Ganek
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ganek
Tutaj łóżko a tam szafa,
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
tutaj dzieje się zabawa
Kilka słów i zdanek kilka
i opisu jest linijka
nie bądź gałgan dodaj opis,
Daj nam wyobraźni popis
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Gdy przychodziło do walki, do tego desperackiego, rebelianckiego zrywu, który mógł być na dobrą sprawę ich ostatnim podrygiem wolności, nigdy w Lucindę nie zwątpił. Martwił się, szaleńczo, pewnie podświadomie wolałby gdyby jak zwyczajna kobieta dbała o własne życie w zaciszu czterech ścian, ale były to myśli, których nigdy nie wypowiedziałby na głos, do których - przede wszystkim - z trudem przyznawał się sam przed sobą. Ostatecznie to właśnie jej natura, jej głębokie poczucie sprawiedliwości i odpowiedzialności za ludzi wokół siebie, jej gryfońska bardziej niż krukońska odwaga, skłonność do buntu przeciw temu co uznawała za niewłaściwe - to w pierwszej chwili przykuło jego uwagę, to pozwoliło im w ogóle rozwinąć przyjaźń i bliskość, która w oczach każdego konserwatywnego szlachcica byłaby nikczemnym zniżaniem się do przeciętności. Podziwiał ją, wiedział, że w większości przypadków doskonale radziła sobie sama; zawsze tego chciała, samodzielności i samowystarczalności, bo tylko dzięki temu mogła realizować marzenia o podróżach i odkrywaniu nieznanego. Teraz ich priorytety były inne, ale Lucinda pozostawała tą samą silną osobowością, której byle słabszy człowiek, mężczyzna, nie byłby w stanie nagiąć.
Tym razem jednak sytuacja była zgoła inna. Niespodziewana, nierzeczywista, jakby oderwana od świata, który znali. Ofiarą deszczu meteorytów i ognia mógł paść każdy, śmierć przetoczyła się po Anglii falą zbierając krwawe żniwo i nie dbając zupełnie o to, kogo tym razem ścięła. Nawet najpotężniejsi byli tylko prochem w obliczu nieboskłonu walącego się na głowy, dlatego zupełnie rozsądnym i logicznym zdawało się, że tracił rozum z nerwów.
To byłaby tak głupia śmierć, tak przypadkowa i niesprawiedliwa. Po wszystkim co już przetrwała, o co walczyła, gdyby życie odebrało jej trzęsienie ziemi lub pożar lasu... wciąż walczył ze spazmami złego przeczucia, wmawiając sobie, że taka przewrotność losu zakrawałaby już o absurd. I co z tego, że rozumiał jak kruche były ich ciała, jak śmiertelni byli wszyscy? Gdyby był z nią, osłoniłby ją pewnie własnym kosztem, ale był bezradny, był sam, a jego pierdolony trzeci wzrok nie przydał się absolutnie do niczego.
Jak mógł w tym wszystkim dalej nazywać się mężczyzną?
Uderzając w drewniane drzwi dość brutalnie by zaskrzypiały w zawiasach dał upust swojej frustracji i nie powinien się zapewne dziwić, że gdy Vincent pojawił się wreszcie na progu, miał w dłoni różdżkę i zdawał się gotów do walki. Szczęśliwie, rozpoznał go szybko, nawet tak rozczochranego i zdenerwowanego. Przy szerokim, skórzanym pasie Elric miał własną różdżkę, ale nawet po nią nie sięgnął, nie musiał; Vincent zaufał mu szybko, może i zbyt szybko, biorąc pod uwagę wszystko co się w ostatnim czasie działo.
- Skąd wróciłeś? - spytał wpierw po tym jak skinął staremu znajomemu na powitanie, a potem i tak zignorował własne pytanie. Czym niby mogliby zajmować się teraz, jeśli nie przetrząsaniem gruzów? - Jest Lucinda w domu? Nie odpisuje mi na listy, chciałem się tylko upewnić, że wszystko z nią w porządku. Nie będę wam zawracał głowy jeśli jest zajęta - powiedział na jednym oddechu tonem, który sugerował raczej, że będzie im zawracał głowę, z takiego tylko powodu, że po tych trzech przeklętych dniach i snach nie odpuści, dopóki nie zobaczy jej na własne oczy. - Nic nie jest w porządku - żachnął się może nieco zbyt szorstko, a potem złagodniał i położył Vincentowi rękę na ramieniu. - Moja rodzina żyje, jeśli o to pytasz, ale Dolina jest w gruzach. Widziałeś na pewno albo słyszałeś. Czuję, że tej zimy, jeśli jej dożyjemy, wszyscy będziemy głodować. - Ale co to miało za znaczenie?
Gdy tylko zabrał rękę z ramienia Vincenta odwrócił się na pięcie i bez zaproszenia wszedł do salonu. Dłonie, które mimowolnie ciągle zaciskał w pięści, wepchnął do kieszeni płaszcza.
- Gdzie jest Lucy?
Bo przecież domyślił się już, że nie ma jej w domu, nawet jeśli jeszcze tego nie zaakceptował.
Tym razem jednak sytuacja była zgoła inna. Niespodziewana, nierzeczywista, jakby oderwana od świata, który znali. Ofiarą deszczu meteorytów i ognia mógł paść każdy, śmierć przetoczyła się po Anglii falą zbierając krwawe żniwo i nie dbając zupełnie o to, kogo tym razem ścięła. Nawet najpotężniejsi byli tylko prochem w obliczu nieboskłonu walącego się na głowy, dlatego zupełnie rozsądnym i logicznym zdawało się, że tracił rozum z nerwów.
To byłaby tak głupia śmierć, tak przypadkowa i niesprawiedliwa. Po wszystkim co już przetrwała, o co walczyła, gdyby życie odebrało jej trzęsienie ziemi lub pożar lasu... wciąż walczył ze spazmami złego przeczucia, wmawiając sobie, że taka przewrotność losu zakrawałaby już o absurd. I co z tego, że rozumiał jak kruche były ich ciała, jak śmiertelni byli wszyscy? Gdyby był z nią, osłoniłby ją pewnie własnym kosztem, ale był bezradny, był sam, a jego pierdolony trzeci wzrok nie przydał się absolutnie do niczego.
Jak mógł w tym wszystkim dalej nazywać się mężczyzną?
Uderzając w drewniane drzwi dość brutalnie by zaskrzypiały w zawiasach dał upust swojej frustracji i nie powinien się zapewne dziwić, że gdy Vincent pojawił się wreszcie na progu, miał w dłoni różdżkę i zdawał się gotów do walki. Szczęśliwie, rozpoznał go szybko, nawet tak rozczochranego i zdenerwowanego. Przy szerokim, skórzanym pasie Elric miał własną różdżkę, ale nawet po nią nie sięgnął, nie musiał; Vincent zaufał mu szybko, może i zbyt szybko, biorąc pod uwagę wszystko co się w ostatnim czasie działo.
- Skąd wróciłeś? - spytał wpierw po tym jak skinął staremu znajomemu na powitanie, a potem i tak zignorował własne pytanie. Czym niby mogliby zajmować się teraz, jeśli nie przetrząsaniem gruzów? - Jest Lucinda w domu? Nie odpisuje mi na listy, chciałem się tylko upewnić, że wszystko z nią w porządku. Nie będę wam zawracał głowy jeśli jest zajęta - powiedział na jednym oddechu tonem, który sugerował raczej, że będzie im zawracał głowę, z takiego tylko powodu, że po tych trzech przeklętych dniach i snach nie odpuści, dopóki nie zobaczy jej na własne oczy. - Nic nie jest w porządku - żachnął się może nieco zbyt szorstko, a potem złagodniał i położył Vincentowi rękę na ramieniu. - Moja rodzina żyje, jeśli o to pytasz, ale Dolina jest w gruzach. Widziałeś na pewno albo słyszałeś. Czuję, że tej zimy, jeśli jej dożyjemy, wszyscy będziemy głodować. - Ale co to miało za znaczenie?
Gdy tylko zabrał rękę z ramienia Vincenta odwrócił się na pięcie i bez zaproszenia wszedł do salonu. Dłonie, które mimowolnie ciągle zaciskał w pięści, wepchnął do kieszeni płaszcza.
- Gdzie jest Lucy?
Bo przecież domyślił się już, że nie ma jej w domu, nawet jeśli jeszcze tego nie zaakceptował.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nigdy nie wątpił w uzasadnione pobudki tymczasowej współlokatorki. Kreśliła swą własną, unikatową przyszłość wyswobodzoną spod konserwatywnych idei głoszonych przez przedstawicieli angielskiej szlachty. Wybrała wyboistą, krętą drogę pełną wyrzeczeń, różnorodnych przeciwności oraz srogich konsekwencji odznaczanych na zdrowiu psychicznym, jak i fizycznym. Mimo kruchej budowy, nie pokazywała swej słabości. Świadomie odseparowała się od sztywnych wartości wyznaczających kierunek dla przyzwoitej arystokratki – idealnej reprezentantki o wzorowym zachowaniu i nieskazitelnym prowadzeniu. I choć nie uczestniczył w tak rewolucyjnej przemianie, wierzył, że miała ku temu fundamentalne powody, chcąc ochronić i wyodrębnić autentyczną tożsamość, gotową do poświęceń, goniącą za wyzwaniem i szerokim samorozwojem. Utożsamiał się z prezentowanymi wyborami. Sam, o wiele wcześniej zrezygnował z narzuconych i wytyczonych ról. Porzucając doczesną rzeczywistość, postawił na swoim, uciekł, aby żyć zgodnie z przyjętymi i wyznawanymi ideałami. Wiedział jak obcować z samotnością i wielowarstwowym wykluczeniem. Pamiętał jak drżąca dłoń rwała się do pustego pergaminu, aby nakreślić kilka, informujących słów: że żyje, że jest bezpieczny. Że tęskni i nie wie co ze sobą zrobić. Rozdarty między dwoma światami bagatelizował realne problemy, aby udowodnić, wytrwać w postanowieniach kreujących nową rzeczywistość. Nie przestawał gnać do teraz, do samego końca, mierząc się z powracającymi demonami, patrzącymi podejrzliwie, nieżyczliwie i nieprzychylnie. Rozumiał także ją, kobietę, która mogła przetrzymywać niewyrażone odczucia. Przetrzymywała je, chroniła przed światem odnajdując najlepsze rozwiązanie. Była wolna i samowystarczalna. Czy chadzała własnymi ścieżkami? Nie miał ów pewności, lecz zawód wykonywany przez obu Zakonników, bardzo często wymagał nieplanowanego zniknięcia i kilkudniowej podróży w miejsce skażone gęstą, plugawą magią. Czy nie zdążyła zostawić żadnej informacji? Dlaczego nie odpisywała na sowy? Czy przerażający kataklizm zatrzymał ją w nieznanym, odseparowanym miejscu? Nie wiedział, lecz nie zamierzał panikować. Z sercem obijanym o szeroką klatkę żeber, próbował przejść do zmiennej codzienności opartej na natychmiastowej pomocy, ratowaniu kolejnego pogorzeliska i potrzebujących. Żyła i da sobie radę, czuł to.
Głowa przytknięta do zimnej łazienkowej ściany buzowała od nadmiaru myśli. Niewielki strumień zimnej wody spływał po jego włosach, skroniach, pochylonym karku wywołując niekontrolowany dreszcz. Przymknięte powieki nie przepuszczały słabiutkiego światła wślizgniętego między wąską szparę podniszczonej, prysznicowej kotary. Oddychał ciężko, niespokojnie, zastanawiał się nad wszystkim, a jednocześnie nad niczym szczególnym. Gdzie popełnił błąd? Kiedy obniżył gardę? W którym momencie nie zauważył zmian w zachowaniu, postępowaniu, słowach wypowiadanych przy wspólnym śniadaniu? Dopiero donośny stukot frontowych drzwi, przywrócił trzeźwość umysłu. Przeniósł się do Szkocji, do niewielkiego domku na skraju lasu. Zakręcił kurek i potrząsnął głową strącając przeciążoną wilgoć. Nie minęła chwila, gdy z pełną ostrożnością wraz z wyciągniętą różdżką pojawił się naprzeciw zdenerwowanego oponenta, w którym rozpoznał znajomego. Próbował przyjrzeć mu się z uwagą, dostrzegając umykające oznaki zdenerwowania i braku kontroli. Przyszedł tu pełen emocji, frustracji targających równie rosłym ciałem. Gdy pierwsze pytanie wydarło się na zmienioną przestrzeń, zmarszczył brwi podejrzliwie, nie potrafiąc odnaleźć się w dziwnym zachowaniu mężczyzny. Odetchnął krótko, do siebie, zachowując opanowanie i wrodzony spokój. Pytanie brzmiało jak odgórny wywiad, któremu został poddany. Nie zamierzał niczego ukrywać, już szykował się do odpowiedzi, podczas gdy niespodziewany przybysz zmienił front, przechodząc do zupełnie innej kwestii. Mógł się tego spodziewać. Ciemnowłosy oparł się o drzwi, a te uchyliły się nieco mocniej. Opuścił różdżkę, a wolną dłoń oparł na chropowatej przestrzeni odstającej farby. Nie spuszczał z niego wzroku: – Nie wiem gdzie jest Lucinda. – odpowiedział bez żadnych emocji. – Nie ma jej. Na moje listy też nie odpisuje. – wciągnął powietrze, a klatka piersiowa uniosła się do góry. – Wejdź, porozmawiamy… – zaproponował, chcąc ustąpić mu drogi, lecz ten kontynuował te dziwną mieszaninę słów zbliżając się do Zakonnika, który nie mógł odejść w tył. Dłoń Lovegooda znalazła się na jego ramieniu, oparta z niewielką siłą. Drobne kropelki opadły na jego przedramię, jednakże zanim kontynuował, Rineheart zapytał jeszcze: – Na pewno dobrze się czujesz? – starał się zrozumieć jego obawy. Niespodziewany, przeklęty kataklizm odcisnął na nich swe piętno, zwracając uwagę na najistotniejsze wartości. Dla Smokologa była to rodzina, bezpieczeństwo, codzienna normalność, której on nie doświadczy już nigdy. Czego poszukiwał, czego oczekiwał? Wysłuchania, pocieszenia, skonfrontowania wrażeń uderzających w samo sedno? Nie wiedział co powiedzieć. Chciał zaprosić go do środka, poczęstować kubkiem ziół, kieliszkiem ostrego spirytusu, jednakże gość wybrał inne działanie. Odłożył dłoń i w jednej sekundzie odstąpił od tymczasowego lokatora, wparowując do środka, przechodząc do jednego z bocznych pomieszczeń, zadając pytanie, zachowując się paranoicznie, a może niepoczytalnie? Ciemnowłosy zdębiał na moment, nie rozumiejąc ów sytuacji. Nabierając ciepłego, letniego powietrza, zamknął drzwi wejściowe i wolnym krokiem udał się do salonu. Oparł się o zdewastowaną framugę i założył ręce na klatce piersiowej obserwując przybysza, mówiąc: – Już ci mówiłem – nie wiem. – powiadomił nie ruszając się z miejsca. – Przestaniesz zachowywać się jak histeryk i usiądziesz na chwilę? – zaproponował ponownie i odbijając się od deski, przeszedł do pobliskiej szafki, w której mogła znajdować się resztka alkoholu. Pożółkłe szkło zapełniło się bursztynowymi kroplami końcówki ognistej whisky, którą sam przyniósł tu jeszcze na początku swej przeprowadzki. Wyciągnął rękę, aby podać ją Elricowi, który musiał ochłonąć i zejść na ziemię.
Głowa przytknięta do zimnej łazienkowej ściany buzowała od nadmiaru myśli. Niewielki strumień zimnej wody spływał po jego włosach, skroniach, pochylonym karku wywołując niekontrolowany dreszcz. Przymknięte powieki nie przepuszczały słabiutkiego światła wślizgniętego między wąską szparę podniszczonej, prysznicowej kotary. Oddychał ciężko, niespokojnie, zastanawiał się nad wszystkim, a jednocześnie nad niczym szczególnym. Gdzie popełnił błąd? Kiedy obniżył gardę? W którym momencie nie zauważył zmian w zachowaniu, postępowaniu, słowach wypowiadanych przy wspólnym śniadaniu? Dopiero donośny stukot frontowych drzwi, przywrócił trzeźwość umysłu. Przeniósł się do Szkocji, do niewielkiego domku na skraju lasu. Zakręcił kurek i potrząsnął głową strącając przeciążoną wilgoć. Nie minęła chwila, gdy z pełną ostrożnością wraz z wyciągniętą różdżką pojawił się naprzeciw zdenerwowanego oponenta, w którym rozpoznał znajomego. Próbował przyjrzeć mu się z uwagą, dostrzegając umykające oznaki zdenerwowania i braku kontroli. Przyszedł tu pełen emocji, frustracji targających równie rosłym ciałem. Gdy pierwsze pytanie wydarło się na zmienioną przestrzeń, zmarszczył brwi podejrzliwie, nie potrafiąc odnaleźć się w dziwnym zachowaniu mężczyzny. Odetchnął krótko, do siebie, zachowując opanowanie i wrodzony spokój. Pytanie brzmiało jak odgórny wywiad, któremu został poddany. Nie zamierzał niczego ukrywać, już szykował się do odpowiedzi, podczas gdy niespodziewany przybysz zmienił front, przechodząc do zupełnie innej kwestii. Mógł się tego spodziewać. Ciemnowłosy oparł się o drzwi, a te uchyliły się nieco mocniej. Opuścił różdżkę, a wolną dłoń oparł na chropowatej przestrzeni odstającej farby. Nie spuszczał z niego wzroku: – Nie wiem gdzie jest Lucinda. – odpowiedział bez żadnych emocji. – Nie ma jej. Na moje listy też nie odpisuje. – wciągnął powietrze, a klatka piersiowa uniosła się do góry. – Wejdź, porozmawiamy… – zaproponował, chcąc ustąpić mu drogi, lecz ten kontynuował te dziwną mieszaninę słów zbliżając się do Zakonnika, który nie mógł odejść w tył. Dłoń Lovegooda znalazła się na jego ramieniu, oparta z niewielką siłą. Drobne kropelki opadły na jego przedramię, jednakże zanim kontynuował, Rineheart zapytał jeszcze: – Na pewno dobrze się czujesz? – starał się zrozumieć jego obawy. Niespodziewany, przeklęty kataklizm odcisnął na nich swe piętno, zwracając uwagę na najistotniejsze wartości. Dla Smokologa była to rodzina, bezpieczeństwo, codzienna normalność, której on nie doświadczy już nigdy. Czego poszukiwał, czego oczekiwał? Wysłuchania, pocieszenia, skonfrontowania wrażeń uderzających w samo sedno? Nie wiedział co powiedzieć. Chciał zaprosić go do środka, poczęstować kubkiem ziół, kieliszkiem ostrego spirytusu, jednakże gość wybrał inne działanie. Odłożył dłoń i w jednej sekundzie odstąpił od tymczasowego lokatora, wparowując do środka, przechodząc do jednego z bocznych pomieszczeń, zadając pytanie, zachowując się paranoicznie, a może niepoczytalnie? Ciemnowłosy zdębiał na moment, nie rozumiejąc ów sytuacji. Nabierając ciepłego, letniego powietrza, zamknął drzwi wejściowe i wolnym krokiem udał się do salonu. Oparł się o zdewastowaną framugę i założył ręce na klatce piersiowej obserwując przybysza, mówiąc: – Już ci mówiłem – nie wiem. – powiadomił nie ruszając się z miejsca. – Przestaniesz zachowywać się jak histeryk i usiądziesz na chwilę? – zaproponował ponownie i odbijając się od deski, przeszedł do pobliskiej szafki, w której mogła znajdować się resztka alkoholu. Pożółkłe szkło zapełniło się bursztynowymi kroplami końcówki ognistej whisky, którą sam przyniósł tu jeszcze na początku swej przeprowadzki. Wyciągnął rękę, aby podać ją Elricowi, który musiał ochłonąć i zejść na ziemię.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Ganek
Szybka odpowiedź