Smocza wieża
AutorWiadomość
Smocza wieża
Zbudowana nieopodal głównej siedziby rodu początkowo stanowiła centrum dowodzenia Greengrassów w sprawie smoków - jeszcze zanim powstał Peak District w swej obecnej formie. Teraz wieża ta jest teraz jedynie wspomnieniem minionych chwil, choć stanowi ciekawy obiekt architektoniczny. Rodzina lubi gościć w niej osoby z zewnątrz, ponieważ ogromna konstrukcja mitycznego gada oraz zaokrąglone wnętrza stanowią zwykłą ciekawostkę dla odwiedzających. W środku znajduje się cała mnogość sypialni oraz łazienek, kuchnia z jadalnią, biblioteka oraz parę gabinetów. Na samej górze ma swoje miejsce punkt widokowy wraz z zimowym ogrodem.
noc
Derby nie śpi. Rozpalona jest okolica dworku zajmowanego od wieków przez ród Greengrass, bezpośrednich spadkobierców Ulyssesa Alesgooda. Rozpalona jest mimo zimowego puchu, który nakrył okolicę niby futro z białego lisa przyszywane do kołnierzy płaszczy szlachetnych dam.
Nie śpi również lady Mare Greengrass, stukająca nerwowo zielonym pantofelkiem o posadzkę, gdy kolejny list wychodzi spod jej pióra, tym razem znów adresowany do rodziny, do kuzyna, ostatni, błagalny, najmniej składny pośród wszystkich. Rude loki opadają swobodnie na plecy, gdy blada dłoń unosi się do twarzy, by potrzeć zbolałe, piekące oczy, a następnie unieść się ku pulsującym z nerwów skronią.
To niemożliwe. To tylko zły sen.
Myśli tej chwyta się jak ostatniej deski ratunku, na żyletce zaklętej wbrew logice rzeczywistości pozostawia ślady krwi, bo krwawi Staffordshire, krwawi Stoke-on-Trent, krwawić muszą więc jego opiekunowie. I serce damy zamknięte jest w żelaznym uścisku strachu, tym samym, który dostrzegła w oczach stypendysty, który przekazał jej tragiczne wieści. To tylko młody chłopak, młodszy zaledwie o kilka lat od niej samej, choć aparycją zbliżony był do świeżo upieczonych absolwentów Hogwartu. Jego drżące w przestrachu usta, klejące się do twarzy pukle ciemnych loków i ręce, z którymi nie wiedział co począć, aż nie wciśnięto mu w nie filiżanki z herbatą, pozostaną w jej umyśle do końca życia. Tak bał się człowiek, który widział pierwszy akt teatru okropności. Cóż będzie z tymi, którzy dotrwają do jego końca?
List od Keatona niesie pierwsze muśnięcie ulgi. Jest tam, przynajmniej mają szansę dowiedzieć się czegoś więcej, niż z chaotycznej, drżącej w posadach relacji młodego człowieka. Nie pozwala jednak na wykwit uśmiechu, bo strach o jego dobrobyt góruje nad dumą z bohaterstwa, które prezentuje ów doświadczony, choć wciąż młody człowiek. Tyle życia ma przed sobą, a ona pcha go w objęcia śmierci, przerażona własną niemocą w obliczu nagłego zagrożenia.
Nadchodzące zza pleców kroki nie mogą należeć do nikogo innego niż Isaiaha. Odwraca się więc lady w kierunku swego szwagra, a zielone tęczówki przez moment zdają się bardziej niż soczystą trawę przypominać morską toń. Błękit smutku przesłania jej spojrzenie na kilka sekund, aż spomiędzy lekko rozwartych ust ucieka westchnienie.
— Może przybyć lada moment — szepcze, obawiając się nagłego załamania głosu. Bezsilność nigdy nie jest dobrym doradcą, zawsze zostawia po sobie ślady. Lecz Mare wstaje, pomimo zmęczenia, ze swego siedziska i odbiera płaszcz od jednego ze sług. Białe lisie futro kołnierza kontrastuje z nieodłączną zielenią stroju.
