Huśtawka na skraju lasu
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Huśtawka na skraju lasu
Tuż na krawędzi parceli, na samym skraju lasu znajduje się huśtawka zwieszona z grubej gałęzi drzewa. Pomimo swoich lat zabezpieczone zaklęciami drewno nie spróchniało, a grube sznury nie straciły na solidności, pozwalając także i dorosłym korzystać z tej – pozornie – dziecięcej rozrywki. Jest to miejsce, w którym można skupić myśli i przewietrzyć głowę.
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:15, w całości zmieniany 4 razy
Ostatnio tylko myślała. Myślała i zmieniała miejsce, w którym myślało jej się najlepiej. A myślała o wszystkim, układała to powoli, skrupulatnie porządkowała regały, książki mieszczące całe ciągnące się godzinami wspomnienia przestawiała z jednej półki na drugą, rezygnując z alfabetycznego ciągu albo znów do niego wracając. Analizowała, ale starała się już robić to racjonalnie, podejmując przy tym swoje kolejne kroki tak, żeby nie siać w swoim umyśle niepotrzebnej paniki. Otworzyła znów okna w swojej głowie, żeby wywietrzyć z niej żal i pomóc sobie stanąć na nogi, odnaleźć znów sens wśród bałaganu zdarzeń. Odzyskiwała powoli równowagę, którą straciła.
Rodziców nie zdołała pochować, ale w rzeczach, jakie oboje przechowywali w banku Gringotta, wybrała te, które najbardziej jej się z nimi kojarzyły. Mamie oddała drobną chustkę, starą, jeszcze po babci, a ojcu zegarek – niedziałający, spisany na straty, ale pokryty tak grubą warstwą sentymentu, że nikt nie zdołał wyperswadować kiedyś panu Lupinowi, że lepiej go wyrzucić niż schować w bankowej skrytce, która notabene powinna mieścić w sobie tylko najważniejsze, najbardziej drogocenne przedmioty; ojciec upierał się, że właśnie usłyszał definicję starego zegarka. Ktoś mógłby powiedzieć, że Ida nie poszanowała pamięci ani życia swoich rodziców, ale bardzo wyraźnie zaprzeczyłaby podobnej opinii. Nie chciała trzymać pod sobą wszystkiego, co oni chowali gdzieś w czeluściach zapomnienia. Spaliła to, co uważała za stosowne, pozbyła się całej reszty, zostawiając sobie jedynie kilka pierścionków po matce i krawaty po ojcu. Chciała zacząć tutaj, w tym momencie, na nowo; zapomnieć o tym, co mogło ją wiązać i osłabiać. To była wojna, brutalna i bezlitosna dla tak młodych piskląt jak ona.
Te kilka spraw postanowiła przechadzając się powoli po domu Alexandra, po Kurniku, jak go nazywał, badając jego atmosferę, sprawdzając, które z jęczących paneli podłogowych stękają najgłośniej, by unikać ich w czasie bezsennych nocy. Dotarła w ten sposób do wyjścia i stwierdziła, że jeszcze lepszym pomysłem na spędzenie reszty popołudnia będzie odpoczynek na zewnątrz. Ubrała buty, z salonu porwała książkę, którą jeszcze wczoraj zostawiła na parapecie, i wyszła, przyciskając lekturę do piersi. Wiatr delikatnie powiewał, ciepłe słońce gładziło policzki i szyję, wiosenne melodie przyozdabiały brzmieniem świeże powietrze. Ten fragment świata wydawał się zupełnie oderwany od świata, z którego przez dwoma tygodniami udało jej się ledwo uciec.
– To wręcz absurdalne – szepnęła do siebie, odnajdując huśtawkę i przysiadając na niej, by za chwilę lekko odepchnąć się stopami od ziemi. Liny delikatnie zaskrzypiały.
Wszystko wyglądało tak, jak zupełnie nic się nie stało. Zupełnie nic.
breathe
then begin again
then begin again
Nie lubił kiedy czas uciekał mu na robieniu niczego dlatego kiedy tylko czuł się lepiej wykorzystywał te chwilę do planowania kolejnych posunięć oraz realizowaniu tych na które pozwalało mu jego zdrowie. Rozmowy, drobne werbunki, organizowanie grupy badaczy z zewnątrz... nie tak dawno podjęta próba rejestracji różdżki - tu musiał przyznać, że było to dość ryzykowne, lecz najwyraźniej nie mniej obfite w profity posunięcie. Oczywiście nie każdy dzień mijał mu w wirze ważnych decyzji. Nie miał ich niestety tak dużo na głowie dlatego, kiedy czas mu się dłużył wypełniał go sobie sam. Czasem wymyślał sobie potrzeby patrolowania okolicy w skład której wchodził nie tak znów obszerny budynek z przyległym do niego ogródkiem, kręcił się po kątach samej budowli, czy też jak pies stróżujący bacznie obserwował z cienia swych współlokatorów upewniając się, że dane im jest w spokoju i bezpieczeństwie oddawać się ich codziennej rutynie. Kiedy zaś żaden domownik nie spał, a jeszcze lepiej - kiedy było ich niewielu w okolicy - oddawał się medytacyjnej grze na wiolonczeli. Instrument ten uczył cierpliwości tak bardzo mu potrzebnej w czasie rekonwalescencji. Nadmiar czasu przelewał też na naukę - czasem, coraz śmielej pochylał się nad stojącym w salonie fortepianem, pląsał spojrzeniem po skromnej biblioteczce Alexa, jak również ćwiczył szkicowanie. W tym ostatnim widział realny potencjał do wykorzystania w połączeniu z własnymi umiejętności legilimencji. Po styczniowym spotkaniu doszło do niego, że nie mają w swych szeregach żadnego rysownika, a wspomnienia które kradł z czasem mogły zawierać mniej znajome twarze, symbole trudniejsze do opisania wyłącznie słowami. Wojna miała w końcu to do siebie, że rotacja po obu stronach była spora. Starzy wrogowie obracali się w pierzynę po to by na ich popiołach wzrosnąć mogły nowe jadowito-trujące pnącza. Wyszedł więc z pękiem rolek pergaminu. Pogoda sprzyjała. Co prawda wciąż pomimo ciepło muskającego skórę słońca powiewało wiosennym wiatrem, lecz i tak było w tym coś bliższego przyjemnej rześkości niż upierdliwego chłodu. Rozłożył się w cieniu drzewa, na trawie wierzchnią część szaty tak że mógł traktować pień wiekowego drzewa jak oparcia. Z obranej perspektywy szkicował zarys Kurnika - pieszczotliwie nazywanego przez gwardzistę mieszkania. Po jednej z jego stron kołysała się samotnie huśtawka początkowo poruszana jedynie przez leniwe podmuchy wiatru. Nie do końca wiedział jak powinien zareagować w chwili w której tuż obok niego znalazła się właśnie na tej huśtawce Ida zdająca się kompletnie go nie zauważyć. Przyciskała do piersi książkę mrucząc do siebie stwierdzenie, które trudno było jednoznacznie powiązać z komentarzem dotyczącym książki czy też jednak prywatnymi, lotnymi myślami. W obawie przed tym, że mogłaby się oddać temu drugiemu rozpoczynając snucie osobistego monologu do wiatru odezwał się czepiając się pierwszego:
- To nieodłączny element większości opowieści - są absurdalne bo często zwyczajnie zmyślone. Nie oznacza to, że nie warto z nich czerpać przyjemności nie doczytując do końca - zaczął w miarę łagodnie nie chcąc jej za bardzo spłoszyć nagłym objawieniem swojej obecności. Dzieliła ich odległość może trzech kroków. On sam znajdował się nieco poniżej linii jej wzroku - w końcu siedziała na huśtawce, a on na trawie - Tak więc, o czym czytasz, co to za absurdalna historia...? - dopytał jak gdyby nigdy nic, zupełnie jakby ich spotkanie tu było zaplanowane, a nawiązana wymiana słów nie była niczym zaskakującym. Mimo wszystko nie chciał by czuła się, jakby zaburzała jego przestrzeń bo wale tego nie robiła, jednocześnie wolał by poczuła się komfortowo - zdawała się przyjść tu odpocząć. Może niezobowiązująca rozmowa mogła temu pomóc? W odpoczynku czy też oderwaniu się od świata...?
- To nieodłączny element większości opowieści - są absurdalne bo często zwyczajnie zmyślone. Nie oznacza to, że nie warto z nich czerpać przyjemności nie doczytując do końca - zaczął w miarę łagodnie nie chcąc jej za bardzo spłoszyć nagłym objawieniem swojej obecności. Dzieliła ich odległość może trzech kroków. On sam znajdował się nieco poniżej linii jej wzroku - w końcu siedziała na huśtawce, a on na trawie - Tak więc, o czym czytasz, co to za absurdalna historia...? - dopytał jak gdyby nigdy nic, zupełnie jakby ich spotkanie tu było zaplanowane, a nawiązana wymiana słów nie była niczym zaskakującym. Mimo wszystko nie chciał by czuła się, jakby zaburzała jego przestrzeń bo wale tego nie robiła, jednocześnie wolał by poczuła się komfortowo - zdawała się przyjść tu odpocząć. Może niezobowiązująca rozmowa mogła temu pomóc? W odpoczynku czy też oderwaniu się od świata...?
Find your wings
O ile było to możliwe – unikała towarzystwa zgromadzonego w Kurniku. Prędzej rozponawała ich po głosach, niż po twarzach i imionach, bo siedząc w ciszy w pokoju, który przyszykował jej Alexander, słuchała ich. W pierwszych dniach po śmierci rodziców miała za złe, że czasami śmieją się w czasie śniadań, rozmawiają zwyczajnie, jakby nic się w rzeczywistości nie stało. Nie potrafiła tego przegryźć, chociaż logika podsuwała jej wciąż i wciąż tę samą odpowiedź – nie miej im tego za złe, mają siebie, mają też prawo do beztroski chociaż na tym małym kawałku bezpiecznej ziemi. Zaczęła się adaptować do wszechogarniających ją warunków bytowania, nawet, jeśli proces ten postępował powoli i bardzo opornie. Lepiej szło jej właśnie na tej ławce, oddalonej od Kurnika o wystarczająco wiele metrów, by anektując wieczorami i bardzo wczesnymi porankami przestrzeń nikomu nie przeszkadzała. Dzisiaj miała nadzieję na podobny przebieg wydarzeń, ale najwyraźniej los znów z niej zakpił. Niemal podskoczyła w miejscu, gdy usłyszała męski głos. Natychmiast obróciła się w stronę potencjalnego jego źródła i zrozumiała prędko, że nie ma do czynienia z wrogiem, tylko z domownikiem. I sojusznikiem, jak pamiętała ze słów Alexandra. Uśmiechnęła się lekko, niepewnie, może nieco nerwowo. Na pewno nie raz minęli się na korytarzach domu, ale do tej pory Ida nie przykładała wagi do poznawania personaliów czarodziejów. Chciała być sama ze sobą.
– To nie książka, to prędzej życie – spojrzała na niego oczami, które, jak zawsze lśnić młodością, teraz lśniły starzejącym się duchem. – Może dlatego te historie są tak absurdalne. Każda z nich ma w sobie kawałek wyrwany z życia swojego pisarza – przez zaskoczenie jej ramiona mocniej przyciskały książkę do piersi, ale rozluźniła je, skoro nie musiała się go bać. Przecież teraz oboje należeli do Zakonu Feniksa. Jakie to absurdalne… – Masz na imię Anthony, prawda? Jestem Ida. – tym razem uśmiech na jej ustach zdawał się być nieco szerszy i bardziej szczery. – Coś rysujesz? – skinęła lekko głową w stronę szkicownika, który trzymał w dłoniach. – Te okolice świetnie nadają się do pejzaży.
Miło się zaskoczyła, bo o ile w historii można było usłyszeć o wielu zdolnych malarzach, o tyle nie poznała jeszcze mężczyzny z podobnymi zainteresowaniami. Nie. Znała tylko jednego, który faktycznie miał ogromny talent.
– To nie książka, to prędzej życie – spojrzała na niego oczami, które, jak zawsze lśnić młodością, teraz lśniły starzejącym się duchem. – Może dlatego te historie są tak absurdalne. Każda z nich ma w sobie kawałek wyrwany z życia swojego pisarza – przez zaskoczenie jej ramiona mocniej przyciskały książkę do piersi, ale rozluźniła je, skoro nie musiała się go bać. Przecież teraz oboje należeli do Zakonu Feniksa. Jakie to absurdalne… – Masz na imię Anthony, prawda? Jestem Ida. – tym razem uśmiech na jej ustach zdawał się być nieco szerszy i bardziej szczery. – Coś rysujesz? – skinęła lekko głową w stronę szkicownika, który trzymał w dłoniach. – Te okolice świetnie nadają się do pejzaży.
