po kilku minutach z impetem wylądował tuż obok niej, zeskakując z rączki. - Niezła... w sumie, może z Hogsmeade teleportujemy się gdzieś na obrzeża Doliny i polecimy w stronę domu Bathildy już na miotłach? Pokazałabyś mi kilka sztuczek? No wiesz, jakiś zwód Wrońskiego czy coś w ten deseń... coś, co uważasz za całkiem przydatne, żeby nauczyć się naprawdę dobrze latać... - ostatnio śmigał na miotłach niemal codziennie, ale brakowało mu jeszcze umiejętności, żeby wskoczyć na zupełnie inny poziom.
rzucam sobie na latanie na miotle
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
- Dokładnie. - Te imiona również miały pewne znaczenie. Marcella lubiła gotować. Zawsze było to obecne w jej życiu. W pewnym momencie życia zaczęła bardzo dużo czytać na ten temat. Ciastka piekła tylko wtedy, kiedy chciała sprawić komuś prawdziwą przyjemność, dla siebie... Coraz rzadziej. Stała się koneserką tych mniej słodkich smaków, a poszła w stronę wytrawną. Wtedy też zaczęły coraz bardziej smakować takie rzeczy jak kawa lub whisky. Podobno to oznaka starzenia, ale ona miała wtedy ledwie... Może siedemnaście lat? Chyba właśnie wtedy zaczęła smakować jej kawa.
Puchata kuleczka zapałała do Keata taką sympatią, że aż ich mały pokaz uwielbienia wywołał u Marcelli łagodny i rozbawiony uśmiech. Przynajmniej do momentu, kiedy mężczyzna spojrzał na ulubieńców pani tego domu okiem bardziej profesjonalnym okiem. Wtedy wzięła głęboki oddech, dosyć głośny. Zabolało ją to w serduszko naprawdę. - Jak możesz tak mówić? - Przecież zwierzęta potrzebowały imion, zwłaszcza jak urocze i delikatne jak pufki. Na pewno doceniały i rozumiały to, że mają naprawdę słodkie imionka w metryce. Zabrała swojego puchatego ulubieńca na kolana, kiedy tylko usiadła na ziemi obok Keata. - Brzmi jak dobre marzenie. Ja bardziej kupiłam je, żeby nie czuć tak pustki tego domu. Nie jestem aż tak zwierzolubna... Chyba potrzebowałam towarzystwa. - To nie było aż tak proste, by przyznać, że te zwierzęta były tutaj bardziej dla niej niż ona dla nich. Podobnie jak ich imiona. Myślała o tym przez chwilę, ze spojrzeniem utkwionym w starych panelach i powolnie głaskała swoje zwierzątko, a Biszkopcik mruczał delikatnie, prawdopodobnie dlatego, że było mu ciepło.
- Tak, wiem, ciągle tak chodzisz. - Dla Marcelli ten fakt był taki oczywisty, że nawet nie zwracała na to uwagi. - A na ostatnim spotkaniu miałeś jeden z połów koszuli wystający ze spodni. Masz w ogóle lustro w pokoju... Czy gdzie tam się przebierasz? - Ona nie była krytykiem modowym, ale skoro już zeszli na ten temat to mogła mu wypomnieć. Z resztą sama często biegała w ubraniach... Podartych, niszczonych, mokrych, brudnych, okurzonych. Chociaż bardzo nie chciała! Teraz wyglądała niezwykle schludnie, bo nie była w sytuacji ekstremalnej, tylko bardziej codziennej. Poza tym, że była mocno otulona ciepłym swetrem, wyglądała raczej jak każda osoba na ulicy. Nawet mugolka. - Nie musisz mi mówić. Ale nie uważam, że gdziekolwiek w Anglii jest bezpiecznie. Nawet jeśli zrobi się tutaj twierdzę... Troja też w końcu upadła, prawda? - Marcella się zmieniała. Keat pewnie nawet tego nie widział, nie znał jej wcześniej, ale dziewczyna powoli przestawała całkowicie ufać ludziom. Chciała zajmować się swoimi sprawami, a wszystkie najważniejsze osoby zamknąć pod kloszem. Zwłaszcza te, które uważała za słabsze. Nieco inaczej było z osobami z Zakonu. Wprawdzie kilka osób było tam dla niej bardzo bliskich, ale chciała wierzyć, że są oni tymi, o których nie musi się bać. Że poradzą sobie i ostatecznie będą stać ramię w ramię. Sama przecież... Nie mogłaby walczyć. Nigdy.