Gościa lub — jak się okaże później — gości, mieli podejmować w smoczej wieży. Tam nikt nie miał prawa przeszkadzać w rozmowie, niewielka co prawda, lecz zawsze odległość miała oddzielić kłębiące się myśli matki Saoirse od matki Staffordshire. Wdzięczna była jednak za milczącą do tej pory obecność szwagra. Ostatnimi czasy przypominali sobie, jak to jest rozumieć się bez słów, a dzisiejszej nocy mogli zbierać tego żniwa, wśród długich spojrzeń i chłodnego milczenia.
Gdy znajdują się w jednej z sal, która w zapomnianych czasach, dawno przed powstaniem Rezerwatu służyła za główne miejsce odpraw grup smokologów, Mare podchodzi do okna. Szczupłe ramiona lady obejmują jej ciało, bo w tak ciężkiej sytuacji trudno dodać sobie otuchy. Czy to samo czuł Archibald, gdy dostał te przeklęte listy? Czy tym samym strachem żywili się ci, którym godność stworzenia była niesmak?
Z zamyślenia nie wyrywa jej nawet krzątanie, które rozlega się za plecami. Służba nakrywa do długiego stołu, w pomieszczeniu prędko roznosi się zapach smażonej ryby i jeszcze czegoś, chyba buraczków z cebulą. Nie przypomina sobie, by prosiła służbę o przygotowanie poczęstunku, ale przecież musiała, bo chociaż tak jest w stanie odwdzięczyć się za pomoc, którą jej udzielono. Choć prośby słane ciemną nocą nie musiały otrzymać informacji zwrotnej. Gdzieś na krańcu zmysłów czuje jeszcze delikatną woń kwiatów; to chyba herbata, tak, na rozgrzanie.
Niech tylko pojawi się światło w ciemnościach.
| szczupak (1 szt.) oraz herbata kwiatowa (25g) z kategorii II, masło do smażenia szczupaka, a także buraki i cebula do sałatki z domyślnej kategorii I, dodatkowo 3g tytoniu średniej jakości z kategorii III na 3 papierosy.
Czas na odpis: 72h
Kilka godzin wcześniej, wracając do posiadłości z pracowni badawczej w rezerwacie, w której przygotowywał kadzidła, z daleka dostrzegł na ciemnym niebie dziwny kształt. Musiał nieco wytężyć wzrok i przetrzeć oczy, a w końcu dotarło do niego, że nad ziemiami Staffordshire zawisł mroczny znak. Nagły ścisk w żołądku i suchość w gardle nie opuściły go do tej pory, od dłuższego czasu przechadzał się po rodzinnej bibliotece, niemal wydeptując na rozłożonych na podłogach dywanach wyraźną ścieżkę, szlak tysiąca wykonanych w rozgorączkowaniu kroków. Zaciskał w zdenerwowaniu pięści, świadomy, że Mare, skrywając się w którymś z pomieszczeń, zapewne w prywatnym skrzydle należącym do niej i Elroya, właśnie kreśliła na chropowatym papierze kolejne listy rozsyłając je do wszystkich możliwych sojuszników, licząc na to, że któryś z nich niezwłocznie przyśle im choć lakoniczną odpowiedź.
Stali w martwym punkcie. Właśnie urzeczywistniała się wizja, która w gruncie rzeczy nie była tak trudna do przewidzenia. Ich hrabstwa od miesięcy otoczone były przez ziemie znajdujące się pod wpływami Rycerzy Walpurgii, należące do rodów otwarcie wspierających Lorda Voldemorta. Uderzenie w terytoria należące do Greengrassów, według niektórych zdrajców krwi i czarodziejskiego honoru, było jedynie kwestią czasu. W istocie już dawno powinni to przewidzieć, otoczyć hrabstwa odpowiednimi zaklęciami obronnymi, było to jednak tak ogromne przedsięwzięcie, że niemożliwym było podjęcie tak znaczących i efektywnych działań na przestrzeni jedynie kilku miesięcy.
