Argus Morpheus Filch
Z urodzenia: Einar Alviss Borgin
Nazwisko matki: Blythe
Nazwisko rodziny adopcyjnej: Fleet
Miejsce zamieszkania: dom w lesie nieopodal Hogsmeade, Szkocja
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: woźny w Hogwarcie, prace dorywcze
Wzrost: 186cm
Waga: 81kg
Kolor włosów: jasny blond
Kolor oczu: jasnoniebieskie
Znaki szczególne: brwi ściągnięte w gniewnym grymasie, przydługie włosy, leworęczność - sieć blizn na wnętrzu dłoni wiodacej rozciągnięta do połowy przedramienia, szramy idą szlakiem wytoczonym przez żyły. Wiecznie w towarzystwie najwierniejszej przyjaciółki - Pani Norris, nadążającej za szybkim i dynamicznym krokiem mężczyzny. Elegancka garderoba, oprószona gdzieniegdzie kocią sierścią, lecz w zamian roztaczająca przyjemną woń świeżego prania.
rodzinę biologiczną z wszelkimi narzędziami tortur, jakie można sobie wyobrazić - magicznymi i niemagicznymi
kocimiętką, trawą cytrynową, praniem
siebie samego, dzierżącego różdżkę - uczestniczę w czarodziejskim pojedynku
nutami z czułością zawisającymi w powietrzu, kocimi zwyczajami, magią
prowokuję; pożytkuję energię na ruch w jakiejkolwiek formie
głównie dźwięków pianina, lecz umysł mam otwarty na muzyczne doznania
Paul Boche
W ułamku sekundy kropla łączy się z leniwie bulgoczącą taflą płynu o podejrzanej barwie, lecz we wspomnieniu ruch rozwleka się na całą wieczność. Łezka kumuluje się na miarce, rośnie, nabrzmiewa i drży niecierpliwie, aż wreszcie opada, z pluskiem rozpływając się w miksturze. Para ciekawskich oczu z zapartym tchem śledzi ojcowskie dłonie. Sekwencja pamiętnych dni przysłoniła całą resztę zapamiętanych obrazów, wyraźnie wybiła się ponad innymi barwami i bólem, jakiego nie przyszło mu czuć nigdy więcej.
Klątwy niosły się po ich domu potwornym szeptem, wylewane na pergaminy w runicznych znakach, lecz między karty odręcznych notatek coraz donośniej wkradał się niepokój. Wiercił dziury w żołądku Vidara, niecierpliwie wyczekującego na najmniejszy znak, cień dowodu; narodziny syna, jeden z najszczęśliwszych dni jego życia, stawały się odległym wspomnieniem w perspektywie napiętego oczekiwania na przejaw magii. Einar ani drgnął. Sarnie oczy coraz dociekliwiej błądziły po zaklętych artefaktach, głos powoli przesiąkał dumą, ujarzmiając coraz to trudniejsze słowa. Jedynym, co można było chłopcu zarzucić to pokraczne kaleczenie języka przodków, jakby wyssał angielszczyznę z mlekiem matki, nie pozostawiając wiele miejsca na niezbędny norweski. Edukacja w Durmstrangu nie podlegała dyskusji, żaden inny wybór nie był brany pod uwagę, przeznaczenie dziecka zostało określone jasno - długo przed powitaniem go na świecie - i nawet o milimetr nie odbiegało od rodzinnych tradycji. Vidar bez przekonania obserwował syna na tle równego rzędu białych klawiszy, w przeciwieństwie do Calliope pozostawał niewzruszony wyczuciem, z jakim drobne palce wydobywały nuty z drewnianego instrumentu. Miał do niego dryg, podsycany wytrwale przez matkę. Może gdyby ojcowska wrażliwość mieściła się w łyżeczce i sięgała bliżej muzycznych rejonów, zdołałby wpoić malcowi parę norweskich piosenek i przyczynić się do postępów, ale jego uwadze umykał istotny element układanki. Wszystko, przy czym angażowane były dźwięki pianina, szło Einarowi lepiej - angielskie teksty zapamiętywał w mig.
Fałsz. Jeszcze raz. Nie zawahał się ani na moment pod ostrzałem spokojnej krytyki; głos matki był tylko tłem, wskazówką, którą starał się rozszyfrować - próbował parę razy stuknąć w odpowiedni klawisz, dopiero po chwili zauważając, że między dźwięki wkradał się ojciec, wołając go po imieniu z niezwykłą powagą. Rozpaczliwie trącił jeszcze dwie ostatnie nuty, nie mogąc rozstać się z pianinem bez najmniejszego pożegnania, lecz odwrócił niechętnie głowę i wkrótce stanął przed surowym obliczem pana Borgina. Nie patrzył na ojca, mimowolnie zatrzymując wzrok na błyszczącej nici, prowadzonej kobiecą dłonią - peleryny matki przyciągały wzrok, mieniąc się elegancko, jednak w miękkie materiały wplatano także ogromną, ciemną moc. Calliope przesunęła ostrzegawcze spojrzenie na ojca, dając synu wyraźną wskazówkę - powinien poświęcić mu swoją uwagę. Nie opierał się. I wtedy wszystko miało swój początek, pamiętał, jak dziś.
Mógł tylko przypuszczać, co nakłoniło ojca do tak kluczowej decyzji - prawdopodobnie liczył na rozbudzenie talentu, gdy dziecko zapozna się ze swoim przeznaczeniem, pozna proces z bliska, zobaczy miksturę, przedmiot wybrany do klątwy, rzędy runicznych znaków. Wiedza wykraczała daleko poza umiejętności poznawcze pięciolatka, jednak obietnica, że papa pozwoli mu patrzeć i być może pomagać przy pracy, napawała Einara ogromną dumą. Więc patrzył - na gałkę oczną, nie potrafiąc ukryć lęku; na pierścień z wielkim, zielonym kamieniem, który zdawał się patrzeć na niego, oraz na pergamin, z namaszczeniem układany na biżuterii. Cała noc - powtarzał ojciec, odgarniając jasne włosy z chudego ramienia i zaciskając na nim palce - będzie tu leżał całą noc, jutro nałożymy klątwę. Czekał cierpliwie, choć roznosiło go od środka, ale następny dzień okazał się wyjątkowo rozczarowujący. Ze znużeniem przysłuchiwał się skrobaniu pióra, trudząc palce nad własnym pergaminem, na którym polecono mu ćwiczyć runiczne znaki aż do momentu oznajmienia rychłego finiszu ich pierwszej wspólnej pracy. I co, to już? Pełna zawodu myśl kłębiła się w głowie chłopca. Zaklęty przedmiot wyglądał tak samo, leżał po prostu na biurku, a nie w szklanej gablocie. Mimo starań, nie dostrzegł w nim nic specjalnego.