- Nie, nie wiem... Ale mam trochę oszczędności. Sprzedałam ostatnio taki wielki, czarny ametyst, znalazłam go w trawie w Oazie. Niesamowite miejsce, chciałabym takich więcej. - Uśmiechnęła się. Fajnie jest dostać przypadkowy przypływ gotówki tylko z powodu jakiegoś głupiego znaleziska.
Bardzo dokładnie przeczytała dziennik, zagłębiając się dokładnie w każdy fragment tekstu. Czy przypadkiem coś nie zostało dopisane później, nie zmieniło się, nie zostało starte i napisane znowu. Nie było tutaj wiele tego, czego już nie wiedzieli jako Zakonnicy, aczkolwiek niektóre informacje mogły być naprawdę niebezpieczne w rękach drugiej strony. - Jestem taka głupia... Mogliśmy wziąć więcej tych dokumentów. Tutaj są informacje jak stworzono i jak działa przejście do Oazy, kto wie co było w reszcie tych dokumentów... - Ułożyła dłoń na głowie. Ten dziennik zabrała ze sobą tylko z ciekawości, właściwie bezmyślnie. - Wiesz to... Dobry pomysł. Sprawdzimy czy udało im się przełamać wszystkie pułapki i jeśli nie, może nie zajrzeli nawet do tego dziennika.
To mogło przynieść dziewczynie jakąś nadzieję, że może Oaza nie została spalona.
Wskazała Keatowi na pomieszczenie, gdzie Arkady miał swoją klatkę, po czym na chwilę zniknęła, by zmienić swoją brązową spódnicę na spodnie do lotu na miotle. Będzie o wiele wygodniej niż tak, bo nic nie jest ciekawego w podwiewającej spódnicy. Po drodze złapała też za dwie pary gogli do latania na miotle. - Trzymaj, bo będą Ci komary do oczu wpadać. Nie polecam. - Rzuciła jedno prosto w dłonie Keata. - Mogę, ale zwód Wrońskiego to zagranie szukającego. Ja byłam ścigającym, więc może być trochę pokraczny. - Kiedyś miała propozycję zmiany pozycji. Była jedną z najdrobniejszych osób w drużynie i wydawałoby się, że mogła zająć bardzo dobre miejsce jako szukający... Ostatecznie jednak nie sprawdziła się i wróciła do Ścigającego. Może dlatego, że celowanie szło jej lepiej niż zwykłe wypatrywanie małych rzeczy. Nie bez powodu nosiła okulary. - Dobra, ale wolałabym się teleportować gdzieś dalej od Doliny. Mogą monitorować teleportacje. O ile dasz radę odrównać mi kroku na miotle. - Teraz to uśmiechnęła się trochę wrednie. - Z Bertem już wygrałam.
Coś co uważała za przydatne, żeby szybko latać?
- Najważniejsze to mocno się trzymać, mieć zawsze dłoń na trzonku, nosić gogle, nawet jak są lamerskie... - Zaczęła wymieniać tak na dobry początek. Ale zanim się przenieśli, musieli przejść się poza teren domu. Wychodząc zamknęła drzwi zaklęciem, zostawiając za drzwiami dwa stęsknione pufki. - Lecimy do Hogsmeade. Spotkamy się pod Trzema Miotłami.