Ich ziemię płonęły, i to dosłownie. I wcale nie trawił ich smoczy ogień.
Jego kroki odbijały się od kamiennych ścian korytarzy, gdy zmierzał w stronę wyjścia, na spotkanie z Mare, z lekkim rozkojarzeniem pomagając jej nałożyć białe futro, odwzajemniając pełne smutku i bezradności spojrzenie. Znowu towarzyszyła mu zupełna pustka, w oczach tliły się ogniki sprzecznych emocji. Wściekłości podszytej strachem. Nie wstydził się swoich obaw, wiedział jednak doskonale, że w takiej chwili nie mógł pozwolić sobie na to, aby drążące jego umysł obawy i lęk wzięły górę nad rozsądkiem i od lat wypracowywanym spokojem duszy. Nikt nie był jednak w stanie przewidzieć dzisiejszych wydarzeń, nikt nie nauczył go jak przyswajać tragiczne informacje z rodzaju tych jakie dzisiaj do nich dotarły.
- Widziałem na niebie mroczny znak - wyszeptał, niemal wymamrotał pod nosem w stronę szwagierki, gdy wyszli na zewnątrz i kierowali się szybkim krokiem w stronę Smoczej wieży. Wolał ją uprzedzić, zrzucić z ramion ten śmieszny, z pozoru zupełnie trywialny ciężar. Objął ją mimochodem lekko ramieniem, pozwalając sobie na tak bliski gest. Słyszał jej przyspieszony oddech, odbijały się w nim jego własne emocje. Słyszał wyraźnie szybszy rytm własnego serca, warga drżała mu lekko ze zdenerwowania w oczekiwaniu na najgorsze.
Pustym wzrokiem obserwował krzątających się po pomieszczeniu sługów nakrywających stół i przygotowujących dla ich gości ciepły posiłek. Mare jak zwykle pomyślała o wszystkim. W takich chwilach docierało do niego, że ona, choć znacznie młodsza, zdecydowanie lepiej odnajdywała się w roli zarządcy, jako żona idealnie dopełniała obrazu najstarszego syna, wnosząc do ich domu swoisty blask i niemal stalowy charakter. Był je za to niezwykle wdzięczny. Od lat sam wolał zaszywać się we własnym świecie, nie samotni, ale w zupełnie innym uniwersum, podszytym nieustannie snutymi marzeniami i nostalgią. Wiedział, że musiał się z niego wyrwać, na dłużej, nie tylko na efemeryczny moment. Dla Felixa. Dla Mare. Dla wszystkich mieszkańców Derbyshire i Staffoshire.
Choć zapach przygotowywanych potraw przyjemnie drażnił nozdrza, Isaiah wcale nie czuł głodu. Apetyt zniknął, gdy tylko do jego uszu dotarły pierwsze wieści z Staffordshire. Teraz pragnął jedynie poznać więcej szczegółów.
Chciał zacząć działać, nawet jeśli nieco na oślep, początkowo nieudolnie. Nie mógł jednak pozostawić wszystkiego swojemu losu. Zbyt wiele żyć leżało w ich rękach, dalszy byt wielu osób zależał tylko od nich.
| jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem (zostanie mi to zatwierdzone), to mam przy sobie kadzidło prawdy, które przekażę gościom[bylobrzydkobedzieladnie]
Stali w martwym punkcie. Właśnie urzeczywistniała się wizja, która w gruncie rzeczy nie była tak trudna do przewidzenia. Ich hrabstwa od miesięcy otoczone były przez ziemie znajdujące się pod wpływami Rycerzy Walpurgii, należące do rodów otwarcie wspierających Lorda Voldemorta. Uderzenie w terytoria należące do Greengrassów, według niektórych zdrajców krwi i czarodziejskiego honoru, było jedynie kwestią czasu. W istocie już dawno powinni to przewidzieć, otoczyć hrabstwa odpowiednimi zaklęciami obronnymi, było to jednak tak ogromne przedsięwzięcie, że niemożliwym było podjęcie tak znaczących i efektywnych działań na przestrzeni jedynie kilku miesięcy.