Spryt już wtedy wrastał grubymi korzeniami w glebę, ciekawość pobudzała kreatywność, ta zaś pchała Einara do pomniejszych występków. Tu coś zmyślił, tam podwędził, gdzie indziej się zakradł i podejrzał - nie inaczej było z zaklętym pierścieniem. Zwlekał do później nocy, nasłuchując, czy ojciec nie zmierza do sypialni, lecz rozpoznał tylko miękkie kroki matki. Plan uległ zmianie, zamiast dowiadywać się na własną rękę, musiał uciec się do wypytania papy, ale pukanie do uchylonych drzwi nie przyniosło odpowiedzi, więc pchnął je powoli, zbierając odwagę do przekroczenia progu gabinetu. Ojciec spał za biurkiem, zasypanym stosem notatek, a artefakt pobłyskiwał w świetle świecy, niewzruszony, skryty pod niedużą szklaną kopułą. Chwila wahania - nie, przecież nie będzie budził papy - szybka wspinaczka na wolne krzesło, szklana bariera do góry i już był u celu. Zbada go sam, to najlepszy pomysł.
Krzyk nie pozwolił dłużej spać Vidarowi.
Szybka reakcja zminimalizowała skutki klątwy, ale śladów nie dało się zatrzeć - blizny rosły z Einarem. Rozsypane po wnętrzu lewej dłoni nie pozostawiały wątpliwości, gdzie przebiegały żyły. Goiły się wolno, stopniowo zmieniając w srebrne szlaki na bladej skórze, a największym - poza fizycznym - bólem, była przerwa w grze na pianinie. W kwestii magii nic jednak nie uległo zmianie - chłopiec nie uniknął niebezpieczeństwa, jego moc milczała jak zaklęta, nawet w obliczu zagrożenia, co tylko podjudzało wątpliwości ojca. Czas uciekał i mimo nieprzyjemnej lekcji, chłopiec był zmuszony do oglądania podejrzanych mikstur oraz czynności coraz częściej. Ani razu nie przyznał się do strachu na głos, nie zwerbalizował nienawiści do klątw. Podążał za naukami z pokorą, potulnie dając tłumić w sobie niechęć, pozwalając rodzinie na ułożenie wedle woli. Dziecięcym głosem powtarzał hasła przesycone obrzydzeniem do mugoli i szlam, chcąc zrobić dobre wrażenie - szybko dostrzegł skuteczność tej metody. Sumienność i pilność pozostawały substytutem magii, sztuczną nadzieją na nagły zwrot akcji.
Zabierano go na Pokątną, zaznajamiano z sekretami czarodziejskiego świata, również ze sklepem na Nokturnie, dostępnym dla nielicznych, lepszych. Nie znał innych realiów, pozostawało mu ślepo wierzyć w prawdy rodziców, utrwalane twardą ręką, rozumiał zaś coraz więcej - w tym palącą potrzebę przejawu magicznej mocy. W domu często podkreślano, że to spóźnienie jest niedopuszczalną anomalią, w rozmowach przewijało się, że nie będą czekać wiecznie - może gdyby jego mała siostrzyczka okazała się małym braciszkiem, nie czekaliby ani chwili dłużej. Od początku patrzył na nią z wyższością, krzywił się do pucołowatej, dziecięcej twarzyczki, jakby przeczuwał, że posiadła to, co jemu nie było dane. Miał sześć lat, kiedy przyszła na świat, mącąc przedświąteczny czas swoją obecnością. Einar szybko nauczył się udawać, pod ostrzałem uwag rodziców nabrał pokory i przestał afiszować się ze swoją niechęcią. Dawał jej upust, gdy oczy starszych nie mogły sięgnąć drobnych występków. Karaluch przecież sam wlazł do kołyski, kocyk spadł na ziemię, bo go wykopała. Korzystał ze swoich zdolności, już wtedy dostrzegając szczegóły, jakie mógł wykorzystać przeciwko uroczej dziewczynce o kryształowych oczętach.
Nastroje nie ulegały poprawie. Dwa kolejne lata chłopiec wychodził z siebie, dzień po dniu udowadniając swoją wartość sceptycznemu ojcu, coraz otwarciej ciskającego oskarżeniami. Marna charłaczyna, cedził przez zaciśnięte zęby przy nieznaczących błędach. Osiem lat. O S I E M - groźny syk witał go o poranku, zaś żegnało dobitne - Ostatni rok, charłaku. Nikt nigdy nie powiedział, co właściwie miało nadejść po dziewiątych urodzinach, lecz Einar wcale nie potrzebował konkretów, by tkwić w strachu. Próbował oszustw, usiłował imitować magię, ale żadne z podejść nie odniosło sukcesu, za to skutecznie wprawiły ojca w furię. Dopiero styczniowe popołudnie i trochę szczęścia, którego przecież miał tak mało, na chwilę odwróciło przykry los młodego Borgina.
Szczęścia pod postacią małej, dwuletniej dziewczynki. Nie zapałał do niej miłością, nie; chwilę wcześniej na jej oczach zniszczył jedną z ulubionych zabawek - poniekąd korzystając z lekcji danych mu przez ojca - precyzyjnym (jak na ośmiolatka) cięciem rozpruł brzuch lalki, wydłubał z estetycznej twarzyczki błyszczące kulki o szmaragdowych źrenicach, oderwał nogę i cisnął szkaradne szczątki za kanapę. Nie musiał długo czekać na niesamowity spektakl. Pierwszy ślad wypełzł zza gabloty, gdy ta zatrzęsła się alarmująco, wypełniając przestrzeń donośnym brzękiem - to cenne skarby ojca drżały na szklanych półeczkach. Einar cofnął się o parę kroków, z przestrachem wlepiając spojrzenie w kolejne ślady - pięły się po ścianie powoli, czarne, małe stópki - za sobą, w wejściu, usłyszał najpierw lekkie i miękkie kroki matki, za nimi zaś gwałtowniejsze i cięższe stąpanie ojca. Chłopięce serce zatrzymało się na ułamek sekundy zanim ruszyło galopem, uszy wypełniając głośnym szumem - pobladł wyraźnie, lecz nie ruszał się z miejsca, wytrwale obserwując tajemnicze odciski, widoczne już na suficie i, o zgrozo, kierujące się za kanapę. Wyciągnął drżącą rękę do góry, przykładając ją do ust - wyobraźnia podpowiadała najgorsze z możliwych scenariuszy - nie przemyślał tego, co się stanie, kiedy rodzice dowiedzą się o zepsutej zabawce. Rozbiegane spojrzenie kręciło się wokół kanapy, a głos nie odważył się odpowiedzieć na ojcowskie pytanie, ledwo docierające do uszu Einara. Zaciśnięte powieki próbowały powstrzymywać łzy na myśl o paskudnym laniu, gdy zza mebla wydostała się lalka - cała i zdrowa - jakby coś ciągnęło ją po ziemi, tuż za zostawianymi śladami. Zapadały się w dywanie, każdy odcisk z osobna, obserwowane ze zdumieniem przez chłopca. Opanował się na czas. Zabawka wylądowała obok siostry, ślady zaczęły znikać, a on z uporem maniaka udawał, że nie zauważył stojących za sobą rodziców, odzywając się do małej dziewczynki najłagodniej, jak potrafił. Ojciec nie musiał znać prawdy. Było to chyba najlepsze kłamstwo w całym życiu Einara.
Mówiłem, że ją znajdę i niczym nie musisz się martwić.