| zmiana tematu, ale nie koniec rozgrywki
Puchata kuleczka zapałała do Keata taką sympatią, że aż ich mały pokaz uwielbienia wywołał u Marcelli łagodny i rozbawiony uśmiech. Przynajmniej do momentu, kiedy mężczyzna spojrzał na ulubieńców pani tego domu okiem bardziej profesjonalnym okiem. Wtedy wzięła głęboki oddech, dosyć głośny. Zabolało ją to w serduszko naprawdę. - Jak możesz tak mówić? - Przecież zwierzęta potrzebowały imion, zwłaszcza jak urocze i delikatne jak pufki. Na pewno doceniały i rozumiały to, że mają naprawdę słodkie imionka w metryce. Zabrała swojego puchatego ulubieńca na kolana, kiedy tylko usiadła na ziemi obok Keata. - Brzmi jak dobre marzenie. Ja bardziej kupiłam je, żeby nie czuć tak pustki tego domu. Nie jestem aż tak zwierzolubna... Chyba potrzebowałam towarzystwa. - To nie było aż tak proste, by przyznać, że te zwierzęta były tutaj bardziej dla niej niż ona dla nich. Podobnie jak ich imiona. Myślała o tym przez chwilę, ze spojrzeniem utkwionym w starych panelach i powolnie głaskała swoje zwierzątko, a Biszkopcik mruczał delikatnie, prawdopodobnie dlatego, że było mu ciepło.
- Tak, wiem, ciągle tak chodzisz. - Dla Marcelli ten fakt był taki oczywisty, że nawet nie zwracała na to uwagi. - A na ostatnim spotkaniu miałeś jeden z połów koszuli wystający ze spodni. Masz w ogóle lustro w pokoju... Czy gdzie tam się przebierasz? - Ona nie była krytykiem modowym, ale skoro już zeszli na ten temat to mogła mu wypomnieć. Z resztą sama często biegała w ubraniach... Podartych, niszczonych, mokrych, brudnych, okurzonych. Chociaż bardzo nie chciała! Teraz wyglądała niezwykle schludnie, bo nie była w sytuacji ekstremalnej, tylko bardziej codziennej. Poza tym, że była mocno otulona ciepłym swetrem, wyglądała raczej jak każda osoba na ulicy. Nawet mugolka. - Nie musisz mi mówić. Ale nie uważam, że gdziekolwiek w Anglii jest bezpiecznie. Nawet jeśli zrobi się tutaj twierdzę... Troja też w końcu upadła, prawda? - Marcella się zmieniała. Keat pewnie nawet tego nie widział, nie znał jej wcześniej, ale dziewczyna powoli przestawała całkowicie ufać ludziom. Chciała zajmować się swoimi sprawami, a wszystkie najważniejsze osoby zamknąć pod kloszem. Zwłaszcza te, które uważała za słabsze. Nieco inaczej było z osobami z Zakonu. Wprawdzie kilka osób było tam dla niej bardzo bliskich, ale chciała wierzyć, że są oni tymi, o których nie musi się bać. Że poradzą sobie i ostatecznie będą stać ramię w ramię. Sama przecież... Nie mogłaby walczyć. Nigdy.
- Nie, nie wiem... Ale mam trochę oszczędności. Sprzedałam ostatnio taki wielki, czarny ametyst, znalazłam go w trawie w Oazie. Niesamowite miejsce, chciałabym takich więcej. - Uśmiechnęła się. Fajnie jest dostać przypadkowy przypływ gotówki tylko z powodu jakiegoś głupiego znaleziska.
Bardzo dokładnie przeczytała dziennik, zagłębiając się dokładnie w każdy fragment tekstu. Czy przypadkiem coś nie zostało dopisane później, nie zmieniło się, nie zostało starte i napisane znowu. Nie było tutaj wiele tego, czego już nie wiedzieli jako Zakonnicy, aczkolwiek niektóre informacje mogły być naprawdę niebezpieczne w rękach drugiej strony. - Jestem taka głupia... Mogliśmy wziąć więcej tych dokumentów. Tutaj są informacje jak stworzono i jak działa przejście do Oazy, kto wie co było w reszcie tych dokumentów... - Ułożyła dłoń na głowie. Ten dziennik zabrała ze sobą tylko z ciekawości, właściwie bezmyślnie. - Wiesz to... Dobry pomysł. Sprawdzimy czy udało im się przełamać wszystkie pułapki i jeśli nie, może nie zajrzeli nawet do tego dziennika.
To mogło przynieść dziewczynie jakąś nadzieję, że może Oaza nie została spalona.