Ich ziemię płonęły, i to dosłownie. I wcale nie trawił ich smoczy ogień.
Jego kroki odbijały się od kamiennych ścian korytarzy, gdy zmierzał w stronę wyjścia, na spotkanie z Mare, z lekkim rozkojarzeniem pomagając jej nałożyć białe futro, odwzajemniając pełne smutku i bezradności spojrzenie. Znowu towarzyszyła mu zupełna pustka, w oczach tliły się ogniki sprzecznych emocji. Wściekłości podszytej strachem. Nie wstydził się swoich obaw, wiedział jednak doskonale, że w takiej chwili nie mógł pozwolić sobie na to, aby drążące jego umysł obawy i lęk wzięły górę nad rozsądkiem i od lat wypracowywanym spokojem duszy. Nikt nie był jednak w stanie przewidzieć dzisiejszych wydarzeń, nikt nie nauczył go jak przyswajać tragiczne informacje z rodzaju tych jakie dzisiaj do nich dotarły.
- Widziałem na niebie mroczny znak - wyszeptał, niemal wymamrotał pod nosem w stronę szwagierki, gdy wyszli na zewnątrz i kierowali się szybkim krokiem w stronę Smoczej wieży. Wolał ją uprzedzić, zrzucić z ramion ten śmieszny, z pozoru zupełnie trywialny ciężar. Objął ją mimochodem lekko ramieniem, pozwalając sobie na tak bliski gest. Słyszał jej przyspieszony oddech, odbijały się w nim jego własne emocje. Słyszał wyraźnie szybszy rytm własnego serca, warga drżała mu lekko ze zdenerwowania w oczekiwaniu na najgorsze.
Pustym wzrokiem obserwował krzątających się po pomieszczeniu sługów nakrywających stół i przygotowujących dla ich gości ciepły posiłek. Mare jak zwykle pomyślała o wszystkim. W takich chwilach docierało do niego, że ona, choć znacznie młodsza, zdecydowanie lepiej odnajdywała się w roli zarządcy, jako żona idealnie dopełniała obrazu najstarszego syna, wnosząc do ich domu swoisty blask i niemal stalowy charakter. Był je za to niezwykle wdzięczny. Od lat sam wolał zaszywać się we własnym świecie, nie samotni, ale w zupełnie innym uniwersum, podszytym nieustannie snutymi marzeniami i nostalgią. Wiedział, że musiał się z niego wyrwać, na dłużej, nie tylko na efemeryczny moment. Dla Felixa. Dla Mare. Dla wszystkich mieszkańców Derbyshire i Staffoshire.
Choć zapach przygotowywanych potraw przyjemnie drażnił nozdrza, Isaiah wcale nie czuł głodu. Apetyt zniknął, gdy tylko do jego uszu dotarły pierwsze wieści z Staffordshire. Teraz pragnął jedynie poznać więcej szczegółów.
Chciał zacząć działać, nawet jeśli nieco na oślep, początkowo nieudolnie. Nie mógł jednak pozostawić wszystkiego swojemu losu. Zbyt wiele żyć leżało w ich rękach, dalszy byt wielu osób zależał tylko od nich.
| jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem (zostanie mi to zatwierdzone), to mam przy sobie kadzidło prawdy, które przekażę gościom[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Isaiah Greengrass dnia 24.08.21 10:26, w całości zmieniany 2 razy
Isaiah Greengrass
Zawód : alchemik, lord, twórca malarskich barwników
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Znam nuty przekleństw, na wylot prawdę
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
aż urwie świt nas, każda z gwiazd zgaśnie.
W dłoniach rwę świat nasz tak bez pamięci
za wszystko co ból wziął na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
stąd
Sowi zarys oczu wypełniała głębia czerni, nadając twarzy dzikiej nienaturalności; wzrok wprawdzie wyostrzył się, potrafiąc przebić się przez cienie nocy, lecz obrazy zamazywały się w dymie dogasającej tragedii; choć starał się zapamiętać jak najwięcej, to nie potrafił skupić się na tyle, by później przywołać z głowy wszystkie detale; wciąż rozproszony był tym jednym wspomnieniem, czarną masą przelewającą się przez ramy podbitego miasta. Orszak tryumfatorów i morderców pod znakiem węża wił się serpentyną chwały.