Ostrożność przeplatała się z frustracją. Nie mógł zaprzepaścić tak dzielnie wywalczonej szansy, podejście ojca uległo diametralnemu przeobrażeniu, zaś postępy w nauce języka norweskiego tylko umocniły obiecującą pozycję chłopca w oczach Vidara. Einar dwoił się i troił, by siostra, do której zapałał żywą nienawiścią, nie pozostawała zbyt długo sam na sam z rodzicami. Grał brata idealnego, uparł się, że pokaże małej świat Borginów. Znał go przecież coraz lepiej, a ojciec, ani matka, zresztą niemająca w tym domu zbyt wiele do powiedzenia, nie protestowali. Przypisywał sobie kolejne świadectwa magii, grając na zwłokę. Tylko dzięki sprytnym praktykom udawało mu się trwać w perfekcyjnym kłamstwie przez całe trzy miesiące - wyjątkowa spostrzegawczość i refleks zapewniły mu na ten czas względny spokój, mimo przepełniających w duchu rozpaczy i desperacji. Z całego serca wierzył, że magia przyjdzie do niego - i nie przestał, przez całe swoje życie kurczowo trzymając się tej myśli.
Chcąc, czy nie, musiał nauczyć się organizacji. Presja ciążyła młodym barkom, ale energia i werwa świeżego umysłu pomagała udźwignąć ten ciężar; burzliwe emocje odreagowywał na siostrze, nie zdając sobie sprawy, że może pogłębiać jej przykrą dolegliwość - ba, wtedy jeszcze nikt nie zdołał zorientować się, że plaga koszmarów nawiedzi ich dom. Trudno było odwlekać ten moment w nieskończoność, nawet jeżeli plan Einara zakładał "tak długo, jak trzeba". Niestety, kwiecień zakwitł plamami przerażenia w chwili postawienia diagnozy.
Wielorakie plany kołatały się po głowie chłopca od długiego czasu i nie wyszły z niej na dobre - już przy pierwszych ojcowskich groźbach rozmyślał, w jaki sposób uniknąć kary, a licznie pochłaniane książki były znakomitą inspiracją, choć rzadko czytywał coś, co nie łączyło się w jakikolwiek sposób z czarną magią. Wiedział, że charłaków nie trzyma się w przyzwoitych domach, Vidar nie mógł pozwolić sobie na takie upokorzenie; niemożliwym było przeoczenie okrucieństwa i parszywych praktyk, jeśli ojciec chciał zemsty, dokonywał jej. Początkowo mężczyzna milczał, może nie dopuszczając do siebie myśli o niewybaczalnym oszustwie, a może trzymając się ostatniej nadziei - z perspektywy prawie dziewięcioletniego charłaka sprawa była oczywista. Pan Borgin szukał odpowiednio brutalnej kary - wystarczająco paraliżująca wizja. Chłód, niechęć i oschłość ponownie stały się chlebem powszednim, lecz nad pechowym chłopcem musiał czuwać ostatni z dobrych duchów. Zupełnie przypadkiem podsłuchał rozmowę ojca, a raczej przesycony gniewem monolog słany ku milczącej matce. Opcji było wiele, jednak żadna nie zakładała wybaczenia i wbrew zapewnieniom - nikt nie zamierzał czekać do dziewiątych urodzin na wymierzenie sprawiedliwości.
Planował pieczołowicie, mimo iż impulsywnie. Przemycenie starej walizki do pokoju było nie lada wyzwaniem, ale stworzył ku temu okazję, drocząc się i znęcając nad siostrą, by narobiła rabanu; zwyczajnie nie pozwolił kruszynce spać, a zwidy opanowały jej świat, stawiając w centrum zainteresowania. Zdobytą walizkę schował pod łóżkiem, upychając w niej trochę jedzenia wyniesionego ze spiżarni, trochę ubrań, parę ulubionych drobnostek, z jakimi nie potrafiłby się rozstać (nie zostawił żadnych nut), zignorował za to wiele rzeczy, nawet tych przydatnych - nie był w stanie pomyśleć o wszystkim, zbyt młody i roztrzęsiony na przezorność. Czekał cierpliwie aż wszyscy domownicy zapadną w sen, i wymknął się gładko, frontowymi drzwiami. Został chłopcem, którego nigdy nie było. Tylko on jeden wiedział, ile odwagi wymagał tak trudny krok.
Ten dzień wracał we wspomnieniach i snach, odciśnięty widmem krzywd - żalu, złości, nienawiści, strachu i przejmującej rozpaczy. Wkraczał w nieznany świat, zupełnie inne życie, pozbawione wygód i równego rzędu klawiszy, bez kojącego głosu matki, ale i potwornych artefaktów. Dopiero po ucieczce zaczął rozumieć, jak bardzo nie chciał uczestniczyć w rodzinnej tradycji, jaką odrazą i przerażeniem napawały go klątwy - wszystko, co tłumił, podporządkowując się ojcu, wracało ze zdwojoną siłą. Wyniósł z domu podwaliny charakteru, na nich musiał zbudować życie od nowa i już w pierwszej dobie jasnym stało się, że będzie to wielkie wyzwanie, zaś kolejne dni przynosiły ich coraz więcej.
Świat wcale nie wydawał się taki straszny - nie w zestawieniu z makabrycznymi przedmiotami i klątwami, jakich naoglądał się w domu. Nie bał się ciemności i samotnej wędrówki pod osłoną chłodnej nocy, odgrodzony od niej peleryną, utkaną nie tak dawno przez matkę. Maszerował dopóki miał siły, robiąc przerwę w pierwszej napotkanej wiosce, lecz nie zmrużył oka nawet na chwilę. Z niepokojem obserwował jaśniejące niebo, zastanawiając się, czy będą go szukać, czy może dadzą sobie spokój, licząc na to, że nie zdoła przeżyć na nieznanych, mugolskich przestrzeniach. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak samo, ale o świcie, gdy na zewnątrz zaczynały wyglądać twarze mieszkańców, w ruch zaczęto wprawiać podejrzane sprzęty. Nie miał odwagi ani ochoty wyłazić ze swojej kryjówki, bacznie obserwował, długo ignorując burczenie w brzuchu, które w końcu zagryzł przemyconą w walizce bułką. Z pogardą patrzył na biedne stroje, dopiero w połowie dnia orientując się, że w swoich ubraniach musi się niesamowicie wyróżniać i wcale nie było mu to na rękę. Były pierwszą rzeczą, jaką próbował ukraść, po zmroku, bez powodzenia - został wygnany metalowym wiadrem, a łomot jeszcze przez chwilę niósł się echem.
Późniejsze próby kradzieży przebiegały już nieco lepiej, choć nie można było odmówić Einarowi wpadek - zgubił rachubę dni, wędrując to tu, to tam, podwędzając jedzenie z targów i toreb, przegrał też parę bójek, nim nauczył się robić pożytek z własnych pięści. Prędzej czy później coś musiało pójść nie tak. Nie zdołał nawet dotrzeć do miasta, nie zdążył ku temu wykorzystać przydatnej umiejętności ukrywania się na wozach, zdecydowanie przyspieszających podróże; włóczył się po kolejnych wioskach i tylko w tej jednej, jedynej upatrzył sobie kryjówkę tak świetną, że przekonała go do zostania chwilę dłużej - nie miał pojęcia, jak daleko udało mu się zabrnąć, czy wyplątał się z granic rodzimego Durham, czy może zatoczył koło i był zaledwie godzinę drogi od domu. Nie miało to żadnego znaczenia, gdy trzeciego dnia pobytu w Hindley gnał co sił w nogach, próbując zbiec funkcjonariuszom policji, zwiastujących rychły koniec sielanki.