Wskazała Keatowi na pomieszczenie, gdzie Arkady miał swoją klatkę, po czym na chwilę zniknęła, by zmienić swoją brązową spódnicę na spodnie do lotu na miotle. Będzie o wiele wygodniej niż tak, bo nic nie jest ciekawego w podwiewającej spódnicy. Po drodze złapała też za dwie pary gogli do latania na miotle. - Trzymaj, bo będą Ci komary do oczu wpadać. Nie polecam. - Rzuciła jedno prosto w dłonie Keata. - Mogę, ale zwód Wrońskiego to zagranie szukającego. Ja byłam ścigającym, więc może być trochę pokraczny. - Kiedyś miała propozycję zmiany pozycji. Była jedną z najdrobniejszych osób w drużynie i wydawałoby się, że mogła zająć bardzo dobre miejsce jako szukający... Ostatecznie jednak nie sprawdziła się i wróciła do Ścigającego. Może dlatego, że celowanie szło jej lepiej niż zwykłe wypatrywanie małych rzeczy. Nie bez powodu nosiła okulary. - Dobra, ale wolałabym się teleportować gdzieś dalej od Doliny. Mogą monitorować teleportacje. O ile dasz radę odrównać mi kroku na miotle. - Teraz to uśmiechnęła się trochę wrednie. - Z Bertem już wygrałam.
Coś co uważała za przydatne, żeby szybko latać?
- Najważniejsze to mocno się trzymać, mieć zawsze dłoń na trzonku, nosić gogle, nawet jak są lamerskie... - Zaczęła wymieniać tak na dobry początek. Ale zanim się przenieśli, musieli przejść się poza teren domu. Wychodząc zamknęła drzwi zaklęciem, zostawiając za drzwiami dwa stęsknione pufki. - Lecimy do Hogsmeade. Spotkamy się pod Trzema Miotłami.
| zmiana tematu, ale nie koniec rozgrywki
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
| 10 października
Choć wraz z wyprawą do Tower zmieniło się wiele, zbyt wiele, świat wcale nie przestał istnieć. Nawet czas nie stanął w miejscu, wciąż zezwalając słońcu na kontynuowanie swej codziennej wędrówki po niebie, a później – księżycowi i gwiazdom na niemrawe rozświetlanie coraz gęstszego, przytłaczającego mroku, który pogłębiał się z każdym kolejnym dniem. Uratowali Justine, wyrwali ją z łapsk utrzymujących się u władzy fanatyków, bezpiecznie sprowadzili do domu. Lecz jakim kosztem? Wyznaczony przez Kierana plan działania skomplikował się, nim zdołaliby go wcielić w życie; uwięzieni na dziedzińcu, przemienieni w kruki więźniowie wciąż pilnowali nabitych na pale głów skazańców. Błąkające się po muzeum duchy nie znalazły ukojenia. A Pomona… Pomona nie żyła, dopełniając strachu, który towarzyszył jej od dłuższego czasu. Nie potrafiła natrafić na trop zaginionej żony przyjaciela, sprowadzić do domu – teraz wiedziała już dlaczego.
Nie uważała, by była szczególnie miłym towarzyszem rozmów, gnębiły ją wyrzuty sumienia, a odniesione w więzieniu urazy co chwila dawały o sobie znać, nie chciała jednak odmawiać Lucindzie, gdy ta zaproponowała odwiedziny w odległym zakątku Szkocji. Wyspy raz po raz drżały w posadach, grożąc kolejną katastrofą, zmuszając do śpieszenia się ze wszystkim, również z nadrabianiem zaległości – a te miały ogromne. Próbowała kupić na tę okazję jakiś alkohol, który mógłby pomóc rozluźnić się i jej, i zapraszającej ją w swe progi czarownicy, lecz na próżno. Wojna przyniosła ze sobą nie tylko strach, nie tylko propagandę, ale i coraz silniej dające się we znaki braki jedzenia. Zdobycie towarów, które do niedawna były ogólnodostępne i za które nie trzeba było płacić równowartości połowy domu, stało się więcej niż trudne. A przecież będzie tylko gorzej, wiedziała o tym.