Gdy oni wzbijali się ku górze, ku ucieczce, tam, na dole, stłamszony szamotał się motyl - już bez jednego skrzydła; zdawał się być mały, zbyt słaby, by poderwać się do lotu za nimi.
Chłonął wszystko to, co przynosił horyzont; właściwie przez całą drogę nie padło już ani jedno słowo - ani z jej, ani z jego ust; zbędna była jakakolwiek rozmowa, czuł przecież to samo, co i ona. Był w nich współdzielony gniew, pielęgnowany od zarodka.
Sylwetka dworku Greengrassów wyłoniła się z nocy, a podeszwy butów dotknęły na powrót gruntu. Zeskoczył z miotły, by potem jednym ruchem różdżki zdjąć z siebie efekt transmutacji; w gałce ocznej na powrót zamieszkała szarość i zieleń. Zadarł głowę ku górze, ku dawno niewidzianemu już budynkowi - zawsze przyglądać mu się mógł tylko z zewnątrz, życzyłby sobie jednak, aby okoliczności, które zmusiły go do zajrzenia do środka, nigdy nie nastały.
Wiedział, że ściany Derby mają tak oczy, jak i uszy - że pomimo później pory postawiono je w stan gotowości, oczekiwania. Że spodziewano się kolejnych wieści, posłańców.
Mieli przynieść nadzieję, a ciągnęła się za nimi jedynie śmierć. Przełknął ślinę, grdyka poruszyła się z trudem; na myśl o słowach, które przyjdzie mu wypowiedzieć, zaschło mu z nerwów w gardle.
Nie wiedział, jak ma spojrzeć im w oczy; im, opiekunom tej ziemi, która dziś stanęła w żarze krwi, w popiołach czarnej magii; im, smoczym panom, którzy do ognia winni być przyzwyczajeni - ten płonący dziś na mugolskich kościach nie miał jednak nic wspólnego z gadzim oddechem, bliżej mu było do chaosu pożogi.
Justine wspomniała coś o planie, którego potrzebują - próbował zaczepić się w myślach o cokolwiek, ale w głowie zdawała się ziać jedynie pustka; powinien był już przywyknąć do tego, że raz za raz musieli podnosić się z popiołów, lecz nie oznaczało to, iż łatwiej przyszło mu zmierzyć się z tym, co dziś tam zastali.
Prowadzony do smoczej wieży milczał posępnie; i przekroczywszy próg pomieszczenia, w którym znajdowali się tak lady, jak i lord Greengrass, nie próbował nawet ukrywać, że wrócili dziś nie z tarczą protego, a na niej.
- Lady, lordzie - wciąż brakowało mu obycia, a ceremoniał poprawności arystokratycznych powitań wyglądał najpewniej inaczej - poprzestał jednak na skinięciu im głową z szacunkiem; oderwał na chwilę oczy od zmartwienia wyrysowanego na twarzach gospodarzy, przenosząc wzrok na towarzyszącą mu Justine. - Lady Mare Greengrass, lord Isaiah Greengrass - dopełnił formalności - Justine Tonks - dodał także, choć właściwie jej nie trzeba było nikomu przedstawiać; plakaty wyręczały ją w tym skutecznie. Zaraz potem zamilknął, oddając gwardzistce głos; wprawdzie od poprzedniego spotkania Zakonu minęło już sporo czasu, niewiele zmieniło się dla niego w pewnej kwestii - w hierarchii organizacji to ona znajdowała się wyżej, to ona im przewodziła - również teraz, gdy formalnie obowiązki te miała sprawować enigmatyczna Kapituła.
Nieobecnym wzrokiem powiódł po wnętrzu. Zapach przygotowanych potraw zdawał się docierać z dali, z trudem przebijał się przez swąd dymu, którym nasiąknęło całe ubranie.
Sowi zarys oczu wypełniała głębia czerni, nadając twarzy dzikiej nienaturalności; wzrok wprawdzie wyostrzył się, potrafiąc przebić się przez cienie nocy, lecz obrazy zamazywały się w dymie dogasającej tragedii; choć starał się zapamiętać jak najwięcej, to nie potrafił skupić się na tyle, by później przywołać z głowy wszystkie detale; wciąż rozproszony był tym jednym wspomnieniem, czarną masą przelewającą się przez ramy podbitego miasta. Orszak tryumfatorów i morderców pod znakiem węża wił się serpentyną chwały.
Gdy oni wzbijali się ku górze, ku ucieczce, tam, na dole, stłamszony szamotał się motyl - już bez jednego skrzydła; zdawał się być mały, zbyt słaby, by poderwać się do lotu za nimi.
Chłonął wszystko to, co przynosił horyzont; właściwie przez całą drogę nie padło już ani jedno słowo - ani z jej, ani z jego ust; zbędna była jakakolwiek rozmowa, czuł przecież to samo, co i ona. Był w nich współdzielony gniew, pielęgnowany od zarodka.
Sylwetka dworku Greengrassów wyłoniła się z nocy, a podeszwy butów dotknęły na powrót gruntu. Zeskoczył z miotły, by potem jednym ruchem różdżki zdjąć z siebie efekt transmutacji; w gałce ocznej na powrót zamieszkała szarość i zieleń. Zadarł głowę ku górze, ku dawno niewidzianemu już budynkowi - zawsze przyglądać mu się mógł tylko z zewnątrz, życzyłby sobie jednak, aby okoliczności, które zmusiły go do zajrzenia do środka, nigdy nie nastały.
Wiedział, że ściany Derby mają tak oczy, jak i uszy - że pomimo później pory postawiono je w stan gotowości, oczekiwania. Że spodziewano się kolejnych wieści, posłańców.
Mieli przynieść nadzieję, a ciągnęła się za nimi jedynie śmierć. Przełknął ślinę, grdyka poruszyła się z trudem; na myśl o słowach, które przyjdzie mu wypowiedzieć, zaschło mu z nerwów w gardle.
Nie wiedział, jak ma spojrzeć im w oczy; im, opiekunom tej ziemi, która dziś stanęła w żarze krwi, w popiołach czarnej magii; im, smoczym panom, którzy do ognia winni być przyzwyczajeni - ten płonący dziś na mugolskich kościach nie miał jednak nic wspólnego z gadzim oddechem, bliżej mu było do chaosu pożogi.
Justine wspomniała coś o planie, którego potrzebują - próbował zaczepić się w myślach o cokolwiek, ale w głowie zdawała się ziać jedynie pustka; powinien był już przywyknąć do tego, że raz za raz musieli podnosić się z popiołów, lecz nie oznaczało to, iż łatwiej przyszło mu zmierzyć się z tym, co dziś tam zastali.
Prowadzony do smoczej wieży milczał posępnie; i przekroczywszy próg pomieszczenia, w którym znajdowali się tak lady, jak i lord Greengrass, nie próbował nawet ukrywać, że wrócili dziś nie z tarczą protego, a na niej.
- Lady, lordzie - wciąż brakowało mu obycia, a ceremoniał poprawności arystokratycznych powitań wyglądał najpewniej inaczej - poprzestał jednak na skinięciu im głową z szacunkiem; oderwał na chwilę oczy od zmartwienia wyrysowanego na twarzach gospodarzy, przenosząc wzrok na towarzyszącą mu Justine. - Lady Mare Greengrass, lord Isaiah Greengrass - dopełnił formalności - Justine Tonks - dodał także, choć właściwie jej nie trzeba było nikomu przedstawiać; plakaty wyręczały ją w tym skutecznie. Zaraz potem zamilknął, oddając gwardzistce głos; wprawdzie od poprzedniego spotkania Zakonu minęło już sporo czasu, niewiele zmieniło się dla niego w pewnej kwestii - w hierarchii organizacji to ona znajdowała się wyżej, to ona im przewodziła - również teraz, gdy formalnie obowiązki te miała sprawować enigmatyczna Kapituła.