Miło się zaskoczyła, bo o ile w historii można było usłyszeć o wielu zdolnych malarzach, o tyle nie poznała jeszcze mężczyzny z podobnymi zainteresowaniami. Nie. Znała tylko jednego, który faktycznie miał ogromny talent.
breathe
then begin again
then begin again
Nerwowość z jaką się poruszyła wcale go nie zaskoczyła. W końcu to on naruszył jej przestrzeń, zaskoczył. Tkwił więc w miejscu okładając się jakiegoś rodzaju cierpliwością, dając kobiecie czas na złapanie równowagi. Nigdzie mu się nie śpieszyło, a nawet jeśli - wątpił by był obecnie wstanie gdziekolwiek pobiec. Uniósł brwi przyjmując słowa staro-młodego ducha. Nie mógł nie odnieść wrażenia, że niosły za sobą coś z marudniej skargi - Nie wiem czemu ale pojawiła mi się przed oczami marynarka z tuzinem niejednolitych, nieporadnie poprzyszywanych łat i cóż - coś takiego faktycznie prezentowałoby się co najmniej dość niedorzecznie - przyznał jej rację uśmiechając się serdecznie. Zmrużył powieki przesuwając swoje spojrzenie wyżej, na nią, wychodząc przy tym jednocześnie na przeciw jaśniejącego słońca - Tony wystarczy. Chociaż jak ci wygodniej, Ido - kiwną potakująco głową, a potem przeniósł nieporadne spojrzenie na szkicownik - Tak, właśnie dlatego staram się jakiś naszkicować - pejzaż - Skoro spędzę tu trochę czasu to sobie pomyślałem, że może właśnie w ten sposób jego nadmiar jakoś zabiję. Nuda jest jednak mimo wszystko najgorszym wrogiem - pomyślałem chwytając kawałek pergaminu, ołówka, a potem jak zacząłem próbować odwzorować cokolwiek z rzeczywistości na kartce to zmieniłem zdanie: gorszym od nudy jest wykonanie dziesięciu prób poprowadzenia prostej linii spełniającej twoje oczekiwania, a następnie zdanie sobie sprawy z tego, że jedenastej już nie wykonasz bo całość jest już za bardzo zamazana - ciągnął spokojnie, może nieco monotonnie jednocześnie zabierając się za ostrożne odrywanie wierzchniej kartki ze szkicownika. Rysunek wysunął w jej kierunku, tak by mogła go przywłaszczyć, zbliżyć do oczu, ocenić. Na koniec skrzywił się kwaśno. Mogła na nim dostrzec bryłę dobrze jej znanego budynku i wyrastających zza niego drzew które jak gdyby odrywały się od lasu z zamiarem przywłaszczenia sobie zlepka cegieł przykrytego omszałym dachem. Rysunek był brudny. Niektóre linie wielokrotnie na siebie nachodziły zdradzając niepewną, niewprawioną w prowadzeniu ołówka rękę. Wiotkie drzewa na pergaminie pozbawione były swej delikatności, eteryczności - przywodziły bardziej na myśl kanciaste, geometryczne figury z których wyglądu zadowolony byłby nie jeden numerolog - Staram się jednak nie zniechęcać. Może, jakbym się poprawił to mógłbym próbować dorabiać kopiując jakieś prostsze mapy lub jakieś ilustracje - dywagował bo choć powód motywujący go do nauki rysowania był zgoła inny tak jednak naprawdę przeszkadzało mu to, że nie miał zajęcia, pracy nad którą mógł się pochylić, zadania. Gdyby prowadzone przez niego linie zyskały na czystości, pewności, mógłby spróbować wykorzystać te umiejętności z podstawową wiedzą o astronomii i zająć się drobnymi zleceniami. Było to coś co mógł robić w pełni zdalnie
Find your wings
Alexander wiedział, że im wcześniej coś zacząć tym lepiej, jednak nie zawsze udawało mu się tę mądrość ludową zrealizować. Nie było to jednak tak, że nie pomyślał. Bowiem pomyślał, już wcześniej zagaił Billa o to, ile zajęłoby postawienie takiego przydomowego kurnika. I nawet udał się do Oazy i jednego ze współpracujących z nimi tartaków żeby zebrać resztki niewykorzystanego drewna, które do budowy domów dla ludzi średnio miało się nadać, ale na postawienie schronienia dla kur miało być w sam raz. A przynajmniej tak mu się wydawało z wytycznych, które otrzymał. Niby budował już domy z Hannah, pomagał przy remoncie własnego domu, naprawiał z Louisem dach, ale jeszcze nie ufał sobie na tyle, aby podejmować te decyzje całkiem samodzielnie. Wolał się skonsultować z kimś bieglejszym w tej dziedzinie, o wiele bieglejszym, na samych konsultacjach zresztą nie poprzestając.
Cała ta akcja "kurnik w Kurniku" musiała się jednak dziać potajemnie. Alexander bardzo chciał Idzie zrobić niespodziankę, a przynajmniej postarać się ją zrobić, bo jego narzeczona miała okropny nawyk odkrywania tego, jak próbował jej coś kręcić. Jasne, mógł jej nakłamać to i owo, ale obiecał jej kiedyś, że tego nie będzie robił. Dlatego po prostu jej unikał, wykręcając się rzeczami do zrobienia. Na to, że tak naprawdę chował się w kącie ogródka pod zaklęciami ochronnymi i kilkoma Salvio Hexia (ostrożność nikogo jeszcze nie zabolała) żeby postawić jej tam ten wymarzony kurnik postanowił jednak spuścić zasłonę milczenia. Teoretycznie wcale jej nie kłamał: przecież nic nie powiedział. A i robił to tylko po to, by zrobić jej przyjemność! Na pewno był w tym przypadku usprawiedliwiony.
We wcześniej dokładnie opisanym Williamowi kącie Kurnikowej posiadłości siedział sobie ten biedny, wcale nie kłamiący Alexander, pod tymi zaklęciami, osłaniając się jeszcze dodatkowo Caleum, bo lało dziś jak z cebra. Patrzył tak po tych zgromadzonych deskach i drewnie wszelkiej maści, przysiadając sobie na skrzynce z narzędziami pożyczonej od Louisa. I czekał. Czekał na Williama i Marcela, bo bez Billa to mógł właśnie co najwyżej sobie na to drewno popatrzeć, tak jak zresztą to robił. Kiedy więc usłyszał kroki od strony lasu podniósł się energicznie, wychylając dosłownie samą głowę za działanie bariery niewidzialności.
– Cześć – rzucił, uśmiechając się do nadchodzących kompanów, po czym gestem ręki (tak samo oderwanej od jego ciała jak głowa) zachęcił ich do zbliżenia się, po czym znów zniknął, cofając się parę kroków.
– Alexander p-p-powinien gdzieś tutaj być – odezwał się, kiedy razem z Marcelim wyszli zza ostatnich drzew, stanowiących jednocześnie ścianę rzadkiego, iglastego lasu. Pogoda była okropna: zasnute szarymi chmurami niebo wyrzucało z siebie kolejne porcje lejącego się strugami deszczu, a jesień zdawała się rozgościć już w Anglii na dobre – powietrze było wilgotne i chłodne w sposób, który przenikał przez wszystkie warstwy ciepłego ubrania. Ślizgał się na wąskiej ścieżce, nad sobą trzymając wyciągniętą różdżkę, starając się ochronnym zaklęciem osłonić przed ulewą zarówno siebie, jak i Marcela; skoro mieli pracować przez następnych kilka godzin, nie mogli przemoknąć do suchej nitki – zwłaszcza jeśli nie chcieli nabawić się paskudnego magicznego kataru. Billy bardzo nie chciał. – To chyba jego p-p-podwórko, tylko gdzie – zaczął, ale urwał nagle, bo noga gwałtownie podjechała mu do przodu; zamachał rękami, serce na moment podeszło mu do gardła, ale względnie szybko odzyskał równowagę. – Szlag – mruknął, prostując się i poprawiając płaszcz. – M-m-myślisz, że powinniśmy zapukać do drzwi? Nie chciałbym natknąć się na Idę, to p-p-podobno ma być niespodzianka, a nie jestem najlepszy w wymyślaniu wymówek – przyznał, zerkając na przyjaciela, i zatrzymując spojrzenie na jego twarzy może odrobinę zbyt długo. Minęło trochę czasu odkąd widzieli się po raz ostatni – to jest, odkąd wspólnie wyciągnęli z Londynu paru mugoli, a on obiecał wprowadzić go do Zakonu Feniksa – i trochę się o niego martwił. Nie zwerbalizował jednak tych myśli w żaden sposób, po przedłużającej się sekundzie wracając do rozglądania się dookoła – i gdy już miał mruknąć coś na temat niesłowności Alexandra, który napisał, że będzie czekał na nich na zewnątrz, dostrzegł jego… głowę, oderwaną od reszty ciała i lewitującą w powietrzu. – Co do… – zaczął, Gwardzista jednak przywołał ich gestem, ruszył więc w jego kierunku – po przejściu przez niewidzialną barierę dostrzegając wreszcie nieco więcej. – Cześć – odezwał się, odwracając się przez ramię, jakby chciał wypatrzeć miejsce, w którym otaczała ich magia – ale rzecz jasna niczego nie dostrzegł. – Mogłeś up-p-przedzić, że zbudowałeś tu m-m-magiczną twierdzę – rzucił, unosząc brew, tonem raczej żartobliwym. Zauważywszy, że przestrzeń ponad odłożonymi starannie stosami drewna była (na szczęście) zabezpieczona przed deszczem, opuścił różdżkę, rzucając niewerbalne finite i chowając ją do kieszeni płaszcza. – Znacie się już? – zapytał, spoglądając to na Marcela, to na Alexandra. Wiedział, że obaj z całą pewnością zdawali sobie sprawę ze swojego istnienia, ale nie był pewien, czy mieli okazję poznać się osobiście.
Chuchnął w dłonie, zaraz potem pocierając je o siebie, żeby je odrobinę rozgrzać, znów zerkając w stronę zgromadzonych przez przyszłego pana młodego materiałów. – T-t-to jak to widzisz? – zapytał. Zbicie z desek samego kurnika nie wymagało raczej żadnej większej filozofii, ale ponieważ miał to być jednocześnie prezent, to podejrzewał, że Alexander przemyślał sprawę ze szczegółami.
Chuchnął w dłonie, zaraz potem pocierając je o siebie, żeby je odrobinę rozgrzać, znów zerkając w stronę zgromadzonych przez przyszłego pana młodego materiałów. – T-t-to jak to widzisz? – zapytał. Zbicie z desek samego kurnika nie wymagało raczej żadnej większej filozofii, ale ponieważ miał to być jednocześnie prezent, to podejrzewał, że Alexander przemyślał sprawę ze szczegółami.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kiedy razem z Billym znaleźli się na miejscu, z zainteresowaniem chłonął otoczenie; rzadki las miał swój urok, podobnie zresztą jak okolica - wizytował ją po raz pierwszy, choć nazwę czarodziejskiej wioski znał przecież od dawna. Z pewną ulgą przyjął fakt, że znajdowała się na w miarę bezpiecznych terenach - ostatnim czasem miał wrażenie, że śmierć dzień za dniem wygląda mu przez ramię. W Londynie wiecznie trzeba było być czujnym. Ulewa go nie obchodziła - miała swój urok - o przeziębieniu zwykł myśleć po fakcie, pewnie dlatego nie pomyślał nawet, by pomóc Billy'emu utrzymać zaklęcie chroniące przed złą pogodą. Ślizgając się po ścieżce, zdawał się całkiem dobrze bawić - stopę stawiał obok stopy, ścieżka stawiała wyzwanie nawet jego równowadze - a on wyzwania lubił, to było trochę jak spacer po linie. Ześlizgnął się obok Billy'ego, unikając jego ręki, kiedy ten odzyskiwał pionową pozycję, samemu rozpościerając własne i czując się przy tym trochę jak lecący ptak; kiedy znaleźli się już poniżej, wsunął dłonie do kieszeni kurtki, nie tracąc ducha.
- Załatwię to z nią - zaoferował się, Idę znał znacznie lepiej niż Alexandra, mógł ją zagadać i puścić Alexa do Billy'ego, a potem wymknąć się po cichu. Nie zdziwiło go, że brała ślub z jednym z Zakonników - choć splot wydarzeń i dziwny krąg relacji, w jakim się ostatnim czasie odkrywał, nie przestawał go zadziwiać. I już chciał zmierzać w kierunku drzwi frontowych, kiedy uwagę Billy'ego zwrócił Alex - odwrócił się w tę samą stronę, dostrzegając jego lewitującą głowę, która wprawiła jego usta w rozbawione drżenie.
- Cześć - powtórzył jak echo jako trzeci, lokując spojrzenie na twarzy Alexandra. Zadziwiało go, że był niewiele starszy od niego, a jednak w Zakonie Feniksa zdołał sobie wypracować tak wysoką pozycję. - Nie - dodał, w odpowiedzi na pytanie Billy'ego. - Marcel - przedstawił się, dla formalności, bo swoje imiona przecież znali, wyciągając dłoń na powitanie, przemykając przy tym pod działanie jego bariery ochronnej. - Miło cię poznać. Chodziliśmy z Idą do szkoły, do biblioteki właściwie. - Ona czytała, a ja sprzątałem, ale coś mu podpowiadało, że szczegóły mógł zachować dla siebie; kącik jego ust pozostał uniesiony szelmowsko w górę. Naprawdę lubił Idę i miał nadzieję, że odnajdzie u boku swojego narzeczonego szczęście. Wydawało mu się grzeczne wyjaśnić naturę powiązań. - Gratuluję - Zaręczyn, ślubu, chyba tak się to robiło; przeniósł spojrzenie na Billy'ego, kiedy zapytał o szczegóły, wsłuchując się w rozmowę tych dwojga.