Część drogi pokonała dzięki teleportacji, część na miotle, opatulając się golfem niemalże pod sam nos; wciąż było jej zimno, nie potrafiła zapomnieć o placu, na którym napotkali dementora i towarzyszącym temu chłodzie, nienaturalnym, przenikającym do samej kości. Po dłuższym czasie, uważając na nadwyrężoną rękę, wylądowała przy bramie, która wyglądała jak ta opisywana w listach. Niewiele później witała się już z Hensley – wciąż przyzwyczajała się do jej nowego nazwiska – idąc w kierunku niedużego dwupiętrowego domku. Od jak dawna tu mieszkała? – Nawet nie wiesz, jak dobrze cię widzieć – mruknęła, kiedy rozebrała się z płaszcza i ruszyły do czegoś, co wyglądało na salon. Dość pusty, czekający na więcej mebli, lecz dopóki znajdowała się w nim kanapa, nie potrzebowały niczego więcej. – Jak się czujesz, Lucy? – Szybko przeszła do konkretów, szczerze martwiąc się o stan przyjaciółki z dawnych lat. Zmarszczyła przy tym brwi, skupiając zatroskany wzrok na jej znajomej twarzy. Próbowała dostrzec zmiany, które mogły w niej zajść w ostatnim czasie, odkąd cudem uciekły z Londynu. Czyżby i ją dręczyły koszmary? Sama była bledsza niż zwykle, miała sińce pod oczami, a dłonie obskubane z nerwów, mimo to czuła, że i tak mogło być gorzej, że nie miała prawa do narzekań.
| Co mi kostko dasz w ten niepewny czas:
1 - Odnosisz nieodparte wrażenie, że ktoś cię woła - krzyk rozlega się w niedalekiej odległości, nieznany ci głos wzywa rozpaczliwie pomocy. Odczuwasz potrzebę odnalezienia tej osoby i uratowania jej, ale nawet jeśli próbujesz, nie jesteś w stanie zlokalizować źródła krzyku; ten wydaje się przenosić, za każdym razem docierając do ciebie nieco z innej strony. Omamy ustąpią po upływie jednej tury, chęć odszukania właściciela głosu będzie ci jednak towarzyszyć do końca wątku - chyba że inna postać uświadomi cię, że nic nie słyszała.
2 - Twoja twarz podlega niekontrolowanej przemianie metamorfomagicznej i przyjmuje rysy przysypanej kobiety, której nie zdążyłaś ocalić w Tower. Możesz odwrócić przemianę, ale tylko, jeśli staniesz się jej świadoma - dostrzeżesz swoje odbicie lub poinformuje cię o tym inna postać w wątku.
3 - Na krawędzi swojego pola widzenia dostrzegasz sylwetkę kobiety - masz wrażenie, że ją znasz, ale za każdym razem, gdy próbujesz odwrócić głowę, żeby lepiej się jej przyjrzeć, kobieta ucieka przed twoim wzrokiem, znów majacząc gdzieś z boku, nieuchwytna. Ma na sobie poplamiony krwią strój więzienny i nic nie mówi, jedynie spogląda na ciebie z wyrzutem. Jej obraz pozostanie z tobą już do końca wątku.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje.[bylobrzydkobedzieladnie]
Choć wraz z wyprawą do Tower zmieniło się wiele, zbyt wiele, świat wcale nie przestał istnieć. Nawet czas nie stanął w miejscu, wciąż zezwalając słońcu na kontynuowanie swej codziennej wędrówki po niebie, a później – księżycowi i gwiazdom na niemrawe rozświetlanie coraz gęstszego, przytłaczającego mroku, który pogłębiał się z każdym kolejnym dniem. Uratowali Justine, wyrwali ją z łapsk utrzymujących się u władzy fanatyków, bezpiecznie sprowadzili do domu. Lecz jakim kosztem? Wyznaczony przez Kierana plan działania skomplikował się, nim zdołaliby go wcielić w życie; uwięzieni na dziedzińcu, przemienieni w kruki więźniowie wciąż pilnowali nabitych na pale głów skazańców. Błąkające się po muzeum duchy nie znalazły ukojenia. A Pomona… Pomona nie żyła, dopełniając strachu, który towarzyszył jej od dłuższego czasu. Nie potrafiła natrafić na trop zaginionej żony przyjaciela, sprowadzić do domu – teraz wiedziała już dlaczego.