Nieobecnym wzrokiem powiódł po wnętrzu. Zapach przygotowanych potraw zdawał się docierać z dali, z trudem przebijał się przez swąd dymu, którym nasiąknęło całe ubranie.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dodatkowy komentarz zdawał się zbędny. Co więcej, tak naprawdę można było powiedzieć na to, czego sami byli świadkami? Zaciskała dłonie na trzonki miotły tak mocno, że właściwie pobielały jej knykcie. Była wściekła. Ilu ludzi straciło dzisiaj życie, przez szarlatanów w ludzkiej skórze? Nieważne, czy czarodziei, czy mugoli. Bo była pewna, że nie wszystkich byli w stanie rozróżnić. Czym kazali kupować sobie życie? Zacisnęła zęby zgrzytając nimi prowadząc miotłę proste w stronę dworu Greengrasów, pozostawiając rozglądanie się po zgliszczach siedzącemu za nią mężczyźnie, który dzięki zaklęciu był w stanie więcej dostrzec.
Ciemne chmury zebrały się nad Stafforshire i Justine wiedziała, że nie były zwiastunem niczego dobrego. Tak jak Mroczny Znak zdobiący niebo.
W końcu znaleźli się przed głównym wejściem na ziemie na których znajdowała się siedziba Greengrasów. Widziała już wielkie dwory. Nie wszystkie, ale dla niej i tak każde z nich było zdecydowanie za duże. Im większe, tym większy stanowiło problem. Przesunęła jasnymi tęczówkami po konstrukcji i jej ułożeniu, w końcu ruszając przy boku Keatona. Oboje milczeli, oddani własnym myślom i tym, co i jak powinni im byli powiedzieć. Stawiała więc kolejne kroki na drodze do smoczej wieży wciskając prawą rękę do kieszeni płaszcza. Zaciskając dłoń na białej różdżce. Czas odmierzając w kolejnych wydechach powietrza. Miała ochotę w coś uderzyć. Ból jak zawsze zdawał się działać otrzeźwiająco. Myśli przemykały przez głowę w zawrotnym tempie nie chcąc zwolnić. W końcu znaleźli się w pomieszczeniu. Niebieskie spojrzenie najpierw spoczęło na rudowłosej kobiecie, a później na stojącym niedaleko mężczyźnie. Z twarzy Justine biła złość, nie starała się nawet jej kryć, jasne brwi schodziły się ze sobą, przesuwając znajdującą się na czole bliznę. Zrzuciła z ramion płaszcz wyciągając jedynie różdżkę i rzuciła go na jedno z siedzeń.
- Witajcie. - odezwała się w końcu, krótko, bezbarwnie. Wzięła oddech w płuca. - Wasze ziemie spłynęły dzisiaj krwią. Chociaż to pewnie już wiecie. - zaczęła mierząc ich oboje spojrzeniem. Taka była prawda i każda z osób znajdująca się w tym pomieszczeniu o tym wiedziała, nie było sensu przemilczać tego, czy skrywać pod kotarą milczenia. Udawać, że nic się nie stało. Bo stało się wiele. Zaskoczyli ich, przechytrzyli. Uderzyli, kiedy nikt się tego nie spodziewał. Ale nie mogli teraz załamać rąk. Nic jeszcze nie zostało przesądzone, nic tak naprawdę przegrane, chociaż wiedziała, że nikt nie wróci życie tym, którzy dziś je stracili. - Napisałaś do Burroughsa do kogoś jeszcze? - zapytała swoją uwagę koncentrując na rudowłosej postaci. Nie znały się, nigdy wcześniej nie miały okazji do tego, żeby zamienić z sobą więcej niż słowo. Nie miało to jednak w tej chwili żadnego znaczenia. Przeszłość nie miała, kiedy tak usilnie starali się zadbać o to, by istniała jakaś przyszłość. Tak twierdził Keaton, nie miała powód, żeby mu nie wierzyć, a on nie miał powodów żeby zatajać prawdziwego adresu listu. - Skąd przyszła informacja? - bo skądś musiała przecież. Od jakiś innych oczu, które widziały co się dzieją? Sowy, spisanej pośpieszenie. Ile tak naprawdę wiedzieli o tym, co się stało. - Mów Keaton, to zaklęcie pomogło ci coś dostrzec? - poprosiła mężczyznę, sama jedynie zerkała. Jeśli jego czar był udany, możliwe, ze widział więcej niż ona mogła dostrzec.
Ciemne chmury zebrały się nad Stafforshire i Justine wiedziała, że nie były zwiastunem niczego dobrego. Tak jak Mroczny Znak zdobiący niebo.
W końcu znaleźli się przed głównym wejściem na ziemie na których znajdowała się siedziba Greengrasów. Widziała już wielkie dwory. Nie wszystkie, ale dla niej i tak każde z nich było zdecydowanie za duże. Im większe, tym większy stanowiło problem. Przesunęła jasnymi tęczówkami po konstrukcji i jej ułożeniu, w końcu ruszając przy boku Keatona. Oboje milczeli, oddani własnym myślom i tym, co i jak powinni im byli powiedzieć. Stawiała więc kolejne kroki na drodze do smoczej wieży wciskając prawą rękę do kieszeni płaszcza. Zaciskając dłoń na białej różdżce. Czas odmierzając w kolejnych wydechach powietrza. Miała ochotę w coś uderzyć. Ból jak zawsze zdawał się działać otrzeźwiająco. Myśli przemykały przez głowę w zawrotnym tempie nie chcąc zwolnić. W końcu znaleźli się w pomieszczeniu. Niebieskie spojrzenie najpierw spoczęło na rudowłosej kobiecie, a później na stojącym niedaleko mężczyźnie. Z twarzy Justine biła złość, nie starała się nawet jej kryć, jasne brwi schodziły się ze sobą, przesuwając znajdującą się na czole bliznę. Zrzuciła z ramion płaszcz wyciągając jedynie różdżkę i rzuciła go na jedno z siedzeń.
- Witajcie. - odezwała się w końcu, krótko, bezbarwnie. Wzięła oddech w płuca. - Wasze ziemie spłynęły dzisiaj krwią. Chociaż to pewnie już wiecie. - zaczęła mierząc ich oboje spojrzeniem. Taka była prawda i każda z osób znajdująca się w tym pomieszczeniu o tym wiedziała, nie było sensu przemilczać tego, czy skrywać pod kotarą milczenia. Udawać, że nic się nie stało. Bo stało się wiele. Zaskoczyli ich, przechytrzyli. Uderzyli, kiedy nikt się tego nie spodziewał. Ale nie mogli teraz załamać rąk. Nic jeszcze nie zostało przesądzone, nic tak naprawdę przegrane, chociaż wiedziała, że nikt nie wróci życie tym, którzy dziś je stracili. - Napisałaś do Burroughsa do kogoś jeszcze? - zapytała swoją uwagę koncentrując na rudowłosej postaci. Nie znały się, nigdy wcześniej nie miały okazji do tego, żeby zamienić z sobą więcej niż słowo. Nie miało to jednak w tej chwili żadnego znaczenia. Przeszłość nie miała, kiedy tak usilnie starali się zadbać o to, by istniała jakaś przyszłość. Tak twierdził Keaton, nie miała powód, żeby mu nie wierzyć, a on nie miał powodów żeby zatajać prawdziwego adresu listu. - Skąd przyszła informacja? - bo skądś musiała przecież. Od jakiś innych oczu, które widziały co się dzieją? Sowy, spisanej pośpieszenie. Ile tak naprawdę wiedzieli o tym, co się stało. - Mów Keaton, to zaklęcie pomogło ci coś dostrzec? - poprosiła mężczyznę, sama jedynie zerkała. Jeśli jego czar był udany, możliwe, ze widział więcej niż ona mogła dostrzec.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Smocza wieża
Szybka odpowiedź