[SEN] Nie dam ustom znudzić się
AutorWiadomość
Pościele które otulają moje ciało są miękkie, świeżo wykrochmalone, ale nie pachną wielkim praniem, tylko słodką, nieco mdławą wonią perfum i przebrzmiałej rozkoszy. Powoli ruszam lewą stopą, a wraz z tym delikatnym szturchnięciem, wywołuję prawdziwą eksplozję doznań. Do moich nozdrzy dopiero teraz w pełni docierają wszelkie bodźce zakopane w prześcieradle i puchowych poduszkach; zaciągam się głęboko, chcąc wyłowić te najbardziej ukryte nuty - słodkie, klejące matczyne mleko, lakier do paznokci, jedwabną bluzkę noszoną dwa dni z rzędu. Ta sztuka zajęła mi sporo czasu, ale potrafię już wydestylować najciekawsze bukiety, te, które o moich gościniach powiedzą mi najwięcej. Przeciągam się, jak rozleniwiony kocur, niby przypadkiem skopując kołdrę ze swej strony. Okryty jestem już tylko do połowy, część pleców, jedna noga. Reszta to posągowa nagość, ugrzeczniona, prezentowana sprytnie na wystawie wielkiego łoża. Zaraz przyjdzie czas na przedstawienie, na wprawienie w ruch zastygłych mięśni, lecz... jeszcze nie teraz.
Pięć minut, myślę, zamykając oczy i przygarniając do siebie leżącą obok kobietę. Moje ramię zamyka ją w ciasnym uścisku, władczym, zachłannym. Wciąż jestem senny, ale drzemie we mnie pożądliwość, uruchamiana każdym kontaktem z jej pełnymi kształtami. Starczy, że się obróci, otrze biodrem o moje udo, przystawi moją dłoń do swej piersi, a zmęczenie ostrożnie umyka, naznaczając mnie jednak pewnym rozleniwieniem. Właśnie tak lubi. Nieśpiesznie, jeszcze w półśnie. Z ust nie pachnie nam zbyt dobrze, zęby myliśmy wczoraj wieczorem, ale myślę, że i to ją nakręca. Podoba jej się nasze nieprzygotowanie, czas niewyznaczony, lubi, gdy robię coś, czego nie może przewidzieć. Ugniatam jej pierś i ostrożnie całuję kark, wysoko, by drobne ranki po ugryzieniach mogła zasłonić włosami. Desperacko się boi, że jej mąż dowie się, że go zdradza, ale też nie może się powstrzymać, by nie zostawiać śladów. Na wielkiej dupie ma dwie czerwone pręgi po pasku. Tak sobie zażyczyła, a później chciała, żebym ją tam wycałował. Liżę ją chyba z godzinę, zanim ma dość i błaga o zerżnięcie.
Marie, ostatnie minuty, specjalnie dla ciebie. Spinam i rozluźniam plecy, czując, jak pracują moje mięśnie. Rozgrzewam barki i wysuwam się spod pościeli, całkiem nagi, ale zupełnie bezwstydny, z potarganymi od snu włosami i trochę zapuchniętymi oczami. W stojącym naprzeciw lustrze widzę swoją sylwetkę, uśmiecham się do niej blado, naciągając spodnie. Zostawiam je wiszące na biodrach, nie zapinam paska, ot, podstawy marketingu, może ktoś mnie zaczepi, ledwie wyjdę z komnaty. Pojęcie zmiany w praktyce tu nie istnieję, chociaż Tatiana dba, byśmy nie robili więcej niż dwanaście godzin dziennie.
-Wychodzę, Marie - szepczę jej do uszka, ale ręką jeszcze chwilę ją pieszczę - dokończy sama, ale ja zostawię po sobie miłe wspomnienia. Dyskretnie wychodzę z komnaty i wycieram palce w chusteczkę, chociaż na jej oczach oblizałbym się ze smakiem i jeszcze prosił o więcej. Na korytarzu mijam się z Iris, która wiesza mi się na szyi i melodyjnie oznajmia, że maman Dolohov natychmiast chce mnie widzieć. Marszczę brwi, bo dywanik u przełożonej zazwyczaj nic dobrego nie oznacza, ale nie mam innego wyboru, niż zapukać do drzwi jej gabinetu i poczekać, aż zaprosi mnie do środka. Słyszę przyzwolenie, więc wchodzę, rad, że komnata została wyłożona dywanami. Wciąż mam bose stopy, a od drewnianych podłóg nieco ciągnie.
-Proszę pani - witam się pokornie, tłumiąc ziewnięcie. Jestem tu od niedawna, wciąż na okresie próbnym, wciąż obserwowany, wciąż oceniany. Grzeczny, taki mam być, napominam się w myślach, zerkając na siedzącą za biurkiem kobietę. Ostry kontrast, bo mimo wszystko wyraźnie czuję, że to ona nade mną góruje. I, zabijcie mnie proszę, ale naprawdę nie mam nic przeciwko temu.
Pięć minut, myślę, zamykając oczy i przygarniając do siebie leżącą obok kobietę. Moje ramię zamyka ją w ciasnym uścisku, władczym, zachłannym. Wciąż jestem senny, ale drzemie we mnie pożądliwość, uruchamiana każdym kontaktem z jej pełnymi kształtami. Starczy, że się obróci, otrze biodrem o moje udo, przystawi moją dłoń do swej piersi, a zmęczenie ostrożnie umyka, naznaczając mnie jednak pewnym rozleniwieniem. Właśnie tak lubi. Nieśpiesznie, jeszcze w półśnie. Z ust nie pachnie nam zbyt dobrze, zęby myliśmy wczoraj wieczorem, ale myślę, że i to ją nakręca. Podoba jej się nasze nieprzygotowanie, czas niewyznaczony, lubi, gdy robię coś, czego nie może przewidzieć. Ugniatam jej pierś i ostrożnie całuję kark, wysoko, by drobne ranki po ugryzieniach mogła zasłonić włosami. Desperacko się boi, że jej mąż dowie się, że go zdradza, ale też nie może się powstrzymać, by nie zostawiać śladów. Na wielkiej dupie ma dwie czerwone pręgi po pasku. Tak sobie zażyczyła, a później chciała, żebym ją tam wycałował. Liżę ją chyba z godzinę, zanim ma dość i błaga o zerżnięcie.
Marie, ostatnie minuty, specjalnie dla ciebie. Spinam i rozluźniam plecy, czując, jak pracują moje mięśnie. Rozgrzewam barki i wysuwam się spod pościeli, całkiem nagi, ale zupełnie bezwstydny, z potarganymi od snu włosami i trochę zapuchniętymi oczami. W stojącym naprzeciw lustrze widzę swoją sylwetkę, uśmiecham się do niej blado, naciągając spodnie. Zostawiam je wiszące na biodrach, nie zapinam paska, ot, podstawy marketingu, może ktoś mnie zaczepi, ledwie wyjdę z komnaty. Pojęcie zmiany w praktyce tu nie istnieję, chociaż Tatiana dba, byśmy nie robili więcej niż dwanaście godzin dziennie.
-Wychodzę, Marie - szepczę jej do uszka, ale ręką jeszcze chwilę ją pieszczę - dokończy sama, ale ja zostawię po sobie miłe wspomnienia. Dyskretnie wychodzę z komnaty i wycieram palce w chusteczkę, chociaż na jej oczach oblizałbym się ze smakiem i jeszcze prosił o więcej. Na korytarzu mijam się z Iris, która wiesza mi się na szyi i melodyjnie oznajmia, że maman Dolohov natychmiast chce mnie widzieć. Marszczę brwi, bo dywanik u przełożonej zazwyczaj nic dobrego nie oznacza, ale nie mam innego wyboru, niż zapukać do drzwi jej gabinetu i poczekać, aż zaprosi mnie do środka. Słyszę przyzwolenie, więc wchodzę, rad, że komnata została wyłożona dywanami. Wciąż mam bose stopy, a od drewnianych podłóg nieco ciągnie.
-Proszę pani - witam się pokornie, tłumiąc ziewnięcie. Jestem tu od niedawna, wciąż na okresie próbnym, wciąż obserwowany, wciąż oceniany. Grzeczny, taki mam być, napominam się w myślach, zerkając na siedzącą za biurkiem kobietę. Ostry kontrast, bo mimo wszystko wyraźnie czuję, że to ona nade mną góruje. I, zabijcie mnie proszę, ale naprawdę nie mam nic przeciwko temu.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Światło dociera w minimalnych ilościach, przemyka między kątami, gości się w starych meblach i długich korytarzach z wydeptanymi dywanami; to dobrze, że jest go tak mało, bo nikt nie lubi być na widoku, nawet tutaj. Półmrok jest zbawienny, tuli zmysły, napędza gesty, obdziera słowa z niepotrzebnej otoczki wstydu. Robi miejsce dla instynktów, rozpycha się na boki i zagarnia dla siebie przestrzeń, mamrocząc słodkie rozgośćcie się – wy, moje grzechy, przewinienia, dewiacje i bóle. Kiełkujące od małego wraz z jakąś dziecięcą traumą i te, które pojawiły się ledwie tydzień temu, po pijaku, albo po kolejnej dawce proszku wciągniętego w zmęczony nos. Przyjdźcie do mnie wszystkie, wybierzcie sobie miejsce, zajmijcie wygodne krzesło, opadnijcie na łóżko.
Mogłaby to sobie wytatuować – motto, mantrę, wyznanie wiary – przyjdźcie do mnie wszyscy. Grzesznicy, złaknieni, wy i wasze brudne dusze, ubłocone dłonie, wciąż wilgotne usta; nie miała wiele wspólnego ze zbawicielem, mesjaszem, nie wierzyła w nic i nikogo.
Poza pieniądzem i samą sobą.
I może odrobinę wierzyła też w to miejsce; piekło i niebo w jednym, kształtowane latami, budowane jękami, śmiechami, dużą ilością pudru i sztucznej biżuterii. Wypełnione starymi ubraniami, kolorowymi materiałami, wieloma pokojami i niedużą ilością mebli. Największe z pomieszczeń – poza głównym, prawie eleganckim lobby tuż przy wejściu – zostawiła samej sobie; tam też chowała swoje skarby, swoje sekreciki i wielkie tajemnice, pod kluczem, jak pirackie złoto w wielkiej skrzyni.
Bo były skarbem, a każdy skarb był pieniądzem; wszystko wokół było pieniądzem, każda zbłąkana duszyczka, każde przeżarte zmęczeniem ciało. Każdy uśmiech, każde spojrzenie, każdy gest, każdy dotyk. Każdy finał – przedwczesny i diabelnie przeciągany, jedno i wielokrotny, ten okraszony wyrzutami sumienia i ten idealnie bezwstydny – wszystko tutaj miało swoją cenę.
Być może miała ją nawet ona sama, choć była pewna własnej niesprzedajności; ktoś musiał tym wszystkim zarządzać, nie przekupić się dla dodatkowej błyskotki, wygodniejszej poduszki, dnia wolnego czy wydłużonego urlopu.
Ktoś musiał ustalać, układać grafik, sprawdzać, załatwiać, czasem nawet głaskać po główce, choć tego nie czyniła zbyt często, bo zazwyczaj ci, których trzeba było faktycznie głaskać, znikali bardzo prędziutko.
Nawet jeśli byli ładni i zdolni; zwykle w kalkulacji nie kwalifikowali się do rankingu, a wtedy trzeba było pomachać na pożegnanie. W końcu ładna buzia nie była wszystkim, czasem wręcz przeciwnie, i to te ładne inaczej sprawdzały się lepiej.
Ale on akurat był ładniutki.
Młodziutki, ładniutki, świeży, a tacy zwykle wzbudzali małą sensację; jak próbki nowego, idealnego produktu w sklepie, takie, które wciska się starym, stałym klientom w formie gratisu i podzięki za budowanie owocnej współpracy; albo tym, którzy portfel mają na tyle gruby, że z samego tego faktu zasługują na słodką zachętę; ryzyk-fizyk, bo w sumie nie wiadomo, czy się to opłaci.
Póki co, on się opłacał; jej ładny, słodki syren, bo tak go sobie nazwała, bez większego ładu czy składu, pozwalając pierwszemu skojarzeniu grać główne skrzypce.
Opłacał się na tyle, by kąciki ust uniosły się wyżej, kiedy wszedł do środka, dość szybciutko – a to bardzo dobrze, bo szczerze nie znosiła spóźnialstwa – zamykając za sobą drzwi. Uśmiechnęła się całkiem łagodnie, jak dobra ciocia, przyjaciółka, opiekunka, zwał jak zwał; przede wszystkim była jego szefową, jego i wielu innych, i nawet mimo względnej atmosfery słodkiego spoufalania się, granice były ważne.
– Usiądź – to nie była prośba, choć zabrzmiało niebywale miękko; zakładając nogę na nogę, wskazała podbródkiem na krzesło, dość eleganckie, takie dla gości, po drugiej stronie biurka, na którego blacie leżało niemal wszystko; od kubka wystygłej dawno kawy, przez papierzyska, talerzyk z ciastkami, jakiś materiał i wielką, otwartą papierośnicę – jeden z należących do jej wnętrza papierosów spoczął niedługo później między jej wargami, wolną dłonią odgarnęła z czoła pukiel zakręconych, ciemnych włosów.
– Podoba ci się tutaj? – niemalże troskliwe pytanie wpłynęło w dzielącą ich przestrzeń, brew drgnęła ku górze. Odpaliła, odchyliła się na swoim fotelu w tył, patrząc jak zajmuje wyznaczone miejsce. Później wstała, peta trzymając między palcami, obchodząc biurko i przysiadając w końcu na krańcu biurkowego blatu, tuż przed nim. Zniżyła się nieco, zrównując wysokość ich twarzy, wolną dłonią sięgając do jego szczęki; z bliska był nawet ładniejszy, chłopięcy i męski równocześnie, słodki i przyjemnie gorzki. Opuszki palców przylgnęły do policzków niezbyt mocno; uniosła jego głowę nieco w górę, jak gdyby przyglądała mu się bardzo uważnie, błądząc spojrzeniem po buźce, jego oczach, raz po raz rozczochranych włosach.
– A innym się podoba? – bez nagany, zwykła ciekawość, choć przecież z ciekawości nie pytała – Hm, jak myślisz? Są zadowoleni? – przesunęła palec wyżej, odgarniając kosmyk włosów chcący wpaść mu do oka – Ja...ja jestem zadowolona?
Z recenzji, z postępów, z wpadających pieniążków? Jak myślisz, mój słodki syrenie?
Wyprostowała się znów, wyswobadzając go z własnych szponów, umalowanych na krwistą czerwień, choć wcale nie było to brutalne więzienie; wsparła się znów o biurko za sobą, przysiadając na nim nieco by zaciągnąć się papierosem zaraz potem.
– Za co chwalą cię najbardziej?
Mogłaby to sobie wytatuować – motto, mantrę, wyznanie wiary – przyjdźcie do mnie wszyscy. Grzesznicy, złaknieni, wy i wasze brudne dusze, ubłocone dłonie, wciąż wilgotne usta; nie miała wiele wspólnego ze zbawicielem, mesjaszem, nie wierzyła w nic i nikogo.
Poza pieniądzem i samą sobą.
I może odrobinę wierzyła też w to miejsce; piekło i niebo w jednym, kształtowane latami, budowane jękami, śmiechami, dużą ilością pudru i sztucznej biżuterii. Wypełnione starymi ubraniami, kolorowymi materiałami, wieloma pokojami i niedużą ilością mebli. Największe z pomieszczeń – poza głównym, prawie eleganckim lobby tuż przy wejściu – zostawiła samej sobie; tam też chowała swoje skarby, swoje sekreciki i wielkie tajemnice, pod kluczem, jak pirackie złoto w wielkiej skrzyni.
Bo były skarbem, a każdy skarb był pieniądzem; wszystko wokół było pieniądzem, każda zbłąkana duszyczka, każde przeżarte zmęczeniem ciało. Każdy uśmiech, każde spojrzenie, każdy gest, każdy dotyk. Każdy finał – przedwczesny i diabelnie przeciągany, jedno i wielokrotny, ten okraszony wyrzutami sumienia i ten idealnie bezwstydny – wszystko tutaj miało swoją cenę.
Być może miała ją nawet ona sama, choć była pewna własnej niesprzedajności; ktoś musiał tym wszystkim zarządzać, nie przekupić się dla dodatkowej błyskotki, wygodniejszej poduszki, dnia wolnego czy wydłużonego urlopu.
Ktoś musiał ustalać, układać grafik, sprawdzać, załatwiać, czasem nawet głaskać po główce, choć tego nie czyniła zbyt często, bo zazwyczaj ci, których trzeba było faktycznie głaskać, znikali bardzo prędziutko.
Nawet jeśli byli ładni i zdolni; zwykle w kalkulacji nie kwalifikowali się do rankingu, a wtedy trzeba było pomachać na pożegnanie. W końcu ładna buzia nie była wszystkim, czasem wręcz przeciwnie, i to te ładne inaczej sprawdzały się lepiej.
Ale on akurat był ładniutki.
Młodziutki, ładniutki, świeży, a tacy zwykle wzbudzali małą sensację; jak próbki nowego, idealnego produktu w sklepie, takie, które wciska się starym, stałym klientom w formie gratisu i podzięki za budowanie owocnej współpracy; albo tym, którzy portfel mają na tyle gruby, że z samego tego faktu zasługują na słodką zachętę; ryzyk-fizyk, bo w sumie nie wiadomo, czy się to opłaci.
Póki co, on się opłacał; jej ładny, słodki syren, bo tak go sobie nazwała, bez większego ładu czy składu, pozwalając pierwszemu skojarzeniu grać główne skrzypce.
Opłacał się na tyle, by kąciki ust uniosły się wyżej, kiedy wszedł do środka, dość szybciutko – a to bardzo dobrze, bo szczerze nie znosiła spóźnialstwa – zamykając za sobą drzwi. Uśmiechnęła się całkiem łagodnie, jak dobra ciocia, przyjaciółka, opiekunka, zwał jak zwał; przede wszystkim była jego szefową, jego i wielu innych, i nawet mimo względnej atmosfery słodkiego spoufalania się, granice były ważne.
– Usiądź – to nie była prośba, choć zabrzmiało niebywale miękko; zakładając nogę na nogę, wskazała podbródkiem na krzesło, dość eleganckie, takie dla gości, po drugiej stronie biurka, na którego blacie leżało niemal wszystko; od kubka wystygłej dawno kawy, przez papierzyska, talerzyk z ciastkami, jakiś materiał i wielką, otwartą papierośnicę – jeden z należących do jej wnętrza papierosów spoczął niedługo później między jej wargami, wolną dłonią odgarnęła z czoła pukiel zakręconych, ciemnych włosów.
– Podoba ci się tutaj? – niemalże troskliwe pytanie wpłynęło w dzielącą ich przestrzeń, brew drgnęła ku górze. Odpaliła, odchyliła się na swoim fotelu w tył, patrząc jak zajmuje wyznaczone miejsce. Później wstała, peta trzymając między palcami, obchodząc biurko i przysiadając w końcu na krańcu biurkowego blatu, tuż przed nim. Zniżyła się nieco, zrównując wysokość ich twarzy, wolną dłonią sięgając do jego szczęki; z bliska był nawet ładniejszy, chłopięcy i męski równocześnie, słodki i przyjemnie gorzki. Opuszki palców przylgnęły do policzków niezbyt mocno; uniosła jego głowę nieco w górę, jak gdyby przyglądała mu się bardzo uważnie, błądząc spojrzeniem po buźce, jego oczach, raz po raz rozczochranych włosach.
– A innym się podoba? – bez nagany, zwykła ciekawość, choć przecież z ciekawości nie pytała – Hm, jak myślisz? Są zadowoleni? – przesunęła palec wyżej, odgarniając kosmyk włosów chcący wpaść mu do oka – Ja...ja jestem zadowolona?
Z recenzji, z postępów, z wpadających pieniążków? Jak myślisz, mój słodki syrenie?
Wyprostowała się znów, wyswobadzając go z własnych szponów, umalowanych na krwistą czerwień, choć wcale nie było to brutalne więzienie; wsparła się znów o biurko za sobą, przysiadając na nim nieco by zaciągnąć się papierosem zaraz potem.
– Za co chwalą cię najbardziej?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tutejsze podłogi nigdy nie są zakurzone, choć mogę podziwiać je z różnych perspektyw: czasem moja głowa zwiesza się znad łóżka, czasami patrzę z wysoka, mierząc odległość od dywanu do framugi, gdzie przycisnę drobną, damską dłoń, innym razem od szczerb w deskach dzielą mnie milimetry, bo robimy to na podłodze, na rozłożonej skórze albo i gołej ziemi. Ta czystość jest porażająca i aż zabawna, kiedy myślę o spermie, która pewnie pokryła już sobą każdy centymetr kwadratowy mojej komnaty i o innych płynach ustrojowych, wyciekających z ciała. Ślina, śluz, krew i uryna, ani trochę nie brzmi to kusząco, a przecież takie właśnie jest.
Podniecające. Zmysłowe. Ekscytujące.
Domorośli uzdrowiciele nie potrzebują rękawiczek, sterylność, kto o tym słyszał? Głośno. Mokro. Głęboko. Mam to w swoim prywatnym kodeksie, niewielkim różowym notesie, w którym zapisuję wskazówki, jaki mam być. Bardziej drapieżny. Mniej nachalny. Zachłanniejszy. Uległy. Sprzeczność goni sprzeczność, ale znajdzie się tam kilka prawd objawionych, takich dobrych dla nowicjusza. Ja już z nich nie skorzystam, po drodze, którą wedle najczęstszych życzeń przebywam na boso lub na obcasach, nauczyłem się wreszcie łapać stopa. Przekładać fizyczność na mechaniczność, oddzielać się od ciała i wyobrażać sobie siebie, jako zwykłe narzędzie. Pojmuję, jak oszczędzać się na długich dystansach i jak najlepiej się kochać, kiedy myślę o tym, co zjem na obiad. Naturalności nabieram tak po prostu, mimochodem wyczuwam nastroje i odgaduję pragnienia, jednym dotykiem odcyfrowuję zmartwienia, które mam odgonić. To tak, jakbym pracował na słońcu i przypadkiem się opalił, jeśli atrybutem ogrodnika będą odcinające się bielą ramiączka od podkoszulki, tak moim stanie się zmysłowość i dwuznaczność, jaką odtąd zacznie ociekać każdy mój gest. Bez wyjątku: na zaręczynowym obiedzie zapomnę się i obliżę palce, a na proszonych gości będę czekał klęcząc na progu, najpewniej nagi, może z obrożą zapiętą dookoła szyi i smyczą w ustach.
Odruchy warunkowe, nic nie poradzę na to, że przy słuchaniu Prokofieva od razu mi staje, dobrze, że mają tu wysublimowany (albo sztampowy?) gust, przez co nie nie muszę tłumaczyć się ze wzwodu przy każdym nowym Elvisie, lecącym z szafy grającej. Moje tenisówki uderzają o lepkie linoleum udające kolorowe kafelki, wybijam rytm Loving You i nie muszę się martwić, że spotkam kogoś, kto parę godzin temu skakał na moim kutasie i kazał mi mówić do siebie pani profesor. Mają wyższe wykształcenie, ale nikłą wyobraźnię, złamaną gnuśnieniem u boku zapracowanych mężów; dla nich szczytem perwersji jest proszenie o lanie, więc to ja muszę się starać. Wychodzić ze skóry i wpuszczać się w nową, inną, dopasowaną, niczym ściśle przylegający kombinezon, wymyślać im zasady gry tylko po to, by je łamać, oszukiwać i dawać się na tym złapać.
Później - ukarać.
Wszystko dla przyjemności, spływającej później z pościeli i barwiącej śnieżnobiałe prześcieradło na kolor kości słoniowej i okrywającej je dusznym, odrobinę przykrym zapachem. Po szychcie przywykłem otwierać wszystkie okna i ściągać poszewki z kołder; sprzątanie nie należy do naszych obowiązków, lecz zlizywanie spermy z podłogi już tak, uśmiecham się, a usta mam jeszcze śliskie, zlepione. I nieoczywiście, gotowe do kolejnej posługi, nieświętej spowiedzi przed panią Wenus, najwyższą kapłanką bogini miłości. Zgrabnie obchodzę biurko i osuwam się na krzesło, z ulgą opierając plecy o miękkie oparcie: dopiero wówczas czuję wszystkie mięśnie, wołające o pomstę do nieba za dzisiejszą noc i pięć orgazmów pod rząd. Jej, nie moich, mamy tutaj przykazane, by raczej się oszczędzać.
Z lekkim wyczekiwaniem wpatruję się w Tatianę, chociaż staram się poskromić - tak ciekawość, jak i niepokój, chwytający mnie za gardło paraliżującą niepewnością.
-Tak, proszę pani - odpowiadam prawie natychmiast, za szybko, Fran, za szybko, ganię się podświadomie za tą nadgorliwość, co nadrabiam modelową prezencją. Gdy wyciąga rękę, dopasowuję się do niej i przekręcam głowę tak, by mogła mnie sobie obejrzeć pod każdym kątem. Szczęka, prawy, lewy profil, z racji że jest nieco wyżej ode mnie, nie zobaczy drugiego podbródka, ale ja wyjdę na tym akurat na zdrowie. Wciąż zostało mi jeszcze trochę tłuszczu, który powinien zniknąć, pracuję nad tym, naprawdę - to jeden z warunków, bym mógł tu zostać, a zostać muszę - bo nie mam dokąd pójść.
-Tak, proszę pani - powtarzam, czekając, aż puści mój podbródek, w brzuchy mi burczy, to pora śniadania, a fizjologia zdaje się ignorować zawodowe perturbacje - wracają do mnie - ośmielam się zauważyć, pula twarzy stale się rozszerza, ale wśród nich są te, które koję już od kilku tygodni. Dopytuję o dzieci, czytam horoskopy z Czarownicy bez dopytywania o znak zodiaku i sprawiam że dochodzą już po kilku pchnięciach. Przez kolejne pytanie czuję się za to, jakbym nastąpił na minę, więc nieznacznie prostuję się na krześle i chrząkam cicho.
-Mam nadzieję, proszę pani - mówię nieco nerwowo, na próżno poszukując na surowym, upudrowanym obliczu Tatiany wskazówek, które naprowadzą mnie na właściwy trop. Pewności siebie? Rachunku sumienia i obietnic poprawy? Biblijnej skruchy? Dociera do mnie zapach tytoniu i jej perfum i upajam się nim, prawie zapominając, że kwadrans temu na odchodne rżnąłem kobietę dwa razy starszą od siebie.
-Za język, proszę pani.
Podniecające. Zmysłowe. Ekscytujące.
Domorośli uzdrowiciele nie potrzebują rękawiczek, sterylność, kto o tym słyszał? Głośno. Mokro. Głęboko. Mam to w swoim prywatnym kodeksie, niewielkim różowym notesie, w którym zapisuję wskazówki, jaki mam być. Bardziej drapieżny. Mniej nachalny. Zachłanniejszy. Uległy. Sprzeczność goni sprzeczność, ale znajdzie się tam kilka prawd objawionych, takich dobrych dla nowicjusza. Ja już z nich nie skorzystam, po drodze, którą wedle najczęstszych życzeń przebywam na boso lub na obcasach, nauczyłem się wreszcie łapać stopa. Przekładać fizyczność na mechaniczność, oddzielać się od ciała i wyobrażać sobie siebie, jako zwykłe narzędzie. Pojmuję, jak oszczędzać się na długich dystansach i jak najlepiej się kochać, kiedy myślę o tym, co zjem na obiad. Naturalności nabieram tak po prostu, mimochodem wyczuwam nastroje i odgaduję pragnienia, jednym dotykiem odcyfrowuję zmartwienia, które mam odgonić. To tak, jakbym pracował na słońcu i przypadkiem się opalił, jeśli atrybutem ogrodnika będą odcinające się bielą ramiączka od podkoszulki, tak moim stanie się zmysłowość i dwuznaczność, jaką odtąd zacznie ociekać każdy mój gest. Bez wyjątku: na zaręczynowym obiedzie zapomnę się i obliżę palce, a na proszonych gości będę czekał klęcząc na progu, najpewniej nagi, może z obrożą zapiętą dookoła szyi i smyczą w ustach.
Odruchy warunkowe, nic nie poradzę na to, że przy słuchaniu Prokofieva od razu mi staje, dobrze, że mają tu wysublimowany (albo sztampowy?) gust, przez co nie nie muszę tłumaczyć się ze wzwodu przy każdym nowym Elvisie, lecącym z szafy grającej. Moje tenisówki uderzają o lepkie linoleum udające kolorowe kafelki, wybijam rytm Loving You i nie muszę się martwić, że spotkam kogoś, kto parę godzin temu skakał na moim kutasie i kazał mi mówić do siebie pani profesor. Mają wyższe wykształcenie, ale nikłą wyobraźnię, złamaną gnuśnieniem u boku zapracowanych mężów; dla nich szczytem perwersji jest proszenie o lanie, więc to ja muszę się starać. Wychodzić ze skóry i wpuszczać się w nową, inną, dopasowaną, niczym ściśle przylegający kombinezon, wymyślać im zasady gry tylko po to, by je łamać, oszukiwać i dawać się na tym złapać.
Później - ukarać.
Wszystko dla przyjemności, spływającej później z pościeli i barwiącej śnieżnobiałe prześcieradło na kolor kości słoniowej i okrywającej je dusznym, odrobinę przykrym zapachem. Po szychcie przywykłem otwierać wszystkie okna i ściągać poszewki z kołder; sprzątanie nie należy do naszych obowiązków, lecz zlizywanie spermy z podłogi już tak, uśmiecham się, a usta mam jeszcze śliskie, zlepione. I nieoczywiście, gotowe do kolejnej posługi, nieświętej spowiedzi przed panią Wenus, najwyższą kapłanką bogini miłości. Zgrabnie obchodzę biurko i osuwam się na krzesło, z ulgą opierając plecy o miękkie oparcie: dopiero wówczas czuję wszystkie mięśnie, wołające o pomstę do nieba za dzisiejszą noc i pięć orgazmów pod rząd. Jej, nie moich, mamy tutaj przykazane, by raczej się oszczędzać.
Z lekkim wyczekiwaniem wpatruję się w Tatianę, chociaż staram się poskromić - tak ciekawość, jak i niepokój, chwytający mnie za gardło paraliżującą niepewnością.
-Tak, proszę pani - odpowiadam prawie natychmiast, za szybko, Fran, za szybko, ganię się podświadomie za tą nadgorliwość, co nadrabiam modelową prezencją. Gdy wyciąga rękę, dopasowuję się do niej i przekręcam głowę tak, by mogła mnie sobie obejrzeć pod każdym kątem. Szczęka, prawy, lewy profil, z racji że jest nieco wyżej ode mnie, nie zobaczy drugiego podbródka, ale ja wyjdę na tym akurat na zdrowie. Wciąż zostało mi jeszcze trochę tłuszczu, który powinien zniknąć, pracuję nad tym, naprawdę - to jeden z warunków, bym mógł tu zostać, a zostać muszę - bo nie mam dokąd pójść.
-Tak, proszę pani - powtarzam, czekając, aż puści mój podbródek, w brzuchy mi burczy, to pora śniadania, a fizjologia zdaje się ignorować zawodowe perturbacje - wracają do mnie - ośmielam się zauważyć, pula twarzy stale się rozszerza, ale wśród nich są te, które koję już od kilku tygodni. Dopytuję o dzieci, czytam horoskopy z Czarownicy bez dopytywania o znak zodiaku i sprawiam że dochodzą już po kilku pchnięciach. Przez kolejne pytanie czuję się za to, jakbym nastąpił na minę, więc nieznacznie prostuję się na krześle i chrząkam cicho.
-Mam nadzieję, proszę pani - mówię nieco nerwowo, na próżno poszukując na surowym, upudrowanym obliczu Tatiany wskazówek, które naprowadzą mnie na właściwy trop. Pewności siebie? Rachunku sumienia i obietnic poprawy? Biblijnej skruchy? Dociera do mnie zapach tytoniu i jej perfum i upajam się nim, prawie zapominając, że kwadrans temu na odchodne rżnąłem kobietę dwa razy starszą od siebie.
-Za język, proszę pani.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Dobrodziejka, pani łaskawość, wspaniała dusza, która przytula do piersi wszystkich umęczonych, biednych, brudnych i głupich. Czy byli ładni, czy brzydcy – łączył ich brak grosza przy duszy, odrobina finezji i wygięty kręgosłup moralny, bo takich idealnie prostych akurat nie lubiła, nie pasowali tutaj, szybko się męczyli, dużo płakali i przynosili za mało zysków. Ostatecznie wszystkich z nich łączyła ona, choć przecież były to tylko czysto biznesowe kontakty, jak praca w biurze czy ekskluzywnej restauracji.
Bo to było ekskluzywne miejsce – lubiła tak sobie wmawiać, lubiła tak wmawiać im, i lubiła wmawiać gościom; dorabiać otoczkę do tandety i brzydkich tapet, do duszących perfum i miękkich, wytartych nadmiarem kroków dywanów. Znajdywać na to wszystko jakieś ładne nazwy, wyszukane słowa, ale wciąż takie, które zwykłego szaraczka nasycą i podniecą kontaktem z czymś ekskluzywnym, a wysoko postawionych klientów utwierdzą w przekonaniu, że ma do czynienia z czymś na poważnie. To nie był pierwszy lepszy burdel, zapyziała knajpa na skrzyżowaniu dróg czy uzurpatorskie eldorado kilku dzieciaków, które bawiły się w dorosłe życie.
Ostatecznie wszystko dało się ubrać w konkretne ramy. Ubrać, umalować, zagrać; stroje, role, uśmiechy, spojrzenia i gesty; całe zestawy, takie spontaniczne i takie całkiem sprawne przygotowane, jak scenariusz aktorskiej sztuki, takiej obrzydliwie kiczowatej i taniej, i takiej, nad którą płaczą szlachcianki w podeszłym wieku, gapiąc się na scenę wielowiekowej opery.
Opakowania grały tutaj pierwsze skrzypce; one tworzyły miejsce, tworzyły ludzi, pozwalały znaleźć się w innym miejscu, innym czasie, innym świecie – pozwalały przetrwać, i jednej i drugiej stronie, być sobą samym w wyłączonym ciele, które w jednej, drobnej chwili potrafiło porzucić całe człowieczeństwo.
Proszę pani, proszę pani, proszę pani – nie potrafiła się nie uśmiechnąć, bo doprawdy brzmiał uroczo, choć zwrot słyszała dziennie setki razy, wypuszczany bezustannie, imię zarezerwowane było dla tych znacznie wyżej ustawionych w hierarchii tego piekielnego kręgu.
– Mhmm – przeciągnięte, niby słodkie, niby niepewne; wraz z niepewnością przetrzymała papierosa w zębach, przekrzywiając głowę w jedną ze stron, obserwując go z tej perspektywy, odrobinę z góry; ciekawe czy gdyby kopnęła w nogę krzesła, na którym siedział, pod odpowiednim kątem, zdążyłby uchronić się od upadku?
Odrobinę zmrużone oczy, trochę zamglone spojrzenie; uśmiech zetrzeć jest bardzo łatwo, znika jak na zawołanie, przysłonięty fałszywą surowością. Lubi się nią bawić, lubi przeplatać ją z pozorną troską, wrzucać w zaufanie budowane między nimi.
– A dwa dni temu? Pani Lawton? – ta, którą Tatiana lubiła nazywać smutną, bo mówiła niewiele, jak gdyby wyrzuty sumienia wybrzmiewające w spojrzeniu odbierały jej zdolność mowy. Ale wracała, wciąż i wciąż, wciąż odrobinę zlękniona, zawstydzona, może w przestrachu przed własną naturą. Wtedy była u niego.
– Ona była zadowolona? Nie wyglądała na taką – blef, prosty, szybki, bezkompromisowy; nie mógł wiedzieć, że bierze go pod włos, że ostro uniesiona ku górze brew i brak poprzedniej łagodności są tylko próbą i grą.
Pochwycony między palce pet stracił chwilowo zainteresowanie ust; ciężkie westchnienie, niemalże naznaczone złością i zawodem wypłynęło w dzielącą ich przestrzeń, dzieląc miejsce z brzdękiem koralików zawieszonych na frędzlach wzorzystego, wielobarwnego szlafroka otulającego jej ciało.
– Chyba nie muszę mówić o tym, że cała ta instytucja, opiera się na zadowoleniu, Fran? – koncert sprzeczności – harde słowa zmierzone z miękkim wypowiedzeniem jego imienia, po raz pierwszy tego dnia.
Zaciągnęła się raz jeszcze, wypuszczając obłoczek z dymu niemalże jak w zwolnionym tempie, w międzyczasie wolną dłonią odgarniając ciemny, teatralny lok z własnego polika.
– Dlaczego nie była zadowolona? Co jej zrobiłeś? – umiejętnie chowała na bok własne rozbawienie, choć to niemalże łaskotało, drgając gdzieś w krtani, uśpione na rzecz ułudnego niezadowolenia malującego się na jej twarzy. Wymyśliła to sobie, ot tak, niemalże potrafiąc ujrzeć przed oczami faktyczny zawód na buźce pani Lawton, jej oburzenie, wykrzyczane prosto w twarz właścicielki tegoż przybytku, tutaj, w biurze skarg i zażaleń. Biedny Francis, sprawca czegoś, co nigdy nie miało miejsca. Cóż z tobą zrobić, złoty chłopcze?
– Pokaż.
Bo to było ekskluzywne miejsce – lubiła tak sobie wmawiać, lubiła tak wmawiać im, i lubiła wmawiać gościom; dorabiać otoczkę do tandety i brzydkich tapet, do duszących perfum i miękkich, wytartych nadmiarem kroków dywanów. Znajdywać na to wszystko jakieś ładne nazwy, wyszukane słowa, ale wciąż takie, które zwykłego szaraczka nasycą i podniecą kontaktem z czymś ekskluzywnym, a wysoko postawionych klientów utwierdzą w przekonaniu, że ma do czynienia z czymś na poważnie. To nie był pierwszy lepszy burdel, zapyziała knajpa na skrzyżowaniu dróg czy uzurpatorskie eldorado kilku dzieciaków, które bawiły się w dorosłe życie.
Ostatecznie wszystko dało się ubrać w konkretne ramy. Ubrać, umalować, zagrać; stroje, role, uśmiechy, spojrzenia i gesty; całe zestawy, takie spontaniczne i takie całkiem sprawne przygotowane, jak scenariusz aktorskiej sztuki, takiej obrzydliwie kiczowatej i taniej, i takiej, nad którą płaczą szlachcianki w podeszłym wieku, gapiąc się na scenę wielowiekowej opery.
Opakowania grały tutaj pierwsze skrzypce; one tworzyły miejsce, tworzyły ludzi, pozwalały znaleźć się w innym miejscu, innym czasie, innym świecie – pozwalały przetrwać, i jednej i drugiej stronie, być sobą samym w wyłączonym ciele, które w jednej, drobnej chwili potrafiło porzucić całe człowieczeństwo.
Proszę pani, proszę pani, proszę pani – nie potrafiła się nie uśmiechnąć, bo doprawdy brzmiał uroczo, choć zwrot słyszała dziennie setki razy, wypuszczany bezustannie, imię zarezerwowane było dla tych znacznie wyżej ustawionych w hierarchii tego piekielnego kręgu.
– Mhmm – przeciągnięte, niby słodkie, niby niepewne; wraz z niepewnością przetrzymała papierosa w zębach, przekrzywiając głowę w jedną ze stron, obserwując go z tej perspektywy, odrobinę z góry; ciekawe czy gdyby kopnęła w nogę krzesła, na którym siedział, pod odpowiednim kątem, zdążyłby uchronić się od upadku?
Odrobinę zmrużone oczy, trochę zamglone spojrzenie; uśmiech zetrzeć jest bardzo łatwo, znika jak na zawołanie, przysłonięty fałszywą surowością. Lubi się nią bawić, lubi przeplatać ją z pozorną troską, wrzucać w zaufanie budowane między nimi.
– A dwa dni temu? Pani Lawton? – ta, którą Tatiana lubiła nazywać smutną, bo mówiła niewiele, jak gdyby wyrzuty sumienia wybrzmiewające w spojrzeniu odbierały jej zdolność mowy. Ale wracała, wciąż i wciąż, wciąż odrobinę zlękniona, zawstydzona, może w przestrachu przed własną naturą. Wtedy była u niego.
– Ona była zadowolona? Nie wyglądała na taką – blef, prosty, szybki, bezkompromisowy; nie mógł wiedzieć, że bierze go pod włos, że ostro uniesiona ku górze brew i brak poprzedniej łagodności są tylko próbą i grą.
Pochwycony między palce pet stracił chwilowo zainteresowanie ust; ciężkie westchnienie, niemalże naznaczone złością i zawodem wypłynęło w dzielącą ich przestrzeń, dzieląc miejsce z brzdękiem koralików zawieszonych na frędzlach wzorzystego, wielobarwnego szlafroka otulającego jej ciało.
– Chyba nie muszę mówić o tym, że cała ta instytucja, opiera się na zadowoleniu, Fran? – koncert sprzeczności – harde słowa zmierzone z miękkim wypowiedzeniem jego imienia, po raz pierwszy tego dnia.
Zaciągnęła się raz jeszcze, wypuszczając obłoczek z dymu niemalże jak w zwolnionym tempie, w międzyczasie wolną dłonią odgarniając ciemny, teatralny lok z własnego polika.
– Dlaczego nie była zadowolona? Co jej zrobiłeś? – umiejętnie chowała na bok własne rozbawienie, choć to niemalże łaskotało, drgając gdzieś w krtani, uśpione na rzecz ułudnego niezadowolenia malującego się na jej twarzy. Wymyśliła to sobie, ot tak, niemalże potrafiąc ujrzeć przed oczami faktyczny zawód na buźce pani Lawton, jej oburzenie, wykrzyczane prosto w twarz właścicielki tegoż przybytku, tutaj, w biurze skarg i zażaleń. Biedny Francis, sprawca czegoś, co nigdy nie miało miejsca. Cóż z tobą zrobić, złoty chłopcze?
– Pokaż.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rozkwitam tutaj.
Rosnę.
Dosłownie i metaforycznie, nie sądzę, bym mógł trafić do miejsca, w którym większy nacisk będzie kładziony na rozwój osobisty, bo w Wenus pilnują tego na równi z higieną. Lub jej brakiem, takie paniusie też się zdarzają, co życzą sobie, bym je brał brudny i spocony. Najgorsze są właśnie te prośby, o niemycie zębów, niebranie prysznica i niezmienianie bielizny, z nimi czuję się bardziej niekomfortowo, niż wołając do kobiety w wieku mojej mamy do nogi. Rozumiem, skąd pochodzą te niewygodne dla mnie wymysły: to znaczy, z dopieszczonej na osobiste potrzeby fantazje o niezbyt romantycznym gwałcie, innym niż ten małżeński. Tak wyobrażają sobie drapieżcę: że będzie nieogolony i śmierdzący, jego podkoszulek zajeżdża potem, oddech cuchnie alkoholem, a ręce są szorstkie i nieprzyjemne. Przy czym: jego priorytetem pozostaną one.To cała charakteryzacja, do jakiej się dostosowuję, jako wykonawca świadczonej usługi. Pani każe, ja muszę i poza tym, że aż mnie swędzi, żeby umyć włosy, wytrzymuję. Mamy tu wyśmienitego stomatologa, pierwszy raz w życiu znajduję się pod profesjonalną opieką i szczerze, mimo tych okresowych przerw w dbaniu o zęby, mój uśmiech nigdy nie wyglądał lepiej. Z kilkudniowej bielizny też zresztą zarabiam. Ludzie są obrzydliwi.
Ale do brzegu, prócz hartowania ciała, ćwiczę również umysł i duszę. Nie jestem może zbyt bystry, ale muszę udawać, łykam więc wszelkie podstawy, więcej wynosząc z toczących się rozmów, aniżeli z podręczników do historii sztuki i kompendiach literatury, w jakie mnie zaopatrzono. Za swoje drugie podstawowe zadanie - poza fizyczną służbą - uznaję słuchanie, toteż staram się z niego wydoić, ile tylko wlezie. Prócz znaków zodiaku najbliższych krewnych oraz listy alergenów, na jakie uczulone są koty pewnej lady, chcę prawdziwej wiedzy. Często trudno dostępnej, dla mnie, kompletnie niezrozumiałej. Wiele pań opowiada naprawdę pięknie, a ja nie muszę tego pojmować, by prawie się w nich wtedy zakochiwać i adorować je, tym przychylniej i nalegać na więcej. Każde z nas o coś prosi, ja jękliwie, one błagalnie, czy czujecie już tę różnicę? Może powinniście sami tu popracować, by móc wydestylować ten kontrast, to nie jest takie trudne. Potrzeba jedynie balansu między żądzą a pragnieniem, między kaprysem a zachcianką, między muśnięciem a dotykiem. Wyrobienie instynktu nie trwa długo, to jest aż naturalne, Matka Natura sprytnie zakodowała to w naszym materiale genetycznym, stworzonym do... świadczenia swych usług? Krąg życia zwieńczony jest przyjemnością, w innym przypadku, nie byłoby nas po pierwszym pokoleniu. Tutaj akurat sporo się tego marnuje, bo ludzie nie byliby ludźmi, gdyby nie odkryli rozkoszy bez konsekwencji.
Które łypią na mnie podkreślonym okiem Tatiany, tak, że moje procesy życiowe na moment ustają i dopiero, kiedy zaczynam się krztusić, przypominam sobie o tym, że trzeba oddychać. Gabinecik ma przytulny, ona zdaje się gościnna i otwarta, lecz tutaj wszystko wyznacza dwuznaczność oraz niedopowiedzenia. Pocieram dłonią twarz, by pozbyć się z niej ostatnich oznak senności, omijam tę zwykłą toaletę, by zjawić się przed nią jak najszybciej. Najgrzeczniej. To nasz standardy, wślizguję się w nie tak samo, jak w te wszystkie kobiety, kiedyś - trudne, dziś - rutynowe.
-Proszę pani? - dopytuję uprzejmie, kiedy przytakuje mi bez przekonania, lecz poza tym zrywem niecierpliwości, stoję po swoją kolej. Po reprymendę? Niewielka zmarszczka pojawia się między mymi brwiami, kiedy dostosowuję nazwisko do twarzy, a twarz do sytuacji, by później, na moim obliczu wykwitł wyraz szczerego zafrasowania oraz pewnego zagubienia. Ta kobieta, szara, prawie przezroczysta, przychodzi regularnie, chociaż nie często. Odrobinę mnie przeraża, jest cicha, nieważne, jakbym się starał, a w łóżku zasypia w pozycji, jakby już kładła się do trumny. Zauważalnie przełykam ślinę - gdybym jej coś zrobił - albo gdybym czegoś nie zrobił? - nawet bym o tym nie wiedział.
-Pani Lawton nigdy nie wygląda na zadowoloną - odpowiadam krótko, po chwili zastanowienia - proszę pani - dodaję asekuracyjnie tę końcówkę, jakby była zdolna wyszorować bezczelność, jakiej dopuściłem się ledwo przed momentem. Nie jest, lecz chociaż względem Tatiany znajduję się niżej, znacznie niżej, to nie będę nadstawiać jej policzków.
Chyba, że mi każe.
-Wiem o tym, proszę pani. Robię, co w mojej mocy - dosłownie, łykam przecież wasze cudowne tableteczki, jestem gotowy pięć, siedem razy w ciągu nocy, zaharowuję się, bo... nie mam innego wyjścia, a moją alternatywą jest ulica. A tu, wbrew wszystkiemu, jest dla mnie miejsce.
-Ja... - zatyka mnie, kiedy każe mi mówić, odchrząkam, kurwa nie mogę, normalnie się wstydzę, a zaraz potem wybrzmiewa krótki rozkaz, na dźwięk którego unoszę głowę, by milcząc spojrzeć na Tatianę. Posągową, pewną siebie, nieco straszną, wymagającą ode mnie... Czego właściwie? Próbuję dociec, czy to test posłuszeństwa, czy jednie naga prowokacja, ale że nie widzę, kiwam lekko głową i oblizuję wargi. Nieśpiesznie wstaję z krzesła i zbliżam się do kobiety, czując, jak serce rozbija mi się w piersi. Jakbym miał nieposłusznego psa na łańcuchu, z każdym kolejnym krokiem wierzę, że jeszcze mnie odwoła. I z każdym się mylę, bo dotykam dłonią jej policzek, włosy owijam sobie wokół pięści i szarpię tak, by odsłoniła szyję, kolano niedelikatnie wpychając między jej nogi. Inaczej jej nie dotykam, jeszcze nie, mięśnie mojego ramienia, drgają, a ja nachylam się nad nią z boku, przesuwając samymi ustami po skórze przy jej ucho i tak w dół, przez szyję, wgłębienie przy odsłoniętym obojczyku, aż do jej ramienia. Nie całuję jej, po prostu badam powierzchnię ciała, starając się nie myśleć, że to moja przełożona, że jeżeli się nie spiszę, to mnie wywali, że jeżeli zrobię o krok za dużo, to też mnie usunie. Gwałtowanie puszczam jej włosy, odrywam się od jej dekoltu i powolutku przed nią klękam, grając na tych załamaniach czasu. Policzkiem przesuwam po jej lewej łydce i zaczynam zdejmować jej buty, odpinając ostrożnie cienki pasek owinięty wokół kostki. Z dołu patrzę w górę, proszę o werdykt. Dość? Jeszcze?
Rosnę.
Dosłownie i metaforycznie, nie sądzę, bym mógł trafić do miejsca, w którym większy nacisk będzie kładziony na rozwój osobisty, bo w Wenus pilnują tego na równi z higieną. Lub jej brakiem, takie paniusie też się zdarzają, co życzą sobie, bym je brał brudny i spocony. Najgorsze są właśnie te prośby, o niemycie zębów, niebranie prysznica i niezmienianie bielizny, z nimi czuję się bardziej niekomfortowo, niż wołając do kobiety w wieku mojej mamy do nogi. Rozumiem, skąd pochodzą te niewygodne dla mnie wymysły: to znaczy, z dopieszczonej na osobiste potrzeby fantazje o niezbyt romantycznym gwałcie, innym niż ten małżeński. Tak wyobrażają sobie drapieżcę: że będzie nieogolony i śmierdzący, jego podkoszulek zajeżdża potem, oddech cuchnie alkoholem, a ręce są szorstkie i nieprzyjemne. Przy czym: jego priorytetem pozostaną one.To cała charakteryzacja, do jakiej się dostosowuję, jako wykonawca świadczonej usługi. Pani każe, ja muszę i poza tym, że aż mnie swędzi, żeby umyć włosy, wytrzymuję. Mamy tu wyśmienitego stomatologa, pierwszy raz w życiu znajduję się pod profesjonalną opieką i szczerze, mimo tych okresowych przerw w dbaniu o zęby, mój uśmiech nigdy nie wyglądał lepiej. Z kilkudniowej bielizny też zresztą zarabiam. Ludzie są obrzydliwi.
Ale do brzegu, prócz hartowania ciała, ćwiczę również umysł i duszę. Nie jestem może zbyt bystry, ale muszę udawać, łykam więc wszelkie podstawy, więcej wynosząc z toczących się rozmów, aniżeli z podręczników do historii sztuki i kompendiach literatury, w jakie mnie zaopatrzono. Za swoje drugie podstawowe zadanie - poza fizyczną służbą - uznaję słuchanie, toteż staram się z niego wydoić, ile tylko wlezie. Prócz znaków zodiaku najbliższych krewnych oraz listy alergenów, na jakie uczulone są koty pewnej lady, chcę prawdziwej wiedzy. Często trudno dostępnej, dla mnie, kompletnie niezrozumiałej. Wiele pań opowiada naprawdę pięknie, a ja nie muszę tego pojmować, by prawie się w nich wtedy zakochiwać i adorować je, tym przychylniej i nalegać na więcej. Każde z nas o coś prosi, ja jękliwie, one błagalnie, czy czujecie już tę różnicę? Może powinniście sami tu popracować, by móc wydestylować ten kontrast, to nie jest takie trudne. Potrzeba jedynie balansu między żądzą a pragnieniem, między kaprysem a zachcianką, między muśnięciem a dotykiem. Wyrobienie instynktu nie trwa długo, to jest aż naturalne, Matka Natura sprytnie zakodowała to w naszym materiale genetycznym, stworzonym do... świadczenia swych usług? Krąg życia zwieńczony jest przyjemnością, w innym przypadku, nie byłoby nas po pierwszym pokoleniu. Tutaj akurat sporo się tego marnuje, bo ludzie nie byliby ludźmi, gdyby nie odkryli rozkoszy bez konsekwencji.
Które łypią na mnie podkreślonym okiem Tatiany, tak, że moje procesy życiowe na moment ustają i dopiero, kiedy zaczynam się krztusić, przypominam sobie o tym, że trzeba oddychać. Gabinecik ma przytulny, ona zdaje się gościnna i otwarta, lecz tutaj wszystko wyznacza dwuznaczność oraz niedopowiedzenia. Pocieram dłonią twarz, by pozbyć się z niej ostatnich oznak senności, omijam tę zwykłą toaletę, by zjawić się przed nią jak najszybciej. Najgrzeczniej. To nasz standardy, wślizguję się w nie tak samo, jak w te wszystkie kobiety, kiedyś - trudne, dziś - rutynowe.
-Proszę pani? - dopytuję uprzejmie, kiedy przytakuje mi bez przekonania, lecz poza tym zrywem niecierpliwości, stoję po swoją kolej. Po reprymendę? Niewielka zmarszczka pojawia się między mymi brwiami, kiedy dostosowuję nazwisko do twarzy, a twarz do sytuacji, by później, na moim obliczu wykwitł wyraz szczerego zafrasowania oraz pewnego zagubienia. Ta kobieta, szara, prawie przezroczysta, przychodzi regularnie, chociaż nie często. Odrobinę mnie przeraża, jest cicha, nieważne, jakbym się starał, a w łóżku zasypia w pozycji, jakby już kładła się do trumny. Zauważalnie przełykam ślinę - gdybym jej coś zrobił - albo gdybym czegoś nie zrobił? - nawet bym o tym nie wiedział.
-Pani Lawton nigdy nie wygląda na zadowoloną - odpowiadam krótko, po chwili zastanowienia - proszę pani - dodaję asekuracyjnie tę końcówkę, jakby była zdolna wyszorować bezczelność, jakiej dopuściłem się ledwo przed momentem. Nie jest, lecz chociaż względem Tatiany znajduję się niżej, znacznie niżej, to nie będę nadstawiać jej policzków.
Chyba, że mi każe.
-Wiem o tym, proszę pani. Robię, co w mojej mocy - dosłownie, łykam przecież wasze cudowne tableteczki, jestem gotowy pięć, siedem razy w ciągu nocy, zaharowuję się, bo... nie mam innego wyjścia, a moją alternatywą jest ulica. A tu, wbrew wszystkiemu, jest dla mnie miejsce.
-Ja... - zatyka mnie, kiedy każe mi mówić, odchrząkam, kurwa nie mogę, normalnie się wstydzę, a zaraz potem wybrzmiewa krótki rozkaz, na dźwięk którego unoszę głowę, by milcząc spojrzeć na Tatianę. Posągową, pewną siebie, nieco straszną, wymagającą ode mnie... Czego właściwie? Próbuję dociec, czy to test posłuszeństwa, czy jednie naga prowokacja, ale że nie widzę, kiwam lekko głową i oblizuję wargi. Nieśpiesznie wstaję z krzesła i zbliżam się do kobiety, czując, jak serce rozbija mi się w piersi. Jakbym miał nieposłusznego psa na łańcuchu, z każdym kolejnym krokiem wierzę, że jeszcze mnie odwoła. I z każdym się mylę, bo dotykam dłonią jej policzek, włosy owijam sobie wokół pięści i szarpię tak, by odsłoniła szyję, kolano niedelikatnie wpychając między jej nogi. Inaczej jej nie dotykam, jeszcze nie, mięśnie mojego ramienia, drgają, a ja nachylam się nad nią z boku, przesuwając samymi ustami po skórze przy jej ucho i tak w dół, przez szyję, wgłębienie przy odsłoniętym obojczyku, aż do jej ramienia. Nie całuję jej, po prostu badam powierzchnię ciała, starając się nie myśleć, że to moja przełożona, że jeżeli się nie spiszę, to mnie wywali, że jeżeli zrobię o krok za dużo, to też mnie usunie. Gwałtowanie puszczam jej włosy, odrywam się od jej dekoltu i powolutku przed nią klękam, grając na tych załamaniach czasu. Policzkiem przesuwam po jej lewej łydce i zaczynam zdejmować jej buty, odpinając ostrożnie cienki pasek owinięty wokół kostki. Z dołu patrzę w górę, proszę o werdykt. Dość? Jeszcze?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Mogłaby nawet nazwać się artystką.
Właścicielką i zarządcą wielkiego teatru, wizjonerką, reżyserką, taką, która patrzy dalej, głębiej – widzi więcej i chce więcej. I sięga po więcej. Sen staje się jawą, fantazja rzeczywistością, marzenie się ziszcza; jest namacalne, namacalne jak nic innego.
Można patrzeć, można dotknąć, – ich lub samego siebie – być dotykanym, być adorowanym, być kochanym, w ten dziki i w ten delikatny sposób; do wyboru do koloru. Troska jest miłością, przemoc jest miłością, pocałunek jest miłością i uderzenie jest miłością.
Ludzie są tylko zlepkiem potrzeb, wcale nie takich znowu skomplikowanych; cały haczyk leżał w tym, by odgadnąć, by znaleźć, by odkopać i wyciągnąć na wierzch – nie raz brutalnie, wstydliwie, tak, żeby uruchomić coś ponad instynkt samego ciała – a potem wszystko stawało się łatwiejsze. Jaśniejsze.
Zbiór potrzeb, tylko tyle i aż tyle, by dostać to, czego się chciało. Zaspokojony człowiek da ci wszystko. Ona chciała pieniędzy.
I odrobiny spokoju.
Może nawet uśpionego sumienia, choć to wcale nie było tak trudno wyłączyć. Nie tutaj, nie w takim świecie.
Można je stworzyć na nowo; obudować w ładne słowa, inne wizje, zastąpić to co jedni nazywają grzechem, w łaskę. Wyrzucić wszystko z szuflad i poskładać na nowo – albo w ogóle zrezygnować z tego nudnego porządkowania, i zostawić wszystko na podłodze. Rozpieprzone.
Człowieka też można stworzyć na nowo.
Z tego, co zostało, lub z całkowitego niczego – ludzie lubią porzucać, nawet samych siebie, bo dużo łatwiej jest sięgnąć po coś nowego, niż grzebać w starym. Dać sobie kolejną szansę, kolejną rolę, kolejną maskę; wszyscy przybierali jakieś, każdy wybierał swoje małe, nowe ja, swój azyl i miejsce chwilowej ulgi. Klienci szukali tego w nich, ucieleśnionej fantazji. Oni szukali tego we własnej głowie, odłączonej od ciała.
I zapewnić sobie też odrobinę zabawy, takiej czyimś kosztem, bo nic tak nie dodaje skrzydeł jak chwilowa władza nad kimś; też była jej winna, swoista mea culpa zamknięta w pozornie zafrasowanej mimice, którą umiała ubrać z taką łatwością, zamknąć złośliwy uśmiech gdzieś z boku, pobawić się. Jego kosztem, jego nerwami, jego niespokojnym oddechem i drżeniem ciała. Może też wystawić na próbę; pojedynek o swoje ja, o istnienie w tym raju na ziemi, którego drzwi otworzyła mu właśnie ona.
– Nie przerywaj mi – idealnie ostre; oczywiście, że pani Lawton nigdy nie wygląda na zadowoloną; zblazowana, smutna, odrobinę irytująca w swoim wiecznym dekadenckim humorze – ale płaciła swoje, płaciła dużo, a to wystarczyło, tylko to było ważne – Nie jestem ślepa – na wykrzywione kąciki ust i uciekający wzrok tej smutnej kobieciny.
Z takimi było nawet łatwiej. Szybciej, przyjemniej, sprawniej; robiły swoje i uciekały w popłochu, nie wchodziły jak mężczyźni, którzy w wielkiej euforii potrafili uścisnąć jej dłoń, swoją spoconą, chwilę temu wżerającą się w rozgrzaną skórę, potem w geście pełnym podzięki za cudowną godzinę rżnięcia jej nowo nabytej dziewuszki w różowym pokoiku. Ale klient nasz pan; uśmiechała się wtedy perliście, jak w reklamie czy najlepszym romansidle wszechczasów.
Teraz się nie uśmiechała.
Teraz jasne spojrzenie przywodzące na myśl ostrą górę lodową rzucało wyzwanie; skanowało, doszukiwało się, grzebało w tym, co niemal wylewało się na wierzch w jego nerwowości, dusznej chwili w przytulnym pomieszczeniu, gęstym powietrzu i przekonania, że to od tego może zależeć jego być albo nie być.
Od tego; jej kaprysu, zabawy, cierpkiej pokusy.
Odchyliła się nieco w tył, prostując pierw plecy, później zadzierając podbródek, obserwując jak wstaje, jak podejmuje decyzję, jak dłoń unosi się w górę a kolano bezkompromisowo odnajduje ścieżkę między nogi. Wielobarwne koraliki znowu zadzwoniły, cień uśmiechu przemknął przez wargi; pozwoliła sobie nawet na zmrużone powieki – a to było zwiastunem niemal sukcesu, gdyby tylko wiedział – kiedy szarpnięcie odchyliło głowę, a ciepły oddech rozlał się po połaciach odkrytej skóry.
– Postaraj się – drobna rada, być może złota, choć słyszał ją setki, o ile nie tysiące razy; kiedy klękał, uśmiechnęła się wyraźniej, wciąż jednak unosząc brew ku górze w prowokacyjnym, pytającym wyrazie. On też na nią spojrzał, prosząco, być może prosząc o litość.
Towar deficytowy. Nie miała jej dla niego.
Mogła jedynie unieść jeden kącik ust wyżej, przekrzywić głowę w jedną ze stron, przyglądać mu się ze zwyczajną satysfakcją; łaską, nawet, a może przede wszystkim z samego faktu, że pozwoliła mu przed sobą klęczeć.
Subtelne zapięcie skapitulowało, but z cichym łoskotem uderzył o posadzkę; uniosła stopę wyżej, wraz z jej pomocą zadzierając jego podbródek ku górze.
– Patrz na mnie więcej – kolejna z rad, poleceń, świętych zasad. Kobiety uwielbiały wzrok, nawet te wstydliwe, skrzywdzone, niepewne; ponoć do orgazmu można było doprowadzić samym spojrzeniem, ale do tego potrzebne były lata wprawy i odpowiednie słowa wpuszczone w eter.
Stopa zsunęła się w dół, na moment zawiesiła ją w okolicach jego klatki piersiowej, jak gdyby faktycznie rozważała, czy nie popchnąć go w tył. Nie odrywała spojrzenia nawet na moment; krzyżowało się z tym należącym do niego uważnie, kontrolująco, hardo, nawet w momencie, w którym przysunęła nogi bliżej siebie, tylko na drobny moment – kolana spotkały się ze sobą tylko po to, by pół uderzenia serca pożegnać się bez sentymentów; rozchyliła nogi szeroko, w przestrzeń między nimi wpłynęły długie fale jedwabnego szlafroka. Być może to i tylko to dzieliło ją od nagości.
– Co teraz, Francisie?
Chciała go widzieć, słyszeć jego serce, widzieć uciekający desperacko z ust oddech; w tym wszystkim wciąż była przecież tą, która zamierzała rozliczyć go z rzekomego niezadowolenia pani Lawton.
Właścicielką i zarządcą wielkiego teatru, wizjonerką, reżyserką, taką, która patrzy dalej, głębiej – widzi więcej i chce więcej. I sięga po więcej. Sen staje się jawą, fantazja rzeczywistością, marzenie się ziszcza; jest namacalne, namacalne jak nic innego.
Można patrzeć, można dotknąć, – ich lub samego siebie – być dotykanym, być adorowanym, być kochanym, w ten dziki i w ten delikatny sposób; do wyboru do koloru. Troska jest miłością, przemoc jest miłością, pocałunek jest miłością i uderzenie jest miłością.
Ludzie są tylko zlepkiem potrzeb, wcale nie takich znowu skomplikowanych; cały haczyk leżał w tym, by odgadnąć, by znaleźć, by odkopać i wyciągnąć na wierzch – nie raz brutalnie, wstydliwie, tak, żeby uruchomić coś ponad instynkt samego ciała – a potem wszystko stawało się łatwiejsze. Jaśniejsze.
Zbiór potrzeb, tylko tyle i aż tyle, by dostać to, czego się chciało. Zaspokojony człowiek da ci wszystko. Ona chciała pieniędzy.
I odrobiny spokoju.
Może nawet uśpionego sumienia, choć to wcale nie było tak trudno wyłączyć. Nie tutaj, nie w takim świecie.
Można je stworzyć na nowo; obudować w ładne słowa, inne wizje, zastąpić to co jedni nazywają grzechem, w łaskę. Wyrzucić wszystko z szuflad i poskładać na nowo – albo w ogóle zrezygnować z tego nudnego porządkowania, i zostawić wszystko na podłodze. Rozpieprzone.
Człowieka też można stworzyć na nowo.
Z tego, co zostało, lub z całkowitego niczego – ludzie lubią porzucać, nawet samych siebie, bo dużo łatwiej jest sięgnąć po coś nowego, niż grzebać w starym. Dać sobie kolejną szansę, kolejną rolę, kolejną maskę; wszyscy przybierali jakieś, każdy wybierał swoje małe, nowe ja, swój azyl i miejsce chwilowej ulgi. Klienci szukali tego w nich, ucieleśnionej fantazji. Oni szukali tego we własnej głowie, odłączonej od ciała.
I zapewnić sobie też odrobinę zabawy, takiej czyimś kosztem, bo nic tak nie dodaje skrzydeł jak chwilowa władza nad kimś; też była jej winna, swoista mea culpa zamknięta w pozornie zafrasowanej mimice, którą umiała ubrać z taką łatwością, zamknąć złośliwy uśmiech gdzieś z boku, pobawić się. Jego kosztem, jego nerwami, jego niespokojnym oddechem i drżeniem ciała. Może też wystawić na próbę; pojedynek o swoje ja, o istnienie w tym raju na ziemi, którego drzwi otworzyła mu właśnie ona.
– Nie przerywaj mi – idealnie ostre; oczywiście, że pani Lawton nigdy nie wygląda na zadowoloną; zblazowana, smutna, odrobinę irytująca w swoim wiecznym dekadenckim humorze – ale płaciła swoje, płaciła dużo, a to wystarczyło, tylko to było ważne – Nie jestem ślepa – na wykrzywione kąciki ust i uciekający wzrok tej smutnej kobieciny.
Z takimi było nawet łatwiej. Szybciej, przyjemniej, sprawniej; robiły swoje i uciekały w popłochu, nie wchodziły jak mężczyźni, którzy w wielkiej euforii potrafili uścisnąć jej dłoń, swoją spoconą, chwilę temu wżerającą się w rozgrzaną skórę, potem w geście pełnym podzięki za cudowną godzinę rżnięcia jej nowo nabytej dziewuszki w różowym pokoiku. Ale klient nasz pan; uśmiechała się wtedy perliście, jak w reklamie czy najlepszym romansidle wszechczasów.
Teraz się nie uśmiechała.
Teraz jasne spojrzenie przywodzące na myśl ostrą górę lodową rzucało wyzwanie; skanowało, doszukiwało się, grzebało w tym, co niemal wylewało się na wierzch w jego nerwowości, dusznej chwili w przytulnym pomieszczeniu, gęstym powietrzu i przekonania, że to od tego może zależeć jego być albo nie być.
Od tego; jej kaprysu, zabawy, cierpkiej pokusy.
Odchyliła się nieco w tył, prostując pierw plecy, później zadzierając podbródek, obserwując jak wstaje, jak podejmuje decyzję, jak dłoń unosi się w górę a kolano bezkompromisowo odnajduje ścieżkę między nogi. Wielobarwne koraliki znowu zadzwoniły, cień uśmiechu przemknął przez wargi; pozwoliła sobie nawet na zmrużone powieki – a to było zwiastunem niemal sukcesu, gdyby tylko wiedział – kiedy szarpnięcie odchyliło głowę, a ciepły oddech rozlał się po połaciach odkrytej skóry.
– Postaraj się – drobna rada, być może złota, choć słyszał ją setki, o ile nie tysiące razy; kiedy klękał, uśmiechnęła się wyraźniej, wciąż jednak unosząc brew ku górze w prowokacyjnym, pytającym wyrazie. On też na nią spojrzał, prosząco, być może prosząc o litość.
Towar deficytowy. Nie miała jej dla niego.
Mogła jedynie unieść jeden kącik ust wyżej, przekrzywić głowę w jedną ze stron, przyglądać mu się ze zwyczajną satysfakcją; łaską, nawet, a może przede wszystkim z samego faktu, że pozwoliła mu przed sobą klęczeć.
Subtelne zapięcie skapitulowało, but z cichym łoskotem uderzył o posadzkę; uniosła stopę wyżej, wraz z jej pomocą zadzierając jego podbródek ku górze.
– Patrz na mnie więcej – kolejna z rad, poleceń, świętych zasad. Kobiety uwielbiały wzrok, nawet te wstydliwe, skrzywdzone, niepewne; ponoć do orgazmu można było doprowadzić samym spojrzeniem, ale do tego potrzebne były lata wprawy i odpowiednie słowa wpuszczone w eter.
Stopa zsunęła się w dół, na moment zawiesiła ją w okolicach jego klatki piersiowej, jak gdyby faktycznie rozważała, czy nie popchnąć go w tył. Nie odrywała spojrzenia nawet na moment; krzyżowało się z tym należącym do niego uważnie, kontrolująco, hardo, nawet w momencie, w którym przysunęła nogi bliżej siebie, tylko na drobny moment – kolana spotkały się ze sobą tylko po to, by pół uderzenia serca pożegnać się bez sentymentów; rozchyliła nogi szeroko, w przestrzeń między nimi wpłynęły długie fale jedwabnego szlafroka. Być może to i tylko to dzieliło ją od nagości.
– Co teraz, Francisie?
Chciała go widzieć, słyszeć jego serce, widzieć uciekający desperacko z ust oddech; w tym wszystkim wciąż była przecież tą, która zamierzała rozliczyć go z rzekomego niezadowolenia pani Lawton.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zamknij oczy.
Co sobie wyobrażasz?
Dam ci to, to wszystko i znacznie więcej, bo po to tu jestem, żeby zgadywać pragnienia, spełniać życzenia i zaspokajać niegasnące pragnienie. Wszyscy tutaj są Chrystusami, Wenus pustynią, a ja, miłym dla oka naczyniem, z którego możesz się napić, jeżeli tylko tego chcesz. Lubią to, niektóre, tak naprawdę. Wciągać z moich ust ciężki dym, pić wprost z nich, dzielić się czekoladą, rozpuszczającą się z wolna na naszych językach, kiedy je całuję. Te ostatnie pragną bliskości oraz ciepła, atmosfery podgrzewanej do wrzenia, nigdy nie biorą, ale patrzą, jak przygotowuję działkę wideł, lgnąc do płomienia, jak ja lgnę do ich ciał. Starych, młodych, jędrnych, jak dojrzałe mango, zasuszonych, jak rodzynki, których nie cierpię, twardych, niczym mężczyźni na posłudze i miękkich, jak podróżne materace, z których uchodzi powietrze, a sklejenie ich srebrną taśmą nie pomaga. Oblepiam je, kleję się do nich, wspinam się na nie, miętoszę, używam, wyciskam, bezczeszczę i wielbię. Prawie od niechcenia, zaczynam wierzyć, że jestem dżinem spełniającym życzenia, a one tak licznie i chóralnie proszą, że rzadko słyszę ten rowerowy dzwonek, który wybrałem sobie na alarm. Żeby nie wpaść, ale nie tak, jak moje przyjaciółki, służące mężczyznom, lecz gorzej. Psychicznie i fizycznie w pętlę uzależnienia, która ściska mocniej, niż porządnie zawiązana wyblinka. Pierw grozi ci odcięty dopływ krwi do rąk i stóp, jeśli zrobi się to za mocno, a dalej, rehabilitacja, by nadgarstki wróciły do pełnej sprawności. A co, jeżeli wylecisz z obiegu?
Jest jeszcze drugi, prawie jak tajne komplety i edukacja w piwnicach, lecz wolę swe ciało prezentować tutaj, w zbytku i czystości, wśród sztucznych figur złotego buddy i na perskich dywanach, tkanych zapewne przez trzynastolatków w zapyziałym zakładzie na terenie Birmingham, niż na dworcach i ulicach. Wzdrygam się, tam, nie oddawałbym się kobietom, tam za obciągnięcie dostawałbym kieszonkowe, brzęczące w dziurawych kieszeniach i wypadające z nich na wiecznie wilgotny bruk. Tego nie chcę, umiem wypierać nieprzyjemne doznania i i błąkać się biernie poprzez gąszcz bodźców, ale wówczas tylko, kiedy te są przyjemne. Mam ciepło, gładko, witają mnie z otwartymi ramionami, więc adaptuję się prędziusio, niczym kot przygarnięty z ulicy. Łaszę się i przymilam, czasami prychnę i pokażę pazury, ale wciąż pod czaszką siedzi mi kurewskie PTSD, które sprawia, że siedzę przed nią ze zwieszoną głową, odsłoniętym karkiem i prawie się trzęsę.
Bynajmniej nie z podniecenia, choć i tego czasami ode mnie wymaga. Otwieram usta, lecz zaraz gryzę się w język, boleśnie - tu ból bardzo dobrze sprowadza na ziemię i trzyma w dole, jak łańcuchy spinające nogi. Tak powstrzymuję się od orgazmów, żeby wytrzymać dłużej, żeby im było lepiej, żebym mógł je robić bez przerwy, aż same będą miały dość. Bólem, czasem wspomnieniami. Gdybym myślał o niej, też bym go odwlekał.
-Przepraszam, proszę pani - nastawiła mnie i teraz chodzę, jak w zegarku, nauczony magicznych słów. Proszę, przepraszam, dziękuję, lubią je tutaj i lubią, kiedy mówię je sam. Lubią, że wiem, że mam je powiedzieć już po wszystkim, kiedy one są ubrane, a ja jeszcze nie. Lubią, kiedy na nie wtedy patrzę i lubią, kiedy i o to pytam, o pozwolenie - żeby spojrzeć - to już się nie powtórzy - zapewniam Tatianę, gorliwie, wieloznacznie. Już więcej nie wejdę jej w słowo, już więcej nie sprawię zawodu. Stanę na wysokości zadania, to przecież takie męskie i pożądane, nawet jeżeli nieoczywiście kłóci się z konceptem jej dominacji.
Ja, ja też się z nim kłócę, kolano wpychając między jej uda i rozszerzając je, kiedy wiercę nim, aby zrobić miejsce dla swego rosnącego stresu. Pieszczę jej szyję i dotykam ramion, dokładnie badam profil tylko dlatego, by ukryć własny, spięty i poznaczony niepewnością, czy aby to nie będzie mój ostatni raz w Wenus. Z nią. Przełykam ślinę, koraliki u jej szlafroka bębnią o moją nogę, suwają się po niej, a kiedy osuwam się na kolana, zgodnie z wolą Tatiany, powoli unoszę głowę, by mogła mnie widzieć. Już - skupionego, już rzeczowego, pracuję, oddycham głęboko, odpinając buta, który głucho upada na ziemię. Jej uwolniona stopa zadziera mą brodę, oblizuję usta i kiwam głową. Drugi zdejmuję nie spuszczając z niej wzroku i dopiero, kiedy upada, ja sam się pochylam i całuję jej lewą kostkę. Ustami sunę dalej, a kiedy zamierzam oderwać od niej usta, robię to niezwykle powoli, spoglądając w górę, jakbym się jej kłaniał. Łudzę się, że to będzie na tyle, że machnie ręką i mnie odprawi, że pozwoli odejść, lecz chce więcej, oczekuje więcej, a ja - ja ją zadowolę.
Milczę więc, zajęty nią, nie wstaję z kolan, tylko pełznę bliżej niej, podwijając materiał jej szlafroka i dłoń wsuwając pod spód, na jej kolano i dalej, czując się przy tym dokładnie, jak za pierwszym razem. Źle ze sobą i z nią, ale kiedy kontrolnie szukam jej oczu, dbam, by widziała w nich tylko żądzę i posłuszeństwo. Materiał mi ulega, odsłania kolejne elementy ciała, mięsiste udo, do którego krótko się przytulam, drażniąc skórę drapiącym zarostem, łono, zakryte jednak bielizną. Muskam ją tam ustami, to niżej, to wyżej, szarpię i podgryzam, wciskam język w niewidoczne zagłębiania, a jedną dłoń opieram na jej nodze, podciągam ją wyżej i oplatam ją dookoła swej szyi.
- Teraz - mówię nisko - teraz poprosisz, żebym cię wylizał - nagle zaprzestaję powolnych pieszczot, a chociaż nie odsuwam się ani o cal, moje usta nigdy nie były od niej tak odległe - postaraj się.
Co sobie wyobrażasz?
Dam ci to, to wszystko i znacznie więcej, bo po to tu jestem, żeby zgadywać pragnienia, spełniać życzenia i zaspokajać niegasnące pragnienie. Wszyscy tutaj są Chrystusami, Wenus pustynią, a ja, miłym dla oka naczyniem, z którego możesz się napić, jeżeli tylko tego chcesz. Lubią to, niektóre, tak naprawdę. Wciągać z moich ust ciężki dym, pić wprost z nich, dzielić się czekoladą, rozpuszczającą się z wolna na naszych językach, kiedy je całuję. Te ostatnie pragną bliskości oraz ciepła, atmosfery podgrzewanej do wrzenia, nigdy nie biorą, ale patrzą, jak przygotowuję działkę wideł, lgnąc do płomienia, jak ja lgnę do ich ciał. Starych, młodych, jędrnych, jak dojrzałe mango, zasuszonych, jak rodzynki, których nie cierpię, twardych, niczym mężczyźni na posłudze i miękkich, jak podróżne materace, z których uchodzi powietrze, a sklejenie ich srebrną taśmą nie pomaga. Oblepiam je, kleję się do nich, wspinam się na nie, miętoszę, używam, wyciskam, bezczeszczę i wielbię. Prawie od niechcenia, zaczynam wierzyć, że jestem dżinem spełniającym życzenia, a one tak licznie i chóralnie proszą, że rzadko słyszę ten rowerowy dzwonek, który wybrałem sobie na alarm. Żeby nie wpaść, ale nie tak, jak moje przyjaciółki, służące mężczyznom, lecz gorzej. Psychicznie i fizycznie w pętlę uzależnienia, która ściska mocniej, niż porządnie zawiązana wyblinka. Pierw grozi ci odcięty dopływ krwi do rąk i stóp, jeśli zrobi się to za mocno, a dalej, rehabilitacja, by nadgarstki wróciły do pełnej sprawności. A co, jeżeli wylecisz z obiegu?
Jest jeszcze drugi, prawie jak tajne komplety i edukacja w piwnicach, lecz wolę swe ciało prezentować tutaj, w zbytku i czystości, wśród sztucznych figur złotego buddy i na perskich dywanach, tkanych zapewne przez trzynastolatków w zapyziałym zakładzie na terenie Birmingham, niż na dworcach i ulicach. Wzdrygam się, tam, nie oddawałbym się kobietom, tam za obciągnięcie dostawałbym kieszonkowe, brzęczące w dziurawych kieszeniach i wypadające z nich na wiecznie wilgotny bruk. Tego nie chcę, umiem wypierać nieprzyjemne doznania i i błąkać się biernie poprzez gąszcz bodźców, ale wówczas tylko, kiedy te są przyjemne. Mam ciepło, gładko, witają mnie z otwartymi ramionami, więc adaptuję się prędziusio, niczym kot przygarnięty z ulicy. Łaszę się i przymilam, czasami prychnę i pokażę pazury, ale wciąż pod czaszką siedzi mi kurewskie PTSD, które sprawia, że siedzę przed nią ze zwieszoną głową, odsłoniętym karkiem i prawie się trzęsę.
Bynajmniej nie z podniecenia, choć i tego czasami ode mnie wymaga. Otwieram usta, lecz zaraz gryzę się w język, boleśnie - tu ból bardzo dobrze sprowadza na ziemię i trzyma w dole, jak łańcuchy spinające nogi. Tak powstrzymuję się od orgazmów, żeby wytrzymać dłużej, żeby im było lepiej, żebym mógł je robić bez przerwy, aż same będą miały dość. Bólem, czasem wspomnieniami. Gdybym myślał o niej, też bym go odwlekał.
-Przepraszam, proszę pani - nastawiła mnie i teraz chodzę, jak w zegarku, nauczony magicznych słów. Proszę, przepraszam, dziękuję, lubią je tutaj i lubią, kiedy mówię je sam. Lubią, że wiem, że mam je powiedzieć już po wszystkim, kiedy one są ubrane, a ja jeszcze nie. Lubią, kiedy na nie wtedy patrzę i lubią, kiedy i o to pytam, o pozwolenie - żeby spojrzeć - to już się nie powtórzy - zapewniam Tatianę, gorliwie, wieloznacznie. Już więcej nie wejdę jej w słowo, już więcej nie sprawię zawodu. Stanę na wysokości zadania, to przecież takie męskie i pożądane, nawet jeżeli nieoczywiście kłóci się z konceptem jej dominacji.
Ja, ja też się z nim kłócę, kolano wpychając między jej uda i rozszerzając je, kiedy wiercę nim, aby zrobić miejsce dla swego rosnącego stresu. Pieszczę jej szyję i dotykam ramion, dokładnie badam profil tylko dlatego, by ukryć własny, spięty i poznaczony niepewnością, czy aby to nie będzie mój ostatni raz w Wenus. Z nią. Przełykam ślinę, koraliki u jej szlafroka bębnią o moją nogę, suwają się po niej, a kiedy osuwam się na kolana, zgodnie z wolą Tatiany, powoli unoszę głowę, by mogła mnie widzieć. Już - skupionego, już rzeczowego, pracuję, oddycham głęboko, odpinając buta, który głucho upada na ziemię. Jej uwolniona stopa zadziera mą brodę, oblizuję usta i kiwam głową. Drugi zdejmuję nie spuszczając z niej wzroku i dopiero, kiedy upada, ja sam się pochylam i całuję jej lewą kostkę. Ustami sunę dalej, a kiedy zamierzam oderwać od niej usta, robię to niezwykle powoli, spoglądając w górę, jakbym się jej kłaniał. Łudzę się, że to będzie na tyle, że machnie ręką i mnie odprawi, że pozwoli odejść, lecz chce więcej, oczekuje więcej, a ja - ja ją zadowolę.
Milczę więc, zajęty nią, nie wstaję z kolan, tylko pełznę bliżej niej, podwijając materiał jej szlafroka i dłoń wsuwając pod spód, na jej kolano i dalej, czując się przy tym dokładnie, jak za pierwszym razem. Źle ze sobą i z nią, ale kiedy kontrolnie szukam jej oczu, dbam, by widziała w nich tylko żądzę i posłuszeństwo. Materiał mi ulega, odsłania kolejne elementy ciała, mięsiste udo, do którego krótko się przytulam, drażniąc skórę drapiącym zarostem, łono, zakryte jednak bielizną. Muskam ją tam ustami, to niżej, to wyżej, szarpię i podgryzam, wciskam język w niewidoczne zagłębiania, a jedną dłoń opieram na jej nodze, podciągam ją wyżej i oplatam ją dookoła swej szyi.
- Teraz - mówię nisko - teraz poprosisz, żebym cię wylizał - nagle zaprzestaję powolnych pieszczot, a chociaż nie odsuwam się ani o cal, moje usta nigdy nie były od niej tak odległe - postaraj się.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Można w tym wszystkim znaleźć odrobinę wytchnienia.
Włączyć sobie myślenie, że to azyl, bezpieczne miejsce, schron – od własnych myśli, przeżyć, traum czy obaw – w którym niebywale szybko, prosto, ładnie i sprawnie wszystko układa się w całość. Przyjemniej jest zamknąć się tylko na ciało; tylko na dotyk, przeżycie, wyobrażenie i fantazje – to tak jak teatr, film, performance, tylko że już na wyższym poziomie. Lubiła sobie wmawiać, że tak jest, wtedy wszystko nabierało jakiegoś sensu. Nie chodziło tylko o pieniądze, choć prędzej czy później wszystko i tak sprowadzało się tylko i wyłącznie do nich – przez chwilę jakaś wzniosła idee krążyła w powietrzu, osiadała na meblach, ubraniach, robiła z tego wszystkiego coś więcej poza budynek z pstrokatymi pokojami, nieszczęśliwymi ludźmi i niezaspokojonymi potrzebami.
Biznes można było zrobić z wszystkiego, sprzedać wszystko, sprawić, że ktoś tęsknił za najgłupszą, najlichszą, najmniej potrzebną rzeczą – coś takiego jak cielesna i duchowa chuć była towarem, na który popyt nigdy nie słabł. Czasem się zmieniał, bo zmieniały się czasy – jeszcze kilka lat temu wcale nie miała tylu Azjatek, tylu chłopców o skórze w barwie mlecznej czekolady, tylu finezyjnych lokacji i tylu odrętwiających język alkoholów – trzeba było dostosowywać się do rynku, wymyślnego, fikuśnego, takiego, który prawa zmieniał niebywale prędko.
Ale nigdy nie te fundamentalne – każdy chciał bliskości, nawet tej paradoksalnie odległej o dalekie mile.
Nawet te popsute duszyczki, które na bliskość decydowały się tylko dla pieniądza – może też czasem dla zaspokojenia własnej degeneracji czy zwyczajnego poukładania sobie priorytetów na innych półeczkach – dachu nad głową, lepszej perspektywy; łatwo było stawiać się w roli wybawiciela, kogoś kto przygarnia, zawsze z troską, ale z tą wyraźną granicą, która czyni hierarchię. Nie musiała nawet zbytnio podkreślać swojej supremacji; poczucie, że mieli u niej dług, taki ogromny, długi, nieważne ile mężczyzn przez siebie przepuścili, ile razy klęknęli, ile razy połknęli, ile razy udawali orgazm i ile razy mówili dziękuję – pewnych rzeczy nie da się zapomnieć i wymazać. Wyjście z minusa niespłaconych przysług jest prawie niemożliwością.
Gorliwe zapewnienia i uciekające spojrzenie nagrodziła tylko krótkim pomrukiem akompaniującym skinięciu głową. Zapewnienia, dudniące serce, słodko-gorzki zapach strachu; urokliwa woń, która w dziwaczny sposób podnieca, zapewnia bezustannie o zajmowanym miejscu – lubiła kiedy się bali, odrobinę, kiedy stres przebiegał szybciutko po paciorkach kręgosłupa, nie paraliżując, a napędzając do działania. Adrenalina potrafiła zdziałać cuda, podsycana odpowiednią ilością niepokoju i nerwowości wyzwalała człowieka z niepotrzebnych oków własnych oporów.
Tutaj nie było miejsca na żadne zawahanie, wszystko musiało iść zgodnie ze scenariuszem.
Nie dopuścił się go – to dobrze, dobrze rokowało, dobrze rozpoczynało próbę, którą sama wymyśliła sobie pod wpływem impulsu; jak aktor, pewny siebie, zdeterminowany, teraz podjudzony nutką niepewności o swój byt, gorliwie przykładający się do prezencji własnych umiejętności przed tą, która ustalała ich cenę.
Słuchał, uważnie, odpowiednio – wzrok skrzyżował wzrok, nie spuszczała spojrzenia, nie wpuszczała na usta uśmiechu szczerszego niż zwyczajny grymas próby, cierpkie uniesienie kącików ust i pytająca brew zadzierająca do góry. Gdyby pani Lawton faktycznie była niezadowolona, być może we własnej głowie negowałaby teraz jej pobudki.
W tej alternatywie coś jednak poszło nie tak, i Francis miał się postarać, bardzo postarać, żeby udowodnić, że skwaszona mina tamtej paniusi nie jest wynikiem jego złego podejścia.
Drżące palce spotkały się z miękką, ciepłą skórą, o wiele delikatniejszą niż jej usposobienie i poszczególne słowa, jakie zdążyły wybrzmieć między nimi; gdyby miała go teraz wyrzucić, za drzwi – te od gabinetu bądź nawet frontowe budynku – byłaby święcie przekonana, że spotkało go ogromne szczęście. Łaska, ostatnia wieczerza, sięgnięcie po to, co nieosiągalne, zabronione, ponad możliwościami, choć przecież sama go do tego sprowokowała. Stracić wszystko, zniknąć, pożegnać się, ale w takim stylu - cud rozstania.
Był niemal uroczy, rozkoszny, rozczulający z tego punktu obserwacyjnego; pozwoliła sobie na drobne drgnięcia kącika ust, kiedy zarost otarł się o wewnętrzną część uda, faktura ust spotkała z odkrytą skórą, a ona przeniosła dłoń wpierw na jego kark, później policzek, ostatecznie wplatając ją we włosy; delikatnie, spokojnie, zupełnie jak gdyby go głaskała, próbowała uspokoić, ukoić wirujące obawy, które tak sprawnie próbował ukryć. Czułość spleciona z niegasnącą potrzebą udowodnienia czegoś, pozorna troska z bezlitosnym chłodem; nie pozwoliła sobie nawet na drobny pomruk, przedłużała niepewności, nie dając mu nawet okruchów satysfakcji bądź powodów, które rzeczywiście utwierdziłyby go w przekonaniu, że idzie w dobrą stronę. Że wypełnia rolę, że robi wszystko to, co zapewniłoby mu bezpieczną pozycję.
Radził sobie, ale nie zamierzała mu tego mówić, ni okazywać w niewerbalny sposób.
Uniesiona noga sprawiła, że koraliki znów zadzwoniły, zwiastując słowa, które wybrzmiały ledwie chwilę później, pierw spotykając się z odrobinę zmrużonymi powiekami, później machinalnym uśmiechem, kiedy walczyła z sobą, i wyrazem jakże dobrej woli, by pochwalić go, choć odrobinę.
Gra, spektakl, scenariusz – sama sprowokowała go do tego, by pokazał, przedstawił, zagrał tak, jak zagrał z panią Lawton; to nie było ważne, nawet jeśli mu kazała. Kto jak nie ona mógł naginać reguły?
Skapitulowała, tylko pozornie, wypuszczając spomiędzy rozchylonych ust gardłowy pomruk; palce przemknęły między kosmykami jego włosów, równie prędko zacisnęły się na ich pasmach – pociągnęła go w górę, niedelikatnie, szarpnęła, zmuszając do wstania, zajęcia miejsca między jej rozchylonymi udami, wciąż nie odrywając spojrzenia z jego oczu.
– Ja nie proszę, kotku – chrapliwy szept niemal na granicy słyszalności, kiedy ich twarze znalazły się na względnie podobnej wysokości. Przesunęła dłoń w dół, oplatając smukłymi palcami jego kark, dopiero później przenosząc je na szczękę, którą ścisnęła lekko.
Być może była arcypoważna; być może otarł się o skraj zuchwalstwa wobec niej, a być może przedstawiła mu tylko możliwe zakończenie, możliwą reakcję jednej z kobiet, które mógł do siebie przyjąć. Prawda czy fałsz, fikcja czy rzeczywistość, gra czy powaga - jeszcze nie zdecydowała.
– O nic i o nikogo – dodała, przysuwając się nieco bliżej, by w subtelnym, niemal delikatnym geście musnąć ustami te należące do niego; pozornie czułym, skazanym na brutalną niełaskę, kiedy skubnęła zębami dolną wargę, odrobinę boleśnie, ostrzegawczo, odsuwając się po przedłużonej chwili. Opuszek kciuka pogładził jego policzek, kłócąc się z pozostałymi palcami zaciskającymi się na kościach szczęki.
– Teraz – zaczęła, naśladując jego słowa; te, których miał się dopuścić, które sprowokowała, a później burząc stworzone zasady i własne polecenie, uznała za zuchwałe – Teraz udowodnisz mi, jak bardzo zależy ci na tym, żeby tutaj zostać – tutaj w aspekcie całej instytucji, tutaj w pracy, tutaj w ciepłym, suchym miejscu; tutaj w jej gabinecie, tutaj przy niej i szepczących ustach, które mogły go równie słodko nagrodzić, co skrajnie gorzko ukarać.
– Postaraj się.
Włączyć sobie myślenie, że to azyl, bezpieczne miejsce, schron – od własnych myśli, przeżyć, traum czy obaw – w którym niebywale szybko, prosto, ładnie i sprawnie wszystko układa się w całość. Przyjemniej jest zamknąć się tylko na ciało; tylko na dotyk, przeżycie, wyobrażenie i fantazje – to tak jak teatr, film, performance, tylko że już na wyższym poziomie. Lubiła sobie wmawiać, że tak jest, wtedy wszystko nabierało jakiegoś sensu. Nie chodziło tylko o pieniądze, choć prędzej czy później wszystko i tak sprowadzało się tylko i wyłącznie do nich – przez chwilę jakaś wzniosła idee krążyła w powietrzu, osiadała na meblach, ubraniach, robiła z tego wszystkiego coś więcej poza budynek z pstrokatymi pokojami, nieszczęśliwymi ludźmi i niezaspokojonymi potrzebami.
Biznes można było zrobić z wszystkiego, sprzedać wszystko, sprawić, że ktoś tęsknił za najgłupszą, najlichszą, najmniej potrzebną rzeczą – coś takiego jak cielesna i duchowa chuć była towarem, na który popyt nigdy nie słabł. Czasem się zmieniał, bo zmieniały się czasy – jeszcze kilka lat temu wcale nie miała tylu Azjatek, tylu chłopców o skórze w barwie mlecznej czekolady, tylu finezyjnych lokacji i tylu odrętwiających język alkoholów – trzeba było dostosowywać się do rynku, wymyślnego, fikuśnego, takiego, który prawa zmieniał niebywale prędko.
Ale nigdy nie te fundamentalne – każdy chciał bliskości, nawet tej paradoksalnie odległej o dalekie mile.
Nawet te popsute duszyczki, które na bliskość decydowały się tylko dla pieniądza – może też czasem dla zaspokojenia własnej degeneracji czy zwyczajnego poukładania sobie priorytetów na innych półeczkach – dachu nad głową, lepszej perspektywy; łatwo było stawiać się w roli wybawiciela, kogoś kto przygarnia, zawsze z troską, ale z tą wyraźną granicą, która czyni hierarchię. Nie musiała nawet zbytnio podkreślać swojej supremacji; poczucie, że mieli u niej dług, taki ogromny, długi, nieważne ile mężczyzn przez siebie przepuścili, ile razy klęknęli, ile razy połknęli, ile razy udawali orgazm i ile razy mówili dziękuję – pewnych rzeczy nie da się zapomnieć i wymazać. Wyjście z minusa niespłaconych przysług jest prawie niemożliwością.
Gorliwe zapewnienia i uciekające spojrzenie nagrodziła tylko krótkim pomrukiem akompaniującym skinięciu głową. Zapewnienia, dudniące serce, słodko-gorzki zapach strachu; urokliwa woń, która w dziwaczny sposób podnieca, zapewnia bezustannie o zajmowanym miejscu – lubiła kiedy się bali, odrobinę, kiedy stres przebiegał szybciutko po paciorkach kręgosłupa, nie paraliżując, a napędzając do działania. Adrenalina potrafiła zdziałać cuda, podsycana odpowiednią ilością niepokoju i nerwowości wyzwalała człowieka z niepotrzebnych oków własnych oporów.
Tutaj nie było miejsca na żadne zawahanie, wszystko musiało iść zgodnie ze scenariuszem.
Nie dopuścił się go – to dobrze, dobrze rokowało, dobrze rozpoczynało próbę, którą sama wymyśliła sobie pod wpływem impulsu; jak aktor, pewny siebie, zdeterminowany, teraz podjudzony nutką niepewności o swój byt, gorliwie przykładający się do prezencji własnych umiejętności przed tą, która ustalała ich cenę.
Słuchał, uważnie, odpowiednio – wzrok skrzyżował wzrok, nie spuszczała spojrzenia, nie wpuszczała na usta uśmiechu szczerszego niż zwyczajny grymas próby, cierpkie uniesienie kącików ust i pytająca brew zadzierająca do góry. Gdyby pani Lawton faktycznie była niezadowolona, być może we własnej głowie negowałaby teraz jej pobudki.
W tej alternatywie coś jednak poszło nie tak, i Francis miał się postarać, bardzo postarać, żeby udowodnić, że skwaszona mina tamtej paniusi nie jest wynikiem jego złego podejścia.
Drżące palce spotkały się z miękką, ciepłą skórą, o wiele delikatniejszą niż jej usposobienie i poszczególne słowa, jakie zdążyły wybrzmieć między nimi; gdyby miała go teraz wyrzucić, za drzwi – te od gabinetu bądź nawet frontowe budynku – byłaby święcie przekonana, że spotkało go ogromne szczęście. Łaska, ostatnia wieczerza, sięgnięcie po to, co nieosiągalne, zabronione, ponad możliwościami, choć przecież sama go do tego sprowokowała. Stracić wszystko, zniknąć, pożegnać się, ale w takim stylu - cud rozstania.
Był niemal uroczy, rozkoszny, rozczulający z tego punktu obserwacyjnego; pozwoliła sobie na drobne drgnięcia kącika ust, kiedy zarost otarł się o wewnętrzną część uda, faktura ust spotkała z odkrytą skórą, a ona przeniosła dłoń wpierw na jego kark, później policzek, ostatecznie wplatając ją we włosy; delikatnie, spokojnie, zupełnie jak gdyby go głaskała, próbowała uspokoić, ukoić wirujące obawy, które tak sprawnie próbował ukryć. Czułość spleciona z niegasnącą potrzebą udowodnienia czegoś, pozorna troska z bezlitosnym chłodem; nie pozwoliła sobie nawet na drobny pomruk, przedłużała niepewności, nie dając mu nawet okruchów satysfakcji bądź powodów, które rzeczywiście utwierdziłyby go w przekonaniu, że idzie w dobrą stronę. Że wypełnia rolę, że robi wszystko to, co zapewniłoby mu bezpieczną pozycję.
Radził sobie, ale nie zamierzała mu tego mówić, ni okazywać w niewerbalny sposób.
Uniesiona noga sprawiła, że koraliki znów zadzwoniły, zwiastując słowa, które wybrzmiały ledwie chwilę później, pierw spotykając się z odrobinę zmrużonymi powiekami, później machinalnym uśmiechem, kiedy walczyła z sobą, i wyrazem jakże dobrej woli, by pochwalić go, choć odrobinę.
Gra, spektakl, scenariusz – sama sprowokowała go do tego, by pokazał, przedstawił, zagrał tak, jak zagrał z panią Lawton; to nie było ważne, nawet jeśli mu kazała. Kto jak nie ona mógł naginać reguły?
Skapitulowała, tylko pozornie, wypuszczając spomiędzy rozchylonych ust gardłowy pomruk; palce przemknęły między kosmykami jego włosów, równie prędko zacisnęły się na ich pasmach – pociągnęła go w górę, niedelikatnie, szarpnęła, zmuszając do wstania, zajęcia miejsca między jej rozchylonymi udami, wciąż nie odrywając spojrzenia z jego oczu.
– Ja nie proszę, kotku – chrapliwy szept niemal na granicy słyszalności, kiedy ich twarze znalazły się na względnie podobnej wysokości. Przesunęła dłoń w dół, oplatając smukłymi palcami jego kark, dopiero później przenosząc je na szczękę, którą ścisnęła lekko.
Być może była arcypoważna; być może otarł się o skraj zuchwalstwa wobec niej, a być może przedstawiła mu tylko możliwe zakończenie, możliwą reakcję jednej z kobiet, które mógł do siebie przyjąć. Prawda czy fałsz, fikcja czy rzeczywistość, gra czy powaga - jeszcze nie zdecydowała.
– O nic i o nikogo – dodała, przysuwając się nieco bliżej, by w subtelnym, niemal delikatnym geście musnąć ustami te należące do niego; pozornie czułym, skazanym na brutalną niełaskę, kiedy skubnęła zębami dolną wargę, odrobinę boleśnie, ostrzegawczo, odsuwając się po przedłużonej chwili. Opuszek kciuka pogładził jego policzek, kłócąc się z pozostałymi palcami zaciskającymi się na kościach szczęki.
– Teraz – zaczęła, naśladując jego słowa; te, których miał się dopuścić, które sprowokowała, a później burząc stworzone zasady i własne polecenie, uznała za zuchwałe – Teraz udowodnisz mi, jak bardzo zależy ci na tym, żeby tutaj zostać – tutaj w aspekcie całej instytucji, tutaj w pracy, tutaj w ciepłym, suchym miejscu; tutaj w jej gabinecie, tutaj przy niej i szepczących ustach, które mogły go równie słodko nagrodzić, co skrajnie gorzko ukarać.
– Postaraj się.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nigdy nie pytają, ale i tak mówię, że to lubię.
Syczę o tym, przeciągam głoski, chrypliwie powtarzam, czasami warczę, przerabiam całą gamę odgłosów, jakie jestem w stanie wydobyć ze swojego gardła. Od jęków do ciężkiego stękania, poprzez astmatyczne łapanie oddechu, chociaż rżnięcie jej wcale nie jest bardziej męczące od pięciokilometrowej przebieżki. Rzecz w tym, żeby podczas tego utrzymać twarz.
Pokerową.
Usta - na dobry początek, rozsunięte. Szeroko i zachęcająco, tak jak nogi, między którymi mnie ugości albo przy których będę pełzać, różne są te życzenia, ja różne je spełniam. Półotwarte pobudzają zmysły, mężczyźni mają co w nie wsunąć, kobiety, one przecież także, szczególnie, jeśli ich wyobraźnia jest tak bogata, jak pękate są ich sakiewki. Stać je na wszystko, w tym również na mnie, a że jestem na sprzedaż, wyceniony na godziny, to mogą bawić się ze mną bez końca. Wsunąć do rączki kolejną monetę i zaśpiewać jeszcze, a ich chłopiec zrobi wszystko, o co poproszą. Czego sobie zażyczą. Co pomyślą. W moich oczach zalśni, jak na komendę, szczenięce oddanie, czasami strach, gdy blady kręgosłup wygnę w łuk, płaszcząc się u stóp w czarnych oficerkach, a zdarza się, że i rezerwa, chłodna obojętność, z jaką później zanurzam w nich palce i szepczę do odsłoniętych uszek, że nic dla mnie nie znaczą.
Mówię im, że to lubię, kiedy zapinam spodnie i schylam się, żeby podnieść spod łóżka obrączkę, która słucha trzeszczącego łóżka, śpiewającego o małżeńskiej zdradzie. Mówię im to, gdy obmywam ich podbrzusze ciepłym ręcznikiem i wtedy, gdy nagi skręcam papierosy, bo podobam im się taki skupiony. One, one mi wierzą. Mężczyźni łakną innych historii, a jedyne orgazmy, które się liczą, to ich orgazmy, słuchają zaśpiew córek Egiptu, ale pragną tylko opróżnić swoje jądra. Ich droga zaspokojenia to oni sami, podwójny onanizm, obrzydlistwo. Ja muszę więcej niż tylko się nadstawić, niż prosić o więcej i na samym końcu dziękować, całując, w zależności od nastroju i preferencji, usta, czoło, rękę lub stopy. Ja muszę to lubić.
Je wszystkie przekonuję, ale wiem, że ona wcale mi nie wierzy.
A powinna przecież, w pierwszej kolejności. Dama serca, lecz nie mojego, a samej Wenus, tego, które bije, pompuje krew i sprawia, że my wszyscy żyjemy. My, słudzy, oni, panowie, wszyscy jednakowo poddani przyjemności, która wyznacza nasz czas, bo przecież nie robią tego wschody i zachody. Prawda, proszę pani? Musisz mi uwierzyć, bez ciebie będę skończony, a chcę przecież dojść do wielkości. Innej, niż pęczniejący penis i uwidocznione żyły, lecz tyle starcza na dobry początek. Imponuję fizjonomią, zachwycam fizycznością, ostrą linią szczęki, zarysowanymi mięśniami, a pośród drogich dodatków jestem kolejnym, niewiele droższym, lecz kiedyś... Kiedyś będzie inaczej. Wywróżono mi przyszłość prawdziwego cacka, takiego, które nie zginie pośród podobnie drogich, ładnych i raczej niepotrzebnych bibelotów; mam zabłysnąć, wyróżnić się, wyprężyć, pokazać, odznaczyć. Główną rolę zawsze będzie grać tu fizyczność, ale ja mam odpowiednio ją przyprawić, szczyptą tęsknoty i pożądania, czarnym pieprzem i himalajską solą, białymi grudami, kruszonymi na parapecie zalaminowaną wizytówką. Czy dobrze, spijam polecenia z jej ust wręcz zachłannie, patrzę na nią tak, jak tego chce, mówię do niej, jak sobie tego życzy. Wszelkie przesłanki i każde wypowiedziane pragnienie wypełniam, w środku kuląc się z rosnącą obawą rychłego wygnania. Gęsia skórka rozlewa mi się po ramieniu, bo przecież jej, tu, nie patrzy się w oczy.
Mi kazała, lecz nadal kiwam się w tej próbie, pokorny i przymilny, niczym kot, który schował pazury. Zaraz wyciągnę grzbiet, umknę jej i zacznę je ostrzyć na antycznej toaletce, wcześniej ocierając się o jej nogi. Piersi. Cipkę. Zagryzam upokorzenie kiedy przed nią klękam, pozycja przypodłogowa otwiera dla mnie wiele tajemnic. Na przykład: jak znosić wstyd i palącą niemoc, jak ostry rumieniec przekłuć w atrakcje, a niepewność uczynić atutem. Nawet teraz chyboczę się na sprzecznościach, bo tyle wiem: jej się to podoba i takiego mnie chce. Rozchwianego, dygoczącego przed nią, a jednocześnie zdolnego, by rozszerzyć jej nogi kolanem, wsunąć tam dłoń i potrzeć jej ciało, przesunąć wilgotnym materiałem bielizny i wślizgnąć się pod spód. Ulegam jej, biorąc co swoje i patrząc przy tym na nią, jakby była moim całym światem, bo w tej jednej chwili naprawdę nim jest. Wyznacza granice i rysuje bariery, trzyma w ryzach i wypycha, bym nagiął jej cierpliwość, podeptał reguły. Ciemna brew biegnie w górę, ja synchronicznie opuszczam głowę, tyle wystarczy, bym dobrze ją słyszał. Ją, szeleszczącą tkaninę cienkiego szlafroka i koraliki u jego rękawów, dzwoniące zachęcająco, jak wóz z lodami, kiedy zatrzymuje się na równoległej ulicy. Ośmiela mnie, więc odwijam ją ze zwojów materiału, rozpakowuję, jakby była moim urodzinowym prezentem. Prezentem dla wkraczającego w dorosłość chłopca, który niezupełnie wie, co ma zrobić.
Obłapiam ją jednak niestrudzenie, przymilając się policzkiem, wyginając ku niej, oddychając głębiej, kiedy szarpie mnie za włosy. Natężony dotyk, znaczy, że jej dobrze, mięśnie spinają się niezależnie, zaczyna to czuć. Ja też, jej pożądanie cieknie przez bieliznę, prócz perfum, bergamotki, nuty opium oraz cytrusów, pławiących się w karafce wody na jej biurku, pachnie tu nią. To zapach kobiecości, seksu, oczekiwania, międlonego moją natarczywą dłonią, naciskającą na łechtaczkę i wreszcie, po chwili tych cichych, intensywnych pieszczot, zmuszających ją, by dała głos. Jak suka, myślę, oblizując wargi, językiem sunąc po zębach, tak, żeby to widziała, że mam na nią ochotę i jeśli zechcę, to tak właśnie ją wezmę. Ale wtedy właśnie ona ciągnie mnie w górę, jej palce się naprężają, mnie piecze skóra głowy i z pięt podrywam się na całe stopy, prostując się jak struna między jej udami. W głowie mam mętlik, lecz daję się głaskać, mogłaby zagłaskać mnie na śmierć, a ja wciąż bym nie wiedział, więc dłonią przytrzymuję jej rękę i zsuwam ją niżej, by dokładnie polizać każdy z jej placów. Jeśli tego sobie życzy, dotknie mnie ponownie. Dotknie lub uderzy ale wówczas będę swój.
-Nikogo? - wyrywa mi się, unoszę podbródek, nie musząc walczyć, by wyrwać się spod jej kurateli. Dłoń przenoszę na pierś Tatiany, ściskam ją i masuję przez materiał szlafroka, ważę w dłoni, starając się - znowu, odciąć od tego, co robię. Gdyby wysłała mnie na smyczy na ulicę czułbym się tak samo podle i tak samo żebrałbym i skamlał o uwagę, różnice? Tutaj tylko ona mnie widzi - nigdy? - dopytuję, drażniąc jej sutek, pocierając go między palcami i oddychając prosto w jej usta. Sekunda, szarpię nią i odwracam tyłem do siebie, łakomie odsłaniając przy tym poły szlafroka.
- Błagam, proszę pani - szepczę jej do ucha i przylegam do niej swoimi biodrami, by mogła mnie poczuć - niech pani pozwoli mi zostać - mruczę przecież prosząco, choć jedną dłonią chwytam ją za kark i kontroluję oddech, a drugą trzymam między jej udami, z których powoli spływa natężająca się wilgoć.
Syczę o tym, przeciągam głoski, chrypliwie powtarzam, czasami warczę, przerabiam całą gamę odgłosów, jakie jestem w stanie wydobyć ze swojego gardła. Od jęków do ciężkiego stękania, poprzez astmatyczne łapanie oddechu, chociaż rżnięcie jej wcale nie jest bardziej męczące od pięciokilometrowej przebieżki. Rzecz w tym, żeby podczas tego utrzymać twarz.
Pokerową.
Usta - na dobry początek, rozsunięte. Szeroko i zachęcająco, tak jak nogi, między którymi mnie ugości albo przy których będę pełzać, różne są te życzenia, ja różne je spełniam. Półotwarte pobudzają zmysły, mężczyźni mają co w nie wsunąć, kobiety, one przecież także, szczególnie, jeśli ich wyobraźnia jest tak bogata, jak pękate są ich sakiewki. Stać je na wszystko, w tym również na mnie, a że jestem na sprzedaż, wyceniony na godziny, to mogą bawić się ze mną bez końca. Wsunąć do rączki kolejną monetę i zaśpiewać jeszcze, a ich chłopiec zrobi wszystko, o co poproszą. Czego sobie zażyczą. Co pomyślą. W moich oczach zalśni, jak na komendę, szczenięce oddanie, czasami strach, gdy blady kręgosłup wygnę w łuk, płaszcząc się u stóp w czarnych oficerkach, a zdarza się, że i rezerwa, chłodna obojętność, z jaką później zanurzam w nich palce i szepczę do odsłoniętych uszek, że nic dla mnie nie znaczą.
Mówię im, że to lubię, kiedy zapinam spodnie i schylam się, żeby podnieść spod łóżka obrączkę, która słucha trzeszczącego łóżka, śpiewającego o małżeńskiej zdradzie. Mówię im to, gdy obmywam ich podbrzusze ciepłym ręcznikiem i wtedy, gdy nagi skręcam papierosy, bo podobam im się taki skupiony. One, one mi wierzą. Mężczyźni łakną innych historii, a jedyne orgazmy, które się liczą, to ich orgazmy, słuchają zaśpiew córek Egiptu, ale pragną tylko opróżnić swoje jądra. Ich droga zaspokojenia to oni sami, podwójny onanizm, obrzydlistwo. Ja muszę więcej niż tylko się nadstawić, niż prosić o więcej i na samym końcu dziękować, całując, w zależności od nastroju i preferencji, usta, czoło, rękę lub stopy. Ja muszę to lubić.
Je wszystkie przekonuję, ale wiem, że ona wcale mi nie wierzy.
A powinna przecież, w pierwszej kolejności. Dama serca, lecz nie mojego, a samej Wenus, tego, które bije, pompuje krew i sprawia, że my wszyscy żyjemy. My, słudzy, oni, panowie, wszyscy jednakowo poddani przyjemności, która wyznacza nasz czas, bo przecież nie robią tego wschody i zachody. Prawda, proszę pani? Musisz mi uwierzyć, bez ciebie będę skończony, a chcę przecież dojść do wielkości. Innej, niż pęczniejący penis i uwidocznione żyły, lecz tyle starcza na dobry początek. Imponuję fizjonomią, zachwycam fizycznością, ostrą linią szczęki, zarysowanymi mięśniami, a pośród drogich dodatków jestem kolejnym, niewiele droższym, lecz kiedyś... Kiedyś będzie inaczej. Wywróżono mi przyszłość prawdziwego cacka, takiego, które nie zginie pośród podobnie drogich, ładnych i raczej niepotrzebnych bibelotów; mam zabłysnąć, wyróżnić się, wyprężyć, pokazać, odznaczyć. Główną rolę zawsze będzie grać tu fizyczność, ale ja mam odpowiednio ją przyprawić, szczyptą tęsknoty i pożądania, czarnym pieprzem i himalajską solą, białymi grudami, kruszonymi na parapecie zalaminowaną wizytówką. Czy dobrze, spijam polecenia z jej ust wręcz zachłannie, patrzę na nią tak, jak tego chce, mówię do niej, jak sobie tego życzy. Wszelkie przesłanki i każde wypowiedziane pragnienie wypełniam, w środku kuląc się z rosnącą obawą rychłego wygnania. Gęsia skórka rozlewa mi się po ramieniu, bo przecież jej, tu, nie patrzy się w oczy.
Mi kazała, lecz nadal kiwam się w tej próbie, pokorny i przymilny, niczym kot, który schował pazury. Zaraz wyciągnę grzbiet, umknę jej i zacznę je ostrzyć na antycznej toaletce, wcześniej ocierając się o jej nogi. Piersi. Cipkę. Zagryzam upokorzenie kiedy przed nią klękam, pozycja przypodłogowa otwiera dla mnie wiele tajemnic. Na przykład: jak znosić wstyd i palącą niemoc, jak ostry rumieniec przekłuć w atrakcje, a niepewność uczynić atutem. Nawet teraz chyboczę się na sprzecznościach, bo tyle wiem: jej się to podoba i takiego mnie chce. Rozchwianego, dygoczącego przed nią, a jednocześnie zdolnego, by rozszerzyć jej nogi kolanem, wsunąć tam dłoń i potrzeć jej ciało, przesunąć wilgotnym materiałem bielizny i wślizgnąć się pod spód. Ulegam jej, biorąc co swoje i patrząc przy tym na nią, jakby była moim całym światem, bo w tej jednej chwili naprawdę nim jest. Wyznacza granice i rysuje bariery, trzyma w ryzach i wypycha, bym nagiął jej cierpliwość, podeptał reguły. Ciemna brew biegnie w górę, ja synchronicznie opuszczam głowę, tyle wystarczy, bym dobrze ją słyszał. Ją, szeleszczącą tkaninę cienkiego szlafroka i koraliki u jego rękawów, dzwoniące zachęcająco, jak wóz z lodami, kiedy zatrzymuje się na równoległej ulicy. Ośmiela mnie, więc odwijam ją ze zwojów materiału, rozpakowuję, jakby była moim urodzinowym prezentem. Prezentem dla wkraczającego w dorosłość chłopca, który niezupełnie wie, co ma zrobić.
Obłapiam ją jednak niestrudzenie, przymilając się policzkiem, wyginając ku niej, oddychając głębiej, kiedy szarpie mnie za włosy. Natężony dotyk, znaczy, że jej dobrze, mięśnie spinają się niezależnie, zaczyna to czuć. Ja też, jej pożądanie cieknie przez bieliznę, prócz perfum, bergamotki, nuty opium oraz cytrusów, pławiących się w karafce wody na jej biurku, pachnie tu nią. To zapach kobiecości, seksu, oczekiwania, międlonego moją natarczywą dłonią, naciskającą na łechtaczkę i wreszcie, po chwili tych cichych, intensywnych pieszczot, zmuszających ją, by dała głos. Jak suka, myślę, oblizując wargi, językiem sunąc po zębach, tak, żeby to widziała, że mam na nią ochotę i jeśli zechcę, to tak właśnie ją wezmę. Ale wtedy właśnie ona ciągnie mnie w górę, jej palce się naprężają, mnie piecze skóra głowy i z pięt podrywam się na całe stopy, prostując się jak struna między jej udami. W głowie mam mętlik, lecz daję się głaskać, mogłaby zagłaskać mnie na śmierć, a ja wciąż bym nie wiedział, więc dłonią przytrzymuję jej rękę i zsuwam ją niżej, by dokładnie polizać każdy z jej placów. Jeśli tego sobie życzy, dotknie mnie ponownie. Dotknie lub uderzy ale wówczas będę swój.
-Nikogo? - wyrywa mi się, unoszę podbródek, nie musząc walczyć, by wyrwać się spod jej kurateli. Dłoń przenoszę na pierś Tatiany, ściskam ją i masuję przez materiał szlafroka, ważę w dłoni, starając się - znowu, odciąć od tego, co robię. Gdyby wysłała mnie na smyczy na ulicę czułbym się tak samo podle i tak samo żebrałbym i skamlał o uwagę, różnice? Tutaj tylko ona mnie widzi - nigdy? - dopytuję, drażniąc jej sutek, pocierając go między palcami i oddychając prosto w jej usta. Sekunda, szarpię nią i odwracam tyłem do siebie, łakomie odsłaniając przy tym poły szlafroka.
- Błagam, proszę pani - szepczę jej do ucha i przylegam do niej swoimi biodrami, by mogła mnie poczuć - niech pani pozwoli mi zostać - mruczę przecież prosząco, choć jedną dłonią chwytam ją za kark i kontroluję oddech, a drugą trzymam między jej udami, z których powoli spływa natężająca się wilgoć.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Koncert sprzeczności, w którym ciężko określić co jest prawdą, a co tylko słodkim, nijakim wymysłem; granica zacierana bezustannie, skrajność gryząca skrajność, wieczne niezdecydowanie i kapryśność – jej, losu, kilku drobnych chwil, które ograniczyły świat tylko do ich dwójki i rozdygotanych ciał; jego drżącego zapewne z niepewności i ciutki, a może całego ogromu stresu – jej podsycanego prowokacją i nutą rozbawienia w narastającym zadowoleniu.
Zgęstniałe powietrze można było gryźć, spijać, jeść łyżką, grzebać w nim jak dziecko grzebie w piasku; wszystko po to, by je poczuć, smak i zapach, rozlewające się żyłami odrętwienie, takie, które łatwo jest pochwycić i wyważyć, ustalić jego cenę – tego popołudnia miało wartość jego bytu tutaj, choć przecież wprawdzie był tak odległy od jej faktycznego gniewu.
Od chęci pozbycia się go, wyrzucenia, wymazania prędziutko z rycin piszących samoistnie to rozpustne więzienie i utopię w jednym.
Poddawany trudom jej chybotliwej woli, wiecznego niezdecydowania, czystej złośliwości, która z taką łatwością zmieniała troskę w chłód, uśmiech w pogardę, zadowolenie w podejrzliwość; we własnym okrucieństwie doszukiwała się całych pokładów przyjemności, podjudzając, drażniąc, pierw samą siebie i nieodpowiednie zamiary, dopiero potem go, i jego gorliwe próby udowodnienia jej, że jest wart.
Tego miejsca, tej posady, jej samej.
Jej spojrzenia, uśmiechu, słodkich okruchów zadowolenia, które powinny być wartością wyższą niż płaca i komfortowe warunki w zajmowanym pokoju; niby odrobinę hotelowym, ale w całym spektrum tymczasowości i obczyzny przypominającego domowe zacisze, takie bezpieczne, choć zbudowane na fałszywej paradzie.
Jej łaski, którą w pół uderzenia serca mogła mu miłosiernie ofiarować, co brutalnie wyrwać; może to z tego czerpała największą przyjemność – kiedy wciąż czuł na sobie oddech potencjalnej porażki, cichy strach zaciskający się na mięśniach, pragnący przemknąć do kości, ciężką dozę nerwowości i przekonanie, że tylko ona może go wybawić. Jak bogini za sądzie ostatecznym trzymająca między ostrymi pazurami jeszcze bijące serce; zmiażdżyć czy zjeść?
Niezaspokojone żądze i chora ambicja – transfuzja zsynchronizowanych trucizn ograniczona do gestów, słów, pomruków i połaci rozgrzanej skóry. Do jej niestrudzonej niepodległości i dominacji wobec desperacji czynów spływających z jego dłoni, plamiących usta, drażniących to, czego w naturalnej kolei codzienności nie mógł nawet dotknąć.
Bogini, tyran, ziszczenie snów – wszystko na raz, w momencie, w którym nagrodziła go ochłapem gardłowego pomruku, śpiewającego z brzdękiem koralików, z ledwo słyszalną nutą witających się ze sobą ust. Zmrużone powieki, atrapa uśmiechu znacząca wargi, wyczekiwanie; na jego ruch, na słowa, na kolejny popis umiejętności – zaskocz, zabaw, pokaż, udowodnij. Żadna komenda nie wybrzmiała, jej rozkaz stał się rzeczywistością, którą tak pieczołowicie budował.
Diament i sól.
Wypuściła kolejny, łaskawy, litościwy jęk w powietrze, którym oddychali wspólnie, zaledwie moment, zaczynający się od miękkości jego włosów muskających jej palce, kończący na gwałtownym dotyku zaciskanej na krawędzi biurka dłoni; szarpnięcie zsunęło z kruchego ramienia wielobarwny jedwab, kobieca, wolna dłoń dotarła do wiązania w talii, a bezgłośny syk rozchylił jej usta po raz kolejny.
Drewno mahoniowego biureczka przyjęło, teraz wolne od materiału szlafroka, uda, prawie boleśnie, wyprostowane plecy dotknęły jego klatki piersiowej, biodra tęsknie musnęły kobiece lędźwie; uśmiechała się, przez moment doprawdy rozbawiona, zadowolona, na końcu języka niosąc pochwałę, która nigdy miała nie wybrzmieć. Palce leniwie rozsznurowały wiązanie szlafroka, zostawiły je nader prędko, kiedy jego dłoń oplotła smukłą szyję; zmuszona odchylić głowę wsparła się o miejsce pod jego obojczykiem, mroźne spojrzenie zadarło w górę, chcąc odnaleźć to należące do niego.
Odnaleźć i skontrolować – był z siebie dumny? Wciąż niepewny? Wciąż dygoczący o swoje ja, kiedy dłoń sprawnie zakradła się pomiędzy jej uda, prosząc o reakcję, błagając o werdykt, skamląc o aprobatę?
– Nikogo i nigdy – powtórzone z ciężkością każdej zgłoski otumanianej przyspieszonym oddechem.
Błagania, słodkie słówka, ociekające lukrem jego desperacji; mogłaby słuchać ich przed snem.
Był bezpieczny – przy niej i dzięki niej – opłacalny, dobry, ale dopiero przy chybotliwych fundamentach jego przekonań o sobie samym, zaczynała lubić go bardziej. Doceniać jego zaangażowanie.
Jego, bo własnego nie zamierzała mu ofiarować – jego popis, jego wyczyn, jego przesłuchanie. Być lub nie być. Walka, bój na śmierć i życie, bo do tego sprowadzało się zdobycie jej serca, nieważne jak bardzo zmrożone było. Ale pozwalała mu na próby, wciąż kontrolując drgający kącik ust, nie ułatwiając, nie dając mu więcej ponad to, co dawało ciało i upartość ud, które nie dopuszczały subordynacji – pragnęły spotkać się ze sobą znów, nie zważając na jego dłoń stojącą im na drodze. Utrudniony oddech machinalnie podyktował rozchylenie warg, palce dłoni zacisnęły się na krawędzi biurka.
– Zasługujesz na to? Naprawdę? Na moje zadowolenie i troskę? – uznanie, aprobatę, opiekę; wypuściła słowa ledwo słyszalnie, chrypliwie, ciężko, wciąż wplatając w nie pogardliwe nuty; z ciałem drżącym pod jego dotykiem, zdradzanym impulsami, ciepłotą, światem ograniczonym tylko do ich dwójki - lód w oczach wciąż pozostawał nieugięty, niezłomny wobec mgły przyjemności chcącej wykraść jej władzę.
Zgęstniałe powietrze można było gryźć, spijać, jeść łyżką, grzebać w nim jak dziecko grzebie w piasku; wszystko po to, by je poczuć, smak i zapach, rozlewające się żyłami odrętwienie, takie, które łatwo jest pochwycić i wyważyć, ustalić jego cenę – tego popołudnia miało wartość jego bytu tutaj, choć przecież wprawdzie był tak odległy od jej faktycznego gniewu.
Od chęci pozbycia się go, wyrzucenia, wymazania prędziutko z rycin piszących samoistnie to rozpustne więzienie i utopię w jednym.
Poddawany trudom jej chybotliwej woli, wiecznego niezdecydowania, czystej złośliwości, która z taką łatwością zmieniała troskę w chłód, uśmiech w pogardę, zadowolenie w podejrzliwość; we własnym okrucieństwie doszukiwała się całych pokładów przyjemności, podjudzając, drażniąc, pierw samą siebie i nieodpowiednie zamiary, dopiero potem go, i jego gorliwe próby udowodnienia jej, że jest wart.
Tego miejsca, tej posady, jej samej.
Jej spojrzenia, uśmiechu, słodkich okruchów zadowolenia, które powinny być wartością wyższą niż płaca i komfortowe warunki w zajmowanym pokoju; niby odrobinę hotelowym, ale w całym spektrum tymczasowości i obczyzny przypominającego domowe zacisze, takie bezpieczne, choć zbudowane na fałszywej paradzie.
Jej łaski, którą w pół uderzenia serca mogła mu miłosiernie ofiarować, co brutalnie wyrwać; może to z tego czerpała największą przyjemność – kiedy wciąż czuł na sobie oddech potencjalnej porażki, cichy strach zaciskający się na mięśniach, pragnący przemknąć do kości, ciężką dozę nerwowości i przekonanie, że tylko ona może go wybawić. Jak bogini za sądzie ostatecznym trzymająca między ostrymi pazurami jeszcze bijące serce; zmiażdżyć czy zjeść?
Niezaspokojone żądze i chora ambicja – transfuzja zsynchronizowanych trucizn ograniczona do gestów, słów, pomruków i połaci rozgrzanej skóry. Do jej niestrudzonej niepodległości i dominacji wobec desperacji czynów spływających z jego dłoni, plamiących usta, drażniących to, czego w naturalnej kolei codzienności nie mógł nawet dotknąć.
Bogini, tyran, ziszczenie snów – wszystko na raz, w momencie, w którym nagrodziła go ochłapem gardłowego pomruku, śpiewającego z brzdękiem koralików, z ledwo słyszalną nutą witających się ze sobą ust. Zmrużone powieki, atrapa uśmiechu znacząca wargi, wyczekiwanie; na jego ruch, na słowa, na kolejny popis umiejętności – zaskocz, zabaw, pokaż, udowodnij. Żadna komenda nie wybrzmiała, jej rozkaz stał się rzeczywistością, którą tak pieczołowicie budował.
Diament i sól.
Wypuściła kolejny, łaskawy, litościwy jęk w powietrze, którym oddychali wspólnie, zaledwie moment, zaczynający się od miękkości jego włosów muskających jej palce, kończący na gwałtownym dotyku zaciskanej na krawędzi biurka dłoni; szarpnięcie zsunęło z kruchego ramienia wielobarwny jedwab, kobieca, wolna dłoń dotarła do wiązania w talii, a bezgłośny syk rozchylił jej usta po raz kolejny.
Drewno mahoniowego biureczka przyjęło, teraz wolne od materiału szlafroka, uda, prawie boleśnie, wyprostowane plecy dotknęły jego klatki piersiowej, biodra tęsknie musnęły kobiece lędźwie; uśmiechała się, przez moment doprawdy rozbawiona, zadowolona, na końcu języka niosąc pochwałę, która nigdy miała nie wybrzmieć. Palce leniwie rozsznurowały wiązanie szlafroka, zostawiły je nader prędko, kiedy jego dłoń oplotła smukłą szyję; zmuszona odchylić głowę wsparła się o miejsce pod jego obojczykiem, mroźne spojrzenie zadarło w górę, chcąc odnaleźć to należące do niego.
Odnaleźć i skontrolować – był z siebie dumny? Wciąż niepewny? Wciąż dygoczący o swoje ja, kiedy dłoń sprawnie zakradła się pomiędzy jej uda, prosząc o reakcję, błagając o werdykt, skamląc o aprobatę?
– Nikogo i nigdy – powtórzone z ciężkością każdej zgłoski otumanianej przyspieszonym oddechem.
Błagania, słodkie słówka, ociekające lukrem jego desperacji; mogłaby słuchać ich przed snem.
Był bezpieczny – przy niej i dzięki niej – opłacalny, dobry, ale dopiero przy chybotliwych fundamentach jego przekonań o sobie samym, zaczynała lubić go bardziej. Doceniać jego zaangażowanie.
Jego, bo własnego nie zamierzała mu ofiarować – jego popis, jego wyczyn, jego przesłuchanie. Być lub nie być. Walka, bój na śmierć i życie, bo do tego sprowadzało się zdobycie jej serca, nieważne jak bardzo zmrożone było. Ale pozwalała mu na próby, wciąż kontrolując drgający kącik ust, nie ułatwiając, nie dając mu więcej ponad to, co dawało ciało i upartość ud, które nie dopuszczały subordynacji – pragnęły spotkać się ze sobą znów, nie zważając na jego dłoń stojącą im na drodze. Utrudniony oddech machinalnie podyktował rozchylenie warg, palce dłoni zacisnęły się na krawędzi biurka.
– Zasługujesz na to? Naprawdę? Na moje zadowolenie i troskę? – uznanie, aprobatę, opiekę; wypuściła słowa ledwo słyszalnie, chrypliwie, ciężko, wciąż wplatając w nie pogardliwe nuty; z ciałem drżącym pod jego dotykiem, zdradzanym impulsami, ciepłotą, światem ograniczonym tylko do ich dwójki - lód w oczach wciąż pozostawał nieugięty, niezłomny wobec mgły przyjemności chcącej wykraść jej władzę.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ułożę się u jej boku, skulę, by zaraz później rozpiąć klatkę piersiową, odsłonić ramiona, otworzyć się, zaprezentować. Rzeźba, ciało, materiał: dla niej będę kontrolować każdy mięsień, by zadrgał w wybranym momencie, żeby kark pokrył się gęsią skórką, oczy zachodziły mgłą, a policzek oparty o szybę równoważył temperaturę. Gdyby dała mi smycz, przyniósłbym jej ją w zębach i zaskomlał, żeby dookoła szyi zapięła mi grawerowaną obrożę, a wszystko dlatego, że to lubię. Obnażać się na jej oczach, upokarzać się, wysilać, maleć i rosnąć, ulegać, zdobywać, korzyć i władać. Jedwabna opaska na oczach nie czyni mnie ślepcem, lecz przynajmniej wyostrza zmysł dotyku: tutaj, niezbędny.
Być może nawet to clue do sukcesu, gdybym był niewidomy, czy to byłoby łatwiejsze?
Może przyjemniejsze, skoro narkotyzowałbym się jednym bodźcem, odpowiadającym za tak wiele odczuć? Przyjemniejsze, jak, jeszcze, bardziej? Brakuje mi wiary, chociaż otaczają mnie jej realne i namacalne dowody, czasem odbijające się na ciepłym ciele, czasem słonymi kroplami na podłodze, a czasami jedynie chybotliwym cieniem i uporczywym, trudnym do zniesienia skrzypieniem. To czasami mnie ratuje, wyciąga za uszy z bańki nienawidzenia samego siebie i roztkliwiania się nad moją własną tandetą. Kurz uchodzący spod łóżka, trzeszczące krzesło, szelesty sukni plączącej się przy nagich łydkach, jebana migająca lampka, której nikt nie naprawił od paru tygodni. Zawsze o niej zapominam, irytuje po wszystkim, ratuje w trakcie, jest jak odliczanie do końca.
Też mi tak policzysz, proszę pani?
Na raz, daję głos. Na dwa, robię sztuczkę. Na trzy, prężę się na kolanach, rasowy, zdatny na wystawę, może weźmiesz mnie na nią kiedyś i naprawdę zostanę twoim kundlem? Chyba mógłbym nawet okazać wdzięczność, taką prawdziwą i namacalną, bo przecież teraz to wszystko też jest na pokaz. Na sprzedaż. A mogę bardziej, ufniej i szerzej: zamiast zapewniać rozrywkę, być rozrywką.
Tylko dla niej, na jeden rozkaz i dźwięk szpilek, niosących się echem po korytarzach Wenus, splątanych, przypominających labirynt. Rozpusty albo rozkoszy, wszyscy w nim jesteśmy zepsuci i robaczywi, szczególnie ci, którzy żądają czystości, a ich samych toczy grzyb. Wzrok spada mi na pierś, to instynkt, szukam go zawsze, gdy widzę się nago. Dokładne oględziny przed lustrem są rytuałem, sprawdzanie pleców i pachwin, czy poza zsinieniami i białawymi bliznami nie puchnę i nie ropieję. Mój kompulsywny lęk: zachoruję, zbrzydnę, nie będę się nadawał. I wtedy nie pomoże ani wstawiennictwo, ani pokora, ani nawet klękanie i łkanie u jej stóp: co więcej, mało to męskie, mimo że wyraźnie ją to kręci. Jakiego mnie chcesz; nie mam prawa pytać.
Mogę za to się mylić, tym chętniej mnie przecież poprowadzisz, szarpnięciem za włosy, wierzgnięciem nogą, jeszcze przez moment z siłą imadła zaciśnięta na mej szyi. Umrzeć między kobiecymi udami, wielu dałoby się za to pokroić, a ja, niewdzięcznik, zamykam oczy, znowu poruszany drugorzędnymi impulsami. Dzwonieniem koralików, podwijaniem się dywanu, klaksonem, który brzmi za oknem i prawie burzy nasz moment, gdybym tylko na to pozwolił.
Nie pozwalam.
Zagryzam ją i trzymam w ustach tak długo, aż zacznie się rozpuszczać, cukier skrzypi w zębach, gdy ją całuję, jakoś desperacko i zupełnie bez finezji, bo przecież nie techniki oczekuje. Miałem być kochankiem, ale ląduję w jej rękach jako narzędzie.
Toporne, nieoszlifowane, z wystającymi drzazgami, jestem nieogolony, a mój oddech niezbyt świeży, przecież przed chwilą wstałem. Podnieca mnie ona albo to zwykły poranny wzwód, ewentualnie efekt tabletek, które łykam do każdego posiłku. Trzy niebieskie i dwie białe, udaję, że uzupełniam witaminę D, żeby szprycowanie się chemią nie posłało mnie na odwyk. W kłamstwie powoli dochodzę do perfekcji.
Ale ona mnie rusza, spięty czekam, bo wilgoć na dłoni to jeszcze mało, to naturalne. W końcu jęczy, a mój kutas się pręży, jakby właśnie zaśpiewała przodownikowi pracy pieśń na pierwszego maja. Żałuję, że mówię do jej pleców, bo wolałbym zobaczyć, jak ze mnie drwi. Muszę zadowalać się urywanym westchnięciem, a gdy rozdziewam ją ze szlafroka, kontempluję jej ciało, jak każde inne - nie patrząc. A kusi, wypukłości kręgosłupa, gładkość skóry, jej wonność, wylewa na siebie flakony perfum lub może się w nich kąpie, żaden człowiek przecież tak nie pachnie. Ona, ona - owszem.
I myślę, że nic jeszcze nie jest stracone, że zawsze musi być ten pierwszy raz, że poprosi. Że będę czyścić jej buty, całować stopy i lizać ją tak długo, aż w końcu się złamie. Poprosi. Najpewniej, bym przestał.
Prawą dłonią ściskam gardło, lędźwiami napieram na nagie biodra, a lewą ręką wysuwam nieśpiesznie i ocieram o jej brzuch, a potem, wciąż wilgotne palce przykładam do jej ust.
- Posmakuj - rozkazuję rozchylić wargi, ale tylko na moment, sam spijam to, co mi się należy, na co zasłużyłem. Plon jej podniecenia i moich starań, jeżeli go połknę, może obrodzi.
-Zapracuję na to, proszę pani - odpowiadam, szarpiąc za zamek, nawet nie zdejmuję spodni, tworzę tu kolejną ułudę, że to nie ja ją obsługuję, tylko jestem obsługiwany przez chętną dupę, która zrobi wszystko, co jej każę - rozszerz nogi - warczę i nie czekam, czy faktycznie to zrobi, tylko chwytam ją za uda, dbając już wyłącznie o swoją wygodę - nie waż się dochodzić, dopóki ci nie powiem - ostrzegam ją wraz z pierwszym pchnięciem. Biurko wydaje z siebie głuchy odgłos, pomieszany z moim jękiem, znowu to samo, kolejne ciało, kolejna posługa, kolejne kobieta. Jej zadowolenie mam już na języku, ale naprawdę leży mi na sercu.
Być może nawet to clue do sukcesu, gdybym był niewidomy, czy to byłoby łatwiejsze?
Może przyjemniejsze, skoro narkotyzowałbym się jednym bodźcem, odpowiadającym za tak wiele odczuć? Przyjemniejsze, jak, jeszcze, bardziej? Brakuje mi wiary, chociaż otaczają mnie jej realne i namacalne dowody, czasem odbijające się na ciepłym ciele, czasem słonymi kroplami na podłodze, a czasami jedynie chybotliwym cieniem i uporczywym, trudnym do zniesienia skrzypieniem. To czasami mnie ratuje, wyciąga za uszy z bańki nienawidzenia samego siebie i roztkliwiania się nad moją własną tandetą. Kurz uchodzący spod łóżka, trzeszczące krzesło, szelesty sukni plączącej się przy nagich łydkach, jebana migająca lampka, której nikt nie naprawił od paru tygodni. Zawsze o niej zapominam, irytuje po wszystkim, ratuje w trakcie, jest jak odliczanie do końca.
Też mi tak policzysz, proszę pani?
Na raz, daję głos. Na dwa, robię sztuczkę. Na trzy, prężę się na kolanach, rasowy, zdatny na wystawę, może weźmiesz mnie na nią kiedyś i naprawdę zostanę twoim kundlem? Chyba mógłbym nawet okazać wdzięczność, taką prawdziwą i namacalną, bo przecież teraz to wszystko też jest na pokaz. Na sprzedaż. A mogę bardziej, ufniej i szerzej: zamiast zapewniać rozrywkę, być rozrywką.
Tylko dla niej, na jeden rozkaz i dźwięk szpilek, niosących się echem po korytarzach Wenus, splątanych, przypominających labirynt. Rozpusty albo rozkoszy, wszyscy w nim jesteśmy zepsuci i robaczywi, szczególnie ci, którzy żądają czystości, a ich samych toczy grzyb. Wzrok spada mi na pierś, to instynkt, szukam go zawsze, gdy widzę się nago. Dokładne oględziny przed lustrem są rytuałem, sprawdzanie pleców i pachwin, czy poza zsinieniami i białawymi bliznami nie puchnę i nie ropieję. Mój kompulsywny lęk: zachoruję, zbrzydnę, nie będę się nadawał. I wtedy nie pomoże ani wstawiennictwo, ani pokora, ani nawet klękanie i łkanie u jej stóp: co więcej, mało to męskie, mimo że wyraźnie ją to kręci. Jakiego mnie chcesz; nie mam prawa pytać.
Mogę za to się mylić, tym chętniej mnie przecież poprowadzisz, szarpnięciem za włosy, wierzgnięciem nogą, jeszcze przez moment z siłą imadła zaciśnięta na mej szyi. Umrzeć między kobiecymi udami, wielu dałoby się za to pokroić, a ja, niewdzięcznik, zamykam oczy, znowu poruszany drugorzędnymi impulsami. Dzwonieniem koralików, podwijaniem się dywanu, klaksonem, który brzmi za oknem i prawie burzy nasz moment, gdybym tylko na to pozwolił.
Nie pozwalam.
Zagryzam ją i trzymam w ustach tak długo, aż zacznie się rozpuszczać, cukier skrzypi w zębach, gdy ją całuję, jakoś desperacko i zupełnie bez finezji, bo przecież nie techniki oczekuje. Miałem być kochankiem, ale ląduję w jej rękach jako narzędzie.
Toporne, nieoszlifowane, z wystającymi drzazgami, jestem nieogolony, a mój oddech niezbyt świeży, przecież przed chwilą wstałem. Podnieca mnie ona albo to zwykły poranny wzwód, ewentualnie efekt tabletek, które łykam do każdego posiłku. Trzy niebieskie i dwie białe, udaję, że uzupełniam witaminę D, żeby szprycowanie się chemią nie posłało mnie na odwyk. W kłamstwie powoli dochodzę do perfekcji.
Ale ona mnie rusza, spięty czekam, bo wilgoć na dłoni to jeszcze mało, to naturalne. W końcu jęczy, a mój kutas się pręży, jakby właśnie zaśpiewała przodownikowi pracy pieśń na pierwszego maja. Żałuję, że mówię do jej pleców, bo wolałbym zobaczyć, jak ze mnie drwi. Muszę zadowalać się urywanym westchnięciem, a gdy rozdziewam ją ze szlafroka, kontempluję jej ciało, jak każde inne - nie patrząc. A kusi, wypukłości kręgosłupa, gładkość skóry, jej wonność, wylewa na siebie flakony perfum lub może się w nich kąpie, żaden człowiek przecież tak nie pachnie. Ona, ona - owszem.
I myślę, że nic jeszcze nie jest stracone, że zawsze musi być ten pierwszy raz, że poprosi. Że będę czyścić jej buty, całować stopy i lizać ją tak długo, aż w końcu się złamie. Poprosi. Najpewniej, bym przestał.
Prawą dłonią ściskam gardło, lędźwiami napieram na nagie biodra, a lewą ręką wysuwam nieśpiesznie i ocieram o jej brzuch, a potem, wciąż wilgotne palce przykładam do jej ust.
- Posmakuj - rozkazuję rozchylić wargi, ale tylko na moment, sam spijam to, co mi się należy, na co zasłużyłem. Plon jej podniecenia i moich starań, jeżeli go połknę, może obrodzi.
-Zapracuję na to, proszę pani - odpowiadam, szarpiąc za zamek, nawet nie zdejmuję spodni, tworzę tu kolejną ułudę, że to nie ja ją obsługuję, tylko jestem obsługiwany przez chętną dupę, która zrobi wszystko, co jej każę - rozszerz nogi - warczę i nie czekam, czy faktycznie to zrobi, tylko chwytam ją za uda, dbając już wyłącznie o swoją wygodę - nie waż się dochodzić, dopóki ci nie powiem - ostrzegam ją wraz z pierwszym pchnięciem. Biurko wydaje z siebie głuchy odgłos, pomieszany z moim jękiem, znowu to samo, kolejne ciało, kolejna posługa, kolejne kobieta. Jej zadowolenie mam już na języku, ale naprawdę leży mi na sercu.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Gęste powietrze ubrane w woń pachnideł; stłoczoną, ciężką, wyczuwalną pod opuszkami palców przecinających eter, afrodyzjakalną. Charakterystyczną, mieszającą się z zapachem tego pomieszczenia, manifestującego o władzy nad Wenus; należącą do niej, przyległą do skóry, ubrań i włosów, pozornie nieuchwytną – w tej chwili miotającą każdym zmysłem.
Czuła – i własne perfumy i jego zapach, śpiewający pieśń o porannych uniesieniach za pieniądze; czuła – jego dłoń i jego biodra, natarczywie pragnące zachłysnąć się jej ciałem, upragnioną reakcją wobec starań, wybudzanym leniwie instynktem; czuła własny przyspieszony oddech, stygnącą fakturę rozchylonych warg, które niemo prosząc o oddech, pierzchły w zwolnionym tempie.
Splot słoneczny pulsował ciekawością; cichuteńko przypominał o obowiązku i zasadach, które nikły pod naporem zwyczajnej ciekawości. Podjudzane kapryśnością kolejnych słów niespisane świętości tego miejsca, które tworzyła i niszczyła bezustannie, kapitulowały, jedna po drugiej, dotyk za dotykiem, cichy, ciężki, słodko-gorzki oddech za oddechem.
Pułapka półcieni, półsłowek, półwestchnień i półspojrzeń, zaprzysiężonych pod wspólnym celem, równie bezlitosnym co infantylnym – jej kaprysem. Miała ich dla niego wiele – pułapek, potrzasków, zmyłek, sideł przed finalnym słowem, spojrzeniem, gestem – jedną ciekawszą od drugiej; wpadał w każdą po kolei.
Wpadał i błądził, jak ślepe dziecko o koślawych ruchach, desperackich, błagalnych; chwytał się wszystkiego, uwieszał strzępek niedopowiedzeń, które faktycznie miały znaczenie, a najmniejsze zawahanie bądź całkowite jego przeciwieństwo mogło zmienić wszystko, we wszystkim zamykając jedną, kluczową kwestię – wyrzucenie go z tego miejsca.
Którego nie rozważała nawet przez moment.
Perski, miękki dywan pożerał echo poszczególnych kroków i poruszeń, pozwalając innym mikrodźwiękom grać główną rolę w przestronnym pomieszczeniu, które w zaledwie kilku momentach skurczyło się do drewnianego blatu i dwóch sylwetek, jedwabiu spływającego na podłogę tylko częściowo, odsłaniając połowę ciała, utrzymując się na zawieszeniu jednego ramienia, by niedługo później skapitulować i bezgłośnie przywitać się z drewnianą posadzką.
Drgające mięśnie nie chciały odpuścić – ani te należące do napiętych ud, ni te dygoczące w podbrzuszu, ni te, które skąpo otulały smukłe palce, boleśnie zaciśnięte na krawędzi biurka, zwiastując pobielałe knykcie.
Sprawdzian umiejętności – a może już dawno przestał nim być? - przybierał kształt cierpkiego uśmiechu, nosił dźwięk jakiejś abstrakcyjnie pokrętnej melodii, obrazował gest przekazywania insygniów władzy z rąk do rąk, w momencie, w którym jęk zrosił wargi, początkując leniwe spełnianie jego prośby; ciepło języka oplotło wilgotne palce – kiedy zniknęły, zęby błysnęły w uśmiechu, ale tego nie mógł już dojrzeć.
Niemal posłuszna, choć nie prosząca, wciąż skąpa wobec jakiejkolwiek werbalnej reakcji na każde świętokradztwo, którego się dopuszczał, wedle jej polecenia.
Spoufalanie się z pracownikami jest wybitnie niewskazane – amen w pacierzu, podeptany i brutalnie rozmemłany ostrością jej obcasa w ciągu zaledwie kilku chwil, kilku pokus, kilku prób przeciągnięcia na swoje i zatarcia granicy; wszystko w imię trudnej do zweryfikowania gry. Ale to ona spisywała cały pacierz tego miejsca, nawet ono miało swoje prawa, zakazy i nakazy.
Nawet jeśli pozwalała mu na kolejne słowa; kolejne rozkazy, kolejne zuchwalstwa, kolejne przechylenie szali, tylko pozornie na swoją korzyść.
– Zdążysz zanim każę ci się wynosić? – cichy pomruk otarł się o kolejną, drżącą pogardę.
Rozstawiony gambit wygrała już dawno, nawet jeśli to on, zamiast skamleć, przyciskał biodra do jej bioder, wymuszając gorzkie sapnięcie wymieszane z nader jednoznacznym zmrużeniem umalowanych ciemnym cieniem powiek; niesamowite, ileż obłudy można zmieścić w kilku zgłoskach, niespokojnych oddechach i dygoczącym ciele. Zagrać na fałszu, otulić się nieprawdą, być tą, która zdaje się, zależna od jego łaski, powstrzymywać się od skamlenia z rozkoszy, równocześnie tą, która trzyma w garści otaczającą ich rzeczywistość. Nawet, a może przede wszystkim w momencie, w którym ciało mimowolnie pochyliło się do przodu, dłoń przesunęła, wystygła kawa pomknęła z wywróconej filiżanki na stosik dokumentów, plamiąc je obficie ciemnym beżem; odliczy mu to z pensji.
Przyrzeczenie, nakaz, obietnica i groźba w jednym; obdarzyła ją gardłowym pomrukiem, nie wypowiadając słów na głos, ale mimo to emanując – ciałem, ciężkim oddechem, spoczywającą na biurku dłonią – jakąś dziwaczną pewnością. Prowokacją, żywą, namacalną, krążącą w powietrzu i niewypowiedzianych odpowiedziach, tańczącą z rozedrganymi udami, ciepłem krążącym w żyłach, miejscami niosącymi znamiona jego dotyku, spoufalając się z obietnicą spełnienia, którą przyrzekł trzymać w garści.
– A jeśli nie? – może powiedziała to do samej siebie, może do niego, może wybrzmiało tylko w myślach; uleciało pomiędzy kolejnym pchnięciem i następnym okruchem zachrypniętego głosu ubranego w kobiecy rezonans błogości i wilgoć.
Powinności i słodkie pokusy, przyrzeczenia i bezinteresowne ich łamanie; gdzie leży granica – jego, jej, ich? Symfonia ruchów przeczyła porządkowi, przeczyła ich codzienności, mieszając się z podrygami odsłoniętego ciała i skurczami pobudzonych komórek. Zacisnęła się na nim raz, i drugi, wciąż uparcie szczędząc na cichych westchnięciach zagryzanych wraz z dolną wargą ust, wciąż w ich pokrętnej zabawie wyrywania sobie nawzajem kontroli, nie chcąc ofiarować mu choć odrobiny satysfakcji. Światła w tunelu, choć to on był tutaj; przy niej, obok niej, w niej, dzierżąc w dłoniach serce; rozwiązanie całej zagadki.
Strawione zepsuciem umysły, strawione pożądaniem ciała, strawiona grzechem moralność – taniec do wygrywanej ody do pieniądza Nie myślała ani o pracy; o kobietach, które go odwiedzały, a jej płaciły, o pani Lawton, sprawczyni ów zamieszania i oskarżycielki, którą sama wykreowała – w miejscu takim jak to, myślątka wyłączało się sprytnym, prostym pstryczkiem. Nawet ona się tego nauczyła.
Czuła – i własne perfumy i jego zapach, śpiewający pieśń o porannych uniesieniach za pieniądze; czuła – jego dłoń i jego biodra, natarczywie pragnące zachłysnąć się jej ciałem, upragnioną reakcją wobec starań, wybudzanym leniwie instynktem; czuła własny przyspieszony oddech, stygnącą fakturę rozchylonych warg, które niemo prosząc o oddech, pierzchły w zwolnionym tempie.
Splot słoneczny pulsował ciekawością; cichuteńko przypominał o obowiązku i zasadach, które nikły pod naporem zwyczajnej ciekawości. Podjudzane kapryśnością kolejnych słów niespisane świętości tego miejsca, które tworzyła i niszczyła bezustannie, kapitulowały, jedna po drugiej, dotyk za dotykiem, cichy, ciężki, słodko-gorzki oddech za oddechem.
Pułapka półcieni, półsłowek, półwestchnień i półspojrzeń, zaprzysiężonych pod wspólnym celem, równie bezlitosnym co infantylnym – jej kaprysem. Miała ich dla niego wiele – pułapek, potrzasków, zmyłek, sideł przed finalnym słowem, spojrzeniem, gestem – jedną ciekawszą od drugiej; wpadał w każdą po kolei.
Wpadał i błądził, jak ślepe dziecko o koślawych ruchach, desperackich, błagalnych; chwytał się wszystkiego, uwieszał strzępek niedopowiedzeń, które faktycznie miały znaczenie, a najmniejsze zawahanie bądź całkowite jego przeciwieństwo mogło zmienić wszystko, we wszystkim zamykając jedną, kluczową kwestię – wyrzucenie go z tego miejsca.
Którego nie rozważała nawet przez moment.
Perski, miękki dywan pożerał echo poszczególnych kroków i poruszeń, pozwalając innym mikrodźwiękom grać główną rolę w przestronnym pomieszczeniu, które w zaledwie kilku momentach skurczyło się do drewnianego blatu i dwóch sylwetek, jedwabiu spływającego na podłogę tylko częściowo, odsłaniając połowę ciała, utrzymując się na zawieszeniu jednego ramienia, by niedługo później skapitulować i bezgłośnie przywitać się z drewnianą posadzką.
Drgające mięśnie nie chciały odpuścić – ani te należące do napiętych ud, ni te dygoczące w podbrzuszu, ni te, które skąpo otulały smukłe palce, boleśnie zaciśnięte na krawędzi biurka, zwiastując pobielałe knykcie.
Sprawdzian umiejętności – a może już dawno przestał nim być? - przybierał kształt cierpkiego uśmiechu, nosił dźwięk jakiejś abstrakcyjnie pokrętnej melodii, obrazował gest przekazywania insygniów władzy z rąk do rąk, w momencie, w którym jęk zrosił wargi, początkując leniwe spełnianie jego prośby; ciepło języka oplotło wilgotne palce – kiedy zniknęły, zęby błysnęły w uśmiechu, ale tego nie mógł już dojrzeć.
Niemal posłuszna, choć nie prosząca, wciąż skąpa wobec jakiejkolwiek werbalnej reakcji na każde świętokradztwo, którego się dopuszczał, wedle jej polecenia.
Spoufalanie się z pracownikami jest wybitnie niewskazane – amen w pacierzu, podeptany i brutalnie rozmemłany ostrością jej obcasa w ciągu zaledwie kilku chwil, kilku pokus, kilku prób przeciągnięcia na swoje i zatarcia granicy; wszystko w imię trudnej do zweryfikowania gry. Ale to ona spisywała cały pacierz tego miejsca, nawet ono miało swoje prawa, zakazy i nakazy.
Nawet jeśli pozwalała mu na kolejne słowa; kolejne rozkazy, kolejne zuchwalstwa, kolejne przechylenie szali, tylko pozornie na swoją korzyść.
– Zdążysz zanim każę ci się wynosić? – cichy pomruk otarł się o kolejną, drżącą pogardę.
Rozstawiony gambit wygrała już dawno, nawet jeśli to on, zamiast skamleć, przyciskał biodra do jej bioder, wymuszając gorzkie sapnięcie wymieszane z nader jednoznacznym zmrużeniem umalowanych ciemnym cieniem powiek; niesamowite, ileż obłudy można zmieścić w kilku zgłoskach, niespokojnych oddechach i dygoczącym ciele. Zagrać na fałszu, otulić się nieprawdą, być tą, która zdaje się, zależna od jego łaski, powstrzymywać się od skamlenia z rozkoszy, równocześnie tą, która trzyma w garści otaczającą ich rzeczywistość. Nawet, a może przede wszystkim w momencie, w którym ciało mimowolnie pochyliło się do przodu, dłoń przesunęła, wystygła kawa pomknęła z wywróconej filiżanki na stosik dokumentów, plamiąc je obficie ciemnym beżem; odliczy mu to z pensji.
Przyrzeczenie, nakaz, obietnica i groźba w jednym; obdarzyła ją gardłowym pomrukiem, nie wypowiadając słów na głos, ale mimo to emanując – ciałem, ciężkim oddechem, spoczywającą na biurku dłonią – jakąś dziwaczną pewnością. Prowokacją, żywą, namacalną, krążącą w powietrzu i niewypowiedzianych odpowiedziach, tańczącą z rozedrganymi udami, ciepłem krążącym w żyłach, miejscami niosącymi znamiona jego dotyku, spoufalając się z obietnicą spełnienia, którą przyrzekł trzymać w garści.
– A jeśli nie? – może powiedziała to do samej siebie, może do niego, może wybrzmiało tylko w myślach; uleciało pomiędzy kolejnym pchnięciem i następnym okruchem zachrypniętego głosu ubranego w kobiecy rezonans błogości i wilgoć.
Powinności i słodkie pokusy, przyrzeczenia i bezinteresowne ich łamanie; gdzie leży granica – jego, jej, ich? Symfonia ruchów przeczyła porządkowi, przeczyła ich codzienności, mieszając się z podrygami odsłoniętego ciała i skurczami pobudzonych komórek. Zacisnęła się na nim raz, i drugi, wciąż uparcie szczędząc na cichych westchnięciach zagryzanych wraz z dolną wargą ust, wciąż w ich pokrętnej zabawie wyrywania sobie nawzajem kontroli, nie chcąc ofiarować mu choć odrobiny satysfakcji. Światła w tunelu, choć to on był tutaj; przy niej, obok niej, w niej, dzierżąc w dłoniach serce; rozwiązanie całej zagadki.
Strawione zepsuciem umysły, strawione pożądaniem ciała, strawiona grzechem moralność – taniec do wygrywanej ody do pieniądza Nie myślała ani o pracy; o kobietach, które go odwiedzały, a jej płaciły, o pani Lawton, sprawczyni ów zamieszania i oskarżycielki, którą sama wykreowała – w miejscu takim jak to, myślątka wyłączało się sprytnym, prostym pstryczkiem. Nawet ona się tego nauczyła.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ona - czyni ze mnie konesera.
I muszę być jej za to wdzięczny. Muszę, chcę, powinności i obowiązki, a pragnienie tłoczone u dołu serca to jedna strona tego samego medalu, który jest przecież ledwo złotą blaszką wrośniętą w klatkę piersiową. Z wygrawerowanym imieniem, zastanawiano się, czy obroże nie będą bardziej reprezentatywne, ale ostatecznie padło na to, by wprawić ją w skórę, razem z nieodłączną formułą na ustach: cała przyjemność po mojej stronie. Będziesz na tyle głupia, żeby zaprzeczyć?
Ja o nią zabiegam, ja się staram, ja ją sprowadzam, twoja przyjemność jest moją przyjemnością, którą przełożę na złoto lub bezpośrednio, inne dobra materialne. Ogrzany pokój w zimie, świeże owoce latem, ceramiczne doniczki na ogrodowe zioła, które sadzę na mikroskopijnym balkonie i załatanie dachu u matki, bo przecieka, a ja, jakkolwiek chęci mam zawsze dobre, tak Merlin pokpił sobie ze mnie jako z mężczyzny, bo ani lodówki na piąte piętro po schodach samodzielnie nie wniosę, ani dachówek porządnie nie położę. Obdarowano mnie hojnie w inny sposób, jakbym został stworzony do zadowalania. Długi język, długie palce, długi kutas, cieszę się, że przynajmniej jestem growerem, a włożony do nogawki nie przeszkadza i nie odznacza się, bo chyba bym nie wytrzymał, gdyby ktoś na niego patrzył tak, jak kiedy jest we wzwodzie. Później zbieram z ciebie tą przyjemność, w palce, w usta, czasami zbieram też stamtąd swoją, jeśli taki masz kaprys albo w drodze wyjątku oddaję ją dla ciebie, lecz i tak zawsze, ale to zawsze jest ona po mojej stronie.
Aż zatyka mi usta, jedwabiem albo najzwyklejszą bawełną, bladym, tłustym ramieniem albo skórzanym paskiem, wciąż słonym, jakby zwierzę spociło się przed pójściem do rzeźni Chwostem czerwonej zasłony, wilgotnymi majtkami, różne rzeczy trzymałem w ustach i dlatego, jeśli ktoś mi powie, że są takie, które nie mają smaku, zaśmieję mu się w twarz. Ludzie, owszem, oni mogą go nie mieć. Smaku. Gustu. Stylu. Jeśli jednak kiedyś zdarzy ci się wbić zęby w drewniany stół, gdy twoje sutki będą stały na baczność, zrozumiesz. Do tego trzeba ćwiczyć. Codziennie pobudzać krążenie, trenować receptory, by reagowały mocniej, by dostarczały trwalszych bodźców i mocniejszych impulsów.
Wyżyna mnie to jak szmatę, z sił, z emocji, nawet z uczuć, czyli tych bardziej złożonych emocji. Od pełnego naładowania do dna, kompletne i stałe zero, brudne i pokurczone. Dlatego tak się o nas mówi, szmaty. Po wszystkim naprawdę trudno zebrać się z podłogi nawet, jeśli wcale nie muszę dłużej na niej klęczeć. A to jest ta lepsza strona, stanowisko przyziemne to może obtarte kolana, ale za to utrata twarzy. Tylko wtedy się nie widzę.
W każdym kącie stoją tu lustra, normalne, ale i tak czynią mą sylwetkę karykaturalną. Gubię się w nich, jak w labiryncie, więc wolę błądzić językiem na ślepo, przed oczami mieć ciemność, ewentualnie drugą parę oczu, powoli docierających zmysłowych rozkoszy. Dlatego pod nią było mi tak komfortowo i łasiłem się, prosząc o próbkę słodyczy. Służalczy niewolnik, który sprytnie chroni siebie i woli wziąć do ust, bo to upokorzenie płynie prosto do gardła i wystarczy po nim umyć zęby, zdjąć nowe wartości z lnianych ubrań i włosów, które wpadają między wargi, gdy całuję ją tak zachłannie. Naprawdę jest dobra, myślę, oblizując palce i poznając się z jej śliną. Pachną cipką, cały duszny gabinet tak pachnie, podnieceniem, uniesieniem, rozkazem i poddaństwem, z jakim obracam na języku to, co mi zostawiła. Jestem kundlem, więc moje są resztki, także - szczególnie - jeżeli idzie o przyjemność Tatiany.
Przełykam ślinę, głośno, wieloznacznie, dłoń z jej szyi przesuwam delikatnie na plecy, a wówczas naciskam na nie już mocno, zmuszając, by się pochyliła równolegle do biurka. Tak mogę chwycić ją za włosy i rżnąć w najlepsze, praktycznie głuchy na wszelkie odgłosy. Zajadłe stukotanie blatu, trzęsące się drobiazgi, zegar, który powoli zaczyna mnie irytować odmierzeniem każdej sekundy, nic do mnie już nie dociera. Nic, poza skąpymi jękami, skrystalizowanymi do oszczędnych pomruków. Zachęty, niezadowolenia, wygody, mało wiem, poza czuciem jej ciała, które już teraz doprowadza mnie na skraj.
-Robisz to ze wszystkimi, co? - szarpię ją mocniej, do siebie i przerywam, delektując się moim potem spływającym po jej skórze. Gryzę ją w szyję i trzymam cały czas, żeby się nie wymknęła, dalej w niej jestem i będę tak długo, aż się złamie i poprosi - dajesz się pieprzyć każdej męskiej suce? - dyszę, powoli się poruszając. Biodra ocierają się o biodra, a ja tylko ją trzymam, jakby nie mogła zabawić mnie dotykiem - a może jestem wyjątkiem? Chcesz mnie zrobić swoim osobistym? - nie będę już mieć swojego imienia, tylko jej. Przyśpieszam, a każde kolejne pchnięcie jest za mój wstyd.
-Kurwa - warczę, bo momentalnie dochodzę, jakby poniżenie było wyzwoleniem. Za szybko. Kurwa.
Gwałtownie otwieram oczy, przecieram je, aua, jest jasno, za jasno. Słońce daje prosto w wielkie okna, zasłony są rozsunięte, więc już pewnie po dwunastej. Na kołdrze zajebiście wielka plama, pode mną, obrzydliwie wilgotno, a mi nadal stoi i nic nie wskazuje na to, by za chwilę miał opaść. Całkiem obudzony kuśtykam do łazienki, wzdrygając się z zimna. Bose stopy spotykają się z płytkami, przechodzi mnie dreszcz, zamykam oczy, muszę to dośnić. Dokończyć.
zt
I muszę być jej za to wdzięczny. Muszę, chcę, powinności i obowiązki, a pragnienie tłoczone u dołu serca to jedna strona tego samego medalu, który jest przecież ledwo złotą blaszką wrośniętą w klatkę piersiową. Z wygrawerowanym imieniem, zastanawiano się, czy obroże nie będą bardziej reprezentatywne, ale ostatecznie padło na to, by wprawić ją w skórę, razem z nieodłączną formułą na ustach: cała przyjemność po mojej stronie. Będziesz na tyle głupia, żeby zaprzeczyć?
Ja o nią zabiegam, ja się staram, ja ją sprowadzam, twoja przyjemność jest moją przyjemnością, którą przełożę na złoto lub bezpośrednio, inne dobra materialne. Ogrzany pokój w zimie, świeże owoce latem, ceramiczne doniczki na ogrodowe zioła, które sadzę na mikroskopijnym balkonie i załatanie dachu u matki, bo przecieka, a ja, jakkolwiek chęci mam zawsze dobre, tak Merlin pokpił sobie ze mnie jako z mężczyzny, bo ani lodówki na piąte piętro po schodach samodzielnie nie wniosę, ani dachówek porządnie nie położę. Obdarowano mnie hojnie w inny sposób, jakbym został stworzony do zadowalania. Długi język, długie palce, długi kutas, cieszę się, że przynajmniej jestem growerem, a włożony do nogawki nie przeszkadza i nie odznacza się, bo chyba bym nie wytrzymał, gdyby ktoś na niego patrzył tak, jak kiedy jest we wzwodzie. Później zbieram z ciebie tą przyjemność, w palce, w usta, czasami zbieram też stamtąd swoją, jeśli taki masz kaprys albo w drodze wyjątku oddaję ją dla ciebie, lecz i tak zawsze, ale to zawsze jest ona po mojej stronie.
Aż zatyka mi usta, jedwabiem albo najzwyklejszą bawełną, bladym, tłustym ramieniem albo skórzanym paskiem, wciąż słonym, jakby zwierzę spociło się przed pójściem do rzeźni Chwostem czerwonej zasłony, wilgotnymi majtkami, różne rzeczy trzymałem w ustach i dlatego, jeśli ktoś mi powie, że są takie, które nie mają smaku, zaśmieję mu się w twarz. Ludzie, owszem, oni mogą go nie mieć. Smaku. Gustu. Stylu. Jeśli jednak kiedyś zdarzy ci się wbić zęby w drewniany stół, gdy twoje sutki będą stały na baczność, zrozumiesz. Do tego trzeba ćwiczyć. Codziennie pobudzać krążenie, trenować receptory, by reagowały mocniej, by dostarczały trwalszych bodźców i mocniejszych impulsów.
Wyżyna mnie to jak szmatę, z sił, z emocji, nawet z uczuć, czyli tych bardziej złożonych emocji. Od pełnego naładowania do dna, kompletne i stałe zero, brudne i pokurczone. Dlatego tak się o nas mówi, szmaty. Po wszystkim naprawdę trudno zebrać się z podłogi nawet, jeśli wcale nie muszę dłużej na niej klęczeć. A to jest ta lepsza strona, stanowisko przyziemne to może obtarte kolana, ale za to utrata twarzy. Tylko wtedy się nie widzę.
W każdym kącie stoją tu lustra, normalne, ale i tak czynią mą sylwetkę karykaturalną. Gubię się w nich, jak w labiryncie, więc wolę błądzić językiem na ślepo, przed oczami mieć ciemność, ewentualnie drugą parę oczu, powoli docierających zmysłowych rozkoszy. Dlatego pod nią było mi tak komfortowo i łasiłem się, prosząc o próbkę słodyczy. Służalczy niewolnik, który sprytnie chroni siebie i woli wziąć do ust, bo to upokorzenie płynie prosto do gardła i wystarczy po nim umyć zęby, zdjąć nowe wartości z lnianych ubrań i włosów, które wpadają między wargi, gdy całuję ją tak zachłannie. Naprawdę jest dobra, myślę, oblizując palce i poznając się z jej śliną. Pachną cipką, cały duszny gabinet tak pachnie, podnieceniem, uniesieniem, rozkazem i poddaństwem, z jakim obracam na języku to, co mi zostawiła. Jestem kundlem, więc moje są resztki, także - szczególnie - jeżeli idzie o przyjemność Tatiany.
Przełykam ślinę, głośno, wieloznacznie, dłoń z jej szyi przesuwam delikatnie na plecy, a wówczas naciskam na nie już mocno, zmuszając, by się pochyliła równolegle do biurka. Tak mogę chwycić ją za włosy i rżnąć w najlepsze, praktycznie głuchy na wszelkie odgłosy. Zajadłe stukotanie blatu, trzęsące się drobiazgi, zegar, który powoli zaczyna mnie irytować odmierzeniem każdej sekundy, nic do mnie już nie dociera. Nic, poza skąpymi jękami, skrystalizowanymi do oszczędnych pomruków. Zachęty, niezadowolenia, wygody, mało wiem, poza czuciem jej ciała, które już teraz doprowadza mnie na skraj.
-Robisz to ze wszystkimi, co? - szarpię ją mocniej, do siebie i przerywam, delektując się moim potem spływającym po jej skórze. Gryzę ją w szyję i trzymam cały czas, żeby się nie wymknęła, dalej w niej jestem i będę tak długo, aż się złamie i poprosi - dajesz się pieprzyć każdej męskiej suce? - dyszę, powoli się poruszając. Biodra ocierają się o biodra, a ja tylko ją trzymam, jakby nie mogła zabawić mnie dotykiem - a może jestem wyjątkiem? Chcesz mnie zrobić swoim osobistym? - nie będę już mieć swojego imienia, tylko jej. Przyśpieszam, a każde kolejne pchnięcie jest za mój wstyd.
-Kurwa - warczę, bo momentalnie dochodzę, jakby poniżenie było wyzwoleniem. Za szybko. Kurwa.
Gwałtownie otwieram oczy, przecieram je, aua, jest jasno, za jasno. Słońce daje prosto w wielkie okna, zasłony są rozsunięte, więc już pewnie po dwunastej. Na kołdrze zajebiście wielka plama, pode mną, obrzydliwie wilgotno, a mi nadal stoi i nic nie wskazuje na to, by za chwilę miał opaść. Całkiem obudzony kuśtykam do łazienki, wzdrygając się z zimna. Bose stopy spotykają się z płytkami, przechodzi mnie dreszcz, zamykam oczy, muszę to dośnić. Dokończyć.
zt
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
[SEN] Nie dam ustom znudzić się
Szybka odpowiedź