Nie uważała, by była szczególnie miłym towarzyszem rozmów, gnębiły ją wyrzuty sumienia, a odniesione w więzieniu urazy co chwila dawały o sobie znać, nie chciała jednak odmawiać Lucindzie, gdy ta zaproponowała odwiedziny w odległym zakątku Szkocji. Wyspy raz po raz drżały w posadach, grożąc kolejną katastrofą, zmuszając do śpieszenia się ze wszystkim, również z nadrabianiem zaległości – a te miały ogromne. Próbowała kupić na tę okazję jakiś alkohol, który mógłby pomóc rozluźnić się i jej, i zapraszającej ją w swe progi czarownicy, lecz na próżno. Wojna przyniosła ze sobą nie tylko strach, nie tylko propagandę, ale i coraz silniej dające się we znaki braki jedzenia. Zdobycie towarów, które do niedawna były ogólnodostępne i za które nie trzeba było płacić równowartości połowy domu, stało się więcej niż trudne. A przecież będzie tylko gorzej, wiedziała o tym.
Część drogi pokonała dzięki teleportacji, część na miotle, opatulając się golfem niemalże pod sam nos; wciąż było jej zimno, nie potrafiła zapomnieć o placu, na którym napotkali dementora i towarzyszącym temu chłodzie, nienaturalnym, przenikającym do samej kości. Po dłuższym czasie, uważając na nadwyrężoną rękę, wylądowała przy bramie, która wyglądała jak ta opisywana w listach. Niewiele później witała się już z Hensley – wciąż przyzwyczajała się do jej nowego nazwiska – idąc w kierunku niedużego dwupiętrowego domku. Od jak dawna tu mieszkała? – Nawet nie wiesz, jak dobrze cię widzieć – mruknęła, kiedy rozebrała się z płaszcza i ruszyły do czegoś, co wyglądało na salon. Dość pusty, czekający na więcej mebli, lecz dopóki znajdowała się w nim kanapa, nie potrzebowały niczego więcej. – Jak się czujesz, Lucy? – Szybko przeszła do konkretów, szczerze martwiąc się o stan przyjaciółki z dawnych lat. Zmarszczyła przy tym brwi, skupiając zatroskany wzrok na jej znajomej twarzy. Próbowała dostrzec zmiany, które mogły w niej zajść w ostatnim czasie, odkąd cudem uciekły z Londynu. Czyżby i ją dręczyły koszmary? Sama była bledsza niż zwykle, miała sińce pod oczami, a dłonie obskubane z nerwów, mimo to czuła, że i tak mogło być gorzej, że nie miała prawa do narzekań.
| Co mi kostko dasz w ten niepewny czas:
1 - Odnosisz nieodparte wrażenie, że ktoś cię woła - krzyk rozlega się w niedalekiej odległości, nieznany ci głos wzywa rozpaczliwie pomocy. Odczuwasz potrzebę odnalezienia tej osoby i uratowania jej, ale nawet jeśli próbujesz, nie jesteś w stanie zlokalizować źródła krzyku; ten wydaje się przenosić, za każdym razem docierając do ciebie nieco z innej strony. Omamy ustąpią po upływie jednej tury, chęć odszukania właściciela głosu będzie ci jednak towarzyszyć do końca wątku - chyba że inna postać uświadomi cię, że nic nie słyszała.
2 - Twoja twarz podlega niekontrolowanej przemianie metamorfomagicznej i przyjmuje rysy przysypanej kobiety, której nie zdążyłaś ocalić w Tower. Możesz odwrócić przemianę, ale tylko, jeśli staniesz się jej świadoma - dostrzeżesz swoje odbicie lub poinformuje cię o tym inna postać w wątku.