- Załatwię to z nią - zaoferował się, Idę znał znacznie lepiej niż Alexandra, mógł ją zagadać i puścić Alexa do Billy'ego, a potem wymknąć się po cichu. Nie zdziwiło go, że brała ślub z jednym z Zakonników - choć splot wydarzeń i dziwny krąg relacji, w jakim się ostatnim czasie odkrywał, nie przestawał go zadziwiać. I już chciał zmierzać w kierunku drzwi frontowych, kiedy uwagę Billy'ego zwrócił Alex - odwrócił się w tę samą stronę, dostrzegając jego lewitującą głowę, która wprawiła jego usta w rozbawione drżenie.
- Cześć - powtórzył jak echo jako trzeci, lokując spojrzenie na twarzy Alexandra. Zadziwiało go, że był niewiele starszy od niego, a jednak w Zakonie Feniksa zdołał sobie wypracować tak wysoką pozycję. - Nie - dodał, w odpowiedzi na pytanie Billy'ego. - Marcel - przedstawił się, dla formalności, bo swoje imiona przecież znali, wyciągając dłoń na powitanie, przemykając przy tym pod działanie jego bariery ochronnej. - Miło cię poznać. Chodziliśmy z Idą do szkoły, do biblioteki właściwie. - Ona czytała, a ja sprzątałem, ale coś mu podpowiadało, że szczegóły mógł zachować dla siebie; kącik jego ust pozostał uniesiony szelmowsko w górę. Naprawdę lubił Idę i miał nadzieję, że odnajdzie u boku swojego narzeczonego szczęście. Wydawało mu się grzeczne wyjaśnić naturę powiązań. - Gratuluję - Zaręczyn, ślubu, chyba tak się to robiło; przeniósł spojrzenie na Billy'ego, kiedy zapytał o szczegóły, wsłuchując się w rozmowę tych dwojga.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Uśmiech Farleya poszerzył się jeszcze, stojąc w dość dziwnym kontraście do jego podkrążonych oczu i generalnie zmęczonej aparycji. Zdawało się jednak, że ten dość przyziemny cel, zadanie, którego efekt miał sprawić radość jego narzeczonej. Zerknął na Williama i Marcela, na tym drugim zawieszając wzrok minimalnie dłużej, zaraz jednak spoglądając znów na Moore'a.
– Zaraz twierdzę – machnął ręką, jednak zaraz zatrzymał się i westchnął cicho. – W porządku, masz rację. Mogłem odrobinę przesadzić – przyznał, przechylając nieco głowę i wzruszając ramionami, jednak liczył na to, że jego ostrożność zostanie usprawiedliwiona okolicznościami. Robił ten kurnik praktycznie pod samym nosem Idy i nie zamierzał dopuścić do tego, że odkryłaby go przed czasem.
Na pytanie Billa pokręcił nieznacznie głową, spojrzenie szaroniebieskich oczu przenosząc na Sallowa. – Tylko z bardzo pobieżnego widzenia z odległości i opowieści – uzupełnił zaprzeczenie Marcela, powielając jego gest i również wyciągając prawicę, ściskając dłoń Marcela z serdecznością. – Alexander – przedstawił się oficjalnie, zaraz na słowa młodszego czarodzieja uśmiechając się nieco. – Wspominała coś – przyznał, choć Ida nie podzieliła się tą historią ze szczegółami. Ale wspomniała coś o bibliotece, tego był pewien i postanowił sobie, że ją o to dopyta.
Podparł się zaraz pod boki i spojrzał na zgromadzone materiały, ale zaraz znów jego spojrzenie powędrowało do Marcela. Uśmiechnął się szerzej, czując, że trochę z tego ostatnio wyszedł z wprawy. – Dziękuję. Czy też raczej dziękujemy – poprawił się, nie do końca pewien czy już mógł mówić w takich sytuacjach w imieniu swoim i Idy czy też nie. Nie, naprawdę nie powinien tego teraz analizować. – To chyba nie mogło się inaczej skończyć – wzruszył ramionami w poczciwym wyznaniu. Nie był w stanie zliczyć ile razy upewniał się, czy panna Lupina aby na pewno chce tego, życia z nim, jego. Okazuje się, że chciała: na dobrą sprawę po tym jak nie zostawiła go ani w kwietniu, ani w lipcu przeczuwał, że inna droga najzwyczajniej w świecie nie była im pisana. Mieli być ze sobą na dobre i na złe.
Pytanie Williama oderwało jednak Alexa od tych rozmyślań i przywołało go na powrót do rzeczy odrobinę bliższych. Jak to widział? Czyli miało być to coś więcej niż kurnik? Czy kurniki miały jakieś specjalne wymagania? Spojrzał na Billa z namysłem, wyglądało to całkiem jakby przebijał się w myślach przez jakąś listę, jednak w starciu ze spostrzegawczością Williama był chyba stracony. Nie, nie miał jakichś konkretnych wymagań. Wydawało mu się, że trzeba było tylko zapewnić kurom miejsce do spania, jedzenia i generalnie bytowania... a w sumie, może to było aż takie proste?
– Ida od paru miesięcy wracała do tematu kurnika. Udało mi się zdobyć kilka odchowanych niosek od jednej z kobiet w Dolinie i chodzi tylko o to: miejsce dla kur – przyznał szczerze, rozkładając nieco ramiona. – Ida woli rzeczy niewyszukane, ale możemy spróbować zrobić to w swojej prostocie bardziej... wyjątkowe. Możemy zrobić miniaturę Kurnika, domu w sensie, w miarę możliwości oczywiście – stwierdził, obchodząc stertę drewna i patrząc się na nią tak, jakby ta miała mu przynieść jakieś odpowiedzi. I biorąc pod uwagę fakt, że faktycznie coś mu zaczęło się rodzić pod kędzierzawą czupryną, musiało to zdawać efekt. Miał doświadczenie w wymyślaniu rzeczy na poczekaniu. – Przede wszystkim musi być wozakoodporny. Louis przytargał tu tę łasicę i ciężko ją poskromić – potarł dłonią kark, spoglądając na pozostałą dwójkę czarodziejów. – Trzeba by wygrodzić jakiś kawałek obok żeby mogły sobie pobiegać... i może dodalibyśmy okienko? Jestem w stanie wyobrazić sobie, że Ida powiesiłaby kurom doniczkę z kwiatami żeby było im ładniej i bardziej domowo – w oczach Alexandra zalśniło rozbawienie, lecz widać było, że wizja ta wlała w młodego Gwardzistę jakieś ciepło. Tak, kochał Idę i jej pomysły, nawet jeżeli dla niego liczyła się ta bardziej praktyczna strona rzeczy.
– Zaraz twierdzę – machnął ręką, jednak zaraz zatrzymał się i westchnął cicho. – W porządku, masz rację. Mogłem odrobinę przesadzić – przyznał, przechylając nieco głowę i wzruszając ramionami, jednak liczył na to, że jego ostrożność zostanie usprawiedliwiona okolicznościami. Robił ten kurnik praktycznie pod samym nosem Idy i nie zamierzał dopuścić do tego, że odkryłaby go przed czasem.
Na pytanie Billa pokręcił nieznacznie głową, spojrzenie szaroniebieskich oczu przenosząc na Sallowa. – Tylko z bardzo pobieżnego widzenia z odległości i opowieści – uzupełnił zaprzeczenie Marcela, powielając jego gest i również wyciągając prawicę, ściskając dłoń Marcela z serdecznością. – Alexander – przedstawił się oficjalnie, zaraz na słowa młodszego czarodzieja uśmiechając się nieco. – Wspominała coś – przyznał, choć Ida nie podzieliła się tą historią ze szczegółami. Ale wspomniała coś o bibliotece, tego był pewien i postanowił sobie, że ją o to dopyta.
Podparł się zaraz pod boki i spojrzał na zgromadzone materiały, ale zaraz znów jego spojrzenie powędrowało do Marcela. Uśmiechnął się szerzej, czując, że trochę z tego ostatnio wyszedł z wprawy. – Dziękuję. Czy też raczej dziękujemy – poprawił się, nie do końca pewien czy już mógł mówić w takich sytuacjach w imieniu swoim i Idy czy też nie. Nie, naprawdę nie powinien tego teraz analizować. – To chyba nie mogło się inaczej skończyć – wzruszył ramionami w poczciwym wyznaniu. Nie był w stanie zliczyć ile razy upewniał się, czy panna Lupina aby na pewno chce tego, życia z nim, jego. Okazuje się, że chciała: na dobrą sprawę po tym jak nie zostawiła go ani w kwietniu, ani w lipcu przeczuwał, że inna droga najzwyczajniej w świecie nie była im pisana. Mieli być ze sobą na dobre i na złe.
Pytanie Williama oderwało jednak Alexa od tych rozmyślań i przywołało go na powrót do rzeczy odrobinę bliższych. Jak to widział? Czyli miało być to coś więcej niż kurnik? Czy kurniki miały jakieś specjalne wymagania? Spojrzał na Billa z namysłem, wyglądało to całkiem jakby przebijał się w myślach przez jakąś listę, jednak w starciu ze spostrzegawczością Williama był chyba stracony. Nie, nie miał jakichś konkretnych wymagań. Wydawało mu się, że trzeba było tylko zapewnić kurom miejsce do spania, jedzenia i generalnie bytowania... a w sumie, może to było aż takie proste?
– Ida od paru miesięcy wracała do tematu kurnika. Udało mi się zdobyć kilka odchowanych niosek od jednej z kobiet w Dolinie i chodzi tylko o to: miejsce dla kur – przyznał szczerze, rozkładając nieco ramiona. – Ida woli rzeczy niewyszukane, ale możemy spróbować zrobić to w swojej prostocie bardziej... wyjątkowe. Możemy zrobić miniaturę Kurnika, domu w sensie, w miarę możliwości oczywiście – stwierdził, obchodząc stertę drewna i patrząc się na nią tak, jakby ta miała mu przynieść jakieś odpowiedzi. I biorąc pod uwagę fakt, że faktycznie coś mu zaczęło się rodzić pod kędzierzawą czupryną, musiało to zdawać efekt. Miał doświadczenie w wymyślaniu rzeczy na poczekaniu. – Przede wszystkim musi być wozakoodporny. Louis przytargał tu tę łasicę i ciężko ją poskromić – potarł dłonią kark, spoglądając na pozostałą dwójkę czarodziejów. – Trzeba by wygrodzić jakiś kawałek obok żeby mogły sobie pobiegać... i może dodalibyśmy okienko? Jestem w stanie wyobrazić sobie, że Ida powiesiłaby kurom doniczkę z kwiatami żeby było im ładniej i bardziej domowo – w oczach Alexandra zalśniło rozbawienie, lecz widać było, że wizja ta wlała w młodego Gwardzistę jakieś ciepło. Tak, kochał Idę i jej pomysły, nawet jeżeli dla niego liczyła się ta bardziej praktyczna strona rzeczy.
Zerknął na Marcela z lekką konsternacją, gdy zaproponował, że tak po prostu porozmawia z Idą; do tej pory nie pomyślał o tym, że mogliby się znać, choć sam nie potrafił powiedzieć, dlaczego. Niewypowiedziane pytanie zatańczyło na jego wargach, ale nim zdążyłby się odezwać, na horyzoncie pojawił się Alexander – a krótka wymiana zdań między czarodziejami szybko rozwiała jego wątpliwości. Czasami zapominał o tym, jacy oni wszyscy – Marcel, Alexander, Ida – wciąż byli młodzi, być może stopniowo zaczynając mierzyć upływający czas nie latami, a wydarzeniami, z którymi musieli się mierzyć. On sam miał wrażenie, jakby przez ostatni rok postarzał się o kilka lat – choć towarzystwo Amelii pomagało mu czasem otrząsnąć się z tego stanu.
Przyglądał się Gwardziście z lekkim uśmiechem, kiedy wspominał o nieuchronności nadchodzącego ślubu. Było w tym coś pokrzepiającego – że organizowali go pomimo trwającej dookoła wojny; że było w niej miejsce na to wszystko: na przygotowanie uroczystości dla rodziny i przyjaciół, na wspólne świętowanie, i na kurnik, budowany tuż pod oknami przyszłej panny młodej. – Macie już wszystko, czego p-p-potrzebujecie? – zapytał, spoglądając na Alexandra. – Nie tylko o d-d-deski mi chodzi, tylko ogólnie – na ślub. Jeśli przy czymś trzeba jeszcze p-p-pomóc, to wiesz – mów – zaproponował. Od Hannah wiedział, że pomagała z gotowaniem, był też pewien, że Idzie i Alexandrowi nie brakowało rąk do pracy – ale skoro i tak zostawił na kilka dni za sobą Irlandię, to mógł się do czegoś przydać.
Podążył odruchowo za czarodziejem, również zerkając na zgromadzone przez niego materiały i słuchając uważnie jego słów. Prosty kurnik i wybieg nie powinny im zabrać dużo czasu, możliwe, że samą konstrukcję miało udać im się skończyć dzisiaj – później mogliby zająć się wykończeniem, malowaniem, zabezpieczeniem przed wilgocią i wiatrem. – Miniaturę domu? – powtórzył z rozbawieniem, przenosząc na moment spojrzenie na niewielki budynek. – To p-p-przenosi tę wizję kurnika w K-k-kurniku na zupełnie inny poziom – dodał, unosząc wyżej brew, ale poważny wyraz twarzy rozmył się pod żartobliwym tonem i drgającymi kącikami ust. – Ale z-zo-zobaczymy, co da się zrobić. Jaki duży ma być? N-n-na dziesięć, piętnaście kur? – zapytał, odwracając się przez ramię, żeby ocenić, ile mieli dostępnego terenu. Alexander wspomniał o kilku nioskach, ale z czasem mogło być ich więcej; łatwiej było wybudować schronienie z zapasem już teraz, niż później je rozbudowywać. – T-t-trzymacie tu wozaka? – zapytał, krzywiąc się teatralnie. – Jakiś czas t-t-temu jeden zaatakował mnie przy remontowaniu st-t-trychu. Drań pogryzł mnie i p-p-podrapał. Nie wiedziałem, że k-k-ktoś to trzyma w domu dobrowolnie – powiedział, nie mogąc sobie wyobrazić, z jakiego powodu ktoś hodowałby przeklinającą łasicę o paskudnym charakterze. Miał nadzieję, że nie pojawi się nigdzie blisko niego. Odchrząknął. – W-w-wydaje mi się, że i tak powinniśmy go trochę podnieść – żeby nie stał b-b-bezpośrednio na ziemi, tylko na słupach, t-t-trzydzieści, może czterdzieści centymetrów ponad. Inaczej będzie podchodzić w-w-woda i różne inne pełzające paskudztwa – dodał, trochę dzieląc się swoimi spostrzeżeniami, a trochę głośno myśląc. – Może być i okienko. M-m-masz jakąś siatkę? – upewnił się, obchodząc stertę materiałów dookoła.
Kiedy udało im się ustalić wymiary, wyciągnął z kieszeni szaty wysłużoną już miarę. – D-d-dobra, musimy w takim razie najpierw pociąć te deski i krawędziaki na właściwą d-d-długość, żeby później poskładać je w całość. Z tego można zrobić słupki – wskazał na grubsze elementy – z reszty ściany. Na p-p-podłogę można przeznaczyć płytę albo zbić ją z d-d-desek, zależy, co tam masz – wyjaśnił, po czym zabrał się na ściąganie ze sterty kolejnych elementów i rozkładanie ich na ziemi. – Może zacznę z-z-zaznaczać długości, a wy będziecie już d-d-docinać? – zaproponował, spoglądając to na Marcela, to na Alexandra; jeśli podzielą pracę, z pewnością pójdzie im szybciej.
Przyglądał się Gwardziście z lekkim uśmiechem, kiedy wspominał o nieuchronności nadchodzącego ślubu. Było w tym coś pokrzepiającego – że organizowali go pomimo trwającej dookoła wojny; że było w niej miejsce na to wszystko: na przygotowanie uroczystości dla rodziny i przyjaciół, na wspólne świętowanie, i na kurnik, budowany tuż pod oknami przyszłej panny młodej. – Macie już wszystko, czego p-p-potrzebujecie? – zapytał, spoglądając na Alexandra. – Nie tylko o d-d-deski mi chodzi, tylko ogólnie – na ślub. Jeśli przy czymś trzeba jeszcze p-p-pomóc, to wiesz – mów – zaproponował. Od Hannah wiedział, że pomagała z gotowaniem, był też pewien, że Idzie i Alexandrowi nie brakowało rąk do pracy – ale skoro i tak zostawił na kilka dni za sobą Irlandię, to mógł się do czegoś przydać.
Podążył odruchowo za czarodziejem, również zerkając na zgromadzone przez niego materiały i słuchając uważnie jego słów. Prosty kurnik i wybieg nie powinny im zabrać dużo czasu, możliwe, że samą konstrukcję miało udać im się skończyć dzisiaj – później mogliby zająć się wykończeniem, malowaniem, zabezpieczeniem przed wilgocią i wiatrem. – Miniaturę domu? – powtórzył z rozbawieniem, przenosząc na moment spojrzenie na niewielki budynek. – To p-p-przenosi tę wizję kurnika w K-k-kurniku na zupełnie inny poziom – dodał, unosząc wyżej brew, ale poważny wyraz twarzy rozmył się pod żartobliwym tonem i drgającymi kącikami ust. – Ale z-zo-zobaczymy, co da się zrobić. Jaki duży ma być? N-n-na dziesięć, piętnaście kur? – zapytał, odwracając się przez ramię, żeby ocenić, ile mieli dostępnego terenu. Alexander wspomniał o kilku nioskach, ale z czasem mogło być ich więcej; łatwiej było wybudować schronienie z zapasem już teraz, niż później je rozbudowywać. – T-t-trzymacie tu wozaka? – zapytał, krzywiąc się teatralnie. – Jakiś czas t-t-temu jeden zaatakował mnie przy remontowaniu st-t-trychu. Drań pogryzł mnie i p-p-podrapał. Nie wiedziałem, że k-k-ktoś to trzyma w domu dobrowolnie – powiedział, nie mogąc sobie wyobrazić, z jakiego powodu ktoś hodowałby przeklinającą łasicę o paskudnym charakterze. Miał nadzieję, że nie pojawi się nigdzie blisko niego. Odchrząknął. – W-w-wydaje mi się, że i tak powinniśmy go trochę podnieść – żeby nie stał b-b-bezpośrednio na ziemi, tylko na słupach, t-t-trzydzieści, może czterdzieści centymetrów ponad. Inaczej będzie podchodzić w-w-woda i różne inne pełzające paskudztwa – dodał, trochę dzieląc się swoimi spostrzeżeniami, a trochę głośno myśląc. – Może być i okienko. M-m-masz jakąś siatkę? – upewnił się, obchodząc stertę materiałów dookoła.
Kiedy udało im się ustalić wymiary, wyciągnął z kieszeni szaty wysłużoną już miarę. – D-d-dobra, musimy w takim razie najpierw pociąć te deski i krawędziaki na właściwą d-d-długość, żeby później poskładać je w całość. Z tego można zrobić słupki – wskazał na grubsze elementy – z reszty ściany. Na p-p-podłogę można przeznaczyć płytę albo zbić ją z d-d-desek, zależy, co tam masz – wyjaśnił, po czym zabrał się na ściąganie ze sterty kolejnych elementów i rozkładanie ich na ziemi. – Może zacznę z-z-zaznaczać długości, a wy będziecie już d-d-docinać? – zaproponował, spoglądając to na Marcela, to na Alexandra; jeśli podzielą pracę, z pewnością pójdzie im szybciej.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przyjął jego dłoń z uśmiechem, ściskając ją z serdecznością, choć nie sposób było nie dostrzec spojrzenia błąkającego się po twarzy Alexandra z czymś na wzór ciekawości. Do niedawna widywał twarze takie jak jego tylko na listach gończych, którymi obklejono miasto, wydawali się odległymi posągowymi postaciami, przewódcami rebelianckiego buntu, nie tak dawno temu między twarzami na listach gończych pojawiła się twarz Billy'ego - a w nim samym rosło coś na kształt dumy, że stał między nimi, że mu ufali. Wiedział, że to właściwa droga - że to jedyna droga dla każdego, kto potrafił odróżnić dobro od zła. Chyba trochę ich podziwiał. Trochę - chciał być taki jak oni. Jego kąciki ust drgnęły, z początkowym zdumieniem, choć prędko doszedł do wniosku że Ida musiała mu powiedzieć cokolwiek, kiedy spisywali zaproszenia ślubne. Słyszał, że dostało je mało osób - nic w tym dziwnego, twarz Alexandra była dzisiaj wiele warta.
- Pewnie ciężko się przestawić z ja na my, co? - zapytał, po jego niezręcznej odpowiedzi, z nutą rozbawienia; może też melancholii, którą wywoływały u niego ślubne wspomnienia - lecz te uczucia starał się w sobie zdusić, wiedząc, że w tak szczęśliwej chwili mógł tylko cieszyć się cudzym szczęściem. Szczęściem, którego przecież zawsze Idzie życzył. Nie odzywał się, kiedy wsłuchiwał się w idealistyczną wizję kurnika snutą przez Farleya, spoglądając na Billy'ego. Nie miał pojęcia, co było możliwe, a co nie, przyszedł tu wykonywać polecenia - choć przez jego twarz przemknął też łagodny uśmiech, gdy gwardzista wspomniał o kwiatach dla kur. Skinął głową, dołączając się do pytania towarzysza, deklarując i własną gotowość. Miał dwie sprawne ręce i był silny, a dziś o nic nie było łatwo. Jeśli mógł pomóc choć tak - chciał.
- Mieliśmy kiedyś wozaki, które potrafiły wybekać hymn Hogwartu - pochwalił się, nim zdążył się zorientować, że może nie była to szczególnie popularna rozrywka. - Gdzie remontowałeś ten dach? - zapytał mimochodem. - Każdy by się wkurzył, gdyby do jego gniazda wkroczyła ekipa remontowa - dodał, odgłosy kucia potrafiły każdego doprowadzić do szaleństwa - a co dopiero wozaka o wyczulonym słuchu. - Płot musi być ostro zakończony, tak, żeby zwierzę nie przeszło górą. Głodne zwierzę jest zdolne przedostać się w miejsca, które wydają się niemożliwe do osiągnięcia - Może nie wiedział dużo ani o budownictwie ani o magicznych zwierzętach, ale widział, jak to działało na Arenie. - Jeśli nie kolce, to zaklęcia odstraszające. Sama wysokość nie zatrzyma futrzaka - podpowiedział, spojrzał jednak na pozostałych, nie zamierzając naciskać na żadne rozwiązania. Alexander lepiej od niego wiedział, czego chciał, a Billy najlepiej wiedział, jak to osiągnąć. Wspomniał o podbiciu dołu, ale wozak mógł też przejść górą.
- Jasne - odpowiedział zaraz na sugestię kierownika budowy. - Co mam zabrać? To? - zapytał, znalazłszy się przy narzędziach leżących opodal unosząc lekko w górę siekierę. - To? - Piła?
- Pewnie ciężko się przestawić z ja na my, co? - zapytał, po jego niezręcznej odpowiedzi, z nutą rozbawienia; może też melancholii, którą wywoływały u niego ślubne wspomnienia - lecz te uczucia starał się w sobie zdusić, wiedząc, że w tak szczęśliwej chwili mógł tylko cieszyć się cudzym szczęściem. Szczęściem, którego przecież zawsze Idzie życzył. Nie odzywał się, kiedy wsłuchiwał się w idealistyczną wizję kurnika snutą przez Farleya, spoglądając na Billy'ego. Nie miał pojęcia, co było możliwe, a co nie, przyszedł tu wykonywać polecenia - choć przez jego twarz przemknął też łagodny uśmiech, gdy gwardzista wspomniał o kwiatach dla kur. Skinął głową, dołączając się do pytania towarzysza, deklarując i własną gotowość. Miał dwie sprawne ręce i był silny, a dziś o nic nie było łatwo. Jeśli mógł pomóc choć tak - chciał.
- Mieliśmy kiedyś wozaki, które potrafiły wybekać hymn Hogwartu - pochwalił się, nim zdążył się zorientować, że może nie była to szczególnie popularna rozrywka. - Gdzie remontowałeś ten dach? - zapytał mimochodem. - Każdy by się wkurzył, gdyby do jego gniazda wkroczyła ekipa remontowa - dodał, odgłosy kucia potrafiły każdego doprowadzić do szaleństwa - a co dopiero wozaka o wyczulonym słuchu. - Płot musi być ostro zakończony, tak, żeby zwierzę nie przeszło górą. Głodne zwierzę jest zdolne przedostać się w miejsca, które wydają się niemożliwe do osiągnięcia - Może nie wiedział dużo ani o budownictwie ani o magicznych zwierzętach, ale widział, jak to działało na Arenie. - Jeśli nie kolce, to zaklęcia odstraszające. Sama wysokość nie zatrzyma futrzaka - podpowiedział, spojrzał jednak na pozostałych, nie zamierzając naciskać na żadne rozwiązania. Alexander lepiej od niego wiedział, czego chciał, a Billy najlepiej wiedział, jak to osiągnąć. Wspomniał o podbiciu dołu, ale wozak mógł też przejść górą.
- Jasne - odpowiedział zaraz na sugestię kierownika budowy. - Co mam zabrać? To? - zapytał, znalazłszy się przy narzędziach leżących opodal unosząc lekko w górę siekierę. - To? - Piła?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zbliżający się z dnia na dzień ślub był w istocie czymś dość nieuchronnym, choć zapytany o to pewnie prędko mógłby wymienić dziesiątki powodów, z których ceremonia miałaby się jednak nie odbyć. A może nawet setki, ponieważ sam katalog paskudnych i wyjątkowo brutalnych czarnomagicznych klątw wydawał się na tyle opasły, że mógłby zająć pierwszą setkę potencjalnych komplikacji. W końcu wystarczyłby jeden patrol, który skończyłby się nie tak jak zakładali, albo kolejny wypadek pokroju tego co stało się na początku października – bo nawet jeśli był to przykład dość ekstremalny to wciąż możliwy, jak to już pokazały ostatnie tygodnie. Limitem były tylko jego umiejętności czarnowidzenia, a w tych czasem zdawało się Farleyowi, że był przynajmniej tak biegły jak Julien w jasnowidzeniu.
Potarł zaraz palcami kark, zastanawiając się nad zaoferowaną przez Williama pomocą w innych przygotowaniach do ślubu.
– Dzięki, Billy. Wydaje mi się, że ilość zadań znacząco stopniała, otrzymaliśmy cudowny odzew od wszystkich zaproszonych – uśmiechnął się szczerze, doceniając znów wspaniałość ludzi, którzy ich otaczali. – Ale przy ceremonii trzeba będzie zająć się rozstawieniem krzeseł, im więcej różdżek weźmie w tym udział tym prędzej się uwiniemy – powiedział, zgodnie z prawdą zresztą. Krzeseł mieli sporo, ale rozstawienie ich zdecydowali się zostawić na ostatni moment. Nie żeby Alexander wątpił w swoje umiejętności magiczne przy czarowaniu pogody, lecz z czystej praktyczności przy wykonywaniu innych przygotowań warto było zostawić to na koniec, zwłaszcza że dało się to naprawdę prędko załatwić przy użyciu magii.
– Myślę, że piętnaście kur będzie bezpiecznym założeniem. Wiadomo jakie czasy są, mogą okazać się na wagę złota – odparł na pytanie Willa, bo było niezwykle zasadne. Znając Idę na pewno będzie chciała pomóc bardziej potrzebującym, a hodowanie kur mogło się do tego niewątpliwie przyczynić.
Zaraz wyszczerzył się, kiedy jego żart o Kurniku w kurniku został wyłapany, bo w istocie uważał to za coś zabawnego co najpewniej rozbawi także i Idę, kiedy ta w końcu dowie się o istnieniu schronienia dla kur. Mieli dość podobne poczucie humoru, więc nie martwił się o to zbytnio. Miał naprawdę wiele innych rzeczy, o które musiał i powinien się martwić, a wnoszenie jakichkolwiek więcej zgryzot do domu nie było nikomu potrzebne. No właśnie, jak zwracał na to uwagę Marcel, było o wiele innych rzeczy nad którymi musieli popracować, jak ta wspólna... świadomość.
– Poniekąd ciężko, ale nie do końca – stwierdził, marszcząc brwi. – Teoretycznie jako małżeństwo powinniśmy mówić jednogłośnie i w zatrważającej większości przypadków się zgadzamy – ciągnął, przykucając przy drewnie – lecz wciąż liczy się dla mnie to, by się uzupełniać. Współpracować. Wątpię żeby miało się to zmienić wraz z obrączką na palcu, wciąż podejmujemy decyzje wspólnie. Nie chciałbym odbierać jej głosu zbyt daleko idącymi założeniami i z tego powodu, tak, może być ciężko – stwierdził, spoglądając na Sallowa i zastanawiając się po cichu, czy nie przesadził z tym wywodem. Jak odpowiadał wolał jednak odpowiadać w pełni, bo niedopowiedzenia potrafiły zaprowadzić ludzi w bardzo niefortunne miejsca: doświadczył tego na własnej skórze.
Jak z tym wozakiem właśnie. Alexander westchnął, po czym ściągnął brwi. – Ktoś widział te zadrapania? – zapytał zaraz Williama, a palce uzdrowiciela drgnęły, odruchowo chcąc sięgnąć ku różdżce. Zaraz jednak zmartwienie na moment ustąpiło rozbawieniu, kiedy Marceli podzielił się z nimi anegdotką o bekających wozakach. – To nie tak, że trzymamy go tu siłą. Po pierwsze, permanentnie go wyciszyłem, za co nie pała do mnie miłością. Louis zabrał go ze sobą – Louis jest mugolem, swoją drogą – nadmienił dla Marcela, który mógł się nie orientować w temacie – i tak jak musiał trzymać go w klatce, bo nie był w stanie z nim sobie poradzić po śmierci wuja-czarodzieja, to jak raz go wypuściliśmy tutaj to lata po całej posiadłości jak tłuczek. Czasem znika na parę dni, ale zawsze wraca. Tak samo jak niuchacz, ale to już sprawka... kuzyna Louisa... Bertiego – z końcem zdania w jego głosie zniknęła wesołość, a pojawił się wyraźnie wybrzmiewający ból i trudność. Farley wziął jednak głęboki oddech i uśmiechnął się zaraz, maskując smutek, który wypierał z zakamarków swojej twarzy. Nic już nie mógł z tym zrobić. Próbował, ale spektakularnie poległ i... nie zostało już praktycznie nic, poza wspomnieniami i domem, który od przeniesienia do niego szpitala ponownie zaczął tętnić życiem. – Ale wracając, nie chciałbym by Geniuszowi coś się stało, Louis jest przywiązany do tej łasicy. Postawiłbym na zaklęcia – stwierdził, nie mogąc wyzbyć się z głowy widoku wozaka nadzianego na ostre zakończenie ogrodzenia. Zerknął jeszcze na Billy'ego po uzyskanie aprobaty dla swojego wyboru, a zaraz już całkowicie skupił się na wyjaśnieniach starszego czarodzieja. Pokiwał ze zrozumieniem głową, przystając na podniesienie kurnika, bo było naprawdę istotną rzeczą, na którą Farley nie zwróciłby zapewne uwagi.
– Mam, gdzieś tu była – odparł zapytany o siatkę, zaraz machnięciem różdżki rozgarniając nieco deski. Pod spotem czekał na nich rulon siatki, nieco pordzewiałej miejscami, ale to dało się prędko naprawić kilkoma zaklęciami. – I mam deski – dodał zaraz, bo nie udało mu się zdobyć nic bardziej finezyjnego. Na całe szczęście wychodziło na to, że miały wystarczyć. – Jasne – pokiwał głową na wyznaczony podział zadań, obracając się ku Marcelowi, z którym mieli docinać deski. Przechylił nieco głowę na widok siekiery, ale zaraz wyprostował się na widok drugiego z podniesionych narzędzi.
– Piła –stwierdził, zaraz rozumiejąc że trochę wystrzelił z tym jak filip z konopi. – Jeżeli tniemy na tej samej zasadzie co kości to piła. Mogę wam później pokazać w lecznicy... albo nie, bo Ida tam jest – zreflektował się prędko i bez dalszego zbędnego gadania zabrał się do pracy. Trzymał Marcelowi drewno do docinania, lecz momentami robił to za słabo. Westchnął w końcu i decydując się, że nie ma nic do stracenia po prostu usiadł okrakiem na przycinanym słupku. – Dajesz, teraz nie będzie się chybotał – stwierdził, bo choć był raczej wagi piórkowej to ważył wystarczająco wiele by drewno docisnąć, a rękoma dodatkowo unieruchomić.
Potarł zaraz palcami kark, zastanawiając się nad zaoferowaną przez Williama pomocą w innych przygotowaniach do ślubu.
– Dzięki, Billy. Wydaje mi się, że ilość zadań znacząco stopniała, otrzymaliśmy cudowny odzew od wszystkich zaproszonych – uśmiechnął się szczerze, doceniając znów wspaniałość ludzi, którzy ich otaczali. – Ale przy ceremonii trzeba będzie zająć się rozstawieniem krzeseł, im więcej różdżek weźmie w tym udział tym prędzej się uwiniemy – powiedział, zgodnie z prawdą zresztą. Krzeseł mieli sporo, ale rozstawienie ich zdecydowali się zostawić na ostatni moment. Nie żeby Alexander wątpił w swoje umiejętności magiczne przy czarowaniu pogody, lecz z czystej praktyczności przy wykonywaniu innych przygotowań warto było zostawić to na koniec, zwłaszcza że dało się to naprawdę prędko załatwić przy użyciu magii.
– Myślę, że piętnaście kur będzie bezpiecznym założeniem. Wiadomo jakie czasy są, mogą okazać się na wagę złota – odparł na pytanie Willa, bo było niezwykle zasadne. Znając Idę na pewno będzie chciała pomóc bardziej potrzebującym, a hodowanie kur mogło się do tego niewątpliwie przyczynić.
Zaraz wyszczerzył się, kiedy jego żart o Kurniku w kurniku został wyłapany, bo w istocie uważał to za coś zabawnego co najpewniej rozbawi także i Idę, kiedy ta w końcu dowie się o istnieniu schronienia dla kur. Mieli dość podobne poczucie humoru, więc nie martwił się o to zbytnio. Miał naprawdę wiele innych rzeczy, o które musiał i powinien się martwić, a wnoszenie jakichkolwiek więcej zgryzot do domu nie było nikomu potrzebne. No właśnie, jak zwracał na to uwagę Marcel, było o wiele innych rzeczy nad którymi musieli popracować, jak ta wspólna... świadomość.
– Poniekąd ciężko, ale nie do końca – stwierdził, marszcząc brwi. – Teoretycznie jako małżeństwo powinniśmy mówić jednogłośnie i w zatrważającej większości przypadków się zgadzamy – ciągnął, przykucając przy drewnie – lecz wciąż liczy się dla mnie to, by się uzupełniać. Współpracować. Wątpię żeby miało się to zmienić wraz z obrączką na palcu, wciąż podejmujemy decyzje wspólnie. Nie chciałbym odbierać jej głosu zbyt daleko idącymi założeniami i z tego powodu, tak, może być ciężko – stwierdził, spoglądając na Sallowa i zastanawiając się po cichu, czy nie przesadził z tym wywodem. Jak odpowiadał wolał jednak odpowiadać w pełni, bo niedopowiedzenia potrafiły zaprowadzić ludzi w bardzo niefortunne miejsca: doświadczył tego na własnej skórze.
Jak z tym wozakiem właśnie. Alexander westchnął, po czym ściągnął brwi. – Ktoś widział te zadrapania? – zapytał zaraz Williama, a palce uzdrowiciela drgnęły, odruchowo chcąc sięgnąć ku różdżce. Zaraz jednak zmartwienie na moment ustąpiło rozbawieniu, kiedy Marceli podzielił się z nimi anegdotką o bekających wozakach. – To nie tak, że trzymamy go tu siłą. Po pierwsze, permanentnie go wyciszyłem, za co nie pała do mnie miłością. Louis zabrał go ze sobą – Louis jest mugolem, swoją drogą – nadmienił dla Marcela, który mógł się nie orientować w temacie – i tak jak musiał trzymać go w klatce, bo nie był w stanie z nim sobie poradzić po śmierci wuja-czarodzieja, to jak raz go wypuściliśmy tutaj to lata po całej posiadłości jak tłuczek. Czasem znika na parę dni, ale zawsze wraca. Tak samo jak niuchacz, ale to już sprawka... kuzyna Louisa... Bertiego – z końcem zdania w jego głosie zniknęła wesołość, a pojawił się wyraźnie wybrzmiewający ból i trudność. Farley wziął jednak głęboki oddech i uśmiechnął się zaraz, maskując smutek, który wypierał z zakamarków swojej twarzy. Nic już nie mógł z tym zrobić. Próbował, ale spektakularnie poległ i... nie zostało już praktycznie nic, poza wspomnieniami i domem, który od przeniesienia do niego szpitala ponownie zaczął tętnić życiem. – Ale wracając, nie chciałbym by Geniuszowi coś się stało, Louis jest przywiązany do tej łasicy. Postawiłbym na zaklęcia – stwierdził, nie mogąc wyzbyć się z głowy widoku wozaka nadzianego na ostre zakończenie ogrodzenia. Zerknął jeszcze na Billy'ego po uzyskanie aprobaty dla swojego wyboru, a zaraz już całkowicie skupił się na wyjaśnieniach starszego czarodzieja. Pokiwał ze zrozumieniem głową, przystając na podniesienie kurnika, bo było naprawdę istotną rzeczą, na którą Farley nie zwróciłby zapewne uwagi.
– Mam, gdzieś tu była – odparł zapytany o siatkę, zaraz machnięciem różdżki rozgarniając nieco deski. Pod spotem czekał na nich rulon siatki, nieco pordzewiałej miejscami, ale to dało się prędko naprawić kilkoma zaklęciami. – I mam deski – dodał zaraz, bo nie udało mu się zdobyć nic bardziej finezyjnego. Na całe szczęście wychodziło na to, że miały wystarczyć. – Jasne – pokiwał głową na wyznaczony podział zadań, obracając się ku Marcelowi, z którym mieli docinać deski. Przechylił nieco głowę na widok siekiery, ale zaraz wyprostował się na widok drugiego z podniesionych narzędzi.
– Piła –stwierdził, zaraz rozumiejąc że trochę wystrzelił z tym jak filip z konopi. – Jeżeli tniemy na tej samej zasadzie co kości to piła. Mogę wam później pokazać w lecznicy... albo nie, bo Ida tam jest – zreflektował się prędko i bez dalszego zbędnego gadania zabrał się do pracy. Trzymał Marcelowi drewno do docinania, lecz momentami robił to za słabo. Westchnął w końcu i decydując się, że nie ma nic do stracenia po prostu usiadł okrakiem na przycinanym słupku. – Dajesz, teraz nie będzie się chybotał – stwierdził, bo choć był raczej wagi piórkowej to ważył wystarczająco wiele by drewno docisnąć, a rękoma dodatkowo unieruchomić.
Kiwnął z uśmiechem głową, ciesząc się, gdy Alexander wspomniał o tym, że mieli wystarczająco dużo rąk do pomocy, choć właściwie nie miał wątpliwości, że tak właśnie będzie; nie brakowało im w końcu przyjaciół, w razie potrzeby gotowych do stanięcia na wysokości zadania. – To świetnie – powiedział szczerze. – Hannah się m-m-martwiła… – zaczął, ale zawahał się; odchrząknął. – To zn-n-naczy – wspominała, że pomaga wam w g-g-gotowaniu? – zagadnął, przypominając sobie swoją rozmowę z przyjaciółką – nieświadomy, że uśmiecha się przy tym w sposób niemający już wiele wspólnego ze słowami Alexandra. Sięgnął dłonią do szyi, drapiąc kark w zamyśleniu. – I jasne, p-p-pewnie i tak będziemy wcześniej. Chyba p-p-podrzucę Amelię do kuzynki w Dolinie Godryka, żeby mogła u niej p-p-przenocować. To długa podróż dla sześciolatki – odpowiedział, kiedy czarodziej wspomniał o konieczności rozstawienia krzeseł przed ceremonią.
Wytyczne przekazane mu przez Alexandra nie były zbyt skomplikowane, w budowie prostego kurnika nie kryła się większa filozofia – może poza próbą upodobnienia go do domu – spędził więc chwilę przyglądając się to budynkowi, to zgromadzonym przez Gwardzistę materiałom, kalkulując w myślach, na co mogli sobie pozwolić, i w jaki sposób najlepiej byłoby uprościć niektóre z elementów konstrukcji, które w wersji pomniejszonej nie do końca miałyby rację bytu. Rozkładając na ziemi deski i przeliczając je na szybko, jednym uchem słuchał z zainteresowaniem wymiany zdań między Marcelem, a Alexandrem – z zaintrygowaniem unosząc spojrzenie na tego drugiego, kiedy zaczął mówić o małżeństwie. Było w tych zdaniach coś jednocześnie obcego i znajomego, co mimowolnie kazało mu się zastanowić nad tym, czy właśnie tego zabrakło jemu, im: mówienia jednym głosem.
Drgnął lekko, wyrwany z własnych myśli pytaniem o zadrapania; zamrugał, w pierwszej chwili jakby nie rozumiejąc, do czego się odnosiło, ale reflektując się względnie szybko. – T-t-tak, ta kobieta, której remontowałem strych – chyba była jakąś uzd-d-drowicielką czy coś, w każdym razie wydawało mi się, że wiedziała, co robi – odpowiedział, wzruszając jednym ramieniem. – To było m-m-mieszkanie na Pokątnej, nie pamiętam n-n-numeru. Niedaleko tego sklepu z kociołkami, k-k-który się zamknął po bezksiężycowej nocy – wyjaśnił. – Zaraz, hymn Hogwartu? Kto ich t-t-tego nauczył? – podchwycił, może nieco za szybko starając się zmienić temat; zdawał sobie sprawę, że szukanie pracy w Londynie było ryzykowne – może niepotrzebne – ale naprawdę potrzebował wtedy pieniędzy. Nie żałował zresztą – sporą część mebli, które jego klientka chciała wyrzucić, dało się bez problemu odrestaurować; kilka szafek wciąż zagracało jeszcze Skamielinę, czekając na swoją kolej.
Przeniósł spojrzenie na Marcela, kiedy podzielił się z nimi garścią słusznych uwag o zabezpieczeniu kurnika; naostrzenie sztachet wydawało mu się najprostsze, podobnie jak rozciągnięcie górą linki z kolcami, ale ostatecznie to Alexander był tu szefem – kiwnął więc głową, najpierw w stronę przyjaciela, później przyszłego pana młodego. – Słuszna uwaga. Te zaklęcia – są b-b-bardzo skomplikowane? – zapytał; nie był pewien, jakich dokładnie można było użyć, by odstraszyć dzikie zwierzęta.
Wspomnienie o Bertiem sprawiło, że westchnął ciężko, przez moment czując, jak na jego ramionach z powrotem osiada ciężar ostatnich dni. Chociaż sam nie znał go zbyt dobrze, był w Zakonie Feniksa długo – a raport złożony po powrocie z Tower przez Hannah i wizja jego głowy nabitej na pal, do dzisiaj sprawiała, że zaciskał dłonie ze złości. – Przykro mi – powiedział szczerze, nie wiedząc, co więcej mógłby dodać. Wiedział, jak smakowała utrata przyjaciela – przypomniał sobie o tym niedawno, i nie poradził sobie najlepiej – i niewiele było słów, które mogłyby pomóc.
Pomagało za to skupienie się na tworzeniu czegoś nowego, przynajmniej jemu – dlatego raczej ochoczo zabrał się do pracy, przyglądając się najpierw siatce, a później całej reszcie materiałów. Kiedy dotarło do niego pytanie Marcela, zastanawiającego się między siekierą a piłą, otworzył usta, nim jednak zdążyłby odpowiedzieć, wyprzedził go Alexander – wprawiając go w niemałą konsternację. Przeniósł spojrzenie na Gwardzistę, przez moment przekonany, że mówiąc o cięciu kości żartował – ale gdzieś na końcu tego zdania zabrakło mu puenty. – Masz w lecznicy p-p-piłę do cięcia kości? – wyrwało mu się, zanim zdążyłby się powstrzymać, podczas gdy jego wyobraźnia – mimowolnie – przeniosła go na chwilę w rejony, w które nigdy wolałby się nie zapuszczać. – Albo – po namyśle – n-n-nie chcę wiedzieć – dodał szybko, rozciągając miarę, żeby odmierzyć odpowiednią długość na kolejnej desce. – Starajcie się ciąć w miejscu, k-k-które zaznaczam, dobra? Prostopadle do d-d-dłuższej krawędzi – wyjaśnił, odkładając oznaczoną deskę na bok i wskazując na właściwe miejsce. – Najpierw zb-b-bijemy podest – później na nim trzeba b-b-będzie zamontować ramy pod ściany. Tak sobie teraz p-p-pomyślałem – odezwał się, unosząc spojrzenie na Alexandra – to okienko, Alex, m-m-może je zrobić przesuwane? W zimie będzie można je z-za-zamknąć, żeby kury miały cieplej. Możemy też zrobić dwa – po p-p-przeciwnych stronach – wtedy w lecie będą miały przewiew – zaproponował, zerkając w stronę płaskiej płyty; wydawało się, że nawet po wycięciu podłogi wystarczyłoby też materiału na zasłonięcie okienek.
Kiedy pierwsze z desek miały już odpowiednią długość, zaczął rozkładać je na ziemi, układając w kształt prostej ramy, i upewniając się, że elementy przylegały płasko do siebie, a sama konstrukcja, złożona w ten sposób, miała być stabilna. – Dobra, t-t-tę część możemy zbijać. Przy p-p-podpórkach wystarczy po gwoździu na górze i na dole, dno trzeba p-p-przybić na całej długości – co dziesięć, piętnaście centymetrów – powiedział, podnosząc się z klęczek, żeby zlokalizować młotek i gwoździe.
Wytyczne przekazane mu przez Alexandra nie były zbyt skomplikowane, w budowie prostego kurnika nie kryła się większa filozofia – może poza próbą upodobnienia go do domu – spędził więc chwilę przyglądając się to budynkowi, to zgromadzonym przez Gwardzistę materiałom, kalkulując w myślach, na co mogli sobie pozwolić, i w jaki sposób najlepiej byłoby uprościć niektóre z elementów konstrukcji, które w wersji pomniejszonej nie do końca miałyby rację bytu. Rozkładając na ziemi deski i przeliczając je na szybko, jednym uchem słuchał z zainteresowaniem wymiany zdań między Marcelem, a Alexandrem – z zaintrygowaniem unosząc spojrzenie na tego drugiego, kiedy zaczął mówić o małżeństwie. Było w tych zdaniach coś jednocześnie obcego i znajomego, co mimowolnie kazało mu się zastanowić nad tym, czy właśnie tego zabrakło jemu, im: mówienia jednym głosem.
Drgnął lekko, wyrwany z własnych myśli pytaniem o zadrapania; zamrugał, w pierwszej chwili jakby nie rozumiejąc, do czego się odnosiło, ale reflektując się względnie szybko. – T-t-tak, ta kobieta, której remontowałem strych – chyba była jakąś uzd-d-drowicielką czy coś, w każdym razie wydawało mi się, że wiedziała, co robi – odpowiedział, wzruszając jednym ramieniem. – To było m-m-mieszkanie na Pokątnej, nie pamiętam n-n-numeru. Niedaleko tego sklepu z kociołkami, k-k-który się zamknął po bezksiężycowej nocy – wyjaśnił. – Zaraz, hymn Hogwartu? Kto ich t-t-tego nauczył? – podchwycił, może nieco za szybko starając się zmienić temat; zdawał sobie sprawę, że szukanie pracy w Londynie było ryzykowne – może niepotrzebne – ale naprawdę potrzebował wtedy pieniędzy. Nie żałował zresztą – sporą część mebli, które jego klientka chciała wyrzucić, dało się bez problemu odrestaurować; kilka szafek wciąż zagracało jeszcze Skamielinę, czekając na swoją kolej.
Przeniósł spojrzenie na Marcela, kiedy podzielił się z nimi garścią słusznych uwag o zabezpieczeniu kurnika; naostrzenie sztachet wydawało mu się najprostsze, podobnie jak rozciągnięcie górą linki z kolcami, ale ostatecznie to Alexander był tu szefem – kiwnął więc głową, najpierw w stronę przyjaciela, później przyszłego pana młodego. – Słuszna uwaga. Te zaklęcia – są b-b-bardzo skomplikowane? – zapytał; nie był pewien, jakich dokładnie można było użyć, by odstraszyć dzikie zwierzęta.
Wspomnienie o Bertiem sprawiło, że westchnął ciężko, przez moment czując, jak na jego ramionach z powrotem osiada ciężar ostatnich dni. Chociaż sam nie znał go zbyt dobrze, był w Zakonie Feniksa długo – a raport złożony po powrocie z Tower przez Hannah i wizja jego głowy nabitej na pal, do dzisiaj sprawiała, że zaciskał dłonie ze złości. – Przykro mi – powiedział szczerze, nie wiedząc, co więcej mógłby dodać. Wiedział, jak smakowała utrata przyjaciela – przypomniał sobie o tym niedawno, i nie poradził sobie najlepiej – i niewiele było słów, które mogłyby pomóc.
Pomagało za to skupienie się na tworzeniu czegoś nowego, przynajmniej jemu – dlatego raczej ochoczo zabrał się do pracy, przyglądając się najpierw siatce, a później całej reszcie materiałów. Kiedy dotarło do niego pytanie Marcela, zastanawiającego się między siekierą a piłą, otworzył usta, nim jednak zdążyłby odpowiedzieć, wyprzedził go Alexander – wprawiając go w niemałą konsternację. Przeniósł spojrzenie na Gwardzistę, przez moment przekonany, że mówiąc o cięciu kości żartował – ale gdzieś na końcu tego zdania zabrakło mu puenty. – Masz w lecznicy p-p-piłę do cięcia kości? – wyrwało mu się, zanim zdążyłby się powstrzymać, podczas gdy jego wyobraźnia – mimowolnie – przeniosła go na chwilę w rejony, w które nigdy wolałby się nie zapuszczać. – Albo – po namyśle – n-n-nie chcę wiedzieć – dodał szybko, rozciągając miarę, żeby odmierzyć odpowiednią długość na kolejnej desce. – Starajcie się ciąć w miejscu, k-k-które zaznaczam, dobra? Prostopadle do d-d-dłuższej krawędzi – wyjaśnił, odkładając oznaczoną deskę na bok i wskazując na właściwe miejsce. – Najpierw zb-b-bijemy podest – później na nim trzeba b-b-będzie zamontować ramy pod ściany. Tak sobie teraz p-p-pomyślałem – odezwał się, unosząc spojrzenie na Alexandra – to okienko, Alex, m-m-może je zrobić przesuwane? W zimie będzie można je z-za-zamknąć, żeby kury miały cieplej. Możemy też zrobić dwa – po p-p-przeciwnych stronach – wtedy w lecie będą miały przewiew – zaproponował, zerkając w stronę płaskiej płyty; wydawało się, że nawet po wycięciu podłogi wystarczyłoby też materiału na zasłonięcie okienek.
Kiedy pierwsze z desek miały już odpowiednią długość, zaczął rozkładać je na ziemi, układając w kształt prostej ramy, i upewniając się, że elementy przylegały płasko do siebie, a sama konstrukcja, złożona w ten sposób, miała być stabilna. – Dobra, t-t-tę część możemy zbijać. Przy p-p-podpórkach wystarczy po gwoździu na górze i na dole, dno trzeba p-p-przybić na całej długości – co dziesięć, piętnaście centymetrów – powiedział, podnosząc się z klęczek, żeby zlokalizować młotek i gwoździe.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Niemal strzygnął uchem na wspomnienie Hannah, ona i Billy byli blisko, ale względem Marcela żywiła dość szorstkie uczucia - wciąż nie wiedział, dlaczego.
- Też mogę pomóc - zaoferował się, wsłuchując się w rozmowę tych dwojga - naprawdę nie lubił bezczynności, źle sobie radził, spędzając czas zbyt długo w jednym miejscu, lubił mieć zajęcie. Cały czas. W kilka osób rozstawią te krzesła w dosłownie parę chwil. Żart o kurniku w kurniku nie bardzo go rozbawił, więc w zakłopotaniem odwrócił się w bok, kiedy wymieniali ze sobą rozbawione uśmiechy - Billy swój utrzymał nieco dłużej. Sam żart wydawał mu się mimo wszystko trochę suchy, ale przecież nie oceniał nikogo za poczucie humoru. Może do czasu - bo nie był pewien, czy Alexander wciąż żartuje, snując rozważania o świadomości i jednogłośności małżeńskiego pożycia, sprawiając, że bardzo szybko pożałował zadanego pytania. Zamrugał parę razy, wpatrując się w niego nieprzerwanie, ze spojrzeniem wbitym w jego źrenice, spodziewając się ujrzeć w nich rozbawienie albo chociaż wybuch śmiechu na końcu. Ale nie ujrzał. - On tak zawsze? - zwrócił się szeptem do Billy'ego, kiedy Alex kucał przy drzewie, z lekkim zaniepokojeniem drżącym w głosie. Czuł się w obowiązku coś na to odpowiedzieć, więc odpowiedział: - Tak, jak te... kury, co? one też jednym głosem... - Cokolwiek, w jakiś sposób cieszyło go, że mąż Idy nie był tyranem, który zamierzał ją ograniczać, ale jednocześnie zmartwiło go, że może jest wariatem. Prawdziwy sens tych słów nie miał szansy do niego dotrzeć, był jeszcze na innym etapie życia - nie pojmował też rozterek wynikających z podejmowania trudnych decyzji w trakcie wojny, gdy sam ryzykował tylko sobą.
Kiwnął głową na znak, że zrozumiał, mugol nie brzmiał dla niego szczególnie egzotycznie, choć niósł niepokojące wspomnienia. Każdy miał niemagicznych w rodzinie, ci walczący za czystą krew pewnie też; drgnął dopiero słysząc imię Bertiego. Bertie Bott był niewiele starszy od niego, pamiętał go z Hogwartu, przypominały o nim cukierki, ale bardziej przypominały o nim plakaty, jakimi jakiś czas temu obklejono miasto. Przechodząc obok tych twarzy zawsze na nie patrzył, roześmiana buzia Bertiego wisiała gdzieś obok Alexa, krzycząc do niego, że skoro on mógł pomóc, to Marcel też nie powinien stać bezczynnie. I rozumiał to wciąż, bo choć kilka tygodni później plakaty Bertiego zostały zakryte przerażającym znakiem eliminacji, to w myślach dopowiadał sobie, że Bertie nigdy tego nigdy nie żałował, że został bohaterem. Chyba poczuł sympatię do tego całego Louisa, musiał być zdruzgotany - jakby sam fakt wojny, jaką czarodzieje wytoczyli mugolom, to było za mało, doszła ofiara z krwi kuzyna. Billy wspomniał o bezksiężycowej nocy, jeśli wcześniej na twazry Marcela malowała się beztroska, teraz plastycznie ustąpiła zasępieniu; gniew iskrzył w źrenicach drobnymi iskrami, złość spięła mięśnie twarzy, ale nie powiedział ni słowa.
- Stary Joe - odpowiedział, Billy pewnie już o nim słyszał. - To treser dzikich zwierząt - wyjaśnił jednak też Alexowi. - Tak naprawdę miał ich nauczyć Ody do radości, ale upił się i na próbę spróbował hymnu Hogwartu. Nauczyły się i nie chciały zapomnieć - Ale już go to nie bawiło, myślami słyszał tylko krzyk tamtej nocy. - Zwierzęta nie są głupie, nie zrobi sobie krzywdy tak łatwo. To powinno go raczej zniechęcić - Przynajmniej tak to działało w cyrku, nie zdarzało się, by futrzaki robiły sobie krzywdy podczas próby ucieczki, kurze jajko chyba też nie było warte głowy. Alexander nie wyglądał na takiego, który głodzi zwierzęta. - Nie ma sensu zbroić się na wozaka, w cyrku używamy Caneteria Ficta - wysokie dźwięki odstraszają małe drapieżniki - dodał z zastanowieniem, odpowiadając na pytanie Billy'ego. - Widziałem ostatnio twój plakat - dodał, niby ni stąd ni zowąd, a jednak pętłą chaotycznych myśli wracając do Londynu. Nie powinno cię tam być, Billy, za nic w świecie. Już nie. - Nie wyszedłeś twarzowo. - A on wciąż się nie śmiał. Billy wyraził swój żal, on nie potrafił. Myśli w jego głowie wciąż były zbyt niepoukładane, nie wiedział też, co mogło go łączyć z Alexem.
Siatka, deski, piła, reszta powinna pójść z górki, wiedział już, od której strony trzeba trzymać piłę - robił to z Billym w Oazie, odrzucił siekierę na bok - trochę niedbałym ruchem. Przepoławianie ciał piłą widywał w cyrku, nie zrobiło to na nim wrażenia, ale kiedy myślał o tym stojąc nad kłodą drewna, z piłą w ręku, przez moment poczuł, jak wywracają mu się wnętrzności.
- Jesteś pewien? - dopytał, gdy Alex zasiadł na drewnie okrakiem; szczęśliwie jednak w rękach miał ostatecznie piłę, nie siekierę i szansa na odrąbanie mu ręki, nogi lub czegoś jeszcze innego raczej nie była wysoka. - Uważaj - zapowiedział, przechodząc do działania, pod czujnym okiem Billy'ego - i zgodnie z jego wytycznymi, wskazówkami, bacząc na udzielane przez niego rady i ostrzeżenia. Nie był pewien, czy wychwytywał moment, w którym piła była już wystarczająco głęboko; zaciskal dłonie na jej rączce mocno, co sił, tnąc dalej. Jedna, druga, trzecia, wkrótce stworzyły prostą ramę. - Zgrany z nas duet - zwrócił się do Alexa, kiedy wszystko przebiegło bez zakłóceń. Billy instruował ich już dalej. - Biorę dno, to chyba prostsze - podjął jego słowa, odnajdując worek śrubek, które rzucił w kierunku Moore'a. Zaraz złapał też młotek, ale w ostatniej chwili powstrzymał się przed ponowieniem tego gestu. - Masz więcej niż jeden? - zapytał Alexa, poszłoby szybciej - młotek, oczywiście, podszedł z narzędziem do Billy'ego, żeby mu je wręczyć.
parzyste zacinam alexa nieparzyste nie zacinam alexa - > w bezsensownym zaturlałam https://www.morsmordre.net/t9458p120-bezsensowne-turlanie#288968 , nie zacinam
- Też mogę pomóc - zaoferował się, wsłuchując się w rozmowę tych dwojga - naprawdę nie lubił bezczynności, źle sobie radził, spędzając czas zbyt długo w jednym miejscu, lubił mieć zajęcie. Cały czas. W kilka osób rozstawią te krzesła w dosłownie parę chwil. Żart o kurniku w kurniku nie bardzo go rozbawił, więc w zakłopotaniem odwrócił się w bok, kiedy wymieniali ze sobą rozbawione uśmiechy - Billy swój utrzymał nieco dłużej. Sam żart wydawał mu się mimo wszystko trochę suchy, ale przecież nie oceniał nikogo za poczucie humoru. Może do czasu - bo nie był pewien, czy Alexander wciąż żartuje, snując rozważania o świadomości i jednogłośności małżeńskiego pożycia, sprawiając, że bardzo szybko pożałował zadanego pytania. Zamrugał parę razy, wpatrując się w niego nieprzerwanie, ze spojrzeniem wbitym w jego źrenice, spodziewając się ujrzeć w nich rozbawienie albo chociaż wybuch śmiechu na końcu. Ale nie ujrzał. - On tak zawsze? - zwrócił się szeptem do Billy'ego, kiedy Alex kucał przy drzewie, z lekkim zaniepokojeniem drżącym w głosie. Czuł się w obowiązku coś na to odpowiedzieć, więc odpowiedział: - Tak, jak te... kury, co? one też jednym głosem... - Cokolwiek, w jakiś sposób cieszyło go, że mąż Idy nie był tyranem, który zamierzał ją ograniczać, ale jednocześnie zmartwiło go, że może jest wariatem. Prawdziwy sens tych słów nie miał szansy do niego dotrzeć, był jeszcze na innym etapie życia - nie pojmował też rozterek wynikających z podejmowania trudnych decyzji w trakcie wojny, gdy sam ryzykował tylko sobą.
Kiwnął głową na znak, że zrozumiał, mugol nie brzmiał dla niego szczególnie egzotycznie, choć niósł niepokojące wspomnienia. Każdy miał niemagicznych w rodzinie, ci walczący za czystą krew pewnie też; drgnął dopiero słysząc imię Bertiego. Bertie Bott był niewiele starszy od niego, pamiętał go z Hogwartu, przypominały o nim cukierki, ale bardziej przypominały o nim plakaty, jakimi jakiś czas temu obklejono miasto. Przechodząc obok tych twarzy zawsze na nie patrzył, roześmiana buzia Bertiego wisiała gdzieś obok Alexa, krzycząc do niego, że skoro on mógł pomóc, to Marcel też nie powinien stać bezczynnie. I rozumiał to wciąż, bo choć kilka tygodni później plakaty Bertiego zostały zakryte przerażającym znakiem eliminacji, to w myślach dopowiadał sobie, że Bertie nigdy tego nigdy nie żałował, że został bohaterem. Chyba poczuł sympatię do tego całego Louisa, musiał być zdruzgotany - jakby sam fakt wojny, jaką czarodzieje wytoczyli mugolom, to było za mało, doszła ofiara z krwi kuzyna. Billy wspomniał o bezksiężycowej nocy, jeśli wcześniej na twazry Marcela malowała się beztroska, teraz plastycznie ustąpiła zasępieniu; gniew iskrzył w źrenicach drobnymi iskrami, złość spięła mięśnie twarzy, ale nie powiedział ni słowa.
- Stary Joe - odpowiedział, Billy pewnie już o nim słyszał. - To treser dzikich zwierząt - wyjaśnił jednak też Alexowi. - Tak naprawdę miał ich nauczyć Ody do radości, ale upił się i na próbę spróbował hymnu Hogwartu. Nauczyły się i nie chciały zapomnieć - Ale już go to nie bawiło, myślami słyszał tylko krzyk tamtej nocy. - Zwierzęta nie są głupie, nie zrobi sobie krzywdy tak łatwo. To powinno go raczej zniechęcić - Przynajmniej tak to działało w cyrku, nie zdarzało się, by futrzaki robiły sobie krzywdy podczas próby ucieczki, kurze jajko chyba też nie było warte głowy. Alexander nie wyglądał na takiego, który głodzi zwierzęta. - Nie ma sensu zbroić się na wozaka, w cyrku używamy Caneteria Ficta - wysokie dźwięki odstraszają małe drapieżniki - dodał z zastanowieniem, odpowiadając na pytanie Billy'ego. - Widziałem ostatnio twój plakat - dodał, niby ni stąd ni zowąd, a jednak pętłą chaotycznych myśli wracając do Londynu. Nie powinno cię tam być, Billy, za nic w świecie. Już nie. - Nie wyszedłeś twarzowo. - A on wciąż się nie śmiał. Billy wyraził swój żal, on nie potrafił. Myśli w jego głowie wciąż były zbyt niepoukładane, nie wiedział też, co mogło go łączyć z Alexem.
Siatka, deski, piła, reszta powinna pójść z górki, wiedział już, od której strony trzeba trzymać piłę - robił to z Billym w Oazie, odrzucił siekierę na bok - trochę niedbałym ruchem. Przepoławianie ciał piłą widywał w cyrku, nie zrobiło to na nim wrażenia, ale kiedy myślał o tym stojąc nad kłodą drewna, z piłą w ręku, przez moment poczuł, jak wywracają mu się wnętrzności.
- Jesteś pewien? - dopytał, gdy Alex zasiadł na drewnie okrakiem; szczęśliwie jednak w rękach miał ostatecznie piłę, nie siekierę i szansa na odrąbanie mu ręki, nogi lub czegoś jeszcze innego raczej nie była wysoka. - Uważaj - zapowiedział, przechodząc do działania, pod czujnym okiem Billy'ego - i zgodnie z jego wytycznymi, wskazówkami, bacząc na udzielane przez niego rady i ostrzeżenia. Nie był pewien, czy wychwytywał moment, w którym piła była już wystarczająco głęboko; zaciskal dłonie na jej rączce mocno, co sił, tnąc dalej. Jedna, druga, trzecia, wkrótce stworzyły prostą ramę. - Zgrany z nas duet - zwrócił się do Alexa, kiedy wszystko przebiegło bez zakłóceń. Billy instruował ich już dalej. - Biorę dno, to chyba prostsze - podjął jego słowa, odnajdując worek śrubek, które rzucił w kierunku Moore'a. Zaraz złapał też młotek, ale w ostatniej chwili powstrzymał się przed ponowieniem tego gestu. - Masz więcej niż jeden? - zapytał Alexa, poszłoby szybciej - młotek, oczywiście, podszedł z narzędziem do Billy'ego, żeby mu je wręczyć.
parzyste zacinam alexa nieparzyste nie zacinam alexa - > w bezsensownym zaturlałam https://www.morsmordre.net/t9458p120-bezsensowne-turlanie#288968 , nie zacinam
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Alex uniósł wyżej brew, a jego twarz przecięło zmartwienie. Tak, wiedział, że Hannah pomaga w gotowaniu, żywo interesował się tym wszystkim co dotyczyło ceremonii i przygotowań, jednak wydźwięk pierwszych słów Williama zaniepokoił byłego szlachcica.
– Martwiła? Brakuje jeszcze czegoś, coś jest nie tak? – zapytał, przyglądając się uważnie Billy'emu, nie przeoczając przy tym dość niepowiązanego z potencjalnie frapującym tematem uśmiechu. Zmarszczył na to nieco brwi, jeszcze intensywniej wlepiając w Moore'a oczy, zaraz jednak zerkając na Sallowa, który wydawał się też zainteresowany tą wymianą zdań. – Każda pomoc się przyda – uśmiechnął się do Marcela, prędko jednak wracając do Willa. – Pozwól, że zapytam: czy coś mnie omija? Czy to ma jakiś związek z tym, co miałem powiedzieć ci kiedy wykrwawiająca się Hannah poprosiła żebym przekazał ci słowa, których ostatecznie nigdy nie usłyszałem, bo straciła przytomność? – zapytał, wyciągając na wierzch nieco zamierzchłą już kwestię eskapady panny Wright i Cattermole'a. Zastanawiało go czemu akurat Billa wspomniała wtedy Hannah, a nie chociażby któregoś ze swoich braci, bowiem Hania wydawała się raczej rodzinnym typem. No chyba, że... Czy mogło tak być? Zmrużył nieco oczy patrząc jeszcze na Williama, czekając na coś więcej ze strony Moore'a, coś co ostatecznie wskazałoby Farleyowi, gdzie był psidwak pogrzebany.
To nie był jednak koniec zabawnych i potencjalnie niezręcznych pytań i spojrzeń w stronę Moore'a. Potencjalnie niegroźne pytanie Marceliusa nie umknęło uwadze uzdrowiciela, jednak uśmiechnął się tylko na nie w oczekiwaniu na to, co odpowie mu Billy, niejako zachęcając starszego czarodzieja ciekawością błyszczącą w oczach. Był gadułą i miał tendencję do filozofowania, nie zamierzał temu zaprzeczać: byłoby to bowiem marnymi próbami wymawiania się i jawnym kłamstwem. Zaraz jednak uśmiech przerodził się w parsknięcie pod wpływem kolejnego stwierdzenia Marcela.
– Tak, tak jak kury – przytaknął, poprawiając się nieco na nogach żeby nie stracić równowagi w tym pochylaniu się nad drewnem. Biorąc pod uwagę fakt, że mieszkali w Kurniku to było to wyjątkowo trafne porównanie.
Pokiwał głową na zapewnienie Billa, że należycie się nim zaopiekowano po zadrapaniu, nie komentując całego zdarzenia. Nie jemu było oceniać, co robił w Londynie i nie jemu było o tym wydawać osądy. Wiedział, że William był rozsądnym czarodziejem i jeżeli chadzał do stolicy to robił to z odpowiednim rozmysłem. Oplótł zaraz kolana ramionami, przysłuchując się wyjaśnieniom Marcela z rozbawieniem tańczącym w oczach i na ustach. Bekający wozak... to brzmiało jak coś, co kiedyś byliby w stanie zrobić z Julienem w szkole w ramach psot: nauczyć zwierzęcia czegoś wyjątkowo irytującego i wypuścić na korytarze żeby terroryzowało co niektórych. Ach, w sumie wciąż mogło się to skończyć dość zabawnie, przecież mieszkała tu Isabella! Ciekawe, czy Susanne byłaby w stanie wytresować tak wozaka...?
Porzucił jednak ten tok myślenia dość prędko, skupiając się na zadaniu, które przed sobą mieli. Farley był dość drobiazgowy jeśli chodziło o wszelkie dzieła własne i wspólne. Pokiwał głową na sugestię z Caneteria, prędko dodając i własną. – Można też wywołać jakąś prostą iluzję – powiedział, lecz ten temat z powodu wywołania Bertiego stał się jakiś nieporównywalnie cięższy. Skinął głową na wyrazy współczucia, nie mówiąc jednak już nic więcej o zmarłym przyjacielu. Nie chciał o tym dziś rozmawiać, bo sam fakt tego, ze Bertiego tu nie było, że nie pomagał w przygotowaniach rzucając na prawo i lewo żartami i rozśmieszając wszystkich dookoła był wystarczająco bolesny: te rany goiły się powoli.
Rzucili się jednak w wir pracy, a ta fizyczna sprawiała Alexandrowi wiele satysfakcji. Było to coś do czego nie nawykł wcześniej, a co potrafiło wspaniale wyciszyć umysł i zdystansować od nurtujących go zmartwień, lub też posłać myśli na płytsze wody. Na przykład te o instrumentarium medycznym.
– Mam – ignorując wycofanie się Billa z jego pytania odparł jak gdyby nigdy nic. – Służy do amputacji, kończyny łatwiej później przyrastają jeżeli jest równe cięcie – wyjaśnił, przypatrując się jak Billy odmierzał, a następnie z uwagą słuchając instrukcji. Chcąc nie chcąc pomyślał o tym, jak Hannah tłumaczyła mu zawiłości związane z budowaniem domów: właściwie to było to to samo, tyle że na mniejszą skalę. Rozpromienił się zaraz na pomysły Moore'a, zwłaszcza te dotyczące okienek – Brzmi wspaniale – oznajmił z entuzjazmem, przez moment niezwykle podobny w swoim ożywieniu do Isabelli. – Bierzmy się w takim razie do roboty, bo więcej kurnikowych kaprysów nie mam – powiedział, poprawiając podwinięcie rękawów.
Zaraz jednak poświęcił swoją uwagę Marcelowi i gestem zachęcił go do tego, żeby się nie przejmował tylko ciął. Drewno pod Farleyem dygotało i trzęsło się, lecz on wytrwale zapierał się rękoma i nogami, uważnie obserwując poczynania Sallowa: dla dobra projektu i własnego. Kiedy już wszystko zostało całkiem równo pocięte uśmiechnął się do Marcela i przytaknął mu. – Całkiem całkiem – klepnął czarodzieja w ramię i podszedł obejrzeć, co w międzyczasie stworzył Billy. Ich dalsze zadania, przedstawiane jedno po drugim nie były przerażające, a kiedy Marceli złapał za młotek, Alex wyciągnął w jego stronę dłoń. – Daj, zaraz będziemy mieć – oznajmił, a kiedy narzędzie trafiło w jego ręce Gwardzista wyciągnął różdżkę, machnął nią dwukrotnie w niewerbalnym Geminio i zaraz z jednego młotka zrobiły się trzy. Podał po jednym każdemu ze swoich towarzyszy, ostatni zachowując dla siebie. – Skoro Marcel zbija dno to chyba pomogę ci z ramami – rzucił do Billa, biorąc do ręki pojedynczego gwoździa i przypatrując się drewnu, które mieli zbić, zwrócił się jeszcze do Williama z pytaniem. – Zbijamy po mugolsku czy czarujemy młotki? – zagaił, nie mając nic do żadnej z tych opcji. W kocu zbite palce był w stanie naprawić jednym zaklęciem... o ile to nie będą jego zbite palce w zbyt dużych ilościach.
– Martwiła? Brakuje jeszcze czegoś, coś jest nie tak? – zapytał, przyglądając się uważnie Billy'emu, nie przeoczając przy tym dość niepowiązanego z potencjalnie frapującym tematem uśmiechu. Zmarszczył na to nieco brwi, jeszcze intensywniej wlepiając w Moore'a oczy, zaraz jednak zerkając na Sallowa, który wydawał się też zainteresowany tą wymianą zdań. – Każda pomoc się przyda – uśmiechnął się do Marcela, prędko jednak wracając do Willa. – Pozwól, że zapytam: czy coś mnie omija? Czy to ma jakiś związek z tym, co miałem powiedzieć ci kiedy wykrwawiająca się Hannah poprosiła żebym przekazał ci słowa, których ostatecznie nigdy nie usłyszałem, bo straciła przytomność? – zapytał, wyciągając na wierzch nieco zamierzchłą już kwestię eskapady panny Wright i Cattermole'a. Zastanawiało go czemu akurat Billa wspomniała wtedy Hannah, a nie chociażby któregoś ze swoich braci, bowiem Hania wydawała się raczej rodzinnym typem. No chyba, że... Czy mogło tak być? Zmrużył nieco oczy patrząc jeszcze na Williama, czekając na coś więcej ze strony Moore'a, coś co ostatecznie wskazałoby Farleyowi, gdzie był psidwak pogrzebany.
To nie był jednak koniec zabawnych i potencjalnie niezręcznych pytań i spojrzeń w stronę Moore'a. Potencjalnie niegroźne pytanie Marceliusa nie umknęło uwadze uzdrowiciela, jednak uśmiechnął się tylko na nie w oczekiwaniu na to, co odpowie mu Billy, niejako zachęcając starszego czarodzieja ciekawością błyszczącą w oczach. Był gadułą i miał tendencję do filozofowania, nie zamierzał temu zaprzeczać: byłoby to bowiem marnymi próbami wymawiania się i jawnym kłamstwem. Zaraz jednak uśmiech przerodził się w parsknięcie pod wpływem kolejnego stwierdzenia Marcela.
– Tak, tak jak kury – przytaknął, poprawiając się nieco na nogach żeby nie stracić równowagi w tym pochylaniu się nad drewnem. Biorąc pod uwagę fakt, że mieszkali w Kurniku to było to wyjątkowo trafne porównanie.
Pokiwał głową na zapewnienie Billa, że należycie się nim zaopiekowano po zadrapaniu, nie komentując całego zdarzenia. Nie jemu było oceniać, co robił w Londynie i nie jemu było o tym wydawać osądy. Wiedział, że William był rozsądnym czarodziejem i jeżeli chadzał do stolicy to robił to z odpowiednim rozmysłem. Oplótł zaraz kolana ramionami, przysłuchując się wyjaśnieniom Marcela z rozbawieniem tańczącym w oczach i na ustach. Bekający wozak... to brzmiało jak coś, co kiedyś byliby w stanie zrobić z Julienem w szkole w ramach psot: nauczyć zwierzęcia czegoś wyjątkowo irytującego i wypuścić na korytarze żeby terroryzowało co niektórych. Ach, w sumie wciąż mogło się to skończyć dość zabawnie, przecież mieszkała tu Isabella! Ciekawe, czy Susanne byłaby w stanie wytresować tak wozaka...?
Porzucił jednak ten tok myślenia dość prędko, skupiając się na zadaniu, które przed sobą mieli. Farley był dość drobiazgowy jeśli chodziło o wszelkie dzieła własne i wspólne. Pokiwał głową na sugestię z Caneteria, prędko dodając i własną. – Można też wywołać jakąś prostą iluzję – powiedział, lecz ten temat z powodu wywołania Bertiego stał się jakiś nieporównywalnie cięższy. Skinął głową na wyrazy współczucia, nie mówiąc jednak już nic więcej o zmarłym przyjacielu. Nie chciał o tym dziś rozmawiać, bo sam fakt tego, ze Bertiego tu nie było, że nie pomagał w przygotowaniach rzucając na prawo i lewo żartami i rozśmieszając wszystkich dookoła był wystarczająco bolesny: te rany goiły się powoli.
Rzucili się jednak w wir pracy, a ta fizyczna sprawiała Alexandrowi wiele satysfakcji. Było to coś do czego nie nawykł wcześniej, a co potrafiło wspaniale wyciszyć umysł i zdystansować od nurtujących go zmartwień, lub też posłać myśli na płytsze wody. Na przykład te o instrumentarium medycznym.
– Mam – ignorując wycofanie się Billa z jego pytania odparł jak gdyby nigdy nic. – Służy do amputacji, kończyny łatwiej później przyrastają jeżeli jest równe cięcie – wyjaśnił, przypatrując się jak Billy odmierzał, a następnie z uwagą słuchając instrukcji. Chcąc nie chcąc pomyślał o tym, jak Hannah tłumaczyła mu zawiłości związane z budowaniem domów: właściwie to było to to samo, tyle że na mniejszą skalę. Rozpromienił się zaraz na pomysły Moore'a, zwłaszcza te dotyczące okienek – Brzmi wspaniale – oznajmił z entuzjazmem, przez moment niezwykle podobny w swoim ożywieniu do Isabelli. – Bierzmy się w takim razie do roboty, bo więcej kurnikowych kaprysów nie mam – powiedział, poprawiając podwinięcie rękawów.
Zaraz jednak poświęcił swoją uwagę Marcelowi i gestem zachęcił go do tego, żeby się nie przejmował tylko ciął. Drewno pod Farleyem dygotało i trzęsło się, lecz on wytrwale zapierał się rękoma i nogami, uważnie obserwując poczynania Sallowa: dla dobra projektu i własnego. Kiedy już wszystko zostało całkiem równo pocięte uśmiechnął się do Marcela i przytaknął mu. – Całkiem całkiem – klepnął czarodzieja w ramię i podszedł obejrzeć, co w międzyczasie stworzył Billy. Ich dalsze zadania, przedstawiane jedno po drugim nie były przerażające, a kiedy Marceli złapał za młotek, Alex wyciągnął w jego stronę dłoń. – Daj, zaraz będziemy mieć – oznajmił, a kiedy narzędzie trafiło w jego ręce Gwardzista wyciągnął różdżkę, machnął nią dwukrotnie w niewerbalnym Geminio i zaraz z jednego młotka zrobiły się trzy. Podał po jednym każdemu ze swoich towarzyszy, ostatni zachowując dla siebie. – Skoro Marcel zbija dno to chyba pomogę ci z ramami – rzucił do Billa, biorąc do ręki pojedynczego gwoździa i przypatrując się drewnu, które mieli zbić, zwrócił się jeszcze do Williama z pytaniem. – Zbijamy po mugolsku czy czarujemy młotki? – zagaił, nie mając nic do żadnej z tych opcji. W kocu zbite palce był w stanie naprawić jednym zaklęciem... o ile to nie będą jego zbite palce w zbyt dużych ilościach.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Huśtawka na skraju lasu
Szybka odpowiedź