Nie znał się na prawie. Z początku łypał na dwóch mężczyzn spode łba, pytania zbywając milczeniem, ale kiedy zagrozili mu, że trafi do sierocińca (a cóż to? kolejny mugolski wymysł?) i zaczęli naciskać na poznanie jego rodziców, wypalił wreszcie, że nie ma, nie żyją, jest sam. Stan młodego Borgina świadczył o tej samotności dosyć dobitnie - bród pod paznokciami był chyba najmniejszym z brudów, liczne siniaki i otarcia wyglądały spod skradzionych ubrań, przetłuszczone włosy były potargane i pełne kurzu. W objęciach wytrwale trzymał swoją walizkę, już podniszczoną, jednak dalej niezawodną. Od nowa - jak się nazywasz? - pytali, nie zamierzając odpuścić.
Ulubiony łup, wspaniała księga - najszybsza inspiracja na imiona - zaś filch stało się najczęściej słyszanym przez młodzieńca słowem, zwykle w towarzystwie wyzwisk i krzyków, więc przekornie przekształcił je na nazwisko. Niewiele więcej dało się z niego wyciągnąć, gdy sprzedał już bajkę o pożarze, w którą nikt zapewne nie uwierzył - po długiej i męczącej przeprawie, po przejrzeniu urzędowych papierów, po irytującym braku śladów i wytrwałym milczeniu chłopaka, decyzja została podjęta, a groźba wcielona w życie. Argus, gdyż od tej chwili nigdy więcej nie wypowiedział na głos swojego prawdziwego imienia, miał trafić do sierocińca.
Po ojcowskiej tyradzie nic nie mogło pobić powrotu do domu na podium strachu; do ponurego budynku wkraczał co prawda z lękiem w sercu, ale spojrzenie nie traciło buty. Ściągał brwi, łypiąc na wszystkich ze złością, jakby wcale nie znalazł się na ich łasce - na łasce mugoli. Wiedział swoje. Przyjdzie czas, trafi do szkoły magii i udowodni wszystkim, również ojcu, że należy do tego świata. Planował czekać do jedenastych urodzin, żyjąc tą pewnością, przekonaniem, że za dwa lata sowa pojawi się na niebie z listem zaadresowanym do niego.
Odmienność prędko wyszła na jaw. Oczywiste braki rzucały się w oczy i wywoływały salwy śmiechu wśród rówieśników, którzy, podobnie jak opiekunowie, brali te wszystkie dziwne pytania za kpiny, żarty, nieprzystające młodzieńcowi dowcipy. Skąd miał wiedzieć, że u mugoli miotłę wykorzystuje się do tak prozaicznej czynności? Zakorzenione przekonania oraz wyższość wzrastały, lecz szukał sprawiedliwości pięściami, gdy tylko ktoś próbował dręczyć go i prześladować. Zbuntowany, oporny, za to niesamowicie wytrwały oraz - o dziwo - zaznajomiony z manierami, które nijak nie komponowały się z podbitym okiem i licznymi śladami po bójkach. Nie bał się ani kar, ani ich wymierzania, ale chcąc, czy nie, musiał zapoznać się z mugolskimi sposobami i zachowaniami. Maj i czerwiec upłynęły na fali wyparcia, lipiec przyniósł pierwsze efekty niezłomnych wychowawców, a w sierpniu protesty ustały, choć w duchu Argus nadal nosił swoje racje. Świętował dziewiąte urodziny samotnie, pierwszy raz odkopując z dna walizki nuty. Pianino mógł sobie co najwyżej wyobrazić, palce posłać na krawędź blatu i udawać, że jedyne życzenie się spełnia. Mimo tego, znalazło do niego drogę w dosyć nieoczywistej postaci.
Nie zaznał przyjaźni w murach południowego budynku, przeznaczonego dla chłopców. Dzielili się na dwie frakcje, przeważającą - oprawców oraz mniejszą - ofiar, ale Argus nie dał się wcisnąć do żadnej z nich. Dręczycielom daleko było do klątw, jeżących włos na karku, jakich naoglądał się w księgach. Wystarczyło krótkie spojrzenie na lewą dłoń, by zacisnąć ją w piąstkę i wymierzyć cios - jaki ból mógł być porównywalny do tego doznanego kiedyś w gabinecie Borgina?; pomagał czasem uciśnionym - nie z potrzeby serca, a zwady, a może by pokazać im, że przecież mogą stanąć w swojej obronie. Zazwyczaj obserwował dwie grupy z odległości, nie mieszając się w ich sprawy, czasem zerkał na dziewczęta, z którymi kontakt ograniczono im praktycznie do zera. Łączył ich wspólny dziedziniec, nieładny plac między północną a południową częścią, lecz na ten wychodzili w konkretnych godzinach, nigdy razem. U dziewcząt sprawa miała się podobnie - widział targanie za włosy, zastraszające spojrzenia i gesty, kryte przed opiekunami. Znał ich twarze, oglądanne zza pucowanej szyby. Najczęściej oddelegowywano go właśnie do sprzątania i nawet polubił to zajęcie, ale nie przyznałby tego na głos.
Dostrzegł ją pod koniec września, gdy uciekł wzrokiem od właśnie rozpoczynającej się bójki. Stała za przykurzoną szybą, patrzyła wyraźnie w jego kierunku i machała, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Mysie włosy wystawały nieelegancko z praktycznego upięcia, a ona stała wytrwale, pokazując chłopcu jakiś punkt w przestrzeni. Rozejrzał się, dostrzegając tylko budę na grabie i łopaty, ale dłoń dziewczynki ponaglała. Wykręciła dziwnego młynka w powietrzu, gdy dotarł na miejsce, a potem zabrała się za mycie okna, rzucając mu tylko parę szybkich spojrzeń, jakby upewniała się, co robi - za nią widniała niewyraźna sylwetka, prawdopodobnie czuwającą nad sprzątaniem. Polegał na domysłach, zakładając, że musiała tu coś ukryć, a po krótkich oględzinach znalazł równo złożony kawałek kartki, szybko znajdujący nowe miejsce w jego skarpetce - początek papierowej przyjaźni.
Pismo miała koślawe i chaotyczne, nauczycielki musiały wyciskać z niej na lekcjach siódme poty - znał tę przyjemność, bo choć lewa ręka bez trudu radziła sobie z alfabetem, wymagano pisania prawą dłonią. Z własnych obserwacji wiedział o dziewczynce niewiele, lecz był pewny, że należała do tych prześladowanych, może bardziej niż inne. Nie miał pojęcia, nie zastanawiał się, co pchnęło go do odpisania na list, zrobił to zresztą bardzo lakonicznie, głównie komentując wywody nieznajomej - wciąż, bowiem w pierwszej wiadomości zapomniała się podpisać, czego nie omieszkał jej wytknąć w krótkim zdaniu. Niepoprawna marzycielka najwyraźniej musiała uzewnętrznić się przed kimś i z biegiem czasu udało jej się otworzyć również chłopca. Trudno było porównywać jego listy do wylewnych, ale zaczęły pojawiać się w nich pojedyncze historie, pierwsze opinie, a nawet głęboko skrywana tęsknota za pianinem. Właśnie w ten sposób spełniło się jego urodzinowe życzenie.
Kwietniowa, chłodna i pochmurna noc zrosiła skórę znajomą wysypką - kto zgadłby, czy jej powodem nie była ekscytacja? Korzystał z cieni i ciemności, wymykając się z południowego budynku ze świadomością surowej kary - czy było większe wykroczenie, niż prześlizgnięcie się do północnej części sierocińca? Starał się nie poświęcać rozmyślaniom uwagi, już sama wyprawa angażowała ją w zupełności - wymagała kradzieży kluczy i podróży patrolowanymi korytarzami. Camilla sprawowała pieczę nad budynkiem dziewcząt, zgodnie z planem czekała na niego przy bocznym wejściu - wszystko szło aż za dobrze, ale wszelkie podejrzenia i wątpliwości odpuściły, gdy oczom ukazało się upragnione pianino. Z podniecenia prawie rozsypał nuty, na moment zupełnie zapominając o towarzyszce. Mógł grać, nie obchodziło go ani lanie, ani żadna inna forma nagany, jednak czuł też coś dziwnego, nowego - nie chciał narażać dziewczynki o mysich włosach.
Złapią cię, lepiej się schowaj, wróć do siebie - pomogłaś już, wystarczy.
Graj, nic się nie stanie, zobaczysz.
Minuta nie minie i nas złapią, Camilla, nie da się tak po ciuchu!
Nic mi nie będzie, grajże, muszę to usłyszeć!
Nie da się żeby oni nie słyszeli, idź do siebie!
Jak pójdę, nie będę mogła ani usłyszeć, ani pokazać, co chcę pokazać - nigdzie nie pójdę, a ty graj, bo sama zawołam panią Pince.
Nie mów, że nie ostrzegałem!
Ostatnie zdanie rzucone w cichej kłótni wybrzmiało warknięciem - sama chciała, nie zamierzał jej powstrzymywać - głupia! Nie miał pojęcia, co mogłaby mu pokazać, może do swojego pisarskiego talentu mogła dołożyć taniec, ale do tej pory o tym nie wspomniała? Argus rozejrzał się czujnie, powoli unosząc drewnianą klapę z klawiszy i umieścił nuty na stojaku. Przewertował znajome kartki, wybierając swój ulubiony utwór. Szlag to wszystko, i tak niewiele było widać w tych ciemnościach - jasne licho, czy ona naprawdę zapalała światło?! Zerknął rozeźlony na dziewczynkę, nie komentując. Skoro mieli zostać złapani, może zdąży zagrać chociaż pół najlepszego... nie oszczędzał się. Dawał z siebie wszystko, ze wzruszeniem muskając klawisze, ledwo dosięgając pedału starego instrumentu. Był inny, nie dopasowywał się do jego wzrostu - no tak, magia - mimo to znajome dźwięki brzmiały, jak spełnienie marzeń. Rok rozłąki doskwierał młodzieńcowi bardziej niż sądził, ale teraz miał wrażenie, że wszystko jest w porządku, na swoim miejscu, był tylko on i ta melodia, wyrywająca się spod palców... Oraz gwałtowne szarpanie za klamkę. No i klapa, koniec. Zerknął rozeźlony na Camillę, która cofnęła się o krok, wyraźnie wystraszona. No, czego się spodziewałaś?! Pytał bez słów, a drzwi dalej stawiały opór - podejrzanie długo, aż stojąca za nimi kobieta nie zawyła z bólu. Oddaliła się szybkim krokiem, gdy wybałuszone oczy Filcha zatrzymywały się na dziewczynce.
Nie uniknął kary, złapany podczas powrotu, już w swoim budynku, bez pianina i czarownicy, której udało się niepostrzeżenie przemknąć do swojego pokoju, pomimo wzmożonych patroli. W pierwszym liście po tym zajściu Argus wyznał Camilli, że sam również jest czarodziejem, ale jego magia uparcie milczy i dlatego musiał zwijać się z domu; objaśniał jej zasady ukrytego świata, wspomniał o jedenastych urodzinach, na które sam czekał z wielkim utęsknieniem i zastanawiał się, czy trafią do tej samej szkoły. Dzielenie owych marzeń trwało niespełna cztery miesiące - przed dziesiątymi urodzinami chłopca, przyjaciółka opuściła sierociniec w towarzystwie nowej, mugolskiej rodziny.
Czekał sam, żyjąc wizją nagłego zwrotu akcji, który nie nadszedł. Jedenaste urodziny były jednym z najsmutniejszych dni. Nadzieję mógł roztrzaskać o bruk, a płynące mimo zaciśniętych zębów łzy nie zmywały cierpienia z jego serca, na pewien czas pokrywającego się pustką i rezygnacją. Na domiar złego, wojna powoli przybywała do kraju i choć nie dotknęła go bezpośrednio, ogólne nastroje z łatwością udzielały się także Argusowi. Może gdyby magia była po jego stronie... ale nie była, co nie znaczyło, że marzenie zgasło. Teraz cel musiał ulec modyfikacjom i nadrzędną potrzebą pozostawało wyrwanie się z tego miejsca, szczerze znienawidzonego, zwłaszcza po zniknięciu Camilli. W podobny sposób tęsknił tylko za matką, ale i ona powoli gasła w jego wspomnieniach. Trwał w mentalnym zawieszeniu cały rok, równiuteńko - w dniu dwunastych urodzin chłopców ustawiono w rzędzie, jak żołnierzy. Kto najlepiej sprząta? Drgnął w miejscu. Ach, a może grasz na pianinie? Zerknął podejrzliwie na mężczyznę w sile wieku i na jego żonę o dobrotliwym spojrzeniu. Poznawał ich. Widział przez okno, jak zabierali Camillę.
Nie wierzył, kurczowo trzymając walizkę w dłoniach, patrząc na swój nowy dom. Milczał, gdy witała go w wylewnym uścisku i trajkotała, jak najęta - że się martwiła, że teraz wszystko będzie lepiej, że mają pianino. Ta myśl nieco ożywiła Argusa, ale potrzebował wyjaśnień, podejrzliwie patrząc na rodziców i rozsypane wokół pola oraz sady, na krętą dróżkę i stodołę. Odpowiedzią była wojna - Julian na dniach miał dołączyć do armii, zostawiając Donnę samą z gospodarstwem, ich syn, Charles, nie mógł zrobić wszystkiego sam, Camilla wybywała do Hogwartu, a stara babinka powoli wybierała się na drugi świat, by dołączyć do swojego męża. Powoli oswajał się z wizją domu, jeszcze nie czując się tu dobrze ani pewnie - doświadczenia rodzinne niestety nie kojarzyły mu się najlepiej i przez myśl całkiem szybko przeszła ucieczka. Został ze względu na przyjaciółkę oraz to nieszczęsne pianino, przy którym mógłby spędzać całe dnie, gdyby nie masa pracy. Odżył w tej małej wiosce, szlifował talent muzyczny, przygrywając Donnie wieczorami - kochała dźwięki pianina, jak on sam.
Wojna nie zwróciła im jednak ojca. Julian zginął na froncie, pozostając dla Argusa wielką niewiadomą - spędził z nim trzy dni, nim mężczyzna zniknął. Dochodziły do nich słuchy o bombardowaniach Londynu, o dwunastogodzinnym oblężeniu Bristolu, ale ich koniec świata jak stał, tak stał - nietknięty. Sowa Camilli regularnie pokonywała trasę z Hogwartu do domu, księgi z poprzednich lat nauki przeprowadziły się za to do pokoju Argusa - był przekonany, że musi być gotowy na swój moment, dlatego uczył się na pamięć formułek i teorii, nie mając dostępu do praktycznego zastosowania. Jego szkoła nie mogła równać się Instytutowi Magii i Czarodziejstwa, traktował ją więc jako... pretekst do wyładowania frustracji na innych chłopcach, wciąż często i gęsto używając pięści do rozwiązywania problemów. Gorzej, że przy okazji te się nawarstwiały, stając się powodem kłótni z Donną. Nigdy do końca nie nauczył się, na czym polega rodzina, nawet jeśli na swój sposób kochał tych ludzi - czuł się obcy. Nie można było odmówić mu wierności, sumienności i pilności, a energia i werwa były tymi lepszymi stronami impulsywnej natury. Potrafił być urzekającym dżentelmenem i kradł spojrzenia dziewcząt swoją nietypową urodą. Dostrzegał więcej niż inni, nie wyzbywając się nawyku obserwowania otoczenia.
Jeden z najważniejszych etapów życia - dojrzewanie - miał za wyjątkowo nudny, wypełniony tęsknotą za Camillą, do której zaczynał czuć niebezpiecznie wiele. Wyczekiwany powrót młodej kobiety po jej ostatnim roku w Hogwarcie okazał się jednak daleki od spełniania marzeń i złamał Argusowi serce, krusząc resztki cierpliwości do tego miejsca. Zakochana bez pamięci młódka wkrótce wyszła za mąż i zniknęła ze wzgórza, wprowadzając się do swojego dzielnego łowcy smoków. Właśnie wtedy Argus pożegnał się z rodziną, z dnia na dzień podejmując decyzję o rozpoczęciu własnego życia - z dala od roli farmera.
Był to moment wielkich ambicji, buchających ogromnym płomieniem w jego sercu. Moment największego zwątpienia i największej mobilizacji. Pragnął grać i poświęcać się dźwiękom, szukał w nich ucieczki, ratunku przed niespełnionymi miłościami - kobietą i magią. Nie potrafił tkwić w bezruchu, trudne emocje napędzały go i utrzymywały w stałej gotowości, jakby złościł się sam na siebie, że w ogóle je odczuwa. Snuł się po obskurnym, przeraźliwie ciasnym, wynajmowanym mieszkaniu - zrobił co mógł, by doprowadzić je do stanu używalności, wyczyścił każdy kąt, lecz nadal nie prezentowało się najlepiej, nadal wzbudzało w nim niechęć. Londyn był może jego największą szansą, wciąż jednak pozostawał przeraźliwie drogi i dziwny, nowy. Musiał nauczyć się funkcjonowania w dużym mieście, przywyknąć do innej rutyny, nadgonić ducha czasu, który na wsi trochę się rozleniwił. Młody mężczyzna nie ulegał złudzeniom - życie z muzyki na chwilę obecną nie było możliwe, dlatego chwytał się innych prac, wykorzystując swoje zdolności do wypatrywania najmniejszych plam i nieczystości. Sprzątał w barach, szkołach, a nawet ekskluzywnych lokalach, dwojąc się i trojąc, by tylko odłożyć choć trochę pieniędzy i zbliżyć się do marzenia, kupić własne pianino. Ręce nadal miał lepkie, ale starał się pilnować i zarabiać uczciwie, doskonale wiedząc, że za kratkami nie poczyni żadnego kroku naprzód - kroki z kolei szły mu całkiem dobrze, zwłaszcza taneczne, kiedy serce powoli zaczynało zasklepiać rany w towarzystwie innych dziewcząt. Niestety, bez wzniosłych uczuć, mimo że Argus nadal wzbudzał pewne zainteresowanie płci przeciwnej, może przez wrażliwość na muzykę, w kontaktach z kobietami rzutującą na korzyść przy jego cierpkim charakterze. Nie miał wielu znajomych, bez względu na swoją porywczość pozostawał bowiem samotnikiem, podejrzliwie łypiącym na rozmówców, jednak gdzieś po drodze zajaśniała większa szansa. Dzięki Camilli miał kontakt z paroma czarodziejami, była swoistym łącznikiem z upragnionym światem, z ulicą Pokątną; od słowa do słowa, od polecenia do polecenia, wylądował w miejscu, w którym zupełnie nie spodziewał się... siebie.
Magiczna restauracja dała się poznać jako wyjątkowa, podobnie do jej właściciela, lorda Lestrange. Początkowo onieśmielała Argusa, trudno było mu się odnaleźć w rzeczywistości, do jakiej tak pragnął, a nie mógł należeć - tym bardziej biorąc pod uwagę wystawność wnętrz, profesjonalizm obsługi i... drugie dno lokalu. Czuł się tam, zwyczajnie, śmieciem. Nie z powodu pracodawcy czy współpracowników, z którymi nie spoufalał się ani trochę, a przez różnice, dostrzegane między sobą a każdym człowiekiem, stawiającym stopę w Wenus. Układ z szefem był wygodny i korzystny dla obojga - za fachową usługę Filch dostawał nie tylko wynagrodzenie, jakiego oczy w całym życiu nie widziały, ale też anonimowość, całkowicie ratującą mu zadek. Korzyści lorda Francisa były oczywiste - nie musiał tłumaczyć się przed nikim, dlaczego w jego lokalu pałęta się charłak. Wypełniał luki, istniejąc w pracy głównie wtedy, gdy inni byli nieobecni, znacznie rzadziej pojawiał się za dnia, przemykając po kątach wyjątkowo dyskretnie. Nie budził ogólnego zaufania, celowo zrażał do siebie innych pracowników, pozostawał mrukliwy i nieprzystępny, by przypadkiem nie wyszło na jaw, że nie potrafi posługiwać się magią. Ręka nie omsknęła mu się nawet pod czujnym okiem Giovanny, która jako jedyna poza Francisem została wtajemniczona w rażącą ułomność Argusa. To w Wenus zapoznał się z magicznymi środkami czystości i opanował używanie ich do perfekcji, wyciskając z każdego specyfiku maksimum użyteczności. Był szybki, sumienny i świetnie organizował pracę, dlatego utrzymał się na posadce długo.
Stabilna praca pomogła mężczyźnie wyjść na prostą, z czasem też wynająć mieszkanie o nieco wyższym standardzie. Nie było pod żadnym pozorem luksusowe, Argus należał raczej do ludzi oszczędnych i ograniczył się do jednego pokoju, sporego, z miejscem na wyśnione pianino. Powoli odnajdywał się w londyńskich zawiłościach, choć nie poczuł się mocno związany z miastem. Czerpał z niego, ile się dało - snuł się po mugolskich restauracjach, pubach, klubach, jednak nie szukał w nich uciech, a instrumentów. Szybko wygospodarował wolne popołudnia i wieczory na przygrywanie ludziom do kotleta albo zabawy. W porównaniu do pensji z Wenus, dostawał za muzykę grosze, lecz bez niej nie wyobrażał sobie życia. W wirze pracy i pasji niepostrzeżenie wygasły wielkie uczucia, żywione do najdroższej przyjaciółki. Śmiało mógł uzasadnić to własnym podejściem - gdy tylko przestał spychać i wypierać emocje, te zaczynały powszednieć, odpływać, nie wywoływały już takiej złości i frustracji. Nadal miał do Camilli słabość i sentyment, ale ze spokojem patrzył na jej małżeństwo i dorastającą powoli córkę. Widywali się rzadko, od czasu do czasu, głównie w Londynie. Jako czarownicy było jej prościej pokonać odległość między Szkocją a brytyjską stolicą, poza tym uwielbiała to miasto i lgnęła do niego, niczym ćma do światła. Sytuacja uległa zmianie, kiedy życiem kobiety wstrząsnął potworny kryzys - straciła męża podczas niefortunnego, smoczego wypadku i na długo pogrążyła się w głębokiej rozpaczy.
Okres ten wspominał wyjątkowo ciężko. Na widok rozbitej i przygaszonej przyjaciółki Argusowi pękało serce, ale nie był w stanie wspierać jej na odległość, nie mógł porzucić pracy i własnych marzeń. Zasugerował Camilli przeprowadzkę do Londynu; w szerszej perspektywie rozwiązanie stało się wybawieniem, na to jednak potrzebny był czas - mnóstwo czasu, w ciągu którego Filch wypruwał sobie żyły nad łączeniem wszystkich zajęć i opieki nad osamotnionymi duszami. Nie pisnął nawet słowem, ani razu, oddany dwóm bliskim osobom. Jak w zegarku, znikał i wracał o konkretnych godzinach, stał się człowiekiem wielozadaniowym oraz nieludzko zmęczonym. Powolna poprawa była niedostrzegalna z dnia na dzień. Dopiero, gdy ujrzał w wazonie świeże kwiaty, uderzyły go postępy, dokonujące się w międzyczasie. Stawała na nogi. Ulgę mogła wyrazić tylko muzyka.
Pewnego dnia sama zaproponowała wspólny spacer na Pokątną, w nagłym przypływie ochoty na ozdabianie mieszkania. Trajkotała wesoło o firankach i koronkach, o roślinach i ziołach, gdy nagle zatrzymała się, wbijając spojrzenie w sporej wielkości kociątko, wędrujące nieporadnie za Argusem. Zmarszczyła brwi i kontynuowała przechadzkę, jak gdyby nigdy nic, tyle że zafrasowana. Mijała kolejne sklepy, aż wreszcie wzięła się pod boki i definitywnie oznajmiła, że nie ma mowy o pomyłkach i ten kot za żadne skarby nie odpuści. I nie odpuścił. Fakt faktem, koty zawsze trzymały się Argusa, w sierocińcu podrzucał jedzenie przybłędzie, a na gospodarskim podwórku łasiły się do niego bardziej niż do innych domowników, lecz ta kotka okazała się wyjątkowo zdeterminowana i wytrwała. Musiała się nieźle namęczyć, podążając za nim i pomiaukując. Stwierdził więc na głos, że może po prostu weźmie ze sobą futrzaka, ale Camilla nie chciała o tym słyszeć, rzucając w przestrzeń parę kategorycznych nie, twierdząc, że przecież zguba może być czyjaś i należy odnaleźć właściciela. Problem rozwiązał się sam, krótko po jej słowach. Kocisko wymknęło się ze Zwierzyńca Pani Pickle, skąd już pędziła asystentka, zabierając się prędko za tłumaczenia. Nabył kotkę, a raczej kuguchara - nie mógł i nie chciał jej zostawiać, czując z Panią Norris dziwną, specyficzną więź.
Zwierzę pokazało się ze strony tak samo czujnej i spostrzegawczej, jak jego nowy właściciel. Nie oddalając się zbytnio od niezależnej, kociej natury, chodziło własnymi ścieżkami - to one, te ścieżki, niesamowicie zbiegły się z kierunkami podejmowanymi przez Argusa. Od początku była towarzyszką, nie własnością; traktował Panią Norris jako istotę sobie równią, a nie podległą. Dawał jej wolność, do niczego nie zmuszał i nie ograniczał - kocica i tak zawsze wracała, nie musiał się o to martwić. Pod jej ulubionym oknem zawsze czekała czysta, miękka poduszka. Kochała polowania, jednak nie nabierała się na marne sztuczki i typowe kocie zabawy, będąc na to zbyt inteligentną. Pióro na sznurku, dobre sobie! Nie znosiła też do domu myszy, gdy poznała się na tym, że Filch tak czy owak pozbędzie się trucheł, zupełnie do niczego niepotrzebnych. Zostawiała je w okolicach domu, ale pod żadnym pozorem w środku - o ile nie wydawały jej się podejrzane, przecież Argus musiał je w takim wypadku sprawdzić, prześwietlić, inwigilować, lecz wtedy przynosiła je żywe. Mógł na nią liczyć - i vice versa.
Camilla odnalazła się w Londynie, dom w leśnej samotni pozostawał więc pusty, pod kluczem trzymając jedynie wspomnienia o małżeństwie, osiadające na meblach wraz z kurzem. Miasto tchnęło w kobietę wiele energii i bała się powrotu, nawet wtedy, gdy nad wyspami skłębiły się ciemne chmury - anomalie. Kolejny dramat, okraszony początkowo wielką nadzieją. Tym razem magia tańczyła pod palcami Argusa, ale niekoniecznie tak, jak to sobie wyobrażał i pragnął. Siał zamęt, stanowił oczywiste zagrożenie w domu oraz w pracy, z której musiał zrezygnować po ośmiu latach. Przez chwilę łudził się, że wszystko się unormuje i zacznie panować nad nagłym napływem mocy, lecz oficjalne komunikaty nie pozostawiały wątpliwości - było to poza jego kontrolą. Chodził po ścianach, prowadząc intensywne batalie z myślami, formującymi się w jedyny słuszny wniosek. Nie mógł narażać Camilli ani jej córki, również prowokującej niestabilną magię do nagłych wybryków. Dom w okolicach Hogsmeade był idealnym wyborem - praktycznie na odludziu, wystarczająco blisko magicznej wioski, wystarczająco daleko od zbiorowisk. Dom wspomnień, do którego dała mu klucze, teraz cichy i samotny, zimny mimo zbliżającego się lata.
Początkowo nie potrafił go ocieplić. Nagłe wyrwanie ze świata i zaszycie się w dziczy, kolejna drastyczna życiowa zmiana po okresie regularnego wzrostu i postępów odebrała mężczyźnie energię do działania. Gdyby nie obecność pani Norris, może zwariowałby w tym lesie, nie mając do kogo otworzyć gęby. Zwracała mu wtedy całą miłość, jaką kiedykolwiek ją obdarzył. Mruczała cicho, tuliła się do przemarzniętych od samotności dłoni, siedziała obok, gdy grał na pianinie i była, zwyczajnie była w tym szarym i mrocznym świecie, pełnym wkurwiających niespodzianek. Wokół padło parę drzew (świetnie, rąbania mniej! nie liczył ile razy skopał te cholerne pniaki w wyrazie frustracji), ale na szczęście nigdy, przenigdy żadna anomalia nie została skierowana przeciwko jego ukochanej kotce. Nawet nie mając wpływu na magię, nie potrafiłby sobie wybaczyć najmniejszego draśnięcia na jej ciele. Przetrwał dzięki niej, dzięki pieniądzom, odłożonym z pracy w Wenus i listom, regularnie wymienianym z Camillą za pośrednictwem jej głośnej sowy.
Koniec grudnia był jak wyzwolenie. Argus pozwolił magicznym kamieniom bezceremonialnie łomotać o głowę, gdy wypełzł na zewnątrz, na ten dziwny, biały deszcz pełen niewyjaśnionej ozdrowieńczej mocy, w mig sprawiającej, że zachciało mu się chcieć. Trochę tęsknił za magią, nawet niesforną, ale w jakimś sensie swoją, dlatego marzenie o dołączeniu do czarodziei znów odżyło. Znów sięgał do książek, na marne studiując magiczne arkana, z których i tak nie rozumiał praktycznie nic. Nigdy nie miał magicznego nauczyciela, mentora, przewodnika, układającego wszystko w logiczną całość, więc losowe strzępki były po prostu marnymi ciekawostkami, a nie porządną nauką. Z nieba spadła mu wtedy wieść z pobliskiego Hogwartu, wymarzonej szkoły. Może tak miało być? Może musiał przecierpieć prawie rok, by dostać rekompensatę za ten trudny czas? W Hogwarcie szukano woźnego.
Pragnął pokazać się od jak najlepszej strony, ubrał się więc elegancko na spotkanie z dyrektorem, dbając o odpowiednie uczesanie, dumną postawę - nieliczne zalety wyniesione z domu Borginów, o którym nie wspomniał nikomu, nawet drogiej sercu Camilli. Swoim nienagannym wizerunkiem zbił z tropu profesora Dippeta, prędko postrzegającego kandydata za zbytniego eleganta na stanowisko woźnego, przecież tak brudne i wymagające. Do wyprowadzenia czarodzieja z błędu wystarczyła szybka i popisowa próbka umiejętności - Filch dał mu praktyczny dowód na swoją dokładność, energiczność, organizację pracy oraz znajomość magicznych specyfików. Zaproponował też ustalenie nowego porządku w kartotece szkolnej, jego zdaniem dosyć zabałaganionej i nieczytelnej, co chyba ostatecznie przekonało pracodawcę do zatrudnienia Argusa. Nie był jedyną osobą na stanowisku woźnego, nie przebywał w Hogwarcie bez przerwy - pracował zmianowo, czasem za dnia, czasami w nocy i podobnie, jak w Wenus, podkreślił istotę utrzymania charłactwa w sekrecie tak długo, jak to możliwe. Nietrudno było to zrozumieć w tych ciężkich czasach, pan Dippet był na szczęście rozsądny i poczciwy.
Dzieciaki doprowadzały go do białej gorączki, były wredne, nieznośne, głośne i niewychowane. Z tego powodu Argus nie zdobył na korytarzach dobrej sławy, nie był wcale przyzwyczajony do układania się z podobnymi osobnikami; przyświecał mu jednak większy, bardziej światły cel. Zamierzał podglądać i podsłuchiwać lekcje, uczyć się razem z tymi przebrzydłymi śmieciami, niedoceniającymi swoich przywilejów, psociły na prawo i lewo, wymykały się, urządzały schadzki...ach! I jeszcze w tym wszystkim Iryt, ten okropny gnój, zakała, gnida niewydarzona! Dźwięki pianina po powrotach do błogo cichego domu były kojące dla głowy oraz duszy.
Spokój (a może raczej stabilizacja, skoro w Hogwarcie trudno było mówić o spokoju) nie trwał długo. Wieści z Londynu sprawiły, że krew odpłynęła z twarzy, a przerażenie dosadnie wypełniło serce Argusa, łomocząc w głowie dwoma znajomymi imionami. Dostał od Camilli list, skreślony szybko, niedbale, chaotycznie, nieswojo - tu i tam rozmazany kroplami łez, które widział na jej twarzy nawet będąc mile dalej. Przekaz był prosty - pomóż mi, pomóż jej. Działał, jak mógł, wsiadając na ten cholerny rower i gnając do wioski na złamanie karku. W Hogsmeade miał możliwość skontaktowania się z kimkolwiek, kto mógłby wydostać je z pułapki. Uczestniczył w gorączkowych planach, klnąc siarczyście i wrzeszcząc na swoich magicznych wspólników, sfrustrowany własną niemocą i ich umiejętnościami. Gdyby mógł, najchętniej udałby się do Londynu i obił mordy tym wszystkim łajzom, ale nie był głupcem. Pięści były bezsilne wobec magii. Tonął i nie umiał stwierdzić, czy jeszcze pamięta, jak się pływa.
Czuł się, jakby umierał. Ważna część jego życia zapadła się do środka, była czarną dziurą, pochłaniającą wszystko, cały świat, każdą najmniejszą część, każdy promyk radości i nadziei. Ogłuchł, kręcąc z niedowierzaniem głową, nie czuł ocierającej się o kostki Pani Norris, miauczącej donośnie, nie zauważył, kiedy zaczął wyrywać się poklepującym pocieszająco dłoniom. Gardło ochrypło od wrzasku, ale wciąż nie rozumiał, jak mogła zginąć w tym piekle. Paliły go wyrzuty sumienia. Mieszkał w jej domu, dlaczego nie wyciągnął jej z Londynu wcześniej, czemu nie ocalił jej życia, gdy jeszcze było to możliwe. Jedna, mała perła zachowała się z tej akcji ratunkowej. Nie był już wujkiem, stał się ojcem, a córka o boleśnie identycznych oczach swojej matki pod jednym dachem przeżywała z nim żałobę, zawalającą ich świat w pierwszym tygodniu kwietnia 1957 roku.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
Sprawność: | 5 | +5 (waga) |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Kłamstwo | I | 2 |
Ukrywanie się | I | 2 |
Zastraszanie | I | 2 |
Zręczne ręce | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Wytrzymałość fizyczna | I | 2 |
Mugoloznawstwo | II | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Muzyka (gra na pianinie) | II | 7 |
Muzyka (wiedza) | I | ½ |
Gotowanie | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Walka wręcz | I | ½ |
Pływanie | I | ½ |
Jazda na rowerze | I | ½ |
Taniec współczesny | I | ½ |
Reszta: 0 |
Pani Norris (kuguchar)
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzała: Justine Tonks