3 - Na krawędzi swojego pola widzenia dostrzegasz sylwetkę kobiety - masz wrażenie, że ją znasz, ale za każdym razem, gdy próbujesz odwrócić głowę, żeby lepiej się jej przyjrzeć, kobieta ucieka przed twoim wzrokiem, znów majacząc gdzieś z boku, nieuchwytna. Ma na sobie poplamiony krwią strój więzienny i nic nie mówi, jedynie spogląda na ciebie z wyrzutem. Jej obraz pozostanie z tobą już do końca wątku.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 31.01.21 18:27, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Szkocja zaczynała przypominać jej już dom. Nie chodziło tylko o obecność Figg, która okazała jej przecież tyle dobra przez ostatnie kilka miesięcy. Lucinda zaczęła jednak zauważać, że wszystko zaczyna być dla niej znajome. Wcześniej otaczała się tłumem. Pokątna była pełna życia. Przepełniał ją gwar podniesionych głosów. Kres niczym Pokątnej nie przypominał. Musiała od nowa przyzwyczaić się do warunków. Tym razem otaczała ją przede wszystkim cisza i spokój. Czasami było to zbawienne dla jej ciągle pędzącego umysłu. Były jednak chwile, że brakowało jej dawnego życia. Nie myślała tu tylko o głośnej kamienicy, ale o wszystkim czego od dawna nie robiła. O życiu na walizkach, o poznawaniu kultur, o życiu pełnym adrenaliny. Tego ostatniego oczywiście jej w ostatnich miesiącach nie brakowało. Jednak to był inny rodzaj adrenaliny. Podczas poszukiwań czuła się pewnie, promieniała. Teraz czuła się przemęczona, ciągle brakowało jej oddechu.
Powrót z Tower nie był dla niej prosty. Śmiertelna bladość odezwała się u niej niemal od razu. Była wykończona i organizm o tym wiedział. Choć oczy same jej się zamykały to nie mogła zasnąć. Nie mogła zmusić się do odpoczynku, bo jej umysł ciągle pracował. Analizował to co się wydarzyło. Szukał słabych punktów. Minęło kilka dni od powrotu z Tower, nim zdążyła przymusić się do pozostania w łóżku choć na jeden dzień. Problemem dla niej było też jej nadszarpnięte zdrowie psychiczne. Myślała, że jest silna. Myślała, że w życiu doświadczyła już wystarczająco by umieć sobie radzić w kryzysie. Niestety wyglądało to obecnie nieco inaczej. Zauważyła, że jej umysł płata jej figle. Od powrotu z Tower wszędzie widziała kruki i wrony. Miała wrażenie, że na nią patrzą, czekają na coś. W nocy budził ją dźwięk krakania, a czasem zdarzało jej się nawet widywać obok siebie Jessę. Ten obraz był tak prawdziwy, tak wyraźny, że Lucinda często brała go za realny.
Blondynka ucieszyła się, gdy Maeve postanowiła ją odwiedzić. Nie miały takiego prawdziwego kontaktu od szkoły i po spotkaniu na Wybrzeżu chciała nadrobić zaległości. Oczywiście, zdawała sobie sprawę z tego, że ciężko będzie kobietom nadrobić tyle lat nieobecności, ale nie chciała zaniedbać kolejnej relacji z własnej winy. Tym bardziej, że po Tower obie nosiły blizny, a przecież nie wszystkie blizny muszą być widoczne.
Razem z przyjaciółką z dawnych lat ruszyły w stronę salonu. – Lepiej – odpowiedziała na pytanie i usiadła na kanapie robiąc miejsce dla swojej towarzyszki. – Dopadły mnie skutki śmiertelnej bladości, ale eliksiry czynią cuda. Zaczynam nawet nabierać kolorów. – dodała i machnęła ręką jakby chciała zbyć swój problem. Nigdy nie lubiła mówić o sobie. Wolała słuchać. Jej problemy zawsze były dla niej mniej istotne i może właśnie dlatego tak łatwo jej było zaangażować się w pracę Zakonu. – A Ty? Jak się czujesz, Maeve? – zapytała, a w jej głosie dało się usłyszeć troskę. – Nie miałyśmy okazji porozmawiać w szpitalu, a w Tower też praktycznie od razu się rozdzieliłyśmy. Wszystko w porządku? – nie chciała zaczynać ciężkich tematów. Powinny odpocząć. Odciąć się od tego wszystkiego chociaż na chwilę. Z drugiej strony wiedziała, że bez tego się nie obejdzie. Przestała się oszukiwać, że jest w stanie to zrobić.
Zanim przyjaciółka odpowiedziała, Lucinda ruszyła w stronę kuchni by przynieść z lodówki dwie butelki ciemnego ale. Chciała to zrobić dosłownie na jednej nodze. Wypadła z salonu i znów do niego wpadła. Ku jej zaskoczeniu, Maeve nie jest w salonie sama, a na fotelu obok siedzi Jessa. Ubrana w swoje więzienne ubranie zachowywała się całkowicie naturalnie. Miała przymknięte oczy, a dłońmi starała się zapleść sobie na głowie warkocza. Przerażona tym widokiem Lucinda upuściła butelkę piwa z dłoni, a to upadło ciężko na dywan. Na szczęście się nie potłukło.
rzucam na konsekwencje eventowe
Powrót z Tower nie był dla niej prosty. Śmiertelna bladość odezwała się u niej niemal od razu. Była wykończona i organizm o tym wiedział. Choć oczy same jej się zamykały to nie mogła zasnąć. Nie mogła zmusić się do odpoczynku, bo jej umysł ciągle pracował. Analizował to co się wydarzyło. Szukał słabych punktów. Minęło kilka dni od powrotu z Tower, nim zdążyła przymusić się do pozostania w łóżku choć na jeden dzień. Problemem dla niej było też jej nadszarpnięte zdrowie psychiczne. Myślała, że jest silna. Myślała, że w życiu doświadczyła już wystarczająco by umieć sobie radzić w kryzysie. Niestety wyglądało to obecnie nieco inaczej. Zauważyła, że jej umysł płata jej figle. Od powrotu z Tower wszędzie widziała kruki i wrony. Miała wrażenie, że na nią patrzą, czekają na coś. W nocy budził ją dźwięk krakania, a czasem zdarzało jej się nawet widywać obok siebie Jessę. Ten obraz był tak prawdziwy, tak wyraźny, że Lucinda często brała go za realny.
Blondynka ucieszyła się, gdy Maeve postanowiła ją odwiedzić. Nie miały takiego prawdziwego kontaktu od szkoły i po spotkaniu na Wybrzeżu chciała nadrobić zaległości. Oczywiście, zdawała sobie sprawę z tego, że ciężko będzie kobietom nadrobić tyle lat nieobecności, ale nie chciała zaniedbać kolejnej relacji z własnej winy. Tym bardziej, że po Tower obie nosiły blizny, a przecież nie wszystkie blizny muszą być widoczne.
Razem z przyjaciółką z dawnych lat ruszyły w stronę salonu. – Lepiej – odpowiedziała na pytanie i usiadła na kanapie robiąc miejsce dla swojej towarzyszki. – Dopadły mnie skutki śmiertelnej bladości, ale eliksiry czynią cuda. Zaczynam nawet nabierać kolorów. – dodała i machnęła ręką jakby chciała zbyć swój problem. Nigdy nie lubiła mówić o sobie. Wolała słuchać. Jej problemy zawsze były dla niej mniej istotne i może właśnie dlatego tak łatwo jej było zaangażować się w pracę Zakonu. – A Ty? Jak się czujesz, Maeve? – zapytała, a w jej głosie dało się usłyszeć troskę. – Nie miałyśmy okazji porozmawiać w szpitalu, a w Tower też praktycznie od razu się rozdzieliłyśmy. Wszystko w porządku? – nie chciała zaczynać ciężkich tematów. Powinny odpocząć. Odciąć się od tego wszystkiego chociaż na chwilę. Z drugiej strony wiedziała, że bez tego się nie obejdzie. Przestała się oszukiwać, że jest w stanie to zrobić.
Zanim przyjaciółka odpowiedziała, Lucinda ruszyła w stronę kuchni by przynieść z lodówki dwie butelki ciemnego ale. Chciała to zrobić dosłownie na jednej nodze. Wypadła z salonu i znów do niego wpadła. Ku jej zaskoczeniu, Maeve nie jest w salonie sama, a na fotelu obok siedzi Jessa. Ubrana w swoje więzienne ubranie zachowywała się całkowicie naturalnie. Miała przymknięte oczy, a dłońmi starała się zapleść sobie na głowie warkocza. Przerażona tym widokiem Lucinda upuściła butelkę piwa z dłoni, a to upadło ciężko na dywan. Na szczęście się nie potłukło.
rzucam na konsekwencje eventowe